2


Szagałem ja braciszkowie ulicą, jakby donikąd, odziany w ten dawniejszy ciuch nocny, ludzie się wytrzeszczali na niego jak szedłem i do tego trzęsło mnie, bo dzień suka zimowy, i chciałem tylko jak najdalej być od wszystkiego i żebym już o niczym w ogóle nie potrzebował myśleć. Skoczyłem w bas do Centrum i cofnąłem się na Taylor Place i oto mój butik z nagraniami, zwany MELODIA, który zaszczycałem dając mu łaskawie zarobić, o braciszkowie, i z wyglądu był ten co zawsze i jak wszedłem, spodziewałem się że będzie tam stary Andy, ten łysy i bardzo chudoszczawy, uczynny, malutki drewniak, u którego dawniej kupowałem tak mnogo płyt. A tam śladu nie zostało po Andym, braciszkowie, tylko skrzyk i wrzask nastolatek (czyli małolatów i małolatek) osłuchujących jakieś nowe pop chłam piosneczki koszmarne i do tego tańczących, a sprzedawczyk sam prawie że nastolatek trzaskał kostkami u rąk i obśmiewał się jak z uma szedłszy. Więc ja przystąpiłem i czekam, aby raczył mnie zauważyć, a potem zwracam się do niego:

— Chciałbym usłyszeć na płycie Mozarta Nr 40. — Dlaczego mi to akurat przyszło do łba, nie wiem, ale przyszło. A ten sprzedawczyk zapytuje mnie:

— A czego czterdziesty, przyjacielu?

Więc odparłem: — Symfonii. To znaczy Symfonia G-moll Numer Czterdziesty.

— Uuu — zrobił jeden z tańczących małolatów, chłopczyna z kudłami na całych ślepkach — symfonia. A nie rym cym cymfonia? On szuka bim bam bonii.

Czułem jak mnie ogarnia razdraz i musiałem się tego wystrzegać, więc ułybnąłem się do tego szczyla, co przejął interes po Andym, i do całego tłumu fikających i drących się małolatów. A ten członio powiada: — Wejdź do tej kabinki, przyjacielu, to ja coś ci tam puszczę.

Wlazłem ja do malutkiego pudełka, gdzie można przesłuchać nagrania, co chcesz kupić, a ten mi nastawia płytę, ale nie Mozarta Czterdziestą, tylko Praską — widno złapał tego Mozarta, byle co mu z półki wpadło pod rękę — i na to poczułbym się już po nastojaszczy razdraz i miałbym się pilnować, żeby nie dopadły mnie bóle i mdłości tylko że na śmierć zabyłem o czymś, co też powinienem pamiętać i teraz już chciało mi się normalnie zdechnąć. Mianowicie że ci kurwa weteryniarze tak urządzili, ażebym przy każdej muzyce, która daje mi się wołnować, dostawał tych bólów i mdłości, zupełnie jakbym oglądał albo chciał popelnić gwałt. A wszystko dlatego, że w tych filmach z ultra kuku była podłożona muzyka. Najbardziej mi zapadł ten potworny film o Nazich z finałem Piątej Symfonii Beethovena. A tu się zrobił koszmar z cudownego Mozarta. Wypadłem z butiku przy gromkim rechocie tych nastolątek i jak sprzedawczyk wykrzykiwał za mną: — Ej ej ej! — Ale nie zwracałem uwagi na nic i polazłem potykając się, prawie jak ślepy, przez jezdnię i za róg do starej mołoczni Pod Krową.

Wiedziałem ja, czego mi teraz nużno.

