Rozdział 12

Móri powziął niezłomną decyzję. Postanowił jeszcze raz zwrócić się z prośbą o pomoc do swych niewidzialnych towarzyszy. Musiał się dowiedzieć, w jaki sposób prastare zamczysko Tiersteingram łączy się z baśnią o morzu, które nie istnieje, morzu z epoki jeszcze dawniejszej niż zamek.

I co ważniejsze: chciał też ustalić, co właściwie wydarzyło się w Tiersteingram za czasów dwóch niemieckich czarnoksiężników.

Ale jak tego dokonać?

Może duchy udzielą mu odpowiedzi? Może któryś z nich był tam wówczas?

To jednak mało prawdopodobne.

Dzień chylił się już ku zachodowi. Po kolacji na dworze zapanował spokój. Tak, powrócili do dworku Aurory, doszli bowiem do porozumienia ze starą jędzą. Zażądała wprawdzie za dwór horrendalnej ceny; gdy usłyszała, że Habsburżanka zainteresowana jest kupnem posiadłości, chciwość wzięła w niej górę nad rozumem. Theresa nie mogła przystać na tak jawne oszustwo, stanęło więc na tym, że wynajęli dwór na czas nieokreślony. Wydawało się, że księżna snuje jakieś inne plany związane z córką, na razie jednak ten dom musiał im wystarczyć.

Aurora wytłumaczyła się przed matką koniecznością zaopiekowania się nowymi lokatorami. Stara jędza natychmiast dostała ataku boleści i z jękiem zawodziła, błagając, by Aurora nie opuszczała umierającej rodzicielki.

Tym razem jednak córka pokazała, na co ją stać. Posiała po nadwornego medyka i oddała rozgniewaną staruchę pod opiekę Lizuski. Matka zdumiewająco szybko doszła do siebie, zdążyła jeszcze obrzucić przekleństwami wychodzącą córkę.

Bo Aurora po prostu wyszła.

Towarzyszące jej przyjaciółki zrozumiały, że oto są świadkami niesłychanego wydarzenia. Ale to właśnie ich obecność dodała Aurorze odwagi.

Przybywszy na dwór dała upust swej długo tłumionej energii. Zatrudniła służbę dla gości, sprowadziła żywność i przyzwoitą pościel, zjadła nawet razem z nimi kolację.

Theresa i jej wierna pokojówka również przyjechały, cóż bowiem miały począć na Akershus? Nocować tam, gdzie ustawiono trumnę?

Móri po wieczornym posiłku wyszedł na dziedziniec. Pragnął zostać sam ze swymi myślami. Czy poważy się jeszcze raz kłopotać swych towarzyszy?

Uznał jednak to za konieczne.

Również tego wieczoru wiał dość silny wiatr. Ciężkie od chmur niebo zawisło nad ziemią, lecz ostry żółty pas pod nimi, tuż nad horyzontem, wskazywał, gdzie zaszło słońce.

Czuło się chłód, ale Móri nie mógł przecież wezwać duchów do domu. Dokąd więc iść? Do lasu? Za daleko. Na pola? Tam będzie zbyt widoczny. Nie zrobiło się jeszcze dostatecznie ciemno.

Naraz drgnął. Ktoś szedł przez dziedziniec, osobie towarzyszył radośnie merdający ogonem pies.

– Tiril! Co ty tu robisz, gdzieś była?

– Cóż, jak to powiedzieć… A jakie zwykle miejsce się odwiedza tuż przed położeniem się do łóżka? O czymś takim jak nocniki nie pomyślano w naszym nowym domu.

Uśmiechnął się, głaszcząc Nera.

– Szczerze mówiąc, nie znoszę tego – wyznała Tiril. – Lodowate wichry owiewają człowieka od spodu, ciemno, strach. Dlaczego nikt jeszcze nie wymyślił jakiegoś zacisznego, przyjemnego kątka pod dachem?

– W wielkich zamkach już są takie przybytki.

– Owszem, maleńkie przybudówki przy królewskich sypialniach, a potem to spada z wysokości… Wolałabym tamtędy nie przechodzić. Wrócisz ze mną do domu?

– Nie, mam jeszcze coś do załatwienia.

Zatrzymała się.

– Co takiego, Móri? Wydajesz się nieobecny duchem.

Westchnął.

– Muszę znów zwrócić się do mych strażników. Pragnę dowiedzieć się czegoś więcej o Tiersteingram. Może któryś z nich znał zamczysko za życia?

– Chcę przy tym być.

– Co ty mówisz!

– Czyż nie znam ich równie dobrze jak ty? Czy nie zaprzyjaźniłam się ze Zwierzęciem? Z Nidhoggiem? I z dawnymi czarnoksiężnikami? Gdzie się z nimi spotkasz?

– Tego właśnie jeszcze nie wiem, próbuję ustalić. Na razie nie znalazłem odpowiedniego miejsca.

Rozejrzała się dokoła.

– Zimno mi, ale do domu wrócić nie możemy, zarówno w głównym budynku, jak i w bocznych skrzydłach są ludzie. Za to stodoła jest pusta. A może na stryszku na siano?

Móri zamyślił się, powiódł wzrokiem ku imponującym wierzejom.

