15. Mech

66

Trevize wyglądał groteskowo w swoim skafandrze kosmicznym. Jedynym, co pozostało na zewnątrz, były kabury — nie te, które zazwyczaj nosił na biodrach, ale inne, bardziej masywne, które były częścią skafandra. Ostrożnie włożył miotacz w kaburę po prawej stronie, a bicz neuronowy w kaburę po lewej. Naładował je na nowo i tym razem — pomyślał ponuro — nic mu ich już nie odbierze.

Bliss uśmiechnęła się.

— Masz zamiar nosić broń nawet na tym pozbawionym powietrza świecie czy… Przepraszam! Nie będę kwestionowała twoich postanowień.

— To dobrze — rzekł Trevize i obrócił się do Pelorata, aby pomóc mu założyć hełm.

Pelorat, który nigdy przedtem nie miał na sobie skafandra kosmicznego, spytał żałośnie:

— Czy ja naprawdę będę mógł w tym oddychać, Golan?

— Na pewno — odparł Trevize.

Bliss, trzymając rękę na ramieniu Fallom, przyglądała się, jak dokręcają ostatnie śruby. Solarianka przyglądała się postaciom w skafandrach z wyraźną trwogą. Cała drżała, więc Bliss przycisnęła ją do siebie opiekuńczym gestem.

Otworzył się właz prowadzący do komory powietrznej przed lukiem i Trevize z Peloratem weszli do niej, machając na pożegnanie zniekształconymi przez skafander rękami. Właz zamknął się. Otworzyły się drzwi luku i wyszli na powierzchnię martwego świata.

Świtało. Niebo było oczywiście jasne, lekko purpurowe, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Na horyzoncie, zza którego miało się ukazać, widać było lekką mgiełkę.

— Jest zimno — powiedział Pelorat.

— Czujesz zimno? — spytał ze zdziwieniem Trevize. Skafandry miały dobrą izolację i jeśli czasami stwarzały jakieś problemy z temperaturą, to dotyczyły one raczej niemożności pozbycia się ciepła wydzielanego przez ciało.

— Nie, skądże — odparł Pelorat — ale popatrz tylko… — Jego głos, przekazywany drogą radiową, brzmiał zupełnie czysto. Wskazywał na coś palcem.

W purpurowym świetle świtu widać było, że kruszący się kamienny fronton budynku, do którego się zbliżali, pokryty jest szronem.

— W takiej rzadkiej atmosferze — powiedział Trevize — nocą jest zimniej, a w dzień cieplej, niżbyś się spodziewał. Teraz mamy akurat najzimniejszą porę dnia i minie parę godzin, zanim zrobi się za gorąco, żebyśmy mogli wytrzymać na słońcu.

W tym momencie, jak gdyby słowa Trevizego były kabalistycznym zaklęciem, zza horyzontu wyjrzało słońce.

— Nie patrz na nie — powiedział Trevize tonem towarzyskiej rozmowy. — Szybka w hełmie odbija światło i nie przepuszcza promieni ultrafioletowych, ale i tak może to się skończyć źle dla oczu.

Odwrócił się tyłem do słońca. Jego długi cień padł na ścianę budynku. Pod wpływem słońca szron znikał w oczach. Ściana pociemniała od wilgoci, ale i to zniknęło po paru minutach.

— Tu, na dole — powiedział Trevize — te budynki nie wyglądają tak dobrze jak z góry. Mają popękane i nadkruszone ściany. Myślę, że jest to skutek zmian temperatury. Woda w nocy zamarza, w dzień rozmarza, i tak na okrągło, może już od dwudziestu tysięcy lat.

— Nad wejściem są wyryte jakieś litery — rzekł Pelorat — ale kamień jest tak zwietrzały, że trudno je odczytać.

— Ale możesz coś z tego zrozumieć?

— To jakaś instytucja finansowa. W każdym razie udało mi się odcyfrować słowo „bank”.

— A co to takiego?

— Budynek, w którym trzymano, wymieniano, sprzedawano, inwestowano rzeczy wartościowe jeśli to jest to, co myślę.

— Cały budynek przeznaczony do tego? Bez komputerów?

— Zupełnie bez komputerów.

Trevize wzruszył ramionami. Nie uważał, żeby szczegóły historii starożytnej były szczególnie pociągające.

