9. Wataha

35

„Odległa Gwiazda” wylądowała u podnóża małego wzniesienia, które na tle płaskiego raczej krajobrazu wydawało się wzgórzem. Trevize niemal bez zastanowienia zdecydował, że lepiej będzie umieścić statek w takim miejscu, w którym nie będzie widoczny z odległości wielu mil z każdej strony.

— Temperatura na zewnątrz wynosi dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza, wiatr wieje z zachodu, z szybkością około jedenastu kilometrów na godzinę, zachmurzenie umiarkowane — powiedział. Komputer nie wie zbyt wiele o ogólnej cyrkulacji powietrza, więc nie jest w stanie przewidzieć, jaka będzie pogoda. Ponieważ jednak wilgotność powietrza wynosi około czterdziestu procent, nie powinno padać. Ogólnie biorąc, wydaje się, że wybraliśmy odpowiednią szerokość albo porę roku. Po Comporellonie to prawdziwa przyjemność.

— Przypuszczam — rzekł Pelorat — że w miarę postępującej degradacji planety pogoda będzie coraz bardziej surowa.

— Jestem tego pewna — powiedziała Bliss.

— Możesz być pewna, jeśli chcesz — rzekł na to Trevize. — Nie będę się przejmował tym, co będzie za ileś tam tysięcy lat. Na razie jest to zupełnie przyjemna planeta i na pewno będzie taka jeszcze długo po naszej śmierci.

Mówiąc to, zapinał szeroki pas okalający biodra.

— Co to jest? — spytała ostrym tonem Bliss.

— Stare przyzwyczajenie z armii — powiedział Trevize. — Nie mam zamiaru wychodzić na nie znaną planetę bez broni.

— Naprawdę chcesz zabrać ze sobą broń?

— Oczywiście. Z prawej strony — klepnął kaburę, w której tkwił masywny przedmiot o szerokiej lufie — mam miotacz, z lewej — wskazał na pistolet o wąskiej lufie bez żadnego otworu — bicz neuronowy.

— Dwa narzędzia do mordowania — rzekła Bliss z niesmakiem.

— Tylko jedno. Miotacz zabija, ale bicz nie. Po prostu działa na zakończenia bólowe nerwów czuciowych i sprawia taki ból, że — podobno — osoba tym potraktowana wolałaby umrzeć niż to znosić. Na szczęście nie znalazłem się nigdy z drugiej strony tego bicza.

— Po co je bierzesz?

— Powiedziałem już. To wrogi świat.

— Trevize, to jest opuszczony świat.

— Tak? Co prawda wygląda na to, że nie ma tu społeczeństwa dysponującego techniką, ale kto wie, czy nie spotkamy jakiejś prymitywnej, postindustrialnej społeczności. Może nie mają nic oprócz maczug i kamieni, ale tym też można zabić.

Bliss była wyraźnie zirytowana, ale starała się mówić spokojnie:

— Nie wyczuwam tu żadnych procesów psychicznych typowych dla ludzi, Trevize. To wyklucza istnienie jakiejkolwiek prymitywnej społeczności, postindustrialnej czy innej.

— Więc nie będę musiał używać broni — odparł Trevize. — W takim wypadku nie masz się czym martwić. Zresztą, co ci przeszkadza, że biorę ją ze sobą? Niosąc ją, będę trochę cięższy, a ponieważ przyciąganie tej planety równa się dziewięćdziesięciu jeden procentom siły przyciągania Terminusa, nie będzie mnie to męczyło… Słuchaj, statek nie ma co prawda broni pokładowej, ale jest nieźle wyposażony w broń ręczną. Proponuję, żebyście wy dwoje także…

— Nie — ucięła Bliss. — Nie zrobię absolutnie nic, co mogłoby się łączyć z zabijaniem… czy z zadawaniem bólu.

— Tu nie chodzi o zabijanie, ale o uniknięcie bycia zabitym, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

— Potrafię się obronić w inny sposób.

— A ty, Janov?

Pelorat zawahał się.

— Na Comporellonie nie mieliśmy broni — powiedział.

— Daj spokój, Janov, Comporellon to był świat stowarzyszony z Fundacją, żadna niewiadoma. Poza tym natychmiast po lądowaniu aresztowano nas. Gdybyśmy mieli przy sobie broń, to by ją nam odebrano. No więc jak — chcesz miotacz?

Pelorat potrząsnął głową.

— Ja nigdy nie byłem w armii, stary. Nie mam pojęcia jak używać broni i w razie niebezpieczeństwa nie zdołałbym z niej w porę skorzystać. Wziąłbym nogi za pas i… i zostałbym zabity.

— Nie zostaniesz zabity, Pel — powiedziała z przekonaniem Bliss. — Chroni cię Gaja. Tego pozującego na bohatera też.

— To bardzo dobrze — powiedział Trevize. Nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie chroniono, ale nie pozuję na bohatera. Wolę się podwójnie zabezpieczyć. Będę naprawdę rad, jeśli nie będę musiał sięgnąć po broń. Mówię szczerze. Mimo to wolę ją mieć pod ręką.

Poklepał z zadowoleniem obie kabury i powiedział:

— No to wyjdźmy na ten świat. Może od tysięcy lat nie stanęła tu stopa człowieka.

36

— Mam takie uczucie — powiedział Pelorat jak gdyby było już późno, ale słońce jest tak wysoko, że chyba nie ma jeszcze południa.

— Przypuszczam — powiedział Trevize, spoglądając na spokojny krajobraz — że to uczucie bierze się stąd, iż słońce tutaj ma pomarańczowy odcień, przez co wygląda jak przed zachodem. Jeśli pozostaniemy tu aż do zachodu i będzie odpowiedni układ chmur, to przekonasz się, że słońce ma wtedy bardziej czerwony kolor niż u nas, na Terminusie. Nie wiem, czy będzie to dla ciebie widok piękny czy przygnębiający… Zresztą na Comporellonie jest prawdopodobnie jeszcze bardziej czerwone, tyle że prawie cały czas znajdowaliśmy się tam w budynkach, więc nie widzieliśmy tego.

Obrócił się wolno, rozglądając się na wszystkie strony. Oprócz owego niezwykłego światła, którego odmienność rejestrował zresztą niemal podświadomie, unosił się, przynajmniej w miejscu, w którym się znajdowali, dziwny zapach. Przypominał stęchliznę, ale nie był odrażający.

Rosnące w pobliżu drzewa wydawały się bardzo stare. Były średniej wysokości, o poskręcanych konarach i lekko pochylonych pniach, ale nie mógł się zorientować, czy rzeczywiście rosły tak, pochylając się pod wpływem wiatrów wiejących z przeciwnej strony, czy było to złudzenie spowodowane szczególnym odbarwieniem ziemi. Nie wiedział też, czy to widok tych drzew czy coś bardziej nieuchwytnego wytwarzało nastrój zagrożenia.