– Hm, stryszek na siano – powtórzył cicho. – Tam nikt nie przyjdzie. Byle tylko drzwi nie zaskrzypiały.

– Jakoś się prześlizgniemy – uśmiechnęła się Tiril.

Przecież ty nie możesz w tym uczestniczyć, chciał zaprotestować. Milczał jednak. Poznał już Tiril i wiedział, że za nic nie puści go samego. Tak czy inaczej postarałaby się z ukrycia obserwować jego poczynania.

Uległ jej zatem, i mądrze zrobił.

Kiedy szli do okazałej stodoły, dziewczyna zadrżała z zimna, objął ją więc za ramiona i okrył peleryną. Przytuliła się jeszcze mocniej. Nero coś wytropił i pędem ni, szyi przed siebie.

Prawie nie mieliśmy czasu, żeby być razem, Móri i ja, pomyślała Tiril. Ale coraz mocniej przywiązujemy się do siebie. Wśród wszystkich tych dramatycznych wydarzeń nauczyliśmy się porozumiewać wzrokiem, czujemy, że jesteśmy przyjaciółmi.

– Lubisz moją matkę?

– Bardzo – odparł. – A ty?

– Och, tak! Tylko nie zdążyłam jeszcze oswoić się z myślą, że ją odnalazłam. Oto prawdziwa matka pada nagle człowiekowi w ramiona i wszystko staje się jednym wielkim chaosem. Ale mogło przecież być znacznie gorzej.

– Oczywiście. Rozumiem jednak twój dystans. Mimo wszystko porzuciła cię, pozostawiła swemu losowi.

– Już jej wybaczyłam – prędko zapewniła go Tiril. – Słyszałeś wszak, jak Lizuska i ta stara jędza mieszały z błotem „grzeszne” kobiety. Młodej dziewczynie trudno było stawić temu czoło.

– Zamieniłbym parę słów z twoim ojcem – powiedział Móri nie kryjąc gniewu…- Ale mężczyznom podobne historie zawsze uchodzą na sucho. Wybacza się im, wręcz twierdzi, że uwiedzenie dziewczyny przydaje im męskości. Kobiety natomiast karane są przez prawo i kościół.

Udało im się otworzyć ciężkie wrota bez zbędnego hałasu. Z podestu stodoły posiadłość prezentowała się majestatycznie. Wiatr szumiał w rosnących wzdłuż miedzy zaroślach olszyny i w podwórzowym drzewie – brzozie o kilku pniach. Zdumieli się, jak dobrze utrzymany jest dwór, ani w podeście, ani w ścianach stodoły nie było spróchniałych desek.

Weszli do środka i zagłębili się w ciemność.

Jestem sam na sam z Mórim na stryszku do siana, zachichotała w duchu Tiril. Musiała przyznać, że już na samą tę myśl jej ciało ogarnęło rozkoszne drżenie. Móri jednak zdawał się wcale tego nie zauważać. Ostrożnie prowadził ją po nierównej podłodze strychu. Tu i ówdzie leżały jeszcze kępki suchej trawy, szeleściły cicho, kiedy po nich stąpali. Wiedzieli, że gdzieś musi być otwór, którym zrzucano siano na dół, i kiedy go odszukali, mogli bezpiecznie iść dalej, aż wreszcie stanęli pod jedynym okienkiem w dachu. Nero zniknął w mroku.

Przez świetlik sączyło się do środka słabe jesienne światło. Tiril widziała zarys sylwetki Móriego, znów poczuła, że darzy go bezgraniczną miłością. Ale on myślał tylko o czekającym go zadaniu – wezwaniu duchów.

– Przecież one są z nami przez cały czas – szepnęła Tiril.

– Ale muszą się pokazać nie tylko jako cienie. Chcę Z nimi porozmawiać.

Ten profil, który rysuje się na tle ściany, akurat tak pada światło. Czyste, wręcz delikatne linie, usta, które mogłyby być ustami młodziutkiego chłopca, ale przeczy temu czoło i ostry zarys nosa. Czarne kędziory, kaptur.skrywa kształt głowy, peleryna otula ciało…

Jakiż on tajemniczy, niesamowity!

I ani odrobinę nie zainteresowany moją obecnością.

Co on robi? Wyciąga ręce, spodem dłoni zwraca je w górę. Wzywa swych towarzyszy.

Kocham go, lecz nie wolno mi tego okazać. A ostatnio stał się taki dziwny, pełen rezerwy. Jakbym już go nie obchodziła. A może co innego stanęło na przeszkodzie?

Tiril nie rozumiała, że w ciągu ostatniej doby ona sama stała się kimś innym. Fakt, że pochodzi z książęcego rodu, nie miał dla niej żadnego znaczenia, w ogóle się nad tym nie zastanawiała.

Móri jednak świadom był zaszłej zmiany. To ona nagle się od niego oddaliła, nie odwrotnie, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Teraz była jedną z potężnego rodu Habsburgów. Trudno pozostać obojętnym wobec dynastii, która wydała czternastu cesarzy i inne wielkie osobistości…

Tiril nie zdawała sobie z tego wszystkiego sprawy. Uważała się za pozamałżeńskie dziecko z Bergen, zbłąkaną istotę, która ma wspaniałych przyjaciół, a teraz jeszcze matkę, życzliwą jej, lecz wciąż obcą.