Ruszyli naprzód, przyspieszając kroku i coraz mniej czasu poświęcając poszczególnym budynkom. Cisza, martwa cisza, była zupełnie przygnębiająca. Trwający od tysięcy lat rozkład uczynił z tego miejsca szkielet miasta.

Znajdowali się w strefie umiarkowanej, ale Trevizemu wydawało się, że czuje na plecach palące promienie słońca.

Pelorat, który szedł o jakieś sto metrów w prawo, powiedział nagle:

— Spójrz na to!

Jego głos zabrzmiał w uszach Trevizego niczym dzwon.

— Nie krzycz, Janov — powiedział. — Słyszę dobrze nawet twój szept, choćbyś był ode mnie nie wiem jak daleko. Co to jest?

Pelorat, ściszając z miejsca głos, powiedział:

— Ten budynek to „Gmach Światów”. Tak przynajmniej, jak mi się wydaje, głosi napis na nim.

Trevize podszedł do Pelorata. Przed nim wyrastała trzykondygnacyjna budowla o nieregularnej linii dachu, przerywanej bryłami kamienia, które wyglądały na rozsypujące się rzeźby.

— Jesteś pewien? — spytał Trevize.

— Przekonamy się, jeśli wejdziemy do środka. Wspięli się po schodach składających się z pięciu niskich, szerokich stopni i przeszli przez zaplanowany z wyraźnym brakiem troski o oszczędzanie przestrzeni placyk. W rzadkim powietrzu metalowe podeszwy ich butów wydawały ledwie słyszalne dźwięki.

— Teraz rozumiem, co miałeś na myśli mówiąc „ogromne, niepotrzebne i kosztowne” — mruknął Trevize.

Weszli do szerokiej i wysokiej sali. Przez duże okna wpadało słońce, oświetlając te części, na które padał jego blask, zbyt jaskrawo, natomiast inne pozostawiając w półmroku. W rzadkiej atmosferze światło rozpraszało się w niewielkim stopniu.

Pośrodku sali stał, wykonany z czegoś, co przypominało syntetyczny kamień, posąg przedstawiający człowieka nadnaturalnej wielkości. Jedno ramię rzeźby odpadło. Drugie było pęknięte przy barku i Trevize czuł, że gdyby je silniej klepnął, to podzieliłoby los pierwszego. Cofnął się nieco, jak gdyby w obawie, że zbytnie zbliżenie się do posągu mogłoby sprowokować go do aktu wandalizmu.

— Ciekawe, kto to jest — powiedział. — Nigdzie nie ma żadnych oznaczeń. Przypuszczam, że dla tych, którzy go tu postawili, jego sława była tak oczywista, że nie przyszło im nawet do głowy, żeby go jakoś oznaczyć, ale teraz… — Przestraszył się, że zaczyna go ogarniać filozoficzna zaduma i odwrócił się od posągu.

Pelorat stał z głową zadartą do góry. Trevize poszedł wzrokiem za jego spojrzeniem. W górnej części ściany były wyryte jakieś napisy, których nie potrafił odczytać.

— To zachwycające — rzekł Pelorat. — Mają może nawet dwadzieścia tysięcy lat, a mimo to tu, gdzie są nieco osłonięte przed słońcem i wilgocią, są nadal czytelne.

— Nie dla mnie — powiedział Trevize.

— To stare pismo, do tego ozdobne. Popatrzmy tylko… raz… siedem… raz… dwa… — Jego głos przeszedł w niewyraźne mamrotanie. Po chwili powiedział już normalnym głosem: — Zapisano tu pięćdziesiąt nazw. Przypuszcza się, że było pięćdziesiąt światów Przestrzeńców, a to jest „Gmach Światów”. Myślę, że są to ich nazwy, prawdopodobnie podane według kolejności ich założenia. Aurora jest na pierwszym miejscu, Solaria na ostatnim. Zwróć uwagę, że są zapisane w siedmiu kolumnach. W pierwszych sześciu jest po siedem nazw, w ostatniej osiem. Wygląda to tak, jakby zaplanowali układ siedem na siedem, a potem dodali Solarię. Moim zdaniem, stary, ta lista pochodzi z czasów przed założeniem Solarii.

— A która jest nazwą tej planety? Możesz to powiedzieć?

