1


— To co teraz, ha?

Takie pytanie zadawałem sobie, o braciszkowie, następnego ranka, stojąc przed tym biatym budynkiem jakby przylepionym do starej Wupy, ubrany w moje dawniejsze ciuchy sprzed dwóch lat w tym szarym blasku poranka, z małą sumką w ręku zawierającą te parę rzeczy osobistych i z paroma golcami w karmanie, które zafajdana Władza podarowała mi w szczodrości swojej, ażebym miał za co wstąpić na nową drogę życia.

Reszta poprzedniego dnia była dopiero męcząca, te wywiady kręcone na taśmę dla dziennika ti wi, zdjęcia, co mi je krugom cykali błysk błysk błysk no i te pokazy, jak się łamię i czołgam wobec ultra gwałtu i całe to upudlenie i niełowki szajs. Nareszcie ruchnąłem w łóżko i od razu, tak mi się wydało, zbudzili mnie i każą wstawać jazda wynocha i damoj w dom, ojni tu już nie chcą dłużej oglądać Piszącego Te Słowa nigdy za nic nikagda, o braciszkowie moi. No i stoję tak wczesnym rankiem z paroma golcami monalizy w lewym karmanie, pobrzękuje nimi i zastanawiam się:

— To co teraz, ha?

Zjeść może gdzieś jakiś zawtrak, pomyślałem, nic tego dnia rano nie zjadłszy, tak śpieszyli się wszyscy, żeby mnie wyszturgać na wolność. Tylko czaju stakanczyk mi się udało głotnąć. Ta Wupa znajdowała się w bardzo ponurej dzielnicy, ale na każdym kroku były takie dla rabitnyków (to znaczy robolów) małe kafejki, więc trafiłem do jednej, o braciszkowie. Zafajdana to była śmierdęga, z jedną żarówką na suficie tak upstrzoną przez muchy, że i te ciut światła zaćmiwszy, a w niej mnogo porannych rabitnyków siorbiących czaj i żwykających te aż strach popatrzeć kiełbaski i pajdy chleba, jak te wilki żarłoczne, chap i wołk wołk wołk i drą się o jeszcze. Podawała im taka usmotruchana bogini na krzywych łapach, za to z wielkimi grudziskami, i niektórzy z tych ciamkających próbowali ją chapnąć za coś wydając hu hu hu! a ona he he he! aż mi się zbierało na wymiot, o braciszkowie. Ale poprosiłem o tosta dżem i czaj bardzo grzecznie tym wytwornym głosem i usiadłem w ciemnym kąciku, ażeby to zjeść i wypić.

Kiedy ja się tym zajmowałem, wszedł jakiś malutki członio, karzełek (znaczy się karypel) sprzedający poranne gazety, pokręcony i brudny typ zwyrodnialca w grubych pinglach w stalowej oprawce z drutu, łachy zaś miał w kolorze starego psującego się budyniu porzeczkowego. Więc kupiłem żurnał z tą myślą, że należy się przygotowić do skoku z powrotem w normalne życie zobaczywszy, co się dzieje na świecie. Ten żurnał to była jakby szmata rządowa, bo na pierwszej stronie żadnych nowin poza tym, że niby wsie wpychle i każden musi postarać się, aby dotychczasowy Rząd apiać znalazł się u koryta w zbliżających się Powszechnych Wyborach Narodowych, które widno mają być za kilka tygodni. Bardzo się jeden z drugim chwalbisz nadymał w tym bałachu, czego ten Rząd nie zrobił, o braciszkowie, za ostatni rok czy tak około, że wzrósł eksport i taka horror szoł polityka zagraniczna i świadczenia społeczne poprawiły się na balszoj i cały ten szajs. Ale czym Rząd się najbardziej chełpił, to tym, jak według nich na ulicach za ostatnie sześć miesięcy zrobiło się dużo bezpieczniej dla milujacych-pokój-szwendających-się-po-nocy zwyczajnych ludków, przez to że policja jest lepiej opłacana i że ostrzej bierze się za chuliganów (czyli równych malczyków) i zboczeńców i włamywaczy i cały ten szajs. To zaciekawiło tak więcej niemnożko Niżej Podpisanego. A na drugiej stronie gazety było zamazane zdjęcie kogoś jakby dobrze znajomego i pokazało się, że to nikt inny tylko ja ja ja. Wygląd miałem oczeń ponury i spuknięty, ale to przez te flesze krugom błysk błysk i pyk pyk pyk. A pod moim foto napisano, że oto jest pierwszy absolwent (znaczy się wypustnik) z utworzonego dopiero co Państwowego Instytutu Resocjalizacji Osobników Kryminalnych, wyleczony ze zbrodniczych skłonności przez dwa ubiegłe tygodnie i już wzorowy, przestrzegający prawa, dobry obywatel i cały ten szajs. Obok znalazłem nad i ponad zwyczaj pochwalny artykuł o Technice Ludovycka i jaki ten Rząd jest mądry i znów cały ten szajs. I apiać foto jakiegoś mużyka — wydał mi się znajomy — a to był ten Minister.Spraw Niewdzięcznych czy też Wewnętrznych. Coś mi wyglądało, że on się przechwalił, jak to spodziewa się że teraz przyjdzie fajna przewoschodna i wolna od zbrodni epoka w której nie będziemy się już bać tchórzliwych napaści ze strony młodych zwyrodnialców i chuliganów, i zboczeńców, i włamywaczy i cały ten szajs. Aż wydałem: aaaaargh! i pizgnąłem ten żurnał o podłogę, tak że przynajmniej ciut pokrył te ślady od rozchlapanego czaju i nacharkane spluwki obrzydliwe tych brudnych zwierzaków łażących do tej kafejki.