Nagle poderwała się słysząc, że wokół niej coś się dzieje.

Miała wrażenie, że porywa ją wir powietrzny. Ale powiew wichru nie był zimny, nie unosił jej też z miejsca. Wiatr po prostu wirował wokół niej i Móriego. Wyciągnęła rękę w poszukiwaniu jego dłoni, lecz czarnoksiężnik nie miał dla niej czasu, ramiona wciąż wznosił w górę i wzywał kogoś, teraz już na głos.

Wzywał swych niewidzialnych towarzyszy, prosząc, by pomogli dowiedzieć się czegoś o minionych czasach, o zamczysku zwanym Tiersteingram albo Tistelgorm. Móri nie znał baśni o zamku, wiedział jedynie, że wiąże się ona z opowieścią o morzu, które nie istnieje, i że wokół Tiersteingram mieszkali kiedyś ludzie, którzy uprościli nazwę zamczyska na Tistelgorm.

Czy ktoś z jego niewidzialnych towarzyszy, których przywiódł z otchłani, był w owych czasach w leśnych ostępach Tiveden?

Zapadła głucha cisza. Tiril. i Móri czekali. Islandczyk wolno opuścił ręce, Tiril pośpiesznie ujęła jego dłoń.

– Nie powinnaś przy tym być – mruknął.

– Ależ ja chcę – odszepnęła.

Właściwie jednak nie była do końca przekonana, bo nagle ziemia zatrzęsła się pod jej stopami i rozległ się głęboki huk, który jakby, o dziwo, dochodził z wnętrza jej ciała. Jak gdyby potrząsnęła nią potworna siła, która chciała rozerwać ją na strzępy.

Ściskała Móriego za rękę, przygarnął ją mocno do siebie. Byli oto dwojgiem marnych ludzi zapuszczających się do świata, którego nikt nie znał.

Nero, przypomniało się Tiril. Gdzie Nero?

Wiedziała jednak, że na psa nie działa nigdy obecność niewidzialnych towarzyszy Móriego. Prawdopodobnie oni sami starali się go przed tym uchronić.

Zapanował spokój.

– Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników! – rozległ się głos, który echem odbił się od ścian pustej stodoły. – Jesteśmy tutaj!

Tiril dostrzegła ich postacie. Trzymali się z daleka od nędznego pasma światła wpadającego przez otwór w dachu, ale ich sylwetki wyraźnie rysowały się w ciemności. Widziała jakąś niską istotę, która z pewnością nie była Nerem, i kogoś, kto się nad nimi pochylał.

– Słyszeliście moje pytanie – powiedział Móri. – Czy potraficie mi pomóc? Może ktoś z was żył w tym samym czasie co niemieccy czarnoksiężnicy z Tiersteingram?

– Nie, żaden z nas nie był im współczesny – odrzekł czarnoksiężnik z Hiszpanii, Nauczyciel.

Nadzieje się rozwiały. Jak wobec tego zdołają…

– Dlaczego nie miałbyś sam tego zbadać? – zagadnął ktoś wesoło.

Tiril poczuła, że Móri drgnął.

– Co macie na myśli? – spytał niepewnie.

– Sam udaj się w to miejsce i w tamten czas!

– Nie wierzę w podróże w czasie.

Nauczyciel westchnął ciężko.

– Czyż nie mógł nam się trafić bardziej chętny do współpracy i obdarzony większą fantazją człowiek, kiedy już zmuszono nas do powrotu na ziemię? Czy musimy służyć ponuremu, nudnemu uparciuchowi?

Takich uwag Móri nie mógł puścić mimo uszu, zwłaszcza w obecności Tiril. Nauczyciel najwidoczniej na to liczył.

– Nie powiedziałem, że się boję – rzekł przygnębiony. – Tylko że w to nie wierzę.

Na chwilę zapadła cisza, po czym znów rozległ się głos Nauczyciela:

– To znaczy, że nie uwierzyłeś także w to, co ci powiedzieliśmy przed kilkoma dniami, licząc według ludzkiej rachuby czasu? W naszą obietnicę, że nie pociągniesz swej ukochanej w otchłań śmierci, jeśli pojmiesz ją za małżonkę i zbliżysz się do niej?

I Móriemu, i Tiril zaparło dech w piersiach. Dziewczyna była zaskoczona, on – urażony.

– O tym nie wolno wam mówić. Nie miałem jeszcze czasu, by porozmawiać o tym z Tiril.

– Czasu miałeś dość.

– Nie. Poza tym ona znalazła się teraz poza moim zasięgiem.

– Wcale nie – energicznie zaprotestowała Tiril.

– Sam słyszysz – roześmiał się Nauczyciel. Wyczuli, że i pozostali się uśmiechają. – To ty jesteś niezdecydowany, nie ona.

– Tiril stała się teraz kobietą wysokiego rodu.

– To zwykle nie stanowi przeszkody dla mężczyzn pragnących osiągnąć swój cel. Ani też dla owych wysoko urodzonych kobiet Jeśli jednak upierasz się, by zupełnie niepotrzebnie kroczyć wąską i krętą ścieżką cnoty, to po- mów z jej matką. Radzę ci jednak się pospieszyć, bo dziewczyna płonie, i ty, i my dobrze o tym wiemy.