— Co masz zamiar robić, Trevize? — spytała Bliss. — Na pewno nie przyszliśmy tu po to, żeby podziwiać widoki.

— Prawdę mówiąc — odparł Trevize — chyba na tym powinna teraz polegać moja rola. Proponuję, żeby Janov zbadał to miejsce. Tam są jakieś ruiny, a on najlepiej potrafi ocenić wartość napisów, jeśli jakieś znajdzie. Myślę, że zdoła je odczytać, bo ja nie mam pojęcia o starożytnym galaktycznym. Przypuszczam, Bliss, że będziesz chciała z nim pójść, żeby go chronić. Ja natomiast zostanę tutaj, jako ubezpieczenie.

— Przed czym? Przed jaskiniowcami z kamieniami i maczugami?

— Może. — W tym momencie z jego ust zniknął uśmiech. — To dziwne, Bliss, ale czuję się tu trochę nieswojo. Nie wiem dlaczego.

— Chodźmy, Bliss — powiedział Pelorat. — Całe życie zbierałem starożytne opowieści, nie wychylając nosa z domu, więc nigdy nie miałem w ręku żadnych starodawnych dokumentów. Może uda mi się coś znaleźć…

Trevize patrzył, jak odchodzili. Pelorat maszerował raźnym krokiem w stronę ruin, cały czas perorując, a Bliss dreptała u jego boku.

Trevize słuchał bez zainteresowania, a kiedy głos Pelorata ucichł w oddali, odwrócił się i na powrót zaczął przyglądać się okolicy. Co mogło wzbudzić jego niepokój?

Prawdę mówiąc, nigdy nie postawił stopy na nie zamieszkanym świecie, ale wiele z nich oglądał z przestrzeni. Zazwyczaj były to małe planety, za małe na to, aby posiadać wodę i powietrze, ale wykorzystywano je jako punkty zborne podczas manewrów floty wojennej (za jego życia i przez dobre sto lat przed jego narodzeniem nie było żadnej wojny, ale manewry odbywały się regularnie) lub jako prowizoryczne punkty napraw podczas symulowanych nagłych awarii. Statki, na których latał, krążyły w takich razach wokół tych planet, a nawet lądowały na nich, ale on jakoś nigdy nie miał czasu ani okazji, żeby zejść na ich powierzchnię.

Może to uczucie brało się stąd, że teraz po raz pierwszy naprawdę stanął na pustym świecie? Może czułby to samo, gdyby w studenckich czasach stanął na jednym z tych małych, pozbawionych powietrza światów?

Potrząsnął głową. Nie, to nie wprawiłoby go w niepokój. Był tego pewien. Miałby na sobie skafander, jak tyle razy, kiedy znalazł się na zewnątrz statku w przestrzeni. Oswoił się z takimi sytuacjami i kontakt ze skalną powierzchnią niczego by nie zmienił. Na pewno!

No, oczywiście — teraz nie miał skafandra.

Stał na świecie, który nadawał się do zamieszkania i pozornie był równie przyjemny jak Terminus… o wiele przyjemniejszy niż Comporellon. Czuł podmuch wiatru na twarzy, ciepłe promienie słońca na plecach, w uszach rozbrzmiewał brzęk owadów. Wszystko było takie swojskie, tyle że nie było tu ludzi… w każdym razie, już nie było ludzi.

Czyżby to było właśnie to? Czy toto sprawiało, że czuł się tak dziwnie? Ta świadomość, że znajduje się na świecie, który nie jest po prostu nie zamieszkany, ale opuszczony?

Nigdy jeszcze nie był na opuszczonym świecie, nigdy o takim nie słyszał, ba — nigdy nawet nie przypuszczał, że taki świat może istnieć. Wszystkie światy, o których wiedział, były stale zamieszkane od czasu, kiedy je skolonizowano.

Spojrzał na niebo. Opuścili ten świat tylko ludzie. Wszystko inne zostało. W polu widzenia pojawił się jakiś ptak. Wydawał się bardziej naturalny niż jasnoniebieskie niebo pokryte zwiastującymi dobrą pogodę, zabarwionymi na pomarańczowo, obłokami. (Był pewien, że po kilku dniach spędzonych tutaj przyzwyczaiłby się do tego dziwnego koloru i niebo wraz z obłokami wydawałoby mu się zupełnie normalne.)

Słyszał dobiegający z koron drzew śpiew ptaków i cichsze głosy wydawane przez owady. Bliss wspominała wcześniej o motylach i faktycznie były tu w zadziwiających ilościach i wielu barwnych odmianach.

Od czasu do czasu z kęp traw okalających drzewa dobiegał jakiś szelest, ale nie mógł dostrzec, co go powoduje.

To nie te oznaki bujnie rozwijającego się życia obudziły w nim obawy. Jak powiedziała Bliss, na światach ukształtowanych przez ludzi nie było od początku żadnych niebezpiecznych dla człowieka zwierząt. Bajki, których słuchał i które oglądał w dzieciństwie, opowieści przygodowe, które pochłaniał będąc nastolatkiem, opierały się bez wyjątku na legendach, które musiały mieć początek w mitach powstałych na Ziemi. Holowizyjne filmy pełne były potworów — lwów, jednorożców, smoków, wielorybów, brontozaurów, niedźwiedzi. Były ich setki, nawet nie pamiętał ich nazw. Niektóre na pewno były stworzeniami mitycznymi, może nawet wszystkie. Były też mniejsze stworzenia, które gryzły i żądliły, a nawet rośliny, których strach było dotknąć, ale wszystko to była fikcja. Słyszał kiedyś, że podobno pierwotne pszczoły potrafiły użądlić, ale prawdziwe, nie wymyślone pszczoły nie przedstawiały absolutnie żadnego niebezpieczeństwa.

Obrócił się w prawo i powoli przeszedł kawałek skrajem pagórka. Porastała go wysoka i soczysta, ale rzadka, rosnącą kępkami trawa. Podszedł do drzew, które również rosły w kępach.

Ziewnął. Nie działo się nic szczególnego, więc zastanawiał się, czy nie wrócić na statek i nie uciąć sobie drzemki. Po chwili odrzucił tę myśl. Musiał zostać na straży.

Może powinien zachowywać się jak wartownik na służbie — maszerować w rytm raz — dwa, raz — dwa, robić zwroty z trzaśnięciem obcasami i wymachiwać paradną pałką elektryczną (była to broń, której nie używano już od trzech stuleci, ale z powodów, których nikt nie potrafił wyjaśnić, była niezbędna przy pełnieniu tego rodzaju służby).