— Zwróć uwagę na to — odparł Pelorat — że piąta od góry w trzeciej kolumnie, a dziewiętnasta licząc od początku, zapisana jest większymi literami niż pozostałe. Autorzy tego spisu byli, wydaje się, dość egocentryczni i dumni z faktu, że tu mieszkają. Poza tym…

— Jak brzmi ta nazwa?

— Jeśli ją dobrze odczytuję, Melpomenia. Jest mi zupełnie nie znana.

— Czy może to być inna nazwa Ziemi?

Pelorat potrząsnął energicznie głową, ale oczywiście ruchu tego nie było widać poprzez hełm.

— W starych legendach Ziemię określa się dziesiątkami różnych nazw. Jak wiesz, jedną z nich jest Gaja. Inne to Terra, Erda, i tak dalej. Wszystkie są krótkie. Nie znam ani jednej, która byłaby długa albo przypominała skrót od nazwy Melpomenia.

— A zatem stoimy na Melpomenii, ale nie jest to Ziemia.

— Nie. A poza tym — jak zacząłem mówić, ale mi przerwałeś — jeszcze lepszą wskazówką niż te duże litery są współrzędne Melpomenii — 0, 0, 0, — które, według wszelkiego prawdopodobieństwa, mogą się odnosić tylko do ojczystej planety twórcy tych napisów.

— Współrzędne? — Trevize osłupiał ze zdziwienia. — Ta lista podaje również współrzędne?

— Przy każdej nazwie są trzy liczby. Przypuszczam, że to współrzędne, no bo co innego?

Trevize nic nie odpowiedział. Otworzył kieszonkę na prawym udzie i wyjął mały aparat połączony z kieszenią przewodem. Przyłożył go do oczu i starannie nastawił na napisy na ścianie, z trudem wykonując palcami w rękawicach to, co normalnie zajęłoby mu chwilę czasu.

— Kamera? — spytał niepotrzebnie Pelorat.

— Wprowadzę obraz bezpośrednio do komputera — odparł Trevize.

Zrobił kilka ujęć pod różnym kątem, a potem powiedział:

— Zaczekaj! Muszę się dostać wyżej. Pomóż mi, Janov.

Pelorat złożył ręce w koszyk, ale Trevize potrząsnął głową.

— Nie utrzymasz mnie w ten sposób — powiedział. — Stań na czworakach.

Pelorat mozolnie przyjął tę pozycję, a Trevize, równie mozolnie, wcisnął na powrót aparat do kieszeni, stanął Peloratowi na ramionach, a potem wspiął się na cokół pomnika. Nacisnął mocno rzeźbę, sprawdzając, czy się nie chwieje, a potem postawił stopę na ugiętym kolanie posągu i opierając się na nim, chwycił za bark, od którego odpadła ręka. Drugą stopę postawił na jakiejś nierówności na piersi posągu i w końcu, sapiąc z wysiłku, zdołał się podciągnąć i usiadł na jego barku. Dla dawnych mieszkańców planety byłoby to zapewne świętokradztwo, więc choć od dawna już nie było ich wśród żywych, Trevize, zdając sobie sprawę ze swego czynu, starał się za bardzo nie naciskać na posąg.

— Spadniesz i coś sobie zrobisz — zawołał Pelorat ostrzegawczo.

— Nie spadnę i nic sobie nie zrobię, ale za to ty możesz mnie ogłuszyć — odparł Trevize, wyjął aparat i raz jeszcze nastawił obiektyw na napisy. Zrobił jeszcze kilka zdjęć, schował aparat i ostrożnie zaczął się opuszczać, dopóki nie dotknął na powrót stopą postumentu. Wtedy zeskoczył na ziemię i wstrząs, który tym spowodował, zadał najwyraźniej ostatni cios posągowi, gdyż drugie ramię odpadło i rozsypało się na kawałki u stóp pomnika. Spadając, nie wydało praktycznie żadnego dźwięku.

Trevize zamarł i w pierwszym odruchu chciał się gdzieś schować, zanim nadejdzie strażnik i schwyci go. „To zadziwiające — pomyślał potem — jak łatwo w takiej sytuacji, stłukłszy przypadkowo coś, co wydaje się cenne, przeżywa się na nowo uczucia znane z dzieciństwa. Takie uczucia, choć trwają krótko, wbijają się głęboko w pamięć.”