Tiril uznała, że rozmowa staje się dość krępująca. Wtrąciła więc pytanie:

– W jaki sposób dostaniemy się w epokę Tiersteingram? Jako niewidzialni obserwatorzy, czy też naprawdę włączymy się w tamten czas?

– To niemożliwe, bo zmienilibyście bieg historii. Waszym jedynym zadaniem będzie obserwować i uczyć się.

– Czy takie przedsięwzięcie jest tego warte?

– Chyba tak. Pamiętajcie jednak, że macie do czynienia z potężnymi mocami!

– Chodzi o tę siłę, która sprowadzi mnie tu z powrotem? – spytał Móri.

– Nie.

– A ty co masz na myśli, mówiąc „sprowadzi mnie z powrotem”? – wtrąciła Tiril. – Chcesz mnie tam zostawić?

– Nie. Nie zamierzam cię tam zabierać.

Zanim zdążyła otworzyć usta, by się bronić, inny z towarzyszy Móriego odezwał się chrapliwym głosem, po ciemku nie zorientowała się, który to z nich.

– Zabierz ze sobą swoją kobietę, Móri z rodu czarnoksiężników! Ona pozostaje pod naszą ochroną, nie możesz ciągle usuwać jej na bok. Nigdy jeszcze nie wypróbowałeś jej możliwości.

Teraz Tiril już wiedziała, że to mówi Nidhogg. Był jej wiernym przyjacielem od czasu, kiedy powitała go z wielkim szacunkiem i usiłowała poczęstować własnym skromnym pożywieniem.

Miała pewność, że będzie bezpieczna.

Jeszcze ktoś włączył się do rozmowy.

– Móri, pokochałeś Tiril, bo jest wyjątkową dziewczyną, prawda?

– Tak.

– Ale na czym polega jej wyjątkowość?

– Hmm… tego nie wiem.

– Bo nigdy nie starałeś się sprawdzić. Wypróbuj teraz jej siłę! Zabierz ją w podróż przez epoki, być może okaże się, że posłuży ci wsparciem i pomocą!

– Przez cały czas będę się niepokoił o jej bezpieczeństwo.

– To całkiem zbędne – zniecierpliwił się Nauczyciel. – Będziecie tylko obserwatorami.

– A ta moc, o której mówiliście, panie?

– Rzeczywiście jest potężna.

– Ale wy pozostaniecie przy nas przez cały czas? – prędko spytała Tiril.

– Owszem, jeśli sobie tego życzycie.

– Bez was sobie nie poradzimy – uśmiechnęła się dziewczyna.

– Ty też tak uważasz, Móri?

– Oczywiście – odparł.

Poczuł, że przestaje panować nad sytuacją. W głębi ducha podziwiał odwagę Tiril. Nie zdawał sobie sprawy, że podczas gdy on odnosił się do swych towarzyszy z lekko agresywnym dystansem, ona rozmawiała z nimi życzliwie i naturalnie.

– Musimy jednak wiedzieć, w jaki czas i w jakie miejsce was przenieść.

– Miejsce określić nietrudno, wiecie już, o co mi chodzi – odrzekł Móri. – A czas? Jak sądzisz, Tiril?

Dziewczyna zawahała się.

– Czy nie doszliśmy do wniosku, że Tiersteingram zbudowano w jedenastym wieku?

– To bardzo nieprecyzyjne – wtrącił któryś z duchów. Irytujące było, że w ciemności nie mogli się zorientować, z kim rozmawiają. – Musimy znać rok, dzień i godzinę.

– Może rok tysiąc pięćdziesiąty? – zaproponowała Tiril.

– Dobrze. Dwudziesty lipca roku tysiąc pięćdziesiątego – zdecydował Móri. – Lato, wtedy jest najprzyjemniej. I na pewno w południe.

Wszyscy uśmiechnęli się ze zrozumieniem.

– Co będzie, jeśli trafimy w niewłaściwy okres? – dopytywała się Tiril.

– Przeniesiemy się trochę w przód. To żadna sztuka. Aż w końcu natrafimy na odpowiedni moment.

– A jak wrócimy? – zainteresował się Móri.

– Podróże w czasie można odbywać na wiele różnych sposobów – odparł najprawdopodobniej duch opiekuńczy Móriego, jego ojciec, Hraundrangi-Móri. – Zwykle podróżuje się przy wykorzystaniu siły myśli. Wy dwoje jesteście uprzywilejowani, bo znacie nas. Moglibyśmy przenieść was tam cieleśnie, namacalnie, sądzę jednak, że to byłoby dla was zbyt silnym przeżyciem. Pozostaniemy więc raczej przy podróżowaniu myślą. To potężniejsze niż się wam wydaje.

Pozostałe duchy mrucząc przyznały mu rację. Któryś powiedział:

– Pilnujcie się jednak, by nie ingerować w to, co zobaczycie! Będziecie tylko i wyłącznie obserwatorami, pamiętajcie o tym. Inaczej możecie spowodować katastrofę.

– Ale przeniesiemy się w przeszłość jedynie myślą?

– Jak już mówiliśmy, siła myśli jest niezwykle potężna, tylko ludzie dotychczas nie odkryli tego faktu.