Uśmiechnął się na tę myśl, a potem pomyślał, że może powinien dołączyć do Pelorata i Bliss w ruinach. Ale po co? Co by im z tego przyszło?

Może udałoby mu się odkryć coś, co przeoczył Pelorat? Nie, na to będzie dosyć czasu po ich powrocie. Jeśli jest tam coś, co można bez trudu odkryć, to niech Pelorat ma tę przyjemność. A może oboje znaleźli się w tarapatach? Nie, to niedorzeczność. W jakich tarapatach?

A poza tym gdyby tak się stało, to by go zawołali.

Przystanął i słuchał. Nic nie było słychać.

W końcu powróciła uparta myśl o służbie wartowniczej i ni z tego, ni z owego stwierdził, że maszeruje, podnosząc wysoko nogi i stawiając je energicznie na powrót, podczas gdy jego ręce wykonują skomplikowane ewolucje z nie istniejącą pałką elektryczną. Potem zrobił elegancki zwrot przez lewe ramię i ponownie spojrzał na (dość teraz odległy) statek.

A kiedy to zrobił, zamarł. Powrócił do rzeczywistości.

Nie był sam.

Do tej pory nie widział, poza owadami i nielicznymi ptakami, żadnej żywej istoty. Nie widział ani nie słyszał, żeby coś się zbliżało, a jednak między nim a statkiem stało jakieś zwierzę.

Był tak zaskoczony jego niespodziewanym pojawieniem się, że w pierwszej chwili nie wiedział, co to jest. Dopiero po pewnym czasie rozpoznał to zwierzę.

Był to pies.

Trevize nie był psiarzem. Nigdy nie miał psa i nie odczuwał nagłego przypływu sympatii na widok osobnika tego gatunku. Teraz też nie czuł nic takiego. Pomyślał z pewną irytacją, że nie ma takiego świata, na którym to stworzenie nie towarzyszyłoby człowiekowi. Była nieskończona ilość ich ras i Trevize miał wrażenie, że każdy świat ma przynajmniej jedną swoją własną rasę. Jednak wszystkie rasy miały jedną cechę wspólną — bez względu na to, czy hodowano je dla zabawy, czy na pokaz, czy dla wykonywania jakiejś użytecznej pracy, wszystkie zostały tak ukształtowane, że kochały człowieka i ufały mu.

Trevize nigdy nie zachwycał się tą miłością i ufnością. Żył kiedyś z kobietą, która miała psa. Ów pies, tolerowany przez Trevizego ze względu na tę kobietę, zapałał do niego przemożnym uczuciem, chodził za nim, właził mu na kolana (a ważył pięćdziesiąt funtów), kiedy Trevize odpoczywał, brudził jego ubranie śliną i kłakami sierści, a kiedy Trevize i jego właścicielka chcieli się oddać uciechom erotycznym, siadał za drzwiami i wył przejmująco.

Od tamtej pory Trevize nabrał przekonania, że z jakichś, znanych tylko psom powodów, jest niezmiennym obiektem psiej adoracji.

Dlatego też, kiedy minęło początkowe zaskoczenie, przyjrzał się psu bez obawy. Był to duży okaz, o smukłej sylwetce i długich nogach. Przyglądał się Trevizemu bez żadnych oznak adoracji. Miał otwarty pysk, co być może miało w intencji psa być powitalnym uśmiechem, ale zęby w tym pysku były duże i wyglądały groźnie, więc Trevize pomyślał, że czułby się lepiej, gdyby go tam nie było.

Nagle zrozumiał, że ten pies nigdy nie widział człowieka, że nie widziały żadnej ludzkiej istoty niezliczone pokolenia jego psich przodków. Być może nagły widok człowieka zaskoczył psa w takim samym stopniu, w jakim widok psa zaskoczył jego. Trevize przynajmniej szybko zorientował się, że ma przed sobą psa, ale pies nie miał takiej możliwości. Był nadal zaskoczony i być może zaniepokojony.

Z pewnością nie byłoby bezpiecznie zostawiać tak duże zwierzę, z tak dużymi zębami, w takim stanie. Trevize uświadomił sobie, że trzeba natychmiast nawiązać z nim przyjaźń.

Bardzo wolno (oczywiście, bez żadnych nagłych ruchów) podszedł do psa. Wyciągnął rękę, aby pies mógł ją powąchać i zaczął do niego przemawiać łagodnym głosem. Właściwie cała przemowa ograniczała się do słów „dobry piesek”, które Trevize powtarzał z coraz większym zakłopotaniem.

Pies, mając wzrok utkwiony w Trevizego, cofnął się o krok czy dwa, jakby mu nie ufał, i ściągnął górną wargę, ukazując kły w całej okazałości. Z jego gardła wydobywało się głuche warczenie. Chociaż Trevize nigdy nie widział psa zachowującego się w taki sposób, to było dla niego oczywiste, że nie jest to nic innego jak groźba.

W tej sytuacji Trevize zatrzymał się i zamarł w bezruchu. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch z jednej strony i powoli odwrócił w tym kierunku głowę. Zbliżały się jeszcze dwa psy, a oba wyglądały równie groźnie jak pierwszy.

Groźnie? Ten przymiotnik uświadomił mu, w jakiej znalazł się sytuacji.

Zabiło mu nagle serce. Miał odciętą drogę do statku. Nie mógł uciekać gdzie popadnie, bo psy na swych długich nogach dopadłyby go po paru metrach. Gdyby został na miejscu i skorzystał z miotacza, to zabiłby jednego, a pozostałe dwa już byłyby na nim. W oddali widział inne, zbliżające się psy. Czyżby porozumiewały się ze sobą w jakiś sposób? Może polowały gromadnie?

Powoli zaczął się przesuwać w lewo, gdzie na razie nie było jeszcze psów. Powoli. Powoli.

Psy przesuwały się razem z nim. Był pewien, że nie zaatakowały go jeszcze tylko dlatego, że nigdy przedtem nie widziały takiego zwierzęcia i jego zapach był dla nich obcy. Nie miały utrwalonego wzorca postępowania w takiej sytuacji.

Gdyby zaczął biec, to oczywiście znalazłyby się w znanej sobie sytuacji. Wiedziałyby, co robić, gdyby zwierzę rozmiarów Trevizego okazało strach i zaczęło uciekać. One też puściłyby się pędem. I byłyby szybsze.

Trevize przesuwał się w stronę drzewa. Pragnął się na nie wspiąć. Tam by go nie dopadły. Psy również się przesuwały. Podchodziły coraz bliżej, lekko warcząc. Wszystkie miały wzrok utkwiony w niego. Dołączyły do nich jeszcze dwa, a zbliżały się już następne. Kiedy znajdzie się już dość blisko drzewa, będzie musiał puścić się biegiem. Nie mógł ani zwlekać za długo, ani za szybko skoczyć. I jedno, i drugie mogło skończyć się fatalnie.