— To co teraz, ha?

To nie co innego teraz, o braciszkowie, tylko do domu i radosna niespodzianka dla facia i macioszki: ich jedyny syn i spadkobierca powraca na łono rodziny. I zaraz się wyciągnę na moim wyrku, w izbuszce mojej małej ujutnej i posłucham sobie jakiejś muzyki co najfajniejszej i od razu przy tym pogłówkuję, co teraz będę robił w życiu. Oficer Zwolnieniowy dał mi dzień wcześniej długą lisię zajęć, o które się mogę starać, i podzwonił w mojej sprawie do różnych tam, ale żeby tak zaraz pracolić jak rabotny króliczek, nie, braciszkowie, to jeszcze nie dla mnie. Najpierw małe spoko i pieredyszka, owszem, i spokojnie sobie pomózgolić na wyrku przy dźwiękach muzyki przewybornej.

No to w basa do Centrum i stamtąd w innego basa do Kingsley Avenue, gdzie już Blok Municypalny 18A jest niedaleko. Uwierzycie mi, braciszki, jak powiem, że serce mi waliło buch buch buch z podniecenia. Krugom taka cisza, bo jeszcze była zima i wczesny ranek, a jak wszedłem do blokowej sieni, to nikogo, tylko te gołoguze mużyki i psiochy od nagiej Godności Trudu. Co mnie poraziło, bracia, to jak wszystko było odczyszczone, żadnych tam słów plugawych w balonikach z ust Godnych Pracowników i żadnych jaj, chojaków albo innych narządów, co by im dorysowali małysze z brudnej wyobraźni. Zaskoczyła mnie też działająca winda. Po wciśnięciu elektro knopki lift zjechał mi z pomrukiem i jak wsiadłem, znów poraziło mnie, że kabina w środku zupełnie czysta.

I wjechałem na dziesiąte piętro i patrzę, numer 10-8 jak zawsze, i grabki mi się zatrzęsły i wciąż dygotały, kiedy wyjąłem z karmana swój kluczyk. Ale zebrałem się w sobie i wbiłem fest klucz do zamka, odkluczyłem go przekręciwszy i rozpachnąłem, i wszedłem i widzę trzy pary zaskoczonych i ciut nie przelękłych ślepi wpatrzonych we mnie, a to byli faty i maty jedzący śniadanie, a oprócz nich jakiś trzeci członio, którego w życiu nie widziałem, duży i tęgi bych w samej koszuli i szelkach, jak u siebie, o braciszkowie moi, siorbał czaj z mlekiem i żwy żwy żwykał sobie tostu i jajko śmajko. Ten obcy właśnie pierwszy się odezwał i tak do mnie powiada:

— A ty co za jeden, koleżko? Skąd masz klucz? Za drzwi, żebym ci ryja nie wcisnął. Wyjdź i najpierw zapukaj. A potem wyjaśnisz, czego tu chciałeś, ale to raz dwa.

