Rozdział 15

Heinrich Reuss i jego kompan nie dotarli do aresztu. Reuss nie wykazał się szczególną przytomnością umysłu, natomiast ten drugi wiedział, jak przekonać strażników. Miał też przy sobie sporo pieniędzy, a tragarzy portowych nietrudno było przekupić błyszczącymi monetami. Jak mogli się im oprzeć biedacy, mieszkańcy nędznych ruder, mający na utrzymaniu żony i wiecznie głodne dzieci?

Wkrótce więc obaj złoczyńcy odzyskali wolność.

Ruszyli na poszukiwanie swoich koni i wtedy ów drugi, Mondstein, oświadczył:

– Jesteś tak głupi, że dość już mam współpracy z tobą. Jedź, dokąd chcesz. Niniejszym zwalniam cię z zadania.

Heinrich Reuss popatrzył na niego z niedowierzaniem.

– Jestem wolny? Co masz na myśli? Muszę wykonać zadanie, inaczej marny będzie mój los.

– Otrzymasz inne – odparł kompan, odwracając wzrok. – Zleci je von Kaltenhelm.

Reuss nie odpowiedział. Wargi mu zdrętwiały. Myśl o gniewie von Kaltenhelma nie dodawała otuchy.

– Oczywiście nie licz na pochwały – syknął Mondstein. – Musisz zrelacjonować, co się wydarzyło.

– Przecież tobie także się nie powiodło – bronił się Reuss. – Tak samo jesteś winien porażki.

– Wcale nie – rzekł Mondstein z godnością. – Miałem pełną kontrolę nad powozem, kiedy ta szalona baronówna wezwała na pomoc pospólstwo. To do niej podobne! Nigdy nie umiała wybrać sobie stosownego towarzystwa.

Reuss już chciał zauważyć, że akurat w tej sytuacji postąpiła słusznie, nie śmiał jednak bardziej rozdrażniać swego towarzysza.

– Mogę się dowiedzieć, skąd przyjechał powóz – podsunął z zapałem.

Mondstein spojrzał mu w oczy, z jego twarzy bił chłód.

– Dla ciebie sprawa Tiril Dahl jest już zamknięta. Nasz Mistrz zamierzał osobiście się nią zająć, gdyby nam się nie powiodło. A tak właśnie się stało, i to przez ciebie. Dałeś się wciągnąć do powozu przez kobietę. Co za niezguła!

Reuss oczyma wyobraźni widział już miecz Damoklesa, wiszący nad jego głową.

– Mogę przecież…

– Odejdź stąd lepiej – przerwał mu Mondstein. – Jedź do von Kaltenhelma, jeszcze przez kilka dni zabawi na Akershus. Nie chcę cię już więcej widzieć.

Dotarli do wierzchowców. Mondstein wskoczył na konia i odjechał. Kopyta zadudniły o bruk ulicy. Wkrótce tylko echo pobrzmiewało w zaułkach.

Heinrich Reuss także dosiadł konia. Z daleka widać było zamek. Wiedział, że natychmiast powinien się tam udać, brakło mu jednak odwagi. Zwierzę cierpliwie czekało na polecenie. Wyglądało na to, że jeźdźcowi się nie spieszy.

Wreszcie na twarzy Reussa odmalowało się zdecydowanie. Zdecydowanie i ulga.

Zawrócił konia i ruszył z kopyta w przeciwnym kierunku, do miejsca, w którym nocował.

Tam pozbierał swoje rzeczy, wcisnął co się dało w juki, i wyruszył w drogę z Christianii.

Na południe. W przeciwną stronę niż Akershus.

Heinrich Reuss obrał cel. Na pewno ukryje się tak, że nikt go nie odnajdzie!


Wiele dni później znalazł się w Danii. Udało się! Nikt za nim nie jechał, jego ucieczka pozostała tajemnicą.

Pewnie żaden z tamtych nie przypuszczał nawet, że zechce i ośmieli się zbiec.

Wrócić w rodzinne strony do Niemiec, do Gery w księstwie Reuss w Turyngii. Marzenie! Znał tam wszelkie możliwe kryjówki, nikt go już nie odnajdzie.

Stał na łące nie opodal zajazdu, w którym zatrzymał się na nocleg. Zmierzch powoli zapadał nad łagodnym duńskim pejzażem. Przed nim lśniło niewielkie jezioro, do Heinricha docierały porywane wiatrem drobiny piany z fal bijących o brzeg.

Wolny! Nareszcie wolny!

Zostawił konia w stajni przy zajeździe, sprzedał go oberżyście. Potrzebował pieniędzy na powrót do domu. Czul się teraz tak bezpieczny, że mógł jechać dyliżansem albo powozem pocztowym, zmierzającym na południe.

Ach, cudowna wolności!

Oczywiście z przykrością myślał o tym, co z powodu ucieczki przeszło mu koło nosa. Musiał zrezygnować z sowitego wynagrodzenia, które otrzymywali wszyscy wierni Mistrzowi.

Wolał jednak obejść się smakiem, niż doświadczyć gniewu von Kaltenhelma lub, co gorsza, samego Mistrza.

Nagle zdrętwiał.

Czyżby ktoś wołał?

Nie. Słychać było jedynie szum wiatru i fal.

A może oberżysta pragnął z nim mówić? Trzeba wrócić do zajazdu. Zrobiło się zresztą chłodno, od jeziora ciągnęło wilgocią. W powietrzu wyczuwało się już jesień.

Dobrze, że nie będzie miał więcej do czynienia z tą okropną Tiril Dahl! To poniżej jego godności. Mistrz mógł wyznaczyć mu trudniejsze, szlachetniejsze zadanie.

Georg Wetlev nie żył.

Ale przecież taki był z niego dureń. Daleko mu do bystrości Heinricha.

Odwrócił się, by opuścić brzeg, gdy ponownie rozległo się wołanie.

Zatrzymał się.

Nie, to nie wołanie, raczej szept. Lepiej trzymać się z daleka od toni jeziora…

Kto tak szepcze o zmierzchu? Wymawia jego imię tak, że na końcu przypomina to syk węża?

Heinriiich Reusss!

Wołanie zamiera, jakby ktoś wzywał go z ogromnym wysiłkiem, z trudem wyduszał z siebie słowa.

Heinricha przeszedł dreszcz. Co to miało znaczyć?

Kto wiedział, że on tu jest?

Nikt!

Znów się rozległo. Jakże straszne! Jakby… czar, zaklęcie!

Heinriiich Reuss von Geeeraaa

Kto tutaj mógł znać jego pełne nazwisko?

W jednej chwili zrozumiał. Słyszał opowieści innych o Glosie.

– Nie! – jęknął. – Nie! Nie!

Szept zmuszał, by go słuchać.

– Nic złego nie zrobiłem, wywiązałem się z obowiązków. Co więcej, musiałem krążyć po tym nędznym kraju przez wiele długich lat, zasługuję na wynagrodzenie, bo…

Heinriiich Reuss! Chooodź! Chooodź!

– Nie, nie, nie chcę, wrócę do Norwegii, odnajdę Tiril Dahl…

Jak szalony ruszył biegiem do zajazdu. Pozbierał rzeczy i wypadł na dziedziniec.

Mój koń. Muszę odzyskać wierzchowca, muszę wracać do Norwegii.

Na podwórzu stal dyliżans, gotowy do odjazdu. Siedziało w nim dwoje pasażerów. Heinrich Reuss wskoczył do środka.

– Jadę z wami. Ruszać. Ruszać natychmiast!

Pasażerowie, małżeństwo w średnim wieku, popatrzyli nań ze zdziwieniem, lecz nie protestowali, bo nie był to prywatny powóz, lecz ogólnie dostępny pojazd.

Woźnica popędził konie. Wyjechali z dziedzińca.

Dzięki Bogu udało mi się, pomyślał Heinrich. Trzeba zachować zimną krew, jeśli zamierza się podjąć walkę z tą mocą.

Muszę wracać do Norwegii! Jechać gdziekolwiek, byle nie pod sąd Mistrza!

Heinrich widział, jak inni popadają w niełaskę…

Nieśmiałym uśmiechem powitał współpasażerów. Zorientował się, że są to Norwegowie. Doskonale, będzie miał towarzystwo przez całą drogę. Poczuł przypływ dobrego humoru, prowadził uprzejmą konwersację. Wspomnienie Głosu zblakło. To tylko wiatr, szum fal. Jakże łatwo sobie wmówił!

Niebo pociemniało.

Heinrich Reuss oparł głowę o ściankę powozu i odprężył się. Siedząca naprzeciwko niego dama już zasnęła, a jej mąż siedział tak jak on, wyciągnięty, głowa mu się kiwała w takt podskoków pojazdu.

Heinrich zapadł w sen. Nie dokuczały mu koszmary. Trochę mu było niewygodnie, powóz trząsł się na wybojach, lecz powoli posuwali się do przodu.

Obudził się, kiedy słońce zaświeciło mu prosto, w oczy. Dyliżans kołysał się na wszystkie strony, cienie wysokich drzew pojawiały się i znikały.

Przeciągnął się z uśmiechem zadowolenia.

– Wkrótce dojedziemy chyba do przeprawy promowej? – spytał towarzyszy podróży, którzy właśnie się przebudzili.

Popatrzyli na niego zdumieni.

– Nie. Minęliśmy przed chwilą granicę Schlezwiga-Holsteinu.

Upłynęła dobra chwila, zanim do Reussa dotarło, co powiedzieli. Wpatrywał się w nich osłupiały.

– Czy to oznacza, że jedziemy… na południe?

– Oczywiście! Wybieramy się w odwiedziny do córki. Mieszka w Dolnej Saksonii.

Heinrich Reuss starał się oddychać spokojnie, lecz nie mógł zapanować nad drżeniem.

Nic dziwnego, że Głos umilkł! Przecież go usłuchał. Zmierzał prosto w paszczę lwa.

Загрузка...