Tiril wyobraziła sobie, jak wmieszają się w jakieś minione wydarzenia. Na przykład zmienią coś, co dopiero w przyszłości ludzie nauczą się robić lepiej. I zniszczą przy tym wszystko na ziemi, bo jeden element okaże się niewłaściwy. Jak chora komórka w ciele. Uroczyście obiecała, że nic nie zrobią, ani nie pomogą, ani nie zaszkodzą.

– Co więc teraz mamy czynić? – spytał Móri.

Tiril wtrąciła się przestraszona:

– A co z Nerem?

– On poczeka tutaj – odparł chyba Duch Zgasłych Nadziei.

– Nie może przecież tak długo być zamknięty na stryszku na siano!

– Kochana Tiril! – roześmiał się któryś z najpotężniejszych. – Nie zabawicie w podróży dłużej, niż trwa zwykła psia drzemka. W dodatku wasze ciała zostaną tutaj. Nero nie zdąży za wami zatęsknić.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą, choć po prawdzie niewiele z tego wszystkiego zrozumiała.

– Podróż nie potrwa długo. Do zamczyska w Tiveden nie jest wszak daleko, poza tym, wierzcie mi, myśli poruszają się szybko.

– Wspaniale nareszcie móc się wykazać – oświadczył, czyjś wesoły głos. – Przy całym szacunku dla twej osoby, Móri, muszę przyznać, że służba u ciebie była nieco nudna.

– Wiem – rzekł, zaciskając szczęki. – Nie omieszkaliście wypomnieć mi tego już wcześniej.

Duchy nakazały, by usiedli oparci plecami o ścianę. Z jakiegoś powodu, którego Tiril nie mogła pojąć, odsunęły Nera, kiedy chciała przytulić go do siebie.

Móri wziął ją za rękę, bardzo ją to ucieszyło. Na polecenie duchów zamknęli oczy. Mieli teraz czekać.

Z początku nic się nie działo. A potem rozległ się dźwięk dobrze już znany: głęboki huk, któremu towarzyszyły gwałtowne wstrząsy, jak gdyby ziemia drżała. Wszystko wokół zaczęło wirować coraz szybciej, aż Tiril zakręciło się w głowie, jednak, o dziwo, było to dość przyjemne uczucie.

Potem zaczęły napływać inne wrażenia.

Najpierw wydawało im się, że spadają przez otwór w podłodze stryszku.

Zabijemy się, pomyślała Tiril.

Nie rozbili się jednak o klepisko, spadali wciąż niżej i niżej, dookoła rozbrzmiewało wycie duchów, które prawdopodobnie im towarzyszyły.

Móri uścisnął dziewczynę za rękę.

– Już kiedyś przeżywałem podróż pod ziemię. To nie jest niebezpieczne.

– Nie boję się.

A więc doświadczali tego samego! Owszem, spodziewali się tego, ale było to mimo wszystko dość dziwne. Tiril czuła, jak przedzierają się przez jakąś miękką materię, stawiającą pewien opór, lecz do pokonania. Zapach natomiast nie był przyjemny. Zapach ziemi i śmierci?

Otworzyła oczy. Prawdopodobnie nie powinna tego w ogóle robić i zaraz pożałowała, nie potrafiła jednak zapanować nad ciekawością. Musiała się dowiedzieć, jak to wszystko się odbywa…

Słabe niebieskawe światełko umożliwiło jej widzenie.

Dech zaparło jej w piersiach. Zrozumiała, że widok ten nie był przeznaczony dla ludzkich oczu, ale zerknąwszy na Móriego upewniła się, że i on się rozgląda.

– Sami poniesiecie konsekwencje – ostrzegł jakiś cierpki głos tuż obok.

Mknęli ukosem w dół, przez stulecia cywilizacji. Mijali cmentarze, ale i dawne kultury. Im głębiej się znajdowali, tym coraz dawniejsze widzieli pokolenia; nie archeologiczne pokłady śladów przez nie pozostawionych, glinę, skorupy, odpadki kuchenne, lecz całe środowisko, jakim kiedyś żyli ludzie. Zmieniały się ubiory, twarze, historia…

Zrozumieli, że podróż w dół musi odbywać się nieskończenie powoli, a zarazem z szybkością błyskawicy. Byli w stanie wczuć się w mijane okresy, w końcu czas przestał istnieć, znaleźli się w bezczasowej próżni.

Straszna to była podróż, przekraczająca granice wyznaczone przez rozum. Na ich oczach ginęli ludzie i zwierzęta, a oni nie mogli temu zapobiec, przedzierali się przez cmentarze, pokłady zmarłych w różnych stopniach rozkładu, zaglądali do lochów, w których skazańcy spędzali lata czekając na śmierć w samotności, gdzie najbardziej dokuczała im pewność, że nikt się już o nich nie zatroszczy, nie zapyta o nich nigdy więcej.

Tiril nie umiała się z tym pogodzić.

Nagle się zatrzymali.

– Rok tysiąc pięćdziesiąty – oznajmił Nauczyciel.

Tiril i Móri rozejrzeli się dokoła. Znaleźli się wśród prymitywnych domostw, ludzie zajmowali się codziennymi obowiązkami, życie toczyło się przede wszystkim pod gołym niebem. Ujrzeli sporo kobiet, z kilku otwartych palenisk unosił się gryzący dym, słychać było płacz dzieci.