Teraz!

Prawdopodobnie pobił swój rekord w biegu, a i tak niewiele brakowało, żeby nie dotarł do drzewa. Poczuł, że na obcasie jednego buta zamknęły się psie szczęki i zanim zęby zsunęły się z twardego ceramidu, pies zdążył go przytrzymać.

Nie miał wprawy w chodzeniu po drzewach. Nie wspinał się na nie od kiedy skończył dziesięć lat, a i przedtem, jak pamiętał, nie celował w tym. Jednak to akurat drzewo miało trochę pochylony pień, a konary były powyginane i sękate i można było znaleźć oparcie dla rąk. Poza tym poganiał go strach, a w takich przypadkach można dokonać czynów, na które by się nigdy nie zdobyło w normalnej sytuacji.

Zatrzymał się, kiedy był dobre dziesięć metrów nad ziemią. Siedział w rozwidleniu konarów. W tej chwili nie czuł nawet, że otarł rękę i że kapie z niej krew. U podnóża drzewa siedziało pięć psów, patrząc w górę z wywieszonymi językami i cierpliwie czekając.

Co teraz?

37

Trevize nie był w nastroju, aby spokojnie i logicznie przemyśleć sytuację, w której się znalazł. Przez głowę przemykały mu chaotyczne myśli, które gdyby je uporządkował — wyglądałyby mniej więcej tak.

Bliss utrzymywała, że kształtując oblicze jakiegoś świata, ludzie tworzyli system, w którym brak było równowagi ekologicznej i który można było uchronić od rozkładu tylko ciągłą i mozolną pracą. Na przykład osadnicy nigdy nie sprowadzali ze sobą dużych drapieżników. Na przenoszenie się z nimi małych nie mogli nic poradzić. W ten sposób na nowych światach znalazły się różne insekty, pasożyty, a nawet ryjówki i małe ptaki drapieżne.

Natomiast jeśli chodzi o te wszystkie groźne zwierzęta znane z legend i niejasnych opisów literackich — tygrysy, szare niedźwiedzie, krokodyle, orki… Kto chciałby je przenosić ze świata na świat, nawet gdyby miało to jakiś sens. Ale czy miałoby to w ogóle sens?

W wyniku tego jedynymi dużymi drapieżnikami byli ludzie, i to oni właśnie musieli redukować liczebność tych roślin i zwierząt, które — pozostawione same sobie — nadmiernie by się rozpleniły i zagroziły samemu swemu istnieniu.

Ale jeśli z jakiegoś powodu zniknęli z jakiegoś świata ludzie, to rolę drapieżników musiały przejąć inne zwierzęta. Największymi drapieżnikami tolerowanymi, oswojonymi i karmionymi przez ludzi były psy i koty.

A jeśli zabraknie tych, którzy je karmili? Wtedy muszą same zdobywać pożywienie — dla własnego przetrwania i dla przetrwania tych, którymi się żywią, a których populacje muszą być utrzymywane na jednakowym poziomie, gdyż zbytnie zagęszczenie doprowadziłoby do szkód o wiele większych od tych, które wyrządzają drapieżniki.

A więc w takiej sytuacji psy muszą się mnożyć. Psy dużych ras polują na osłabione czy chore duże przeżuwacze, małych — na ptaki i gryzonie. Koty polują nocą, psy podczas dnia, koty pojedynczo, psy w zgrajach.

Być może w wyniku ewolucji dojdzie w końcu do powstania nowych gatunków, które zajmą nisze ekologiczne. Może niektóre psy wykształcą organy pozwalające im żyć w morzu i żywić się rybami, a niektóre koty organy pozwalające im chwytać bardziej niezdarne ptaki w powietrzu, a nie tylko na ziemi?

Wszystkie te myśli przemykały Trevizemu przez głowę, gdy starał się opanować i spokojnie zastanowić, co ma dalej robić.

Liczba psów cały czas rosła. Naliczył już dwadzieścia trzy wokół drzewa, a wciąż przybywały nowe. Jak duża była ta wataha? A zresztą, co to miało za znaczenie? I tak było ich już dużo.

Wyjął miotacz z kabury, ale chłodny metal jego kolby nie dawał mu tego poczucia bezpieczeństwa, którego tak pragnął. Kiedy ostatnio wkładał do miotacza baterię? Ile razy mógł wypalić? Na pewno nie dwadzieścia trzy.

A co z Peloratem i Bliss? Jeśli się pokażą, to czy psy nie rzucą się na nich? Czy byli bezpieczni nawet nie pokazując się? Jeśli psy wyczują dwoje ludzi w ruinach, to co je powstrzyma przed zaatakowaniem ich? Na pewno nie było tam żadnych drzwi, za którymi mogliby się schronić.

Czy Bliss może je powstrzymać albo nawet zmusić do ucieczki? Czy może przez nadprzestrzeń skoncentrować tyle energii, ile będzie potrzeba? Jak długo będzie mogła ją zachować?

Czy zatem ma wołać o pomoc? Czy przybiegną tu, jeśli zacznie krzyczeć i czy psy uciekną przed spojrzeniem Bliss? (Czy byłoby to spojrzenie czy może po prostu jakieś działanie czysto psychiczne, niedostrzegalne dla ludzi nie posiadających takich zdolności?) A może, jeśli się pojawią, to zostaną rozszarpani na kawałki na jego oczach, a on będzie mógł się tylko bezradnie temu przyglądać ze swego względnie bezpiecznego miejsca na drzewie?

Nie, będzie jednak musiał użyć miotacza. Gdyby udało mu się zabić jednego psa i odstraszyć resztę choć na chwilę, to mógłby zleźć z drzewa, zawołać Pelorata i Bliss, zabić jeszcze jednego psa, gdyby chciały wrócić, a potem wszyscy troje popędziliby na statek.

Nastawił intensywność promienia mikrofalowego na trzy czwarte. To powinno wystarczyć do zabicia psa i narobić huku. Huk odstraszy psy, a on zaoszczędzi energię.

Wycelował starannie w psa w środku zgrai, który wydawał się (przynajmniej w wyobraźni Trevizego) bardziej zły niż reszta — może tylko dlatego, że siedział spokojniej niż inne i przez to wydawał się z zimną krwią czekać na swoją ofiarę. Pies patrzył teraz prosto na miotacz, jak gdyby drwił z tego, co może zrobić Trevize.

Trevize uświadomił sobie w tym momencie, że nigdy nie wypalił z miotacza do człowieka ani nie widział, by zrobił to ktoś inny. Na treningach strzelali do manekinów zrobionych ze skóry i tworzywa sztucznego i wypełnionych wodą. Po strzale woda natychmiast podgrzewała się do punktu wrzenia i manekin z hukiem rozrywał się na strzępy.