Głos Pelorata, jak przystało na kogoś, kto nie tylko był świadkiem, ale też po części sprawcą aktu wandalizmu, brzmiał głucho:

— Nic… nic się nie stało, Golan. I tak samo by niedługo odpadło.

Podszedł do szczątków ramienia leżących na cokole i na podłodze obok niego jak gdyby miał zamiar zademonstrować, że mówi prawdę, podniósł jeden z większych kawałków i zaraz powiedział:

— Golan chodź tutaj.

Kiedy podszedł do niego Trevize, Pelorat, wskazując na kawałek kamienia, który najwyraźniej był częścią ramienia przylegającą bezpośrednio do barku, spytał:

— Co to jest?

Trevize przyjrzał się uważnie. Była tam jakaś kosmata, bladozielona kępka. Trevize potarł ją delikatnie palcem. Dała się bez trudu zeskrobać.

— Bardzo przypomina mech — powiedział.

— Forma życia bez świadomości, o której wcześniej mówiłeś?

— Nie jestem zupełnie pewien, w jakim stopniu bez świadomości. Przypuszczam, że Bliss upierałaby się, że to też ma świadomość… ale dla niej ten kamień również byłby obdarzony świadomością.

— Myślisz, że to właśnie ten mech rozkłada kamień? — spytał Pelorat.

— Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że się do tego przyczynia — odparł Trevize. — Na tym świecie jest dużo słońca i trochę wody. Połowa tutejszej skąpej atmosfery to para wodna. Reszta to azot i obojętne gazy. Poza tym śladowe ilości dwutlenku węgla, które skłaniają do przypuszczenia, że nie ma tu życia roślinnego… ale może poziom dwutlenku jest niski, ponieważ prawie cały dwutlenek jest wchłaniany przez zewnętrzną warstwę kamieni. Otóż jeśli w tej skale są jakieś węglany, to być może mech rozkłada ją wydzielając jakiś kwas i pochłaniając wytworzony dzięki temu dwutlenek węgla. To może być dominująca forma życia, które jeszcze przetrwało na tej planecie.

— Fascynujące — stwierdził Pelorat.

— Niewątpliwie — rzekł Trevize — ale tylko do pewnego stopnia. O wiele bardziej interesujące są współrzędne światów Przestrzeńców, ale tym, czego nam faktycznie trzeba, są współrzędne Ziemi. Jeśli nie ma ich tutaj, to mogą być w jakimś innym miejscu tego budynku… albo w innym budynku. Chodźmy, Janov.

— Ale wiesz… — zaczął Pelorat.

— Nie, nie — przerwał mu niecierpliwie Trevize. — Porozmawiamy później. Musimy zobaczyć, co jeszcze, jeśli w ogóle coś, jest dla nas w tym budynku. Robi się coraz cieplej. — Spojrzał na mały termometr na grzbiecie lewej rękawicy. — Chodź, Janov.

Szli przez dalsze sale, starając się stąpać delikatnie, nie dlatego, że czynili hałas albo że ktoś mógł ich usłyszeć, ale że nie chcieli powodować zbytnich drgań podłogi, aby nie wyrządzić dalszych zniszczeń. Wznieśli nieco kurzu, który jednak szybko opadł w rzadkim powietrzu. Zostały na zakurzonej podłodze ślady ich stóp.

Od czasu do czasu któryś z nich wskazywał na rosnący w ciemnych kątach mech. Fakt, że istniało tu życie, aczkolwiek bardzo ubogie, podniósł ich nieco na duchu, gdyż uczucie spacerowania po martwym świecie, szczególnie takim, gdzie na każdym kroku widać było dzieła ludzkich rąk świadczące o tym, że kiedyś, dawno temu, kwitło tu bujne życie, było nieprzyjemne.

W końcu Pelorat powiedział:

— Myślę, że tu musiała być biblioteka.

Trevize rozejrzał się z zaciekawieniem. Wokół stały półki, a kiedy przyjrzał się uważniej, to, co początkowo wziął za zwykły ornament, okazało się książkofilmami. Wziął ostrożnie jeden z nich do ręki. Były grube i nieporęczne i dopiero wtedy zorientował się, że są to kasety. Pomanipulował niezręcznie palcami w grubych rękawicach przy tej, którą trzymał w ręku i udało mu się ją otworzyć. W środku ujrzał kilka dysków. One również były grube i wydawały się kruche, ale nie sprawdzał, czy takie są w istocie.

