Rozdział 16

Tej nocy w łóżku Móriego oboje sprawowali się przykładnie: Nawet jeśli któreś z nich nie mogło zasnąć, bo miało kłopoty z okiełznaniem swoich żądz, wiedziała o tym tylko noc.

Następnego dnia oboje wyczuli, że znów mają towarzystwo. W powietrzu zaroiło się od zaciekawionych duchów, które, jak się okazało, nie odnalazły Głosu.

– Nie wyobrażajcie sobie zbyt wiele – krótko oświadczył Móri. – Złożyłem obietnicę i mam zamiar jej dotrzymać.

Wyraźnie okazali rozczarowanie.

– Dlaczego się wtrącacie w moje życie uczuciowe? – wykrzyknął rozgniewany.

Odpowiedzią był tylko bezgłośny śmiech.

– No dobrze – westchnął. – Cieszę się, że okazaliście dyskrecję i trzymaliście się z daleka. Było jednak zbyt wcześnie. Przyrzeknijcie, że zachowacie się tak samo w noc poślubną, jeśli w ogóle kiedykolwiek do niej dojdzie.

Odpowiedziała mu któraś z kobiet:

– Zawsze jesteśmy dyskretni, Móri. Jeśli będziesz chciał kochać się z Tiril, zostaniesz z nią sam. Zawsze!

– Dziękuję! – odparł z kwaśną miną. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, a oni śmiali się wraz z nim. Przekazał treść rozmowy Tiril. Dziewczynę ucieszyło, że duchy opuszczają ich w chwilach intymności. Prawdę mówiąc, świadomość ich obecności zawsze trochę ją peszyła.

– Nie w każdej sytuacji pragnie się mieć towarzystwo – mruknęła zawstydzona.

– Nie mógłbym się bardziej z tobą zgodzić – odparł Móri gorzko.

Oboje myśleli o tym samym: Nie mieli żadnej pewności, czy kiedykolwiek się połączą. Matka Tiril równie dobrze mogła mieć wobec córki inne plany.

Ale w tych dniach byli tylko we dwoje, starali się spędzać razem jak najwięcej czasu. Tylko na noce rozchodzili się do oddzielnych sypialni. Dla pewności.


Pozostawał jeszcze von Kaltenhelm…

Spokoju nie dawały mu podejrzenia, że i jego sytuacja nie jest najlepsza. On wszak był odpowiedzialny za wykonanie zadania przez Heinricha Reussa i Georga Wetleva, tymczasem Wetlev nie żył, Reuss uciekł, a dziewczyna, Tiril Dahl, wciąż pozostawała na wolności.

Nie wyglądało to dobrze, wcale nie.

Musiał sam zacząć działać, inaczej groziło mu, że i on narazi się na niełaskę.

Co jednak można począć, skoro Tiril Dahl jakby zapadła się pod ziemię?

Wiedział, że Mistrz zamierza ingerować osobiście, von Kaltenhelm otrzymał jednak niepokojące wiadomości, że „zaistniały ku temu przeszkody”.

Zaistniały przeszkody? Co to mogło znaczyć? Jakie przeszkody? Czyż Mistrz nie miał możliwości dotarcia do każdego człowieka bez względu na dzielącą go odeń odległość? Nastraszenie Tiril Dahl to najłatwiejsze zadanie, jakie można sobie wyobrazić! Przecież to całkiem zwyczajna dziewczyna!

W każdym razie Horstowi von Kaltenhelmowi polecono działać, i to jak najszybciej.

Rozwiązanie przyniósł nowy kompan Heinricha Reussa, ten, który uczestniczył w napaści na powóz Erlinga i Catherine.

Człowiek ów, Mondstein, był na Akershus w dniu balu, choć nie zaproszono go na uroczystość, wywodził się bowiem ze zbyt niskiego rodu. Matka jego nad szlachectwo przedkładała pieniądze i poświęciła tytuł dla małżeństwa z bardzo zamożnym finansistą.

Mondstein jednak dostał się na zamek, dyskretnie trzymał się w tle. W kilka dni po balu przypadkiem wdał się w rozmowę z dziewczyną, która wyszła po sodę dla swej pani, powszechnie zwanej wdową-smoczycą.