Ale kto w czasie pokoju strzelałby do człowieka? I kto stawiłby opór, widząc wymierzony w siebie miotacz, i wymusił w ten sposób jego użycie? Tylko tu, na tym patologicznym po zniknięciu ludzi świecie…

Trevize uświadomił sobie, że słońce przesłoniła chmura — była to ta dziwna zdolność mózgu do spostrzegania rzeczy nie mających żadnego związku z tym, co naprawdę ważne — i w tym momencie wypalił.

Na linii łączącej wylot miotacza z psem zamigotało lekko powietrze — była to tylko iskierka, która szybko znikła i gdyby nie fakt, że słońce było akurat schowane za chmurą, mogłaby w ogóle umknąć uwagi.

Pies musiał odczuć początkową falę gorąca, bo zrobił lekki ruch, jak gdyby chciał podskoczyć, ale zaraz, jak tylko jego krew i płyn komórkowy zmieniły się w parę, eksplodował.

Wybuchowi, wbrew oczekiwaniom Trevizego, nie towarzyszył potężny huk, gdyż skóra psa nie była tak mocna jak powłoki manekinów, na których ćwiczył w armii. Mimo to eksplozja rozrzuciła skrwawione strzępy skóry i kości i Trevize poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.

Psy odskoczyły, niektóre obrzucone ciepłymi jeszcze szczątkami ciała towarzysza. Trwało to jednak tylko chwilę. Stłoczyły się i zaczęły kotłować, starając się zjeść jak najwięcej z tego, co nadarzyła okazja. Trevize czuł, że robi mu się jeszcze bardziej niedobrze. Nie odstraszył ich, karmił je. W tej sytuacji nigdy się stąd nie oddalą. Co więcej, zapach świeżej krwi mógł zwabić więcej psów i może inne, mniejsze drapieżniki.

Dotarło do niego wołanie:

— Trevize! Go…

Spojrzał w tamtym kierunku. Z ruin wyłonili się Bliss i Pelorat. Bliss zatrzymała się i rozłożyła ręce, aby powstrzymać Pelorata. Patrzyła na psy. Sytuacja była jasna i oczywista. Nie musiała o nic pytać.

Trevize krzyknął:

— Próbowałem odgonić je, nie wciągając w to ciebie i Pelorata. Możesz je powstrzymać?

— Z trudem — powiedziała Bliss normalnym tonem, tak że Trevize zaledwie zdołał ją usłyszeć, chociaż ustało warczenie psów, jak gdyby ktoś nakrył je pochłaniającą dźwięki płachtą.

— Jest ich zbyt dużo — powiedziała Bliss — a poza tym nie znam wzoru działania ich neuronów. Na Gai nie ma żadnych dzikich zwierząt.

— Ani na Terminusie. Ani na żadnym cywilizowanym świecie — krzyknął Trevize. — Zastrzelę, ile będę mógł, a ty spróbuj powstrzymać resztę. Z mniejszą liczbą będziesz miała mniej problemów.

— Nie. Zabijanie ich przywabi tylko nowe… Zostań za mną, Pel. W żaden sposób nie możesz mnie osłonić… Trevize, ta twoja druga broń!

— Bicz neuronowy?

— Tak. To powoduje ból. Tylko daj małą moc. Małą!

— Boisz się, żebym ich nie zranił? — krzyknął ze złością Trevize. — Czy teraz pora na zastanawianie się nad świętością życia?

— Chodzi o życie Pela. I moje. Rób, jak powiedziałam. Mała moc i mierz tylko w jednego. Nie zdołam ich już dłużej powstrzymać.

Psy wyniosły się spod drzewa i otoczyły Bliss i Pelorata, którzy stali, opierając się plecami o rozsypujący się mur. Te, które znajdowały się najbliżej nich, próbowały niepewnie podejść jeszcze bliżej, skomląc cicho, jakby chciały odgadnąć, co je trzyma, skoro niczego nie mogą wywąchać ani zobaczyć. Niektóre starały się bezskutecznie wskoczyć na mur i zaatakować od tyłu.

Trevize nastawił drżącą dłonią bicz na małą moc. Bicz neuronowy zużywał o wiele mniej energii niż miotacz i jeden ładunek zasilający wystarczał na setki uderzeń, ale Trevize nie pamiętał, tak jak w przypadku miotacza, kiedy ostatnio zmieniał ładunek na nowy.

Nie musiał dokładnie celować. Przecież oszczędzanie energii nie było tu tak ważne, jak w przypadku miotacza, mógł przeciągnąć nim po całej sforze. Była to tradycyjna metoda powstrzymywania tłumu, kiedy pojawiały się oznaki świadczące, że może się on stać groźny.

Poszedł jednak za wskazówką Bliss. Wycelował w jednego psa i nacisnął spust. Pies przewrócił się na grzbiet, z podkurczonymi łapami i zaczął przenikliwie skowyczeć.

Pozostałe psy odsunęły się od niego, kładąc uszy po sobie. Potem odwróciły się i skowycząc jak ten, którego Trevize smagnął biczem, zaczęły uciekać, najpierw powoli, potem coraz prędzej, a wreszcie całym pędem. Ten, który leżał, podniósł się z trudem i zawodząc i kulejąc z bólu, pobiegł za resztą. Skowyt zamarł w oddali. Bliss powiedziała:

— Lepiej chodźmy na statek. One tu wrócą. Jeśli nie te, to inne.

Trevize miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie otwierał tak szybko wejścia do statku. I może nigdy nie będzie się już z tym tak spieszył.

38

Zapadła noc, zanim Trevize doszedł do w miarę normalnego stanu. Kawałek syntetycznej skóry na otartej dłoni uśmierzył ból fizyczny, ale ból psychiczny nie mijał tak szybko.

Nie chodziło tu o samo wystawienie się na niebezpieczeństwo. Zareagował na nie jak każdy przeciętnie odważny człowiek. Chodziło o tę zupełnie niespodziewaną stronę, z której się pojawiło. O to, że czuł się ośmieszony. Ładnie by wyglądał, gdyby ludzie dowiedzieli się, że zgraja warczących psów zapędziła go na drzewo. Nie byłby chyba w gorszej sytuacji, gdyby to nie psy, ale rozzłoszczone kanarki zmusiły go do ucieczki.

Przez wiele godzin nasłuchiwał, czy psy nie ponowią ataku, czy nie usłyszy ich wycia i drapania pazurami o kadłub statku.

Pelorat, dla odmiany, wydawał się zupełnie spokojny.

— Nie miałem, stary, absolutnie żadnych wątpliwości, że Bliss sobie z tym poradzi, ale muszę przyznać, że umiesz doskonale posługiwać się bronią.

