Rozdział 4

Erling zastukał w dach, ale z takim jedynie rezultatem, że tempo jazdy jeszcze wzrosło.

– Przecież woźnica miał długą siwą brodę – naiwnie zauważyła Tiril.

– Z pewnością była sztuczna – odparł Móri. – Poza tym nic nam nie wiadomo, czy Georg i jego kompan nie znaleźli sobie pomocników.

Powóz gwałtownie przechylił się na bok. Zostawili już za sobą ulice miasta, kierowali się teraz w stronę lasu przez duże, nierówne pole.

– Co zrobimy? -pytała Tiril. -Wyskoczymy w biegu.

– Za szybko jedziemy – stwierdził Erling.

– Spóźnimy się – denerwowała się Catherine. – Po przybyciu pary królewskiej nikt nie dostanie się do środka.

Móri popatrzył na Erlinga.

– W lesie może czaić się więcej zbirów.

– Tak. Musimy natychmiast zatrzymać ekwipaż.

– Pozostaje nam więc jedno.

Erling kiwnął głową, po czym wyjął pistolet i naładował. Tiril zacisnęła powieki i zatkała palcami uszy.

Huk wystrzału wstrząsnął powozem. Tiril tego nie widziała, lecz Erling strzelił w dach.

Trafił. Przez okienko zobaczyli, jak ciężkie ciało osuwa się na ziemię.

Teraz do akcji wkroczył Móri. Otworzył drzwiczki powozu i podciągnął się w górę, złapał lejce i wreszcie zdołał powstrzymać szaleńczy pęd koni.

Zawrócił powóz w stronę miasta.

Kiedy mijali ciało woźnicy, Erling wychylił się na moment i zaraz cofnął.

– To był Georg, spadł mu kapelusz, a broda się oderwała. Nie żyje.

– Niech Bóg się zmiłuje nad jego duszą – szepnęła Tiril.

– A to dlaczego? – obruszyła się Catherine. – Dość nam przysporzył kłopotów.

– Nikt nie zna jego motywów – stwierdziła Tiril.

– Przecież nigdy nie chcieli z nami rozmawiać. Może byśmy coś zrozumieli? Doszli do porozumienia?

Erling pobladł. Catherine i Tiril pocieszały go jak umiały, nie był wszak z natury mordercą, zabijającym z zimną krwią.

Catherine wyraźnie coś gryzło. Nękana pytaniami wyznała wreszcie:

– Jeszcze nie wymyśliłam, jak mam przedstawić Tiril. Z tobą, Erlingu, nie będzie kłopotu. „Mój narzeczony, Erling von Müller”. Z Mórim też powinno pójść gładko: „Mój nadworny medyk, słynny doktor Móri z Islandii, ze względu na zły stan mego zdrowia musi mi zawsze towarzyszyć”.

Catherine nie wyglądała wcale na osobę cierpiącą!

– Z Tiril natomiast sprawa przedstawia się nieco gorzej. Zaanonsowałam cię jako swoją przyjaciółkę, hrabiankę, i jak na razie wszystko jest w porządku. Ale ci arystokraci, z którymi się spotkamy, na pamięć znają drzewa genealogiczne wszystkich książęcych rodów. Nie mogę dopuścić do żadnego potknięcia. No nic, na pewno coś wymyślę.

Najwyższy czas, pomyślała zatroskana Tiril. Boże, dlaczego ja to robię?


Przybyli na zamek w czas i weszli do środka obrzuceni badawczym spojrzeniem lokajów. Tiril została przedstawiona jako „hrabianka van der Dalen”, brzmiącym bardziej z flamandzka odpowiednikiem nazwiska Dahl. Catherine liczyła, że o flamandzkiej szlachcie nie wiedziano w Norwegii zbyt wiele, mniej się bowiem z nią liczono.

Doprawdy już to, że zdołała zdobyć zaproszenia dla całej czwórki, graniczyło z cudem. Ona, Catherine, rzeczywiście pochodziła z baronowskiego rodu, pozostałych jednak nie dało się zaliczyć do arystokracji. Móri podejrzewał, że zapłaciła komuś za tę przysługę w naturze, lecz głośno nic nie mówił.

Lokaje zachowywali się wzorowo, czyli z lodowatym chłodem. Arystokratycznie zblazowani unosili w górę jedną brew na znak, jak dalece poniżej ich godności jest odbieranie okryć innych ludzi. Catherine widząc to prychnęła ze złością.