— Niewiarygodnie prymitywne — powiedział.

— Mają tysiące lat — odparł Pelorat usprawiedliwiającym tonem, jak gdyby bronił dawnych Melpomeńczyków przed pomówieniem o zacofanie techniczne.

Trevize wskazał palcem na grzbiet filmu, gdzie widniały pełne zawijasów, ozdobne litery, których używali starożytni.

— Czy to tytuł? — spytał. — Co tu jest napisane?

Pelorat obejrzał napis.

— Nie jestem pewien, stary. Sądzę, że są to fachowe terminy mikrobiologiczne, których nie zrozumiałbym, nawet gdyby były napisane w ogólnogalaktycznym.

— Prawdopodobnie — powiedział markotnie Trevize. — I prawdopodobnie nic by nam to nie dało, nawet gdybyśmy potrafili to odczytać. Nie interesują nas drobnoustroje… Wyświadcz mi przysługę, Janov. Przejrzyj parę z tych książek i zobacz, czy nie ma wśród nich jakiejś z interesującym tytułem. Ja tymczasem obejrzę te czytniki.

— To czytniki? — spytał z zaciekawieniem Pelorat. Były to przysadziste, graniaste urządzenia z ustawionymi ukośnie ekranami u góry i wklęsłym zagłębieniem, które mogło służyć jako oparcie dla łokcia lub miejsce na położenie elektronotatnika, jeśli Melpomeńczycy mieli coś takiego.

— Jeśli to jest biblioteka, to muszą być tu jakieś czytniki, a to urządzenie wygląda jak czytnik.

Starł delikatnie kurz z ekranu, stwierdzając z ulgą, że bez względu na to, z czego był on wykonany, nie skruszył się pod jego dotykiem. Wcisnął delikatnie kilka przycisków, ale bez rezultatu. Wypróbował inny czytnik, a potem jeszcze jeden, z tym samym, negatywnym, skutkiem.

Nie był zaskoczony. Nawet jeśli te urządzenia, stojąc przez dwadzieścia tysięcy lat w rzadkiej atmosferze i będąc odporne na działanie pary wodnej, były nadal sprawne, to pozostawał jeszcze problem dopływu energii. Zgromadzona gdzieś energia zawsze znajdowała jakieś ujście, choćby nie wiadomo jak starano się ją uwięzić. Był to jeszcze jeden aspekt wszechogarniającego, niemożliwego do ominięcia drugiego prawa termodynamiki.

Pelorat stanął za nim.

— Golan…

— Słucham.

— Mam tu taki film…

— Jakiego rodzaju?

— Myślę, że jest to historia podróży kosmicznych.

— Doskonale… ale nic nam z tego nie przyjdzie, jeśli nie uda mi się uruchomić tego czytnika. — Zacisnął pięści z irytacji.

— Moglibyśmy zabrać ten film na statek.

— Nie wiem, w jaki sposób przystosować do tego nasz czytnik. Nie pasowałby, a nasz system skaningowy na pewno nie nadaje się do współpracy z tym urządzeniem.

— A czy to wszystko jest naprawdę koniecznie potrzebne, Golan? Jeśli…

— Jest koniecznie potrzebne, Janov. Teraz mi nie przeszkadzaj. Zastanawiam się, co robić. Mogę spróbować dostarczyć energię do czytnika. Może tylko tego mu brakuje.

— A skąd tu weźmiesz energię?

— Stąd… — powiedział Trevize wyciągając broń. Popatrzył na nią, a potem włożył miotacz z powrotem do kabury. Otworzył bicz neuronowy i sprawdził poziom energii. Był maksymalny.

Trevize położył się plackiem na podłodze, sięgnął ręką za czytnik (cały czas zakładał, że to jest właśnie czytnik) i spróbował go popchnąć do przodu. Czytnik przesunął się nieco i Trevize zaczął dokładnie oglądać miejsce, na którym stał przedtem.

„Jeden z tych kabli musiał doprowadzać energię — pomyślał — i na pewno był to ten, który wychodzi ze ściany”. Nie widać jednak było gniