Ale jak to robi sam Burgess?
Wybieram prawie na oślep coś z końca 3 rozdziału I części: There were vecks and ptitsas, both young and starry… and I was smecking all over my rot and grinding my boot in their litsos. And there were devotchkas ripped and creeching against walls and I plunging like a shlaga into them… lying there on my bed with glazzies tight shut and rookers behind my gulliver. Z tych aż 12 sztucznych rusycyzmów do mniej oczywistych należą vecks and ptitsas (czyli w zwykłym slangu fellows and chicks) będące skrótem od czelowiek i kalką etymologiczną przez kurczaka do ptica. Na pewno nie przypadkiem daje się wyczuć tu i ówdzie wpływ orwellowskiego Newspeak: oto na trzech kolejnych stronicach przysłówki publicwise, thiswise i daywise.
Warto się dokładniej rozpatrzyć w lingwistycznej analizie i ocenie tego eksperymentu. Ograniczę się do rusycyzmów.
Pierwsza wątpliwość: podstawowy zasób leksykalny to najbardziej stabilna część języka. Jest więc mało prawdopodobne, aby w języku, który pozostał bądź co bądź angielskim, uległy wyparciu wyrazy tak podstawowe i do tego wrośnięte w idiomatykę jak big, rich, name, go, buy, man, leg, knife, drink, body, sex, drunk, joy, neck, hear, word, dream, thing, see, drive na korzyść niby rosyjskich bolshy, bugatty, eemya, itty, kupet, moodge, noga, nozh, peet, plott, pol, pyahnitsa, radosty, shiyah, slooshy, slovo, sneety, veshch, viddy i yeckate. Te wyrazy i garść ekspresywnych w rodzaju choodessny (wonderful), groodies albo zoobies (piersi i zęby) mogłyby się zjawić co najwyżej w roli efemeryzmów, czyli sztucznych wyrazów równie szybko zjawiających się w użyciu jak znikających, głównie w funkcji ozdobników stylistycznych wzmagających ekspresję wypowiedzi lub realizujących przelotną modę. Równocześnie jednak wiadomo, że właśnie język angielski charakteryzuje się w zakresie efemeryzmów całkiem wyjątkową przelotowością. W krajach mówiących po angielsku zjawia się i znika co roku łącznie olbrzymia liczba około 5 tysięcy efemeryzmów! I nie ma to nic wspólnego, dajmy na to, ze stylem Joyce'a, który nie prezentuje niczyjego języka, lecz stwarza własny i wyłącznie na swój użytek.
Wspomniane tu reguły mogą co prawda nie stosować się do środowiskowych gwar hermetycznych, służących do tego, aby członkowie pewnych grup legitymowali się pomiędzy sobą jako swoi, a nie byli rozumiani przez postronnych: stąd choćby gwara ochweśnicka i żargon klezmerski. Parokrotnie sugeruje się to w dialogach. Ale więcej poszlak świadczyłoby, że Burgess traktuje styl swego narratora jako nie jedyną wprawdzie, lecz nie efemeryczną, szeroko rozpowszechnioną i społecznie utrwaloną już normę językową. Przemawia za tym choćby jej bogactwo, rozbudowana idiomatyka i koegzystencja rusycyzmów ze słownictwem rdzennie angielskim.
Jest w tym pewna niekonsekwencja.
Natomiast uderzające bywają niezręczności i komiczne nieporozumienia w tej niby to ruszczyźnie, wyszperanej po słownikach lub uzyskanej od kiepskich doradców.
Dlaczego na przykład oozy to łańcuch od roweru, sharries tyłek, a podstawowym słowem oznaczającym bicie i masakrowanie jest tolchock? Bo w słowniku angielsko-rosyjskim ktoś znalazł pod chains różne odpowiedniki jak okowy, uzy, cepi i wybrał na chybił trafił akurat to słowo, które nie oznacza łańcucha. Bo ekwiwalent buttocks musiał sam sobie ukręcić z niewinnych słów oznaczających kule. Bo znalazłszy pod push słowo tolczok nie domyślił się, jakie to niewinne szturchnięcie. Tak samo papierem czuć z daleka czasowniki, w których końcówkę bezokolicznika wzięto za część tematu z wynikami tak groteskowymi jak govoreeting, interessovatted i nachinatted. Całkiem jakby nasz autor nie wiedział, że ”w rozwoju zwłaszcza potocznej angielszczyzny dominuje monosylabizacja i że już trójsylabowy temat jest dla jego rodaków prawie nie do wymówienia i karykaturalny przez samą długość.
I czy ze słuchania na przykład radia lub TV przesączały się do żywej mowy te rusycyzmy? czy z owej subliminal penetration: bliżej nie określonej techniki propagandowej, o której wspomina jeden z psychiatrów, a za pomocą której groźny słowiański Wschód subliminalnie czyli podprogowo wsącza w świadomość młodych Anglików elementy swego języka?
To zapytanie samo dyskwalifikuje problem. Bo w jednym ani w drugim trybie na pewno nie wsączano by i nie odbierano jawnych pomyłek— ani też bezokoliczników.
Do tego trzeba było po ignorancku kartkować słownik nie znanego sobie języka.
Oznaczony specjalną gwiazdką (że nierosyjskiego pochodzenia) w słowniczku wyraz yarbles utrwalił czarno na białym niechlujstwo tych metod. Są to bowiem jaja, których odpowiednika naturalnie (jak i w przypadku sharries czyli zadka) nie udało się znaleźć w słynnych z przyzwoitości słownikach angielsko-rosyjskich, więc ktoś je musiał zaimprowizować w oparciu o slangowe angielskie apples i znalazł jabłoko: a później widać zgubił odpowiednią karteczkę. Ale w tekście zdarza się obok skrótu yarbles również dłuższa i całkiem jednoznaczna forma yarblockos. Wreszcie to wciąż powtarzane wyzwisko: bratchny! co miało znaczyć: bastard! czyli po prostu skurwysyn. Nie wystarczył już Burgessowi stary son of a bitch w żadnej z licznych pisowni. Oczywiście żaden słownik mu nie podsunął sukinsyna i temu podobnych. Gdyby się tak zetknął z kimś znającym żywy język rosyjski! jakże by mu pasował zwykły mudak! i jak pięknie by to wyglądało w transkrypcji: moodack… A tymczasem słownik wręczył mu pod bastard straszne wyzwisko: wniebracznyj czyli nieślubny. A że słowo było jednak za długie, więc ucięto mu początek i oto biedny Alex, nieświadom, jak go nabrano, wymyśla na prawo i lewo od bracznych… czyli jak najlegalniej ślubnych.
Ale mimo wszystko z rosyjską.