Trevize wzruszył ramionami. Nie był w nastroju do rozmowy na ten temat.

Pelorat trzymał w ręku swoją bibliotekę — płytę kompaktową, na której zostały zapisane wyniki jego kilkudziesięcioletniej pracy nad mitami i legendami. Szybko schronił się z nią w swej sypialni, gdzie miał mały czytnik.

Wydawał się zupełnie zadowolony z siebie. Trevize zauważył to, ale nie miał ochoty o nic pytać. Będzie miał na to czas, kiedy jego umysł nie będzie tak pochłonięty psami.

Kiedy zostali sami, Bliss powiedziała niepewnie, jakby badając, czy Trevize ma ochotę na rozmowę:

— Przypuszczam, że cię zaskoczyły.

— Całkowicie — odparł ponuro Trevize. — Kto by pomyślał, że na widok psa — psa! — będę uciekał, w obawie o życie.

— Po dwudziestu tysiącach lat bez ludzi to już nie są psy, jakie znamy. Teraz są tu na pewno głównymi dużymi drapieżnikami.

Trevize skinął głową.

— Zrozumiałem to, kiedy siedziałem na drzewie w charakterze głównej potencjalnej ofiary. Miałaś rację, mówiąc o braku równowagi ekologicznej.

— Owszem, z ludzkiego punktu widzenia, ale biorąc pod uwagę to, jak świetnie te psy wydają się dbać o swoje sprawy, zastanawiam się, czy przypadkiem to Pel nie miał racji, wysuwając przypuszczenie, że przyroda sama potrafi zadbać o równowagę i że ta względnie niewielka liczba gatunków, które zostały sprowadzone na jakiś świat może dać początek odmianom, które zapełnią nisze ekologiczne.

— To dziwne — rzekł Trevize. — Mnie to też przyszło do głowy.

— O ile, oczywiście, brak równowagi nie jest tak duży, że proces dochodzenia do niej musiałby trwać zbyt długo. W takiej sytuacji, zanim zapanowałaby równowaga, na planecie mogłyby powstać warunki uniemożliwiające istnienie życia.

Trevize mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Bliss spojrzała na niego z zastanowieniem.

— Co cię skłoniło, żeby zabrać ze sobą broń? spytała.

— Na niewiele mi się ona przydała — odparł Trevize. — To twoja umiejętność…

— Niezupełnie — przerwała mu Bliss. — Potrzebna była twoja broń. W tak nagłej potrzebie, mając tylko nadprzestrzenny kontakt z resztą Gai i znajdując się wobec tylu umysłów o tak nieznanej strukturze, nie zdołałabym nic zrobić bez twojego bicza neuronowego.

— Miotacz nie zdał się na nic. Próbowałem z niego skorzystać.

— Strzał z miotacza powoduje, że pies po prostu znika. Reszta może być zaskoczona, ale nie przestraszona.

— Było jeszcze gorzej — powiedział Trevize. Zżarły szczątki. W ten sposób przekupiłem je, żeby zostały.

— No tak, taki mógł być tego skutek. Natomiast z biczem neutronowym sprawa przedstawia się inaczej. Bicz powoduje ból, a pies czujący ból wydaje dźwięki natychmiast rozpoznawane przez inne psy, które na zasadzie odruchu warunkowego same zaczynają się bać. A kiedy już odczuły strach, to wystarczyło, że trochę podrażniłam ich mózgi i uciekły.

— Zgoda, ale ty zorientowałaś się, że w tym przypadku bicz był skuteczniejszą bronią. Ja nie.

— Jestem przyzwyczajona do zajmowania się umysłami, a ty nie. Dlatego nalegałam, żebyś użył małej mocy i mierzył tylko w jednego psa. Nie chciałam dopuścić do tego, żeby ból był tak silny, by uśmiercić psa, bo wtedy nie wydałby żadnego głosu. Z drugiej strony nie chciałam, żeby działanie bicza było rozproszone między wiele psów, bo wtedy kilka by tylko lekko zaskomlało. Chciałam, żeby jeden pies poczuł odpowiednio silny ból.

— I stało się, jak chciałaś, Bliss — rzekł Trevize. — Podziałało znakomicie. Jestem ci winien wdzięczność.

— Zazdrościsz mi — odparła Bliss z zamyśleniem — bo wydaje ci się, że się ośmieszyłeś. Ale, powtarzam, bez twojej broni nie mogłabym nic zrobić. Intryguje mnie, co cię skłoniło, żeby zabrać ze sobą broń, mimo że cię zapewniłam, że na tym świecie nie ma ludzi. Zresztą nadal jestem pewna, że jest tak, jak mówiłam. A więc jak to było? Przewidziałeś to spotkanie z psami?

— Nie. Na pewno nie. Przynajmniej nie świadomie. Chociaż normalnie nie noszę broni. Kiedy byliśmy na Comporellonie, nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zabrać ze sobą broń… Ale nie dam sobie wmówić, że to była jakaś magia. To niemożliwe. Myślę, że kiedy zaczęliśmy rozmawiać o braku równowagi ekologicznej, to zupełnie podświadomie wyobraziłem sobie, że w sytuacji kiedy zabrakło ludzi, pewne zwierzęta stały się groźne. To jest zupełnie oczywiste po fakcie, ale być może miałem takie przeczucie przed faktem. I to wszystko.

— Nie zbywaj tego tak łatwo — powiedziała Bliss. — Ja też brałam udział w tej rozmowie o braku równowagi ekologicznej, a jednak nie miałam takiego przeczucia. To właśnie ten twój dar przeczuwania zdarzeń tak ceni Gaja. Rozumiem też, że musi to być dla ciebie irytujące — posiadać dar przewidywania czy przeczuwania, którego zasady ani istoty nie możesz dociec, podejmować decyzje będąc przekonanym o ich słuszności, ale nie mając ani nie znając argumentów przemawiających za ich podjęciem.

— Na Terminusie mówi się na to „robić coś na nos”.

— Na Gai mówimy „wiedzieć bez myślenia”. Nie lubisz wiedzieć bez myślenia, prawda?

— Tak, denerwuje mnie to. Nie lubię kierować się przeczuciami. Przypuszczam, że nie ma przeczucia bez powodu, ale fakt, że nie znam powodu jakiegoś przeczucia sprawia, że czuję się, jakbym nie panował nad swoim własnym umysłem, jakbym cierpiał na jakąś łagodną formę szaleństwa.

— Kiedy podjąłeś decyzję na korzyść Gai i Galaxii, opierałeś się na takim przeczuciu, a teraz szukasz powodu tego przeczucia.

— Mówiłem już to z dziesięć razy.