Lokal był prawie że pusiy, bo jeszcze rano. Wygląd miał też dziwny, bo ukrasili go w czerwone ryczące krówska, a za barem stał jakiś nieznajomy. Ale jak zakazałem: — Duże białe i coś — ten z wychudłym i ledwo co wygolonym ryjem od razu wiedział. Zaniosłem to duże mleko z dobawką do jednego z małych boksów naokoło, każdy odgrodzony własna zasłonką, i tam usiadłszy na pluszowym krześle dopiero siorb i siorb. Jak wszystko już wysączyłem, to poczułem, że coś zaczyna się dziać. Miałem ślepka jakby wlepione w taki malu malutki na podłodze kusoczek sreberka z paczki rakotworów, bo nie za horror szoł zamiatało się tam, braciszkowie. Ten strzępek srebra zaczął rosnąć i rosnąć i rosnąć i był taki jaśniejący, ognisty, aż oczy musiałem przyszczurzyć. Zrobił się tak przeogromny, że już nie tylko ta przegródka, gdzie ja się słaniałem, ale cała ta mołocznia Pod Krową i cała ulica to był on i całe miasto. A potem cały świat i całe w ogóle wszystko, bracia, i jakby morze napływało na wszystko, co kiedykolwiek było zrobione albo i pomyślane. Jakbym słyszał siebie wydającego takie czudackie odgłosy i słowa w rodzaju: — Mały drogumarły ty jałowiało gni tych nie wróżnyciuch — i cały ten szajs. To widzenie wdrug rzuciło się w srebro i zaraz kolory, jakich nikt i nigdy jeszcze nie widział, i tłum figur zobaczył ja bardzo bardzo bardzo daleko i jakby je ktoś posuwał bliżej bliżej bliżej, a wszystko w bardzo jasnym blasku z dołu i z wierchu tak samo, braciszkowie moi. Ta gromada posągów to God Gospod i Wsie Aniołowie Jego i Święci, wszystko jak brąz oczeń świecące, brodate i z wielkimi ogromnymi skrzydłami pomachującymi jakby na wietrze, tak i nie mogący być po nastojaszczy z brązu ani z kamienia, a oczy ich czyli głazy ruchome i znaczy się żywi. Te gromadne figury jakby najeżdżały na mnie coraz bliżej i bliżej aż tak blisko, jakby zaraz mnie chciały zgnieść i usłyszałem swój głos: — liiiii. — I poczułem, że wsio mnie odeszło — ciuch i płyć, mózg, nazwisko, w ogóle wszystko — i zrobiło mi się tak horror szoł jak w niebie. Potem rozdał się hałas jakby się kruszyło i obruszało i God Gospod i Jego Aniołowie i Święci jakby zatrząchali nade mną głowami, jakby chcieli powiedzieć, że mój czas jeszcze nie nadszedł ale mam dalej próbować i wszystko się jakby obszczerzyło i w rechot i zawaliło się i ciepłe ogromne światło osunęło się jakby w ziąb i byłem apiać tu gdzie przedtem, na stole puste szkło i chciało mi się płakać i czułem, że na wsio jedyna odpowiedź to śmierć.

I to właśnie, to należy zrobić! sprawa stała się dla mnie jasna, tylko nie wiedziałem jak, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałem, o braciszkowie. W tej sumce z rzeczami osobistymi, prawda, miałem swoją brzytew do grdyk, ale od razu mi się zrobiło bardzo niedobrze jak pomyślałem że zadaję nią ś-ś-siach po samym sobie i ścieka czerwo czerwona krew moja własna. Znów nie gwałtu chciałem, ale czegoś, ażebym tak łagodnie zapadł w sen i żeby to był koniec Niżej Podpisanego i dla wszystkich koniec wszelkich kłopotów. Może jakbym zaszedł, pomyślałem sobie, do tej Publo Bibloteki za rogiem, to znalazłbym w jakiejś knidze najlepszy sposób na bezbolesne załatwienie się. Przedstawiłem sobie, jak nie żyję i jak wszyscy tego będą żałować, ef i em i ten szajso francowaty Joe ten doskakiewicz i również doktor Brodzki, i doktor Branom, i ten Minister Wewnętrzny Niewdzięczny i w ogóle wszyscy oni. No i ten zafajdany Rząd przechwalający się. Więc myk ja na ten ziąb i było już po południu, około drugiej, co uwidziałem ja na tym wielkim zegarze w Centrum i znaczy się, że to stare mleczko z dobawką dało mi być dłużej na trypie niż myślałem. I paszoł ja po Marghanita Road i skręciwszy w Boothby Avenue. potem znowu za róg i tam już mieści się Publo Biblotcka.