Dziewczyna węszyła skandale, wypytywała go o życie na dworze, on jednak zachował powściągliwość, nie zdradził się, że nie znalazł się wśród zaproszonych na bal gości. Zdołał natomiast sporo wyciągnąć od niej.

W tym czasie wszyscy już wiedzieli, że księżna Theresa Holstein-Gottorp była na Akershus tego wieczora, kiedy odbywał się bal, lecz z powodu doznanych obrażeń nie mogła się pokazać. Po śmierci męża – udar z powodu przepicia, oczywiście – księżna musiała wystąpić publicznie pomimo żółtozielonych sińców na twarzy.

„Aurora, córka mojej pani, próbowała sprzedać należący do nich dwór pod Christianią księżnej Theresie” – oznajmiła mu ciekawska panna, którą rzecz jasna była Lizuska.

„Dlaczego?” – zapytał od niechcenia Mondstein.

„Podobno księżna ma jakichś przyjaciół, którzy nie mają gdzie się zatrzymać. Lecz matka Aurory się nie zgodziła. To znaczy nie powiedziała tego wprost, wyznaczyła jednak tak wysoką cenę za tę marną zagrodę, że Theresa zrezygnowała z kupna. Głupia baba z tej mojej pani! Chciwiec traci wszystko!”

„Oczywiście!”

Mondstein przeszedł do porządku dziennego nad tą rozmową Przypomniał sobie o niej dopiero, gdy wraz z von Kaltenhelmem rozważali kolejne możliwości pochwycenia Tiril Dahl. Stali w korytarzu w odległym skrzydle zamku.

– A może księżna i ta dziewczyna Tiril się spotkały? – rzucił Mondstein z uśmieszkiem. – To by dopiero było!

Von Kaltenhelm zesztywniał jak wysuszona na słońcu ryba.

– Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś? – wrzasnął.

Mondsteinowi opadły ramiona, twarz mu się ściągnęła.

– Nie dostrzegłem tej możliwości. Zresztą ty także wiedziałeś, że księżna była na Akershus. W tym samym czasie, gdy przebywała tu jej córka – dodał znaczącym tonem.

– Ale nie wiedziałem, że księżna próbuje kupić posiadłość! Dla przyjaciół? A cóż za przyjaciół może mieć księżna Holstein-Gottorp, z domu Habsburg, w Norwegii, tej zapomnianej przez Boga kupie kamieni na pustkowiu? No cóż, bez względu na to, jak się sprawy miały, do sprzedaży dworu nie doszło, a więc to i tak był błędny ślad.

– Nie gadaj tak – nonszalancko odrzekł Mondstein, zły na von Kaltenhelma. Postanowił dać prztyczka w nos temu traktującemu go z pogardą napuszonemu zarozumialcowi. – Niedokładnie się przysłuchiwałem o czym paplała ta przesłodzona pannica, doszło mnie jednak coś o wynajęciu dworu na pewien czas.

Von Kaltenhelm skamieniał.

– Gdzie leży dwór? – spytał złowieszczym tonem.

– Tego nie wiem.

– A więc się dowiedz! – wrzasnął Horst von Kaltenhelm, aż zadzwoniły miedziane naczynia na ścianach korytarza. – Masz na to jeden dzień. Następnie pojedziemy tam razem, jeśli oczywiście okaże się, że Tiril Dahl tam przebywa. Sądzę, że nareszcie ją odnajdziemy.

Mondstein nic nie powiedział. Był oficerem wysokie- go stopnia i bardzo nie lubił, by nim pomiatano.

Horst von Kaltenhelm podszedł do okna zamkniętego żelazną kratą. Założono ją nie po to, by uniemożliwić ucieczkę więźniom, lecz by nikt nie mógł dostać się do środka. Korytarz znajdował się na poziomie ziemi.

– A więc księżna być może spotkała się z córką. To, wielkie niedopatrzenie – rzekł von Kaltenhelm. I dodał złowieszczo: – Źle to wróży księżnej Theresie.


Odnalezienie dworu nie zabrało Mondsteinowi zbyt wiele czasu.

Zdając jednak raport von Kaltenhelmowi, nie przejawiał szczególnego optymizmu.

– Owszem, dziewczyna tam mieszka.

– Doskonale, wobec tego natychmiast wyruszamy.

Mondstein powstrzymał go uniesieniem ręki.

– Dziewczyna jest dobrze strzeżona. Jest z nią ten potworny pies i służba z okolicy, rodzeństwo. Mężczyzna to skory do bitki olbrzym.

– Drobnostka! Mamy przecież broń.

– Nie tylko oni tam przebywają. Towarzyszy im ów cudzoziemiec, którego Heinrich Reuss tak się bał.

– Ten tak zwany czarnoksiężnik?

– Właśnie.

Von Kaltenhelm zastanowił się chwilę.

– No cóż, nie ma niebezpieczeństwa. Nie zapomnij znaku, wsuń go pod koszulę, a nikt nie zdoła cię dopaść.

Mondstein nie lubił nosić-znaku, był ciężki niczym z ołowiu, zimny, ocierał skórę.

– Dobrze – zgodził się. Ale przecież mógł go po prostu zapomnieć.


– Móri, rano wydało mi się, że w cieniu drzew widzę jakiegoś człowieka.

Pokiwał głową.

– Wiem, Tiril. I ja miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Nero przechodząc obok zabudowań gospodarczych warczał.

– Czyżby nadszedł czas, abyśmy się stąd wynieśli? – zmartwiła się dziewczyna. Dobrze się czuła we dworze, mieszkali tu już od jakiegoś czasu.

– Nie, chyba nie musimy się przeprowadzać, przynajmniej nie tak od razu. Obiecaliśmy też, że zaczekamy na powrót twej matki i ewentualnie Aurory. Musimy jednak sprawdzić, co się dzieje. Może to nic groźnego. Wezmę Nera i Augusta, obejdziemy posiadłość.

– I zostawicie mnie samą z Seline?

– Och, nie. Nie oddalimy się zbytnio, cały czas będziemy mieć oko na dom. Ale zamknijcie wszystkie drzwi!

Tiril, nie chcąc pokazać, jak bardzo się boi, próbowała żartować:

– Dobrze, a kiedy zapukacie, nie otworzę. Nie życzymy tu sobie żadnych domokrążców.

Móri uśmiechnął się i pogładził ją po policzku. Rób tak częściej, Móri, pomyślała, lecz nic nie powiedziała.

Mężczyźni wrócili po krótkim czasie.

– Nikogo nie widać – oznajmił August. – Ale ktoś rzeczywiście kręcił się przy zagajniku. Wystawimy w nocy dodatkowe straże.

Kiedy jednak przez trzy kolejne dni nic się nie działo, uspokoili się.

Nadciągnął mróz, ziemia zmarzła, pokryła się szronem. Jeśli moja matka albo Aurora zamierzają wrócić przed zimą muszą się pospieszyć, myślała Tiril. Niedługo będzie już za późno na tak długą podróż morzem i lądem.

Czwartego dnia po południu Tiril oświadczyła:

– Dość już mam siedzenia w domu przez cały dzień. Czy mogę wyjść z Nerem na wieczorny spacer?

– No dobrze – zgodził się Móri z wahaniem. – Ale pójdziemy przez pola, żeby nikt nie mógł zaatakować nas z ukrycia.

August i Seline sporządzili dla wszystkich czworga solidne kurtki z kilku warstw grubej skóry na wypadek, gdyby ktoś chciał do nich strzelać. Dopóki więc strzelec nie celował w głowę, mogli czuć się bezpieczni, a przecież zwykle mierzy się w serce.

Nero jako jedyny nie miał takiego zabezpieczenia. Spróbowali zrobić dla niego coś w rodzaju kamizelki, lecz pies potraktował to jako obelgę i urażony schował się w kąt. Pozostawało więc tylko mieć nadzieję, ze okaże się dostatecznie szybki, by umknąć przed strzałem.

Augustowi i Seline nakazano pilnowanie domu podczas przejażdżki Tiril i Móriego, a gdyby ujrzeli kogoś przemykającego się za nimi, August miał na ostrzeżenie wystrzelić ze swego nieporęcznego, trudnego do nabicia muszkietu.

Móri i Tiril powędrowali przez łąki. Dziewczyna wciągała w płuca ostre powietrze z cudownym poczuciem wolności. Zamknięcie w domu zaczynało ją już wprawiać w irytację.