— A ja nie przyjmowałam tego wyjaśnienia. Przepraszam. Przyrzekam, że więcej się to nie powtórzy. Ale mam nadzieję, że nie będziesz się gniewał, jeśli będę przytaczała argumenty na korzyść Gai.

— Nie — odparł Trevize — jeśli ty zgodzisz się, że mogę ich nie przyjąć.

— A więc, czy nie wydaje ci się, że ten Nieznany Świat wraca do stanu dzikości i może nawet w końcu zapanują tu warunki uniemożliwiające w ogóle istnienie życia, tylko dlatego, że zabrakło tu jednego gatunku, gatunku istot inteligentnych, które potrafiłyby pokierować biegiem spraw? Gdyby ten świat był Gają albo, lepiej jeszcze, częścią Galaxii, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć. Istniałby nadal umysł kierujący biegiem spraw. Byłaby nim Galaxia. Wówczas, bez względu na to, co doprowadziło do zachwiania równowagi ekologicznej, przyroda dążyłaby do jej odzyskania.

— To znaczy, że psy przestałyby zdobywać pożywienie?

— Oczywiście, że nie. Musiałyby jeść, tak samo jak ludzie, ale zdobywanie pożywienia byłoby podporządkowane celowi nadrzędnemu, utrzymywaniu równowagi ekologicznej, a nie, jak teraz, wynikało z przypadkowego układu okoliczności.

— Być może dla psa — powiedział Trevize utrata wolności nie ma żadnego znaczenia, ale dla człowieka wolność znaczy zbyt wiele… A gdyby ludzkość w ogóle przestała istnieć, gdyby znikła nie tylko z tej planety czy nawet z wielu planet, ale w ogóle z Galaktyki? Gdyby w Galaxii zabrakło w ogóle istot ludzkich? Co wtedy? Czy nadal istniałby umysł kierujący wszystkim? Czy pozostałe istoty i materia nieożywiona potrafiłyby stworzyć wspólny umysł, który sprostałby temu zadaniu?

Bliss zawahała się.

— Taka sytuacja — powiedziała w końcu — nigdy się nie zdarzyła. I nie jest prawdopodobne, aby zdarzyła się kiedykolwiek w przyszłości.

— Ale czy nie jest dla ciebie oczywiste — nie dawał za wygraną Trevize — że umysł ludzki różni się jakościowo od wszystkich innych umysłów i że gdyby go zabrakło, ta cała reszta razem wzięta nie mogłaby go zastąpić? A zatem, czy nie jest tak, że ludzie są wyjątkowymi istotami i że powinni być traktowani jako takie? Nie powinno się ich stapiać w jeden organizm, nie mówiąc już o łączeniu ze zwierzętami czy materią nieożywioną.

— Podjąłeś decyzję na korzyść Galaxii.

— Z powodu, którego nie potrafię zrozumieć.

— Może tym powodem była podświadoma obawa o skutki zachwiania równowagi ekologicznej? Może podświadomie zdałeś sobie sprawę z faktu, że każdy świat w Galaktyce znajduje się na krawędzi i że w każdej chwili może stracić równowagę i tylko Galaxia jest w stanie zapobiec katastrofie w rodzaju tej, która zdarzyła się na tym świecie, nie mówiąc już o wojnach i nieudolnym zarządzaniu?

— Nie. W chwili, kiedy podejmowałem decyzję, nie myślałem o zachwianej równowadze ekologicznej.

— A skąd masz taką pewność?

— Stąd, że chociaż w danej chwili nie wiem, co mnie skłania do takiego, a nie innego zachowania, to kiedy już po fakcie ktoś zaproponuje mi jakieś wyjaśnienie, od razu wiem, czy moje przeczucie właśnie tego dotyczyło… I tak wydaje mi się, że przeczucie mówiło mi, iż na tym świecie możemy natknąć się na groźne zwierzęta.

— Gdyby nie połączenie naszych zdolności, twojego daru przewidywania i mojej umiejętności wpływania na mózgi — powiedziała poważnie Bliss te groźne zwierzęta mogłyby nas uśmiercić. A więc zostańmy przyjacióhni.

Trevize skinął głową.

— Jeśli tego chcesz…

W jego głosie czuć było jednak pewien chłód, więc Bliss uniosła w górę brwi, ale akurat w tym momencie wpadł Pelorat, kiwając głową tak energicznie, jakby chciał ją zrzucić z szyi.

— Myślę, że mamy to — powiedział.

39

Ogólnie rzecz biorąc, Trevize nie wierzył w łatwe zwycięstwa, ale taka już jest natura ludzka, że wbrew racjonalnym argumentom wierzy się w to, w co pragnie się uwierzyć. A więc Trevize poczuł nagle suchość w gardle, ale przemógł się i spytał:

— Położenie Ziemi? Odkryłeś to, Janov?

Pelorat gapił się na niego przez chwilę, a potem powiedział, wyraźnie zgaszony:

— Hmm, niezupełnie… To znaczy, zupełnie coś innego. Zapomniałem o tym, Golan. Odkryłem w ruinach coś innego. Myślę, że to nie jest takie ważne.

Trevize wziął głęboki oddech i powiedział:

— Nie szkodzi, Janov. Każde odkrycie jest ważne. Co chciałeś nam powiedzieć?

— Hmm — odparł Pelorat. — Prawie nic nie przetrwało do naszych czasów. Rozumiesz, po dwudziestu tysiącach lat deszcz i wiatr robią swoje. Poza tym roślinność też wywiera wpływ, a zwierzęta… Mniejsza z tym. Chodzi o to, że „prawie nic” nie znaczy to samo, co „nic”. Tam, gdzie są te ruiny, musiał stać jakiś budynek użyteczności publicznej, bo znalazłem przewrócony blok kamienny czy betonowy z wyrytym na nim napisem. Napis był bardzo niewyraźny, ale zrobiłem jego zdjęcie jednym z tych aparatów; które mamy na statku, takim z wbudowanym wzmacniaczem komputerowym… Nie spytałem cię, Golan, czy mogę go wziąć, ale to było dla mnie ważne, więc…

Trevize machnął ręką ze zniecierpliwieniem.

— Mów dalej!

— Udało mi się odczytać kawałek tego napisu. Jest bardzo stary. Ale chociaż mam wprawę w odczytywaniu archaicznych zapisów i chociaż korzystałem z tego wzmacniacza komputerowego, mogłem odcyfrować tylko jeden fragment. W tym miejscu litery były większe i trochę wyraźniejsze. Być może zostały głębiej wyryte dlatego, że układają się w nazwę tego świata. Ten fragment brzmi „Planeta Aurora”, więc przypuszczam, że świat, na którym się znajdujemy, nazywa się, a raczej nazywał, Aurora.

— Musiał mieć jakąś nazwę — zauważył ironicznie Trevize.