Ef i em siedzieli jak skamieniawszy i widno, że nie czytali gazety, teraz przypomniałem sobie, że gazeta przychodzi dopiero, jak tatata wyjdzie już do roboty. Aż macica się odezwała: — Więc uciekłeś z więzienia. Och, co my zrobimy? Zaraz przyjdzie policja, och och och! Och ty zły niedobry chlopcze, żeby tyle wstydu nam przynieść! — i wierzcie mi albo całujta mnie w rzopsko, że dała się w bu hu huuu. Więc ja zacząłem wyjaśniać, że jak chcą, to mogą zadzwonić i dowiedzieć się w mojej Wupie, a ten obcy siedział przez cały czas i spodełbił się na mnie, umarszczony, jakby gotów mi przyładować z tej gromadnej byczej włochatej piąchy i faktycznie wbić mi ryja do środka. Więc ja do niego:

— Może byś mi odpowiedział co nieco, bracie? Co tu robisz i jak długo zamierzasz? Nie spodobał mi się twój ton, jakim to przed chwilą wyrzekłeś. Uważaj. No wyjęzycz się, słucham. — Ten mużyk był w typie robola, taki brzydziuga, lat może trzydzieści albo czterdzieści, teraz siedział rozdziawiwszy się na mnie i ani słowa nie wykrztusił. Aż ojczyk mój się odezwał:

— Trochę to nas oszołomiło, synu. Należało zawiadomić nas, że się pojawisz. Uważaliśmy, że jeszcze upłynie co najmniej pięć albo sześć lat, zanim cię wypuszczą. Co nie znaczy — dobawil, a wyrzekł to całkiem ponuro — aby nam nie było bardzo przyjemnie znów cię zobaczyć i to już na wolności.

— A to kto jest? — powiadam. — Dlaczego się nie odzywa? Co tu się dzieje?

— To jest Joe — odkazała maty. — On tu mieszka. Lokator. — I znów poleciała: — Oj, Boże Boże Boże.

— Ty — przemówił ten Joe. Wiem o tobie wszystko, mój chłopcze. Co zrobiłeś i jak serce złamałeś twoim biednym, zrozpaczonym rodzicom. No i wróciłeś, co? żeby znów im życie zamienić w piekło, tak? Ale po moim trupie, bo już dla nich jestem bardziej syn niż lokator. — Prawie bym się w głos obśmiał, gdyby nie to, że przez ten razdraz już mi się zaczęło zbierać na wymiot, kiedy ujrzałem, jak ten mudak w latach na oko prawie identiko jak moi ef i em stara się jakby po synowsku opiekuńczym ramieniem otoczyć moją zapłakaną maciochę, o braciszkowie.

— Tak — powiadam. I o mało sam bym załamawszy się nie padł zalany łzami. — Więc to tak. No, to daję ci całe pięć długich minut na wypieprzenie całego twego barachła zafajdanego won z mojego pokoju. — I prygnąłem do tego pokoju, a on był ciut za powolny, aby mnie zatrzymać. Jak rozpachnąłem drzwi, serce mi upadło aż na dywan, bo zobaczyłem, że to w ogóle już nie moja izbuszka, o braciszkowie moi. Żadnych flag i proporczyków na ścianach i ten mudak na ich miejsce pozawieszał zdjęcia bokserów, a jedno zbiorowe, jakby drużyna usadziła się grzeczniutko rączki założywszy i srebrna przed nimi tarcza. A później zobaczyłem, czego jeszcze brakuje. Moje stereo znikło i szafa z płytami też, i mój skarbczyk zakluczony, gdzie trzymałem spirtne i do ćpania maraset, i dwie czyste aż błyszczące strzykawki. — Coś tu wyprawiało się parszywie i po brudacku — wrzasnąłem. — A gdzie moje własne osobiste barachło, co z nim ustroiłeś, ty skur wy bladku? — Tak zwróciłem się do tego Joe, ale odpowiedział mi ojczyk:

— Wszystko to zabrała, synu, policja. Bo te nowe przepisy, wiesz, rekompensata dla ofiar.

Było mi już okrutnie ciężko nie pochorować się okropnie, ale baszka mnie rozbolała użasno i w pysku tak mi zaschło, że musiałem bystro po ciąg z flaszki mleka na stole i ten Joe się odezwał: — Wychowanie. Tak świnia robi. — A ja powiedziałem:

— Przecież ona umarła. Nie żyje.