Ale nie tylko to było przyczyną podenerwowania. I ona, i Móri z wielkim trudem utrzymywali między sobą chłodny dystans. Żyjąc tak blisko siebie i bezustannie tęskniąc, by zbliżyć się jeszcze bardziej, mieli kłopoty z poskromieniem swych uczuć.

Rześkie powietrze pomagało nieco ostudzić emocje.

Szli trzymając się za ręce, zatopieni w rozmowie. Nero zataczał wokół nich coraz szersze kręgi. Pies nie bardzo był zadowolony z przechadzki po otwartym terenie. Co prawda stare norki myszy polnych zainteresowały go na chwilę, ale nie miał przecież przy czym podnieść nogi! Niezauważenie podchodził coraz bliżej lasu, gdzie kusiły go drzewa i nadzwyczaj interesujące zapachy lisa albo kuny. Od czasu do czasu podnosił nos do góry i węszył kolejny nowy zapach, któremu trudno się oprzeć.

Para spacerująca po polach nareszcie się ocknęła.

– Nero! Nero!

Pole było puste.

Móri wsunął do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle.

Nero nie przychodził.

– Do licha! – zdenerwował się Móri.

– Zaraz przybiegnie – uspokajała go Tiril.

– Byle tylko nie dał się złapać.

– Nero? Przecież byśmy go usłyszeli – stwierdziła Tiril.

– No tak, chyba masz rację.

Kiedy jednak pies się nie pojawiał, wystraszyli się nie na żarty.

– Gdzie widziałaś go ostatnio? – spytał Móri.

– Nie pamiętam. Kręcił się koło nas.

– Ja widziałem go przy starym wiatraku. Chodź, poszukamy go.

Wkrótce byli już przy wiatraku. Zeszli z bezpiecznego pola. Wiatrak stał na wzgórzu, lecz skrzydła miał połamane, las podpełzł aż do niego. Pod stopami chrzęściło.

Nera nigdzie nie było widać.

Móri gwizdnął jeszcze raz.

Bez odpowiedzi.

– Gdzie go szukać? – jęknęła Tiril.

– To do niego niepodobne – zafrasował się Móri. W jego głosie dał się wyczuć lęk. – Mógł wrócić do dworu, wpuszczono go do środka, ale…

Gwizdnął jeszcze raz, i jeszcze raz. Las pozostał niemy. Nie rozległ się żaden dźwięk, żaden szelest, nie słychać było psich łap po zmrożonym poszyciu ani ciężkiego sapania.

Zwierzę!

– Móri, wezwę Zwierzę!

Zawahał się.

– Nie mam przy sobie magicznych znaków.

– Co tam znaki! – zniecierpliwiła się Tiril. Zawołała głośno: – Zwierzę! Wzywam cię!

Wkrótce poczuła, że coś ociera się o jej nogi, w nosie zaświdrował smród gnijących ran.

– Znajdź Nera – poprosiła niewidzialnego przyjaciela. – Bardzo cię o to proszę!

Znów poczuła na kolanach dotyk szorstkiej sierści. Nagle tuż obok rozległ się chrapliwy, dobrze znajomy głos:

– Nie przejmuj się Nerem! Myśl o sobie! Zawracajcie!

Móri także go usłyszał.

– To Nidhogg – stwierdził zdziwiony. – Chyba rzeczywiście cię pilnuje. Sądzę, że powinniśmy go usłuchać.

– Czy Nero ma się dobrze? – rzuciła pytanie w powietrze.

– Poradzi sobie. Spieszcie się do domu, jak najprędzej!

– Chodź! – zawołał Móri. Ujął dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. – Nie bez powodu nas ostrzega.

Zbiegli z wiatrakowego wzgórza.

Krótka droga na pole zdała się nagle nie mieć końca. Zwłaszcza że zagradzali ją dwaj mężczyźni.

– Poznaję jednego – szepnęła Tiril.

– Ja też! Był na balu! Nazywa się chyba von Kaltenhelm.

– Sprawia wrażenie człowieka wysokiego rodu. To oficer – doszła do wniosku Tiril. – Móri, co my zrobimy?

– Schowajmy się do lasu! Pobiegniemy skrajem tak, by nie tracić z oczu ani pola, ani dworu. Biegnij!

Zaczęli przedzierać się przez zarośla.

Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem.