To jest bardzo starychowskie miejsce i wątpię, czy tam zajrzałem od czasu jak był ze mnie oczeń oczeń malutki malczyk, około lat sześciu, i dzieliło się na dwie części: jedna do pożyczania książek i druga do czytania, pełna gazet i żurnałów ilustrowanych i tego jakby smrodu niemytego starych drewniaków ich próchna ich woni tego fetorku ciał w nędzy i zgrzybiałości. Mnóstwo ich albo sterczało przy stoiskach z gazetami po całej sali, siąkając i bekając i pod nosem do siebie mamrocząc i przewracając kartki, wyczytując ze smutkiem, co nowego, albo siedzieli przy stołach przeglądając te żurnały lub tylko udając, niektórzy spali, a paru to nawet gromko chrapało. Z początku już nie pamiętawszy, po co przyszedłem, wreszcie tknęło mnie i trochę wzdrygnęło jak przypomniałem sobie że po to, aby znaleźć bezbolesny sposób na wyciągnięcie kopyt, i podszedłem do półki z różnymi tam encyklo i te pe. Od chuja było tych knig, ale żadnej, o braciszkowie, żeby tak po tytule mi pasowała. Owszem, jakaś o medycynie, to ją wyciągnąłem i jak zajrzałem, to nic, tylko rysunki albo zdjęcia jakichś odrażających ran i chorób, aż o mało bym się nie porzygał. Więc odstawiłem ją i wydostałem tę gromadną knigę, co wiecie, tak zwaną Biblię, podumawszy sobie czy mi nie ulży jak wtedy co ją czytałem w starej Wupie (nie takiej znów starej, ale wydawało się już bardzo dawno) i pokusztykałem do krzesła ją poczytać. Ale znalazłem tylko, jak się rąbie siedemdziesiąt razy po siedem i jak mnóstwo tych Żydów przeklina i grzmoci jeden drugiego, i też się poczułem niedobrze. Więc o mało się nie popłakałem i jeden taki bardzo stary i złachmaniony mudak z naprzeciwka zapytał:

— Co się stało, synu? Masz jakiś kłopot?

— Chcę skończyć ze sobą — powiadam. — Już mam dosyć, ot co. Życie mi dało w kość.

Czytający obok mnie próchniak zaszumiał: — Cśśś — nie podnosząc oczu znad jakiegoś tam durackiego żurnała, w którym były tylko narysowane jakby takie gromadne sztuczki geometryczne. Coś mi to przypomniało. A ten pierwszy mudak powiada:

— Jesteś na to za młody, synu. Przecież ty wszystko masz przed sobą.

— Aha — odkazałem gorzko. — Jak sztuczny cyc. — Ten czytacz żurnału znów zasyczał: — Cśśś — tym razem podnosząc oczy i coś dla nas obu zaskoczyło. Już mi się zrobiło widno, co za jeden. A on tak po nastojaszczy i gromko:

— Ja nigdy nie zapominam kształtu, jak Boga kocham. Jaki co ma kształt, w życiu nie zapomnę. Mam cię, ty świnio, na Boga, ty młody zbrodniarzu. — Krystalografia, no tak. Właśnie to niósł wtedy z bibloteki. Sztuczne zęby tak horror szoł chrupały pod butem. Jego zdarte łachy. Knigi razrez i razbros, wszystkie o krystalografii. Pomyślałem, że lepiej pryskać stąd gdzie rak w trawie piszczy. Ale ten stary mudak już się zerwał, o braciszkowie moi, wrzeszcząc jak z uma szedłszy do wsiech próchniaków krugom pod ścianami przy gazetach i do tych, co kimali nad żurnałami przy stołach. — Mamy go — skrzyczał. — To ta świnia jadowita, ten zbrodniarz, co poniszczył książki o krystalografii, takie rzadkie, nigdzie nie do odkupienia, już nigdy. — Był w tym jakiś wariacki ton i odgłos, jakby ten chryk był po nastojaszczy z uma szedłszy. — To jest wzorowy okaz tych bestialskich i tchórzliwych młodziaków! — ryczał. — Tu pomiędzy nami. Mamy go w ręku. To właśnie on z kolegami pobili mnie i skopali i zmasakrowali. Obdarli mnie do naga i wyrwali mi zęby. Moja krew i jęki śmieszyły ich. Pognali mnie kopniakami do domu, gołego i bez przytomności. — Była to niezupełnie prawda, jak wiecie, braciszkowie. Coś miał jeszcze na tej płyci, nie był znów obdarty całkiem do naga.

Krzyknąłem:

— Ale to było przeszło dwa lata temu. W tym czasie zostałem ukarany. Dostałem nauczkę. Tylko popatrzcie się o tam — w gazetach — jest moje zdjęcie.

— Ukarany, co? — przemówił jeden stary typ jakby żołnierza, taki weteran. — Takich się powinno wytępić. Jak to hałaśliwe robactwo. Ukarany, powiadasz?

— Dobrze! dobrze! — odpowiedziałem. — Każdy ma prawo do własnych poglądów. Bardzo panów przepraszam. Już muszę iść. — I zacząłem się wycofywać z tej meliny z uma szedłszych próchniaków. Aspiryna! no właśnie. Można się wykończyć setką aspiryn. Ze starej apteki. Ale ten od krystalografii wrzasnął:

— Nie wypuszczać go! My go nauczymy co znaczy ukarany, tę świnię młodocianą, tego mordercę. Łapcie go. — I wierzcie mi albo to drugie, braciszkowie, ale kilku tych starych grzdyli, tak po dziewięćdziesiąt lat każdy, złapało się za mnie tymi trzęsącymi starymi grabkami, a mnie jakby zemdliło od woni tej starości zaśmiardłej i chorób wszelakich, zionącej od tych na wpół zdechłych mudaków. Ten od krystalografii dobrał się już do mnie i zaczął mi ładować w ryja takie drobne i słabiutkie szturganka, więc ja pytałem się wyrwać i uciec, ale te starychowskie łapska, co mnie dzierżały, były mocniejsze niż się spodziewałem. A potem inne chryki przykusztykały od gazet, aby też od siebie dołożyć Niżej Podpisanemu. Wykrzykiwali takie rzeczy jak: — Zatłuc go, stratować go, aby żywy nie uszedł, wybić mu zęby! — i cały ten szajs: i już było mi jasne, o co chodzi. To starość dorwała się do młodości, ot co. A niektórzy z nich powtarzali: — Biedny stary Jack, o mało nie zabił biednego Jacka, to on, właśnie ten bydlak! — i tak dalej, jakby to się wczoraj hapnęło. Bo dla nich to chyba wczoraj. I teraz już całe morze śmierdzących i śliniących się brudnych próchniaków usiłowało jakby dobrać się do mnie tymi wątłymi grabkami i starymi, zrogowaciałymi pazurkami, zgiełcząc i dysząc na mnie, a nasz kryształowy pogromszczyk był ciągle najpierwszy, ładując mi szturg i szturg nieprzerywno. A ja bałem się zrobić absolutnie cokolwiek, o braciszkowie, bo już lepiej dostawać taki wycisk niż poczuć się do wymiotu i ten okropny ból, ale z drugiej strony, rozumie się, fakt że i tak odbywa się gwałt wprawił mnie w takie nastrojenie że ten atak mój wygląda jakby zza rogu i tylko patrzy, czy już nie wyprygnąć i dawaj na całego.

Aż pojawił się biblotekarz, taki młodszy, i krzyknął: — Co tu się dzieje? Przestać mi natychmiast! Tu jest czytelnia. — Ale nawet nie zwrócili uwagi. Więc on powiedział: — Dobrze, w takim razie dzwonię na policję.

Więc ja uwrzasnąłem się, a nie myślałem, że mógłbym w życiu coś takiego uczynić:

— Tak tak tak jest, proszę dzwonić, proszę mnie ratować od tych starych wariatów. — Przyuważyłem, że ten biblotekarz się wcale nie pali do udziału w drace i do wybawiania mnie od furii szału i z pazurów tego próchniactwa: wziął i umknął do swojej dyżurki czy gdzie tam był telefon. Teraz już te chryki się strasznie usapały i czułem, że dałbym jednego prztyka i wszyscy by się przewrócili, ale ja pozwalałem, bardzo cierpliwie, żeby mnie trzymały te zgrzybiałe grabki, z zamkniętymi głazami, znosiłem te wątłe poszturgiwania w lico i słyszałem, jak starychowskie zdyszane głosy dają mi po twojamaci takimi słowami jak: — Ty smarkaty bydlaku, ty świnio, chuligan, łobuz, morderca, zabić go i tyle. — Wreszcie dostałem raz tak po nastojaszczy boleśnie w kluf że powiedziałem sobie o kurwa kurwa! i roztworzyłem oczy i targnąłem, aby się im wyrwać, co nie było trudne, braciszkowie, i lu przedarłem się z krzykiem do takiej sieni przed czytelnią. Ale ci starzy mściciele nic tylko za mną, dysząc jakby już mieli powyzdychać, a te szpony zwierzęce aż się im trzęsły, żeby dorwać się do Waszego Przyjaciela i Niżej Podpisanego. Po czym ktoś podciął mi nogi, łubudu! leżę na podłodze i oni mnie kopią, wiem usłyszałem już młode głosy w krzyku: — No już. spokój, spokój! — i wiedziałem, że przyjechało gliniarstwo.


Загрузка...