— Ale koty — rzekł jakby pieczalno mój starzyk — zostały się bez opieki, zanim odczytano jej testament, więc przyszło się im wynająć kogoś, żeby je karmił. Więc policja sprzedała na opłacenie tej opieki wszystkie twoje rzeczy, ubrania i w ogóle. Takie jest prawo, synu. Ale ty nigdy się za bardzo nie troszczyłeś o prawo.

Musiałem usiąść, a ten Joe się odezwał: — Pytaj się czy można, zanim usiądziesz, ty niewychowany mały świntuchu — na co ja bystro mu się odgryzłem: — Zawrzyj no ten brudny tłusty loch, ty — i już brało mi się na mdłości. Więc postarawszy się dla zdrowia umiar zachować i uśmiech przemówiłem: — No dobrze, to jest mój pokój, nie da się zaprzeczyć. I tu jest mój dom. Co wy w tej sytuacji, moi drodzy ef i em, proponujecie? — A ci tylko patrzyli jak te ponuraki, maciocha się trochę trzęsła, lico miała do imentu w krechy i mokre od łez, w końcu facio mój się odezwał:

— Trzeba wszystko to rozważyć, synu. Nie możemy go, chyba rozumiesz? tak po prostu wziąć i wyrzucić. Bo widzisz, Joe pracuje tu na kontrakcie, ma robotę, jeszcze dwa lata i myśmy się z nirn umówili, nieprawda, Joe? No bo widzisz, synu, myśleliśmy, że ty jeszcze długo posiedzisz i ten pokój będzie stał bez użytku. — Trochę był zawstydzony, to się dało widzieć po ryju. Więc tylko się ułybnąłem i przytaknąłem jakby ze słowami:

— Wsio widno. Przywykli wy mieć trochę spoko i przywykli brać ekstra te ciut kasabubu. Tak to bywa. A wasz synek to był straszny kłopot i nic poza tym. — No i wtedy, wierzcie mi braciszkowie albo całujta mnie w rzopsko, tak jakby rozpłakałem się, okrutnie się użaliwszy nad sobą.

A mój tato na to:

— Bo widzisz, synu, Joe zapłacił już za następny miesiąc. To znaczy, że co byśmy nie zrobili w przyszłości, teraz nie możemy żądać, aby się wyniósł, prawda, Joe?

A ten Joe na to:

— Ja muszę troszczyć się o was oboje, bo jesteście dla mnie jak rodzony ojciec i matka. Czy to byłoby sprawiedliwe i fer, żebym ja odszedł i powierzył was czułej trosce tego smarkatego potwora, co nigdy dla was nie był jak prawdziwy syn? Teraz się pobeczał, ale wszystko to lipa i udawanie. A niech idzie i wynajmie sobie gdzieś pokój. Niech się nauczy, jak źle postępował i że taki zepsuty chłopiec jak on nie zasłużył sobie na tak dobrą mamusię i tatusia, jakich posiadał.

— W porządku — odezwałem się wstając i wciąż cały jakby zapłakany. — Teraz wiem, jak sprawy się przedstawiają. Nikt już nie chce mnie i nie kocha. Cierpiałem ja i cierpiałem i cierpiałem i wszyscy pragną, abym jeszcze pocierpiał. Pewnie! pewnie!

— Ty innym kazałeś cierpieć — odrzekł mi Joe. — Sprawiedliwie będzie, jak naprawdę pocierpisz. Dowiedziałem się o wszystkim, coś ty wyprawiał, jak siedzieliśmy tu wieczorami w rodzinnym kółku przy tym stole i aż strach było tego słuchać. Nieraz to mnie omal że nie zemdliło.

— Chciałbym znaleźć się — powiedziałem — znowu w więzieniu. W tej starej kochanej Wupie. Już idę — powiedziałem — i nie zobaczycie mnie więcej. Poszukam sobie własnej drogi, dziękuję. A wy miejcie to na sumieniu.

— Nie traktuj tego w ten sposób — odezwał się ojczyk, a maciocha robiła tylko bu hu huuu! z mordą wykrzywioną i hadką na wygląd, a ten Joe znowu ją objął, poklepywał i robił w kółko no no no całkiem po duracku. A ja do drzwi potykając się i wyszedłem, porzuciwszy ich na pastwę tej okrutnej winy, o braciszkowie.


Загрузка...