Móri jęknął głośno.

– Móri! Jesteś ranny?

– Nie. Kula odbiła się od skóry łosia. Niech Bóg błogosławi Augusta i Seline za to, że poszyli nam kurtki, chociaż przy każdym ruchu trzeszczą jak drzwi stodoły.

Biegli przez gęsto rosnące krzaki, Tiril musiała przyznać, że skórzany pancerz hamuje ruchy. Skrzypiał, przeszkadzał, a jednak nie mogła się powstrzymać od śmiechu na wspomnienie komicznego ubioru.

Niedługo jednak się uśmiechała, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wróg deptał im po piętach.

– Móri! Mijamy dwór, a musimy się tam schronić!

– Nie możemy wyjść teraz na otwarty teren – odparł w biegu, czując, jak gałązki sieką go po twarzy. – Trzeba ich zgubić. Powinienem był zabrać ze sobą pistolet, który zostawił mi Erling.

Padł kolejny strzał, i ten skierowany był do Móriego. Kula prawie go liznęła.

– Chcą zabić ciebie – wysapała Tiril, wyczołgując się z błotnistego rowu.

– Tak, ciebie najwidoczniej mają pojmać żywą.

– Ach, Móri, zgubiłam but w błocie! Au! Tyle tu kamieni, i tak kłuje! Nie mogę… biec…

– Musisz! Dalej, chodź!

Zdawał sobie jednak sprawę, że przeciwnicy mają przewagę.

Ale nie do końca!

– Moi przyjaciele! – zawołał. – Zróbcie co w waszej mocy!


Horst von Kaltenhelm podniecony gonił zbiegów.

– Mamy ją – sapnął z wysiłkiem. – Łap go, Mondstein!

– Muszę naładować broń – odparł równie uradowany Mondstein. – W biegu.

– Weź mój pistolet! Biegniesz szybciej niż ja.

Jęknął z wysiłku, lecz nie chciał rezygnować. Są już tak blisko! Nareszcie ją dopadł. Mistrz będzie zadowolony. Mondstein przyspieszył kroku z pistoletem gotowym do strzału. Kiedyś zazdrościł Heinrichowi Reussowi i Georgowi Wetlevowi tego, że zyskają pochwały za wykonanie tak prostego zadania, jak pochwycenie młodej dziewczyny. A im się to nie udało. Von Kaltenhelm, ich bezpośredni zwierzchnik, wyznaczył jego, Mondsteina, na miejsce Wetleva. Pokaże, co potrafi!

Heinrich Reuss także się wycofał. Teraz do złapania dziewczyny pozostali tylko von Kaltenhelm i on, Mondstein.

Czekają ich za to zaszczyty!

Tylko że zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Niby prosta sprawa, a dziewczyna wciąż wymykała im się z rąk. Jak to możliwe? I to w zasadzie przez przypadek. Miał wrażenie, że Tiril idzie przez życie jak lunatyczka, prosto w pułapki, jakie na nią zastawiają, i równie prosto z nich wychodzi. Bez szwanku.

Mondstein nie mógł pojąć, jak to możliwe, że znów spudłował strzelając do tego czarnego diabła, który nie odstępował dziewczyny. Przecież trafił go, a mimo to ten człowiek nadal biegł, jakby kule się go nie imały.

Czary!

Znów czary, to straszne, niepojęte!

Tym razem czary polegały na kurtce z wielokrotnie złożonej skóry łosia, ale tego Mondstein nie wiedział, czuł jedynie, jak zimny dreszcz przebiega mu po krzyżu.

Głupstwa, nie wolno tak ulegać fantazjom. Czyż on, Mondstein, nie był wybranym? Do tej pory radził sobie ze wszystkim.

Uciekinierzy mieli jakieś kłopoty. Dziewczyna się przewróciła, niemal zniknęła w bagnie. Ale podniosła się, utykała. Widać zgubiła but..Mężczyzna, ten cudzoziemiec, podtrzymywał ją, ale teraz biegli znacznie wolniej.

A więc szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę. Jak zwykle, zresztą czy mogło być inaczej?

Podniósł pistolet.

Tajemniczy obcy zatrzymał się. Odwrócił się w jego stronę. Jak można być tak głupim! Jedną ręką objął dziewczynę, drugą wyciągnął w stronę Mondsteina, wykrzykując przy tym kilka niezwykłych słów

Vinir mínir, gerið Thad sem Thid getið.

Co po islandzku znaczy: „Moi przyjaciele, zróbcie co w waszej mocy!”

Mondstein stał wśród zarośli, miał jednak dobry widok na parę taplającą się w bagnie. Przed nim rosły tylko wiotkie wierzby iwy, nie zasłaniały mu widoku, a łatwo się przez nie prześlizgnąć.

Tak mu się wydawało.

W momencie gdy odwiódł. kurek, usłyszał w powietrzu świst i ujrzał, jak pęd wierzby okręca się wokół pistoletu i ściąga go w dół, tak że sam postrzelił się w stopę. Inna smukła gałązka owinęła się wokół jego ramienia. Cienkie pędy nachyliły się nad nim i oplotły całe ciało.

Szarpnął się, żeby się od nich uwolnić, ale więzy tylko jeszcze mocniej się zacisnęły. Zaczął Wzywać pomocy, lecz giętka jak drut witka otoczyła jego szyję, dławiąc krzyk, a potem samego Mondsteina.

– Dobry Boże – szepnęła Tiril.

– Uciekajmy stąd – odszepnął równie wstrząśnięty Móri. Nie aż tak skutecznej pomocy sobie życzył.

Odnalazł w błocie but Tiril i rzucili się do ucieczki, przerażeni potęgą sił, jakie uwolnili.

– Czy nie powinniśmy mu pomóc? – wysapała Tiril w biegu.

– Za późno. Zresztą ich było dwóch, dlatego właśnie wciąż nie mam odwagi wybiec z tobą na pole.

Tiril nie odpowiedziała. Zadumała się nad niewidzialnymi towarzyszami Móriego, którzy okazali się groźniejsi niż przypuszczała.

Bardzo ją to zasmucało, byli wszak jej przyjaciółmi. Horst von Kaltenhelm czekał w bezpiecznej odległości. Brudną robotę zostawił Mondsteinowi, i tak jemu przypadnie chwała.

Mondstein nie musiał wiedzieć o jego zamiarach.

Wystrzał! Z pistoletu Mondsteina. Doskonale!

Ale krzyk? Czy to nie Mondstein krzyczał? Co on znów wymyślił? Chyba nie strzelał do siebie?

Von Kaltenhelm uśmiechnął się z własnego dowcipu. Ale… znów usłyszał Mondsteina, przeraźliwy wrzask nie pozostawiał wątpliwości. Był to okrzyk przerażenia, paraliżującego strachu.

Horst von Kaltenhelm nasłuchiwał, zmarszczył czoło ze zdziwieniem.

Teraz zabrzmiało to, jakby kompan usiłował wzywać pomocy, lecz nie zdołał dobyć głosu. Potem zapadła cisza.

Usłyszał w niej kroki zbiegów, oddalające się w głąb lasu.

Do diaska, nie powinien był oddawać swego pistoletu! Musi go odzyskać. Odszukać Mondsteina i gonić uciekinierów.

Ale w lesie robiło się coraz ciemniej. Zapadał wieczór. Nieswój, trochę wystraszony, długimi krokami ruszył w kierunku Mondsteina.

Zatrzymał się powoli. Z wahaniem postawił jedną nogę, przysunął drugą i znieruchomiał.

Cóż na miłość boską…

– Mondstein?

Był tam, lecz tkwił spętany wierzbowymi witkami. Von Kaltenhelm podszedł bliżej.

Poczuł, że ogarnia go fala mdłości.

Ujrzał Mondsteina. Spomiędzy napiętych, splątanych ze sobą wierzbowych gałązek wystawały kępki ciemnych włosów. Jedna ręka wyciągała się w kierunku, gdzie stal Von Kaltenhelm. Wytrzeszczone oko wpatrywało się w niego błagalnie, rozpaczliwie, z przerażeniem, lecz nic już nie widziało.

Spod rozdartego ubrania wyłaniała się naga pierś, świadcząca o tym, że Mondstein zignorował polecenie zwierzchnika i zapomniał o założeniu ochronnego amuletu. Tak samo jak Georg Wetlev „zapomniał” o swoim. Tylko dlatego, że był ciężki i niewygodny?

Cóż za durnie! Von Kaltenhelm naturalnie nosił znak. Nie śmiał postąpić inaczej.

Kępki włosów, ręka, jedno oko, naga pierś.

Tylko tyle zobaczył z Mondsteina.

Boże!

Zapłacą za to, dziewczyna i ten jej budzący grozę kochanek, czy też kim on był.

Von Kaltenhelm wściekły rzucił się w pogoń.


Nie dotarł daleko, znów musiał się zatrzymać.

Co to takiego?

Odetchnął głęboko.

Co się dzieje?

Nieprzyjazny, dziko rosnący las umilkł. Kroków zbiegów nie było słychać, ucichły już dawno. Między drzewami dostrzegał dwór, w którym mieszkali, z komina unosił się dym, wiedział jednak, że tam nie mogli się schronić, cały czas pilnie baczył na dom.

Coś jednak zaczęło się dziać. Coś… Coś…

Von Kaltenhelm stanął nieruchomo. Nasłuchiwał, sprawdzał najbliższą okolicę. Dookoła.

Takie to dziwne, nie potrafił zrozumieć, co się stało.

Jestem chroniony, pomyślał. Nikt nie może do mnie dotrzeć. W dodatku sam w sobie jestem niepokonany. Wysokiego rodu, wysokiego stopnia. Zawsze odnoszono się do mnie z największym szacunkiem. Już jako bardzo małe dziecko miałem w sobie godność, dzięki której mogłem traktować innych z góry. Słudzy pełzali przede mną. Krewni podziwiali mnie, okazywali cześć. Jako dorosły nie mam sobie równych, książęta, cesarze, wszyscy najwyżej postawieni szanują mnie za mą wrodzoną władczość.

Tylko jeden stoi wyżej niż ja. I on chce, aby doprowadzić do niego tę nic nie znaczącą dziewczynę, Tiril Dahl…

Jestem chroniony. Nikt nie może do mnie dotrzeć.

Ale co to takiego? Co się we mnie sączy?

Von Kaltenhelma ogarnęło niezwykle poczucie pustki, dotkliwej melancholii, która omal go nie zadławiła.

Co on robi na świecie? Czemu to wszystko służy?

Miał wrażenie, że wypełnia go pustka. Wyłaniała się znikąd, rosła w nim niczym olbrzymia bańka powietrza. Próżnia w nim coraz bardziej się rozszerzała, miał ochotę się rozpłakać, ale człowiekowi jego kalibru nie przystoją łzy, zresztą nie umiał ich ronić.

Spomiędzy mocno zaciśniętych warg wydarł się jęk, jakby nacisk od środka stal się zbyt duży. Musiał spojrzeć na swe ciało, żeby się przekonać, jak kolosalnych wymiarów nabrało, lecz wyglądał całkiem normalnie.

Gorsze jednak od wrażenia, że przeistoczył się w balon, było pragnienie śmierci, jakie nagle go ogarnęło. Uczucie, że nic nie ma już znaczenia, że nie ma po co żyć.

A miał takie wzniosłe ideały (służące jego własnemu dobru), marzył o nieśmiertelnej potędze. Rozwiały się marzenia, pozostał jedynie płacz, który uwiązł w piersiach przed laty i nie mógł znaleźć ujścia.

Wszystko jest bez sensu. Wszystko to pustka. Nie ma nadziei.

Jak można się domyślać, to Pustka i Duch Utraconych Nadziei wspólnymi siłami zaatakowały von Kaltenhelma.

Nagle odniósł wrażenie, że gdzieś niedaleko rozległ się głos. Tak naprawdę jednak nic nie słyszał, głos rozbrzmiewał w jego głowie.

„On jest silny. Ma potężną ochronę”.

O, tak, oczywiście, jest chroniony! Nikt nie może wy- rządzić mu krzywdy.

Kolejny głos:

„Dziękujemy za przygotowanie. Teraz my się nim zajmiemy”.

Czyżby zaczął mieć halucynacje słuchowe?

Wszystko jedno, bo uścisk wokół jego duszy zelżał. Niewiara zniknęła, był już wolny.

Czas, aby zacząć działać!

W następnej chwili potężna siła, jakby mocny, siarczysty policzek, odrzuciła go na bok.

Загрузка...