To jest przerażająco rzeczywiste, pomyślała Tiril. Ale pewnie, tak jak powiedzieli towarzysze Móriego, siła myśli potrafi dokonać prawdziwych cudów.

Nie mogła się dłużej zastanawiać, bo teraz, trafiwszy we właściwy rok, zaczęli się szybko przemieszczać na wschód, nieustannie poruszając się po roku tysiąc pięćdziesiątym według ich rachuby czasu. W oszałamiającym tempie mijali wioski podobne do tej, którą ujrzeli najpierw, pola, lasy i jeziora.

To jest jak sen, uznała Tiril. Ale bardzo szczególny, żywy sen.

Wokół niej rozlegało się wycie wiatru, ogłuszające przy takim pędzie, lecz i głosy wydawane przez istoty, które mknęły za nimi. Przeciągły ryk rozbrzmiewał w uszach dziewczyny, przez moment zobaczyła obok blade oblicze Nidhogga, które jednak zaraz zniknęło jej z oczu. Zwierzę, ciężko dysząc, biegło u jej boku, czyżby po to, by ją chronić? A przed nimi gnała gromada niewidzialnych, którzy w matowo błękitnej poświacie zdawali się widzialni.

Pomyślała o Nerze, osamotnionym na stryszku w stodole, ale przypomniała sobie, że przecież ona i Móri siedzą przy nim, oparci o ścianę.

Nie czuła jednak, co się dzieje z jej ciałem, tak rzeczywisty był ten sen. Zrozumiała, że to duchy mają wpływ na to, co roi jej się w głowie.

– To tutaj – stwierdził Nauczyciel. Zwolnili. – Jesteśmy w Tiveden, w krainie Sveów. Stąd będziemy się przesuwać przez pokłady ziemi.

Chociaż wiedzieli, że skorupa ziemska przez ostatnie siedem stuleci nie pogrubiała więcej niż o parę cali, droga w górę wydała im się niezwykle długa, oglądali bowiem wszystkie po kolei pokolenia.

Uścisk dłoni Móriego dawał poczucie bezpieczeństwa. Islandczyk wyprawił się już kiedyś w podobną podróż, był silny i dumny, cieszyła się, że może mu zaufać.

Ujrzeli wreszcie światło dzienne. Znaleźli się wśród olbrzymich skał, przerażone blade słońce schowało się za cienkim welonem chmur, panowała niczym nie zmącona cisza.

– To Tistelgorm – szepnęła Tiril. – Poznaję skały otaczające zamczysko.

– Tak – potwierdził Móri. – Ale zamku jeszcze nie wzniesiono.

– A więc za wcześnie – podsumował Nauczyciel. – Trzeba jednak przyznać, że to doprawdy doskonałe miejsce na ukrycie takiej budowli.

Było tu oczywiście znacznie jaśniej niż w stodole, którą zostawili w jakże, zdawałoby się, odległej teraźniejszości. Tiril jednak, choć być może powinna, nie miała poczucia nierzeczywistości. Znała wszak wszystkich, którzy im towarzyszyli. Był wśród nich Nidhogg, trupio blady, o straszliwych długich zębach. Nauczyciel, olbrzymi czarnoksiężnik rodem z Hiszpanii, z potworną, ciężką głową. Zwierzę… Tiril ku swej radości spostrzegła, że przypominająca wilka istota ma się o wiele lepiej, niż kiedy widziała ją po raz pierwszy. Zwierzę ufnie patrzyło na nią oczami, które nie wydawały się już oślepione cierpieniem, skóra nie była tak poszarpana, a wielkie łapy trochę się wygoiły. Tiril zdawała sobie sprawę, że to jej stosunek do biednego stworzenia, jej współczucie pomogło mu osiągnąć bardziej znośny byt w świecie cieni. Pochyliła się i pogłaskała kudłaty łeb, a Zwierzę otarło się o jej nogi.

Towarzyszył im także ten, który chyba najbardziej ją przerażał, Duch Utraconych Nadziei. Wiedziała, że piękny niegdyś mężczyzna, nadzieja we własnej osobie, przeobraził się z winy ludzi. Tym razem wyczuwała także przykrą obecność Pustki. Panie wody i powietrza uśmiechały się do niej, jakby dodając jej otuchy.

Hraundrangi-Móri stał za swym synem, gotów go bronić. Kobieta-duch opiekuńczy Móriego także była z nimi, choć trzymała się raczej z boku, jakby już przestała interesować się swym podopiecznym.

Nie, nie wolno jej tego robić, pomyślała przestraszona Tiril.

– Musimy przemieścić się w czasie do przodu – stwierdził Nauczyciel. – Ale jak daleko?

– Zamku nie zbudowano w jeden dzień – po chwili namysłu odparł Móri. – Może spróbujemy znaleźć się w tym samym dniu, dwudziestym lipca, tylko w roku tysiąc setnym?

Niech tak będzie – skinął głową Nauczyciel. – Ale przenieśmy się najpierw na skały, stoimy akurat w tym miejscu, gdzie wkrótce wzniesiony zostanie zamek.

