Grube mury, jak wyciosane z olbrzymich głazów. Głęboko pod ziemią. l)o ciężkich piwnic nie mogło dotrzeć światło słońca.
Nad nimi wznosił się kasztel, potężny, tak wielki, że w samym tylko portalu zmieściłby się najwspanialszy z patrycjuszowskich domów.
Kasztel górował nad okolicą, w porównaniu z nim miasteczko przypominało zbiorowisko domków z klocków. Mury trochę zwietrzały, nie wszystkie części nadawały się do zamieszkania, ale wciąż widać go było z daleka. Wskazywał drogę zbłąkanym wędrowcom.
Zbudowali go ogarnięci manią wielkości książęta, którym nigdy nie dane było ogłądać rozpoczętego dzieła w całości, bo śmierć nie odróżnia wielkich od maluczkich.
Wzniesiono go na ruinach pradawnego klasztoru, po którym pozostała jeszcze część murów i korytarzy, a pod klasztorem stała kiedyś inna twierdza, jeszcze z czasów rzymskich. Niewielu wiedziało, że pod twierdzą są też resztki jeszcze dawniejszej budowli.
Głębokie lochy oświetlał blask pochodni rozmieszczonych wzdłuż ścian. Centralne miejsce w sali zajmował wielki stół, wokół niego ustawiono krzesła w stylu,saksońskim. W tej chwili jednak na krzesłach nikt nie zasiadał. Mężczyźni obecni w sali zgromadzili się w jej końcu przed czymś, co przypominało ołtarz, a może tron. Ułożone z kamieni półkole wyznaczało miejsca stojących: W obrębie półkola stał dosunięty do ściany stół, a nad nim wysoko na murze wisiał wielki znak ze szlachetnego kruszcu. Przedstawiał okrągłe wypukłe słońce, od którego odchodziły promienie. Tiril i Móri natychmiast by go rozpoznali.
Czarno odziani mężczyźni nosili na szyi identyczne znaki. Teraz wyraźnie je było widać na tle czarnych szat. Nie ukryto ich pod ubraniem, jak nakazywała reguła, gdy członkowie zgromadzenia poruszali się wśród zwykłych ludzi. Tarcze słoneczne wykonano z drewna, promienie – z metalu.
Na stole leżało kilka przedmiotów. Stał przed nim wysoki mężczyzna. Pogrążony w milczącym uwielbieniu dla znaku słońca na murze, sprawiał wrażenie, jakby prosił go o radę.
W końcu zwrócił się do zebranych, zadrżeli jak zwykle, gdy napotkali jego spojrzenie.
Migotliwy blask pochodni zniekształcał jego twarz, lecz i bez tego oblicze to budziło szacunek, żeby nie powiedzieć strach.
Mężczyzna nie był młody. Gęste włosy, spadające na ramiona, miały stalowoniebieski odcień, kiedyś zapewne musiały być kruczoczarne. Z pociągłej twarzy o szlachetnych rysach biło odpychające okrucieństwo. Wciąż czarne brwi i rzęsy otaczały ciemnobrązowe oczy, zaczynające mętnieć na krawędzi tęczówki. Mocno wysklepione powieki potrafiły się przymykać na sposób, którego, jak nauczyli się członkowie zakonu, należało się bać. Nos był długi i kościsty, kości policzkowe wydatne. Ostre skrzydełka nosa świadczyły o lodowatej pogardzie dla zwykłych ludzi, wąskie bezkrwiste wargi przypominały kreski.
Chłodny, niesamowity ton głosu potęgował tylko wrażenie bijącego od tej osoby zła w najczystszej postaci. Widać jednak było, że człowiek ów, kiedy tego wymagała sytuacja, potrafił się uśmiechać i okazywać życzliwość.
– Tym samym kończymy naszą dzisiejszą ceremonię – oznajmił.
Dał znak dwóm ze swych sprzysiężonych. Natychmiast pochwycili innego. Biedakowi wydarł się z gardła krzyk przerażenia.
Znów rozległ się głos prowadzącego:
– Heinrichu Reuss von Gera! Wiesz, jakiego przestępstwa się dopuściłeś! Nikt nie może uciec od naszego zakonu. Nikt też nie pragnie tego uczynic. Szum głosów przyświadczył jego słowom.
– A jednak ty, Heinrich Reuss, porwałeś się na to! – grzmiał Mistrz. – Wyjaśniłeś, dlaczego. Zetknąłeś się z czarami. Czy nie wiesz, że żaden czarnoksiężnik na świecie nie może mierzyć się ze mną?
– Wiem, ekscelencjo. Zląkłem się ciebie i twojej kary. Byłem słaby i wybrałem najprostsze rozwiązanie. Jeszcze raz błagam o litość i pozwolenie na to, by zostać w Zakonie.
– Zmarnowałeś szansę.
Mistrz skinął dłonią i Heinricha Reussa wyprowadzono. Jego okrzyk „Poświęciłem wszystko dla Zakonu”, odbił się echem od kamiennych ścian i umilkł.
Najwyższy odwrócił się do stołu przy ołtarzu. To znaczyło, że spotkanie dobiegło końca. Gestem dał znać swym zaufanym, stanęli, zachowując należytą odległość. Podczas gdy inni opuszczali salę, Mistrz, zwrócony w stronę muru, pogrążył się w myślach. Powoli uniósł przepiękne naczynie, srebrny kielich z wygrawerowanym wzorem.
Wolno obracał kielich w dłoniach, z uśmiechem zadowolenia na wąskich wargach obserwując rysunek. Widział brzeg morza, stylizowane postacie wyłaniające się z fal. Pierwsza dźwigała wielką kulę, od której odchodziły promienie, identyczny symbol jak ten, który widniał na piersiach zebranych. Mistrz obrócił się do swych towarzyszy.
– Dziękuję, przyjacielu, że zdobyłeś dla nas ten kielich – rzekł z uśmiechem do młodszego z dwóch mężczyzn. – Jest dla nas nieoceniony. Nieoceniony! Utrata z pewnością rozgniewała Habsburgów.
Jego twarz na powrót stała się kamienna.
– Zezwalam ci opuścić salę – rzekł. – Ale ty, najbliższy mi, pozostaniesz.
Kiedy młodszy z mężczyzn wyszedł, Mistrz przeniósł wzrok na swego zaufanego.
– I co na to powiesz, Lorenzo?
Mężczyzna o wyraźnych cechach mieszkańca Europy południowej odparł po namyśle:
– Rzeczywiście Horst von Kaltenhelm przyniósł alarmujące nowiny, Mondstein także nie żyje…
– Wiem o tym – lodowatym tonem odparł Mistrz.
– I on, i Georg Wetlev odmówili założenia znaku. Czego więc innego można się było spodziewać?
– Wetlev zginął od strzału z pistoletu, to wiemy. Ale śmierć Mondsteina była wstrząsająca i niepojęta. Von Kaltenhelm także uległ działaniu czarów, lecz uszedł z tego z życiem, ponieważ nosił znak. Mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem, wasza ekscelencjo, i to na dodatek z potężnym.
– Żaden czarnoksiężnik nie potrafi zrobić tego, co przydarzyło się Mondsteinowi i von Kaltenhelmowi – odpad urażony Mistrz. – Nigdy też nie zdarzyło się, by ktoś nie odpowiedział na moje wezwanie, jak to się stało w przypadku tej Tiril Dahl. Za tym kryje się coś więcej. Katastrofalne jest również, że matka i córka się spotkały.
Pochylił się nad Lorenzem.
– Musimy unieszkodliwić także księżną Theresę, jak najszybciej! Zanim powróci do Norwegii, do córki.
– Na to już może być za późno, wasza ekscelencjo.
– Wyślij więc nowych ludzi do Norwegii – prychnął zniecierpliwiony Mistrz. – Takich, którzy się nie wystraszą marnego czarnoksiężnika!
Lorenzo był wstrząśnięty.
– Ale czy naprawdę powinniśmy… atakować księżną Theresę?
Mistrz zastanowił się. W jego zimnych oczach odzwierciedlały się zmieniające się uczucia.
– Wiem – odpad krótko. – Ale musimy. Mamy zbyt mało czasu, należy działać szybko. Ale nie wspominaj nikomu innemu o tym, że księżną trzeba usunąć z powierzchni ziemi. Tiril Dahl należy sprowadzić tutaj, lecz Theresa nie jest nam do niczego potrzebna. Ani słowa więcej o tym, żeby nie dotarły do niewłaściwych uszu!
– Oczywiście, ani słowa!
– Masz rację. – Mistrz zmarszczył brwi. – Nikt inny nie powinien się o tym dowiedzieć. Ty, Lorenzo, osobiście zajmiesz się księżną Theresą.
Lorenzo starał się ukryć wzburzenie.
– Ale…
– Podróż dobrze ci zrobi, zbyt długo już siedzisz w jednym miejscu. Wyruszysz na północ jeszcze w tym tygodniu. Trzeba się spieszyć!
Lorenzo bez słowa skłonił się swemu panu i opuścił salę. Tylko po odgłosie kroków dało się poznać, jak bardzo jest rozgniewany.
Mistrz spoglądał za nim spod wpółprzymkniętych powiek. Na surowej twarzy wykwitł złośliwy uśmiech.
Rozejrzał się po sali, po jej ciężkich sklepieniach. Nikt poza członkami zakonu nie wiedział o istnieniu tych lochów, tak głęboko skrytych pod murami kasztelu. To oni odrestaurowali to miejsce, odtworzyli salę rycerską z minionych czasów.
Rycerze Zakonu Słońca.
Jego zakon. On był Wielkim Mistrzem. O swej potędze nie musiał przypominać, dlatego nazywano go tylko Mistrzem.
– Jakiś czarnoksiężnik ośmiela się mierzyć ze mną? – szepnął. – Czarnoksiężnik z dzikiej Północy? Tam przecież były tylko nie znające się na rzeczy czarownice…
W zamyśleniu zwrócił się ku ołtarzowi. Z ukrytej w murze półki zdjął jakiś przedmiot i położył go na stole. Dotykał go palcami, a myśli wędrowały.
– Bez względu na to, co potrafi ten nieznajomy czarnoksiężnik z Północy, to nie ma tego, co ja posiadam. Nigdy, przenigdy nie dorówna mi mocą. Przegra.
Podniósł to, co zdjął z półki, Ciężki, bardzo, bardzo stary przedmiot.
Księgę oprawioną w skórę, której czerwonej barwy można się było z trudem domyślać. Poczerniałe złote litery.
Islandczycy taką księgę nazwaliby „Rödskinna”.