— Owszem, ale raczej rzadko się zdarza, żeby nazwy wybierano przypadkowo. Przejrzałem dokładnie swoją bibliotekę i znalazłem dwie stare legendy, pochodzące z dwu różnych, znacznie oddalonych od siebie światów, co przemawia za tym, że powstały niezależnie od siebie… Ale mniejsza z tym. Otóż w obu tych legendach Aurora jest nazwą świtu. Można przypuszczać, że Aurom rzeczywiście znaczyła „świt” w którymś z języków pregalaktycznych.

Tak się składa, że wyrazu używanego na określenie świtu czy poranka często używa się jako nazwy dla stacji kosmicznej czy innej budowy, która jest pierwsza w swym rodzaju. A zatem, jeśli w jakimś języku ten świat został nazwany świtem, to może być również pierwszym światem w swoim rodzaju.

— Czyżbyś sugerował, że ta planeta to Ziemia, a Aurom jest jej drugą nazwą, nadaną jej dlatego, że tu był „świt” życia i ludzkości? — spytał Trevize.

— Nie wyciągałbym tak daleko idących wniosków — odparł Pelorat.

— W końcu nie ma tu ani radioaktywności, ani olbrzymiego satelity, ani gazowego olbrzyma z potężnymi pierścieniami — powiedział, nieco zgryźliwie, Trevize.

— Właśnie. Ale Deniador, zdaje się, uważał, że ten świat był jednym z tych, które zostały założone przez pierwszą falę kolonistów, przez Przestrzeńców. Jeśli tak faktycznie było, to jego nazwa, Aurora, mogłaby świadczyć, że był pierwszym z założonych przez nich światów. Być może znajdujemy się teraz na najstarszym, nie licząc Ziemi, świecie w Galaktyce. Czy to nie podniecające?

— W każdym razie interesujące, Janov, ale czy można aż tyle wywnioskować z samej nazwy Aurora?

— To jeszcze nie wszystko — odparł z ożywieniem Pelorat. — Na ile mogłem to sprawdzić w swoich materiałach, nie ma obecnie w Galaktyce żadnego świata o tej nazwie. Jestem pewien, że twój komputer zweryfikuje moją opinię. Jak już mówiłem, jest wiele różnych światów i innych obiektów, których nazwy znaczą „świt”, ale nie ma wśród tych nazw słowa „Aurora”.

— A dlaczego miałoby tam być to słowo? Jeśli jest pochodzenia pregalaktycznego, to jest mało prawdopodobne, żeby było znane.

— Ale nazwy pozostają nawet wtedy, kiedy ich znaczenie ulega zapomnieniu. Jeśli był to pierwszy skolonizowany świat, to być może był przez pewien czas najważniejszym światem w Galaktyce. W takiej sytuacji można by się spodziewać, że były też inne światy, założone później, nazywające się Nowa Aurora, Aurom Mniejsza czy jakoś tak. A więc inne…

— Może nie był to pierwszy skolonizowany świat — przerwał mu Trevize. — Może nigdy nie miał wielkiego znaczenia.

— Moim zdaniem można dać znacznie lepsze wyjaśnienie tego faktu, stary.

— Jakie?

— Jeśli — jak mówił Deniador — po pierwszej fali kolonistów ruszyła druga, która założyła wszystkie obecnie zamieszkane światy, to jest bardzo prawdopodobne, że w stosunkach między nimi panowała wrogość. W takiej sytuacji koloniści z drugiej fali, zakładając światy, które teraz istnieją, nie nadawaliby im nazw, które nosiły założone przez tych z pierwszej fali. W ten sposób z faktu, że nazwa „Aurom” nigdy się już nie powtórzyła, możemy wyciągnąć wniosek, że rzeczywiście były dwie fale kolonistów i że ten świat został założony przez ludzi z pierwszej fali.

Trevize uśmiechnął się.

— No, teraz mam już pewne pojęcie o tym, jak wy, mitologowie, pracujecie. Tworzycie wspaniałą budowlę, która być może nie ma fundamentów. Legendy mówią, że kolonistom pierwszej fali towarzyszyły liczne roboty i że to właśnie stało się przyczyną ich zagłady. A więc gdyby udało się nam znaleźć na tym świecie choćby jednego robota, to byłbym skłonny przyjąć twoją hipotezę, ale nie spodziewam się, aby po dwudziestu ty…

Pelorat, który robił takie miny, jakby chciał coś powiedzieć i nie mógł, wreszcie odzyskał głos:

— Jak to, więc nie mówiłem ci o tym, Golan?… No tak, oczywiście nie. Jestem tak przejęty, że mówię bez składu. Tam był robot.

40

Trevize potarł dłonią czoło, jakby poczuł nagły ból głowy.

— Robot? Tam był robot?

— Tak — odparł Pelorat, akcentując to energicznym kiwnięciem głową.

— Skąd wiesz, że to był robot?

— No jak to skąd? Po prostu robot. Czy mógłbym nie rozpoznać robota?

— A widziałeś przedtem jakiegoś?

— Nie, ale to był metalowy obiekt, który wyglądał jak człowiek. Miał głowę, ręce, nogi, tułów. Mówię „metalowy”, ale faktycznie była to prawie sama rdza i kiedy do niego podszedłem, to chyba wibracja spowodowana moimi krokami uszkodziła go jeszcze bardziej, bo jak wyciągnąłem rękę, żeby go dotknąć…

— Dlaczego chciałeś go dotknąć?

— Myślę, że dlatego, że nie wierzyłem własnym oczom. Była to zupełnie odruchowa reakcja. Więc jak tylko go dotknąłem, rozsypał się. Ale…

— Co?

— Zanim to się stało, wydało mi się, że w jego oczach pojawił się lekki blask i wydał taki dźwięk, jakby chciał coś powiedzieć.

— To znaczy, że on nadal działał?

— Troszeczkę, Golan. A potem się rozsypał.

Trevize odwrócił się do Bliss.

— Potwierdzasz to wszystko, Bliss?

— To był robot — powiedziała Bliss.

— I nadal działał?

— Zanim się rozsypał, zdołałam uchwycić słaby ślad aktywności neuronowej — odparła Bliss.

— A skąd tam się mogła wziąć aktywność neuronowi? Przecież robot nie posiada mózgu, składającego się z żywych komórek.

— Myślę, że ma komputerowy odpowiednik mózgu i że potrafiłabym to wykryć.

— Czy mentalność, którą wykryłeś, była specyficzna raczej dla robota niż dla człowieka?

Bliss ściągnęła usta i powiedziała:

— Ten impuls był zbyt słaby, abym mogła powiedzieć coś poza tym, że w ogóle był.

Trevize popatrzył na Bliss, potem na Pelorata i rzekł z rozdrażnieniem:

— To wszystko zmienia.

Загрузка...