– To by dopiero było, gdybyśmy nadziali się na przykład na jakąś wieżę – zażartowała Tiril.

Wszyscy się uśmiechnęli.

Jak dziwnie żeglować w powietrzu, wznosić się na wysokie skały! W jednej chwili cała ich gromada znalazła się na szczycie i spoglądała na zagłębienie w ziemi, w którym miał stanąć zamek. Z góry roztaczał się także widok na ostępy Tiveden.

Nie były to jednak całkiem bezludne obszary. Między drzewami Tiril dostrzegła dachy chat.

Nauczyciel wyciągnął ręce, nakazując ciszę i skupienie na sobie uwagi.

– Dwudziestego lipca roku tysiąc setnego – powiedział.

Trwało to zaledwie moment i zaraz Tiril usłyszała nowe odgłosy. Na wszelki wypadek złapała Móriego za rękę.

Wyruszając w drogę prosili, by u celu podróży towarzyszyło im światło dnia. Chcieli lepiej widzieć, co się wokół nich znajduje. Wyraźnie teraz ujrzeli stare zamczysko, które akurat w tej chwili wcale jeszcze starym me było.

Chodzili po nim ludzie…

– Jesteś, panie, pewny, że nas nie widzą? – szeptem spytała Tiril Nauczyciela.

– Oczywiście! Możesz wołać i machać, ile tylko zapragniesz. Nie istniejesz. Chyba że spróbujesz ingerować w ich czas.

Obiecała, że tego nie zrobi.

Zamek nie wyglądał na budowlę szczególnie imponującą, lecz trudno było tego wymagać w tak ciasnym miejscu. Tiril przejęta pokazała Móriemu, że dokoła biegnie korytarz, ten sam, którego pozostałościami nie tak dawno temu szli. Wewnętrznego korytarza zobaczyć się nie dało. Móri pokazał jej, że wejście w skale było teraz znacznie większe, stały przed nim straże.

Okoliczni wieśniacy, pracujący dla pana na zamku, sprawiali wrażenie smutnych, przygnębionych i udręczonych.

Nagle Tiril drgnęła. Oto z zamku wyszedł zły hrabia von Tierstein, ten sam, który gonił ją przez las, dopóki Móri i stary Fin zaklęciami nie zmusili jego upiora do powrotu pod ziemię.

Towarzyszyła mu żona, szwedzka księżniczka. I ona nie wyglądała na szczęśliwą ani zdrową.

Ale starego hrabiego, ojca pana na zamku, nigdzie nie widzieli.

Kobieta-duch opiekuńczy Móriego zwróciła im uwagę na teren poza skałami. Odwrócili się we wskazanym kierunku.

– Ojej – zdumiał się Nauczyciel. – Coś się tu dzieje.

– Głęboka jama? – z niedowierzaniem powiedział Móri. – Kopią jakiś wielki dół w ziemi.

– Na to wygląda – uśmiechnęła się opiekunka Móriego.

– Kiedy my tu przybyliśmy, jamy nie było – oznajmiła Tiril.

– Jesteście tego pewni?

– Mogę przysiąc – odparł Móri. – Szliśmy właśnie tędy. Podłoże było nierówne, pełne zapadlin i wzgórków, rzeczywiście można sobie było wyobrazić, że ktoś kiedyś tu kopał, lecz dół zasypano.

Przyglądali się pracy w lesie. Zatrudniono do niej wielu ludzi, z mozołem przerzucali Ziemię, a straże z batami nie dawały im ani chwili wytchnienia.

– Traktują ich jak niewolników – posmutniała Tiril. – Czy naprawdę nic nie możemy zrobić?

– Nie! krótko odrzekł Nauczyciel. – To zabronione.

– Wiem, wiem – mruknęła. – Nie wolno zmieniać biegu historii, bo nastąpi prawdziwy chaos. Przepraszam!

– Nidhoggu – odezwał się potężny czarnoksiężnik, Hiszpan o szerokich barach i wielkiej głowie. – Zejdź na dół i sprawdź, co chowają na dnie!

Nidhogg zsunął się ze skały. Ujrzeli, jak znika w wykopanym dole.

– Idzie hrabia! – ostrzegła. Tiril ze strachem. – Chyba nie wyrządzi Nidhoggowi krzywdy?

– Nie, nie, nikt nie zauważy naszego przyjaciela. Nie można zobaczyć myśli.

Tiril uznała, że to bardzo żywe myśli, skoro potrafią się ze sobą w taki sposób komunikować. Nie chciała jednak prosić, by opuściły jej sen, bo z pewnością poczułaby się wtedy bardzo samotna.

– Pan na zamku jest rozgniewany – stwierdził Duch Zgasłych Nadziei. – Praca posuwa się opieszale.

– No to sam sobie kop, parszywy draniu!

Uśmiechnęli się, tylko Móri sprawiał wrażenie zaskoczonego. Zapomniał już, czego Tiril nauczyła się u Ester.

Powrócił Nidhogg.

Jedno przez drugie pytali:

– I co?

– Oni niczego nie chowają – odparł. – Oni szukają.

– Szukają? Tak głęboko pod ziemią? Czego?

– Nie wiem. Spodziewałem się, że będą o tym rozmawiać, lecz nikt się nie odzywał – powiedział Nidhogg charakterystycznym chrapliwym głosem.

– Jak głęboko kopią?

– Na trzy, może cztery razy wzrost człowieka. Wygląda na to, że mają zamiar zrezygnować. Poza tym zasypią w dole tych, którzy nie mają już sił pracować.

Tiril nie mogła powstrzymać jęku.

– Nie chcę więcej patrzeć, jak traktuje się tych biednych wieśniaków – oznajmiła. – Czy możemy wejść do zamku?

– Oczywiście. Pamiętajcie tylko: żadnej ingerencji.

Skierowali się do korytarza otaczającego budowlę i odnaleźli wrota. Tiril zauważyła, że napisu „Tiersteingram” jeszcze nie wyryto. No tak, przecież księżniczka wciąż żyła.

Kiedy jednak w ciasnym przejściu mijali nieszczęsną kobietę, zorientowali się, że jej żywot dobiega kresu.

Osobom urodzonym pod koniec siedemnastego wieku wnętrze zamku wydało się mroczne i ponure. Wielkie skóry zwierzęce rozpostarte na posadzkach i ławach nie chroniły przed surowym chłodem, przez otwory okienne wpadał wiatr, hulały przeciągi. Tiril zadrżała, zdjęta lękiem.

– Chciałbym odnaleźć pracownię hrabiego – oświadczył Móri.

– Dlaczego? – spytał Nauczyciel.

– Był czarnoksiężnikiem, musiał mieć oddzielne pomieszczenie, w którym odprawiał swe rytuały, eksperymentował. Może uda mi się czegoś nauczyć.

– Uważam, że zbyt wiele już zajmowałeś się wiedzą tajemną, mój synu – ostrzegł go Hraundrangi-Móri. – Nigdy nie zdołasz opanować sztuki wyznaczania granic?

– Czy w tym istnieją jakieś granice?

– O tym właśnie ty powinieneś wiedzieć najlepiej. Myślę, że tutaj jest pomieszczenie, którego szukasz.

Weszli do niewielkiej izby, będącej najwyraźniej schronieniem osoby uprawiającej mroczne praktyki.

– Musimy też odnaleźć drogę do krypty – stwierdził Móri. – Może zdołamy dowiedzieć się czegoś więcej o reliefie na ścianie. A może o zawartości skrytki, do której otwarcia potrzebne były trzy cząstki figurki. Nic nie powinno być zniszczone.

Tiril nie przejawiała takiego entuzjazmu.

– Nie jest wcale pewne, czy stary hrabia w roku tysiąc setnym przybył już do Tiersteingram – powiedziała. – Może więc…

Urwała. Do pomieszczenia wszedł pan. na zamku.

– Widzisz? – szepnął Móri. – Spójrz na jego pierś!

Popatrzyła. Na grubym drogocennym łańcuchu wisiał okrągły kawałek drewna, na którym widniał symbol zwany przez nich „znakiem słońca”.

– Mamy więc nawiązanie do baśni o morzu, które nie istnieje – rzekł Móri cichutko, chociaż mężczyzna nie mógł ich usłyszeć.

– To już wiemy – zauważyła Tiril. – Pytanie raczej: co łączy obie te baśnie?

Hrabia zdjął bat ze ściany i wyszedł. Zacisnęli zęby. Oto kolejny niewinny miał cierpieć z jego powodu.

Gdy tylko opuścił pomieszczenie, Móri zbliżył się do stołu. Ruszyli za nim.

Na stole, między czaszką a kapiącą świecą, leżała nie otwarta księga. Znajdowało się tam jeszcze wiele innych przedmiotów, ale tylko księga zainteresowała Móriego.

– Spójrzcie na nią! – rzekł z namaszczeniem. – Patrzcie na te grube arkusze pergaminu!

– Przyjrzyj się lepiej oprawie – poprosiła Tiril. – Co tam napisano, o czym jest ta księga?

Tekst trudno było odczytać, wyryto go przypominającymi runy literami, po wielu staraniach zdołali go jednak odcyfrować: STAIN ORDOGNO. A poniżej coś, co wyglądało jak DEOBRIGULA.

Nic im to nie mówiło.

Największe jednak zainteresowanie wzbudził znak słońca, umieszczony na samej górze okładki.

– Muszę przejrzeć tę księgę – stwierdził Móri, odruchowo kładąc rękę na grubym tomie, by go otworzyć.

– Nie, Móri, nie! – zawołała Tiril. – Nie wolno nam!

Wielka dłoń Nauczyciela zamknęła się na ręce Móriego.

W okamgnieniu wciągnął ich piekielny wir, szarpnął nimi z dzikim hukiem i ocknęli się, siedząc na stryszku stodoły we dworze niedaleko Christianii.

Przybiegł Nero i radośnie ich obwąchał.

Móri przymknął oczy i westchnął.

– Ależ ze mnie głupiec! Zaprzepaściłem wspaniałą okazję! Sądzę, że nasi przyjaciele nie zechcą nas tam zabrać jeszcze raz.

– Możesz być tego pewien – cierpko rzuciła Tiril, zapamiętała sobie jednak zadowolona, że wyraził się „nasi przyjaciele”.

Tak więc czarnoksiężnik Móri poczynił wielki krok naprzód!

Загрузка...