– Ciągle to samo. Nikt tak nie zadziera nosa jak służba – oświadczyła. – Ale wystarczy, że otworzą usta, a już można się przekonać, co to za jedni.

Z początku wszyscy czworo tak jak pozostali goście stanęli pod ścianą, gawędząc w oczekiwaniu na parę królewską.

Wśród oparów środków przeciwmolowych i lawendy panowała uroczysta atmosfera, dopóki nie podano napojów, po których zewnętrzna fasada szybko opadła. Nie wszystko pachniało lawendą. Perfumy nie zdołały ukryć, że od wielu gości cuchnęło potem, brudną bielizną i innymi nieprzyjemnymi zapachami ciała. W sali unosił się gęsty, nieprzyjemny odór. Strach było myśleć, co tu się może dziać za kilka godzin.

Tiril zawstydzona musiała przyznać, że nie wie, kim są otaczający ją ludzie. Trudno śledzić losy arystokracji, kiedy się przebywa na odległym od lądu maleńkim szkierze, na bezdrożach Islandii czy też w leśnych ostępach Tiveden. Czuła się tu bardzo nieswojo, bezustannie obciągała suknię i starała trzymać jak najbliżej przyjaciół. Obecność Erlinga i Catherine dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Móri natomiast trochę ją przerażał. Jego ciemne oczy omiatały salę, jakby szukając czegoś na twarzach zebranych.

Ostrzegawczo uścisnął Tiril za rękę.

– Tutaj też nie jesteś bezpieczna – szepnął. – I tu wyczuwam zagrożenie.

– Co masz na myśli?

– Przypuszczam, że człowiek z kozią bródką jest wśród gości. Tyle że nie nosi już brody. A bez niej trudno będzie go rozpoznać.

Tiril przysunęła się bliżej.

– Masz rację. Szukam tej samej kobiety co ty.

– Ale nie tylko za nim się rozglądasz?

– Czy zauważyłeś jakąś, która mogłaby…

– Nie. A ty?

Jeszcze raz rozejrzała się po wytwornych apartamentach Christiana IV, powiodła wzrokiem po wspaniałych gobelinach, wypolerowanych do połysku meblach. Wszystko to przedstawiało się zaiste imponująco, lecz Tiril nie była w nastroju, by się zachwycać.

– Nie – odparła, przyjrzawszy się z uwagą odświętnie ubranym ludziom. – Chyba jej tu nie ma.

– Jeśli nasze domysły się potwierdzą, powinna przybyć wraz z parą królewską Jest wszak księżną Holstein-Gottorp, wywodzi się z cesarskiego rodu Habsburgów. Nie wiemy tylko, którego z Holsteinów poślubiła. Te rody są tak ze sobą skoligacone, że prawie niemożliwe jest, zdaniem Catherine, stwierdzenie, kto jest z rodu Schleswig-Holstein, kto Holstein-Gottorp, a kto Holstein-Oldenburg.

– Jeśli moja matka w ogóle jeszcze żyje…

Móri nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie weszli dostojni goście.

Tiril, zaskoczona, o mały włos nie zapomniała wszystkiego, czego Catherine nauczyła ją o królewskim ukłonie. W pokoiku w pensjonacie ćwiczyli go z zapałem. Na szczęście Tiril zdołała opamiętać się na tyle, by przykucnąć wraz z innymi damami. Nie śmiała podnieść wzroku, przez to widziała jedynie dół olśniewających kreacji z jedwabiu, aksamitu i innych szlachetnych tkanin, na które zużyto tyle materiału, że jedna spódnica starczyłaby na odzianie mieszkanek całego kwartału w ubogiej portowej dzielnicy Bergen. Jedwabne pończochy panów lśniły bielą, a w srebrnych ozdobach przy trzewikach odbijało się światło. Niekiedy zaszeleścił tren, którego idący dalej starali się nie przydeptać.

Pierwszą osobą, jaka się pojawiła – zaraz za dwoma nadętymi lokajami, a może ochmistrzami – musiał być Jego Królewska Mość Frederik IV, ubrany był bowiem w wytworną szatę z gronostajów. Wiele zwinnych zwierzątek musiało oddać na nią życie, teraz martwo zwisały wokół ciała króla. Jego Królewskiej Mości towarzyszyła królowa, druga żona, Anna Sofie Reventlow, której nie darzono szczególnym szacunkiem. Tiril zobaczyła tylko dolną krawędź jej obszernej sukni i spuchnięte stopy w za małych jedwabnych trzewiczkach.

Tiril dochodziły słuchy, że podobno Frederik IV to dobry król. Słuchał ludu i starał się mu pomagać. Świadczył o tym już sam fakt, że odwiedził Norwegię, odległą prowincję. Był jednak słabego zdrowia, cierpiał na chorobę płuc i okresowo na puchlinę wodną.

Catherine, stojąca z drugiej strony Tiril, najwyraźniej ośmieliła się patrzeć odważniej, bo w miarę jak wkraczali kolejni dostojni goście, szeptała:

– Hrabia Frederik Ahlefeld i jego wywodząca się z królewskiego rodu małżonka, nie pamiętam, jak się nazywa, bo to takie zero. Ulrik Christian Gyldenløve. Stary książę Pfalzu, elektor, ze swoją Wilhelminą Ernestyną z Oldenburgów, mój Boże, oboje jedną nogą są już na tamtym świecie, opóźniają całą procesję upiornych staruszków, nieopierzonych szlachciców i arystokratycznych idiotek. Namiestnik, czyli jeszcze jeden Gyldenløve, a może to tamten, który szedł pierwszy, mylą mi się, bo ulubionym zajęciem duńskich królów było płodzenie pozamałżeńskich dzieci i nadawanie im nazwiska Gyldenløve, mnożyli się jak chwasty…

Catherine mogła szeptać stosunkowo swobodnie, znajdowali się bowiem w sporej odległości od pochodu wielmożów, a i żaden z mniej dostojnych gości nie siedział im na plecach.

– Arcyksiążę Schleswig-Holstein, proszę, proszę! Tajny radca, widać sporo już wypił! Nos mu się świeci jak pochodnia. Tych dwojga prawie nie znam. Jakaś księżniczka szwedzka i jej mąż. Kochanek idzie z tyłu. Następnej pary nie znam. Tych też nie. I tych nie. Książę Emanuel von Anhalt ze swoją przeklętą napuszoną żoną. Jakieś królewskie dzieci, co one tutaj robią, dawno już powinny spać. O kolejnych nic nie potrafię powiedzieć. A to musi być klan Holstein-Gottorp. Honorowi goście, których próbuje się przekupić tym balem, mam nadzieję, że jego dalszy ciąg okaże się zabawniejszy niż początek.

Tiril nieśmiało podniosła wzrok, żeby przyjrzeć się przedstawicielom rodu von Gottorp. Niestety, minęli ją, nim zdołała się zorientować, kto jest wśród nich.

Głośno zatrzeszczały stawy w kolanach, gdy poddanym pozwolono wreszcie się podnieść. Dwie damy straciły przy tym równowagę i pociągnęły za sobą dalszych gości. Przewrócili się jak kostki domina.

– Nareszcie coś się zaczyna dziać – skomentowała Catherine.

Tiril, obserwująca zajście z rozbawieniem, ale nie bez współczucia, bo kilka osób znalazło się w przykrej sytuacji, spoważniała. Ciało przeszył jej nagle śmiertelny dreszcz strachu.

– Móri – szepnęła bezradnie. – Tak się boję!

– Wszystko będzie dobrze, Tiril – uspokajał ją.

– Tutaj coś jest.

– Rzeczywiście, ale na pewno dowiem się, co. Pamiętaj, że zawsze będę przy tobie.

– Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję za to, że jesteś!

– Tiril, muszę z tobą pomówić o czymś bardzo ważnym. Ale trzeba zaczekać, aż bal się skończy.

– Po twoim głosie poznaję, że to coś przyjemnego.

– Mam nadzieję, że naprawdę tak uznasz.

Uśmiechnął się, lecz zdaniem Tiril jakby wymuszenie, niepewnie. A przecież Móri nigdy nie kojarzył jej się z niepewnością!

Powstało wielkie zamieszanie, kiedy wszyscy mieli się przemieścić do olbrzymiej sali jadalnej i odnaleźć swoje miejsca przy równie olbrzymim stole. Musieli przejść przez wąski korytarz. I właśnie tam Tiril poczuła, że ktoś przyciska się do jej pleców. Jednocześnie Móri mocno szarpnął ramieniem, mężczyzna z tyłu przewrócił się, z ręki wypadł mu sztylet. Pochwycił go natychmiast i zaraz zniknął w prącym do przodu tłumie.

– Nie róbcie hałasu w związku z tą sprawą – uprzedził Erling. – Teraz wiemy przynajmniej, jak on wygląda.

– Ja nie wiem – zaprotestowała wzburzona Tiril. – Nie zdążyłam mu się przyjrzeć.

– To był mężczyzna z kozią bródką, ale bez brody. Móri i ja dobrze cię pilnujemy, sama się mogłaś o tym przekonać.

– Ja także jestem psem obronnym – przypomniała Catherine. – Chanem najczystszej rasy.

– Charty nie są psami obronnymi – mruknął Erling. – Możesz być najwyżej śliczną, rozpieszczoną suczką. Mam nadzieję, że przy stole usiądziemy koło siebie.

Tak też się stało. Catherine próbowała usadowić się między Erlingiem a Mórim, oni jednak postanowili, że to miejsce zajmie Tiril Baronówna burzyła się trochę, udobruchała się jednak zobaczywszy, że po prawej ręce będzie miała przystojnego kawalera. Jedyną jego wadą okazał się bijący od niego zapach prymki. Żucie tytoniu, będącego, jak sądzono, odmianą prochu, było surowo zakazane wśród pospólstwa, w kręgach arystokratycznych natomiast uważano je za nadzwyczaj eleganckie.

Gdzie ona jest? zastanawiała się Tiril. Ta, która mnie opuściła, ale inaczej postąpić nie mogła. O tym nie wolno mi zapominać. Ach, tak się boję. Nie chcę jej spotkać!

Jako mniej ważnym gościom przydzielono im miejsca z dala od pary królewskiej. Naprzeciwko Catherine siedziała dama, która ozdobiła włosy zwiędłymi już kwiatami. Dama musiała mieć bardzo krótki wzrok, bo od czasu do czasu kwiatki wpadały jej do talerza, a ona przeżuwała je w zamyśleniu, bez protestów.

Jeden z panów po przeciwnej stronie stołu konsekwentnie skrapiał zupą żabot z pienistej koronki. Innemu przekrzywiła się przypudrowana na biało peruka, przez co prawie nie słyszał na jedno ucho. Tiril wprost świerzbiły palce, by mu ją poprawić. Na piersi tłustego hrabiego wisiało tyle orderów, że rozlegał się nieprzyjemny, metaliczny szczęk za każdym razem, gdy ich właściciel pochylał się, chcąc trafić łyżką do talerza. Przeszkadzał mu w tym wielki brzuch.

Nos jego towarzyszki mocno zaczerwienił się od kataru. Zdaniem Tiril owa dama powinna była zostać w domu. Teraz bezustannie sięgała w głąb sporego dekoltu w poszukiwaniu chustki. W pewnej chwili koronkowa chusteczka najwidoczniej gdzieś jej się zapodziała, bo zdenerwowana dama wsunęła rękę głębiej pod suknię, najpierw z prawej, potem z lewej strony… Widząc zdumione spojrzenie swego kawalera, uznała za stosowne wyjaśnić: „Zdumiewające, jestem pewna, że wychodząc z domu miałam dwie”. Swym wyznaniem wprawiła mężczyznę w osłupienie, a Tiril musiała upuścić serwetkę na podłogę, by móc się po nią schylić i. ukryć śmiech…

Pod stołem zobaczyła, jak jakaś kobieca dłoń uderza męską, spoczywającą na damskim kolanie, i inną, która zdążyła się już wsunąć pod spódnicę sąsiadki. Wcześnie się zaczyna, pomyślała zgorszona. Takie zachowanie było zupełnie nie w jej stylu.

Usiadła wyprostowana, a wtedy Erling zwrócił jej uwagę na pewnego mężczyznę siedzącego na ukos od nich. Rzuciła okiem we wskazanym kierunku. Nie było wątpliwości, rozpoznała swego prześladowcę, teraz z gładko ogoloną twarzą. Nie zerkał nawet w jej stronę, a mimo to wyczuwała bijącą odeń nienawiść.

Uczta przestała być zabawna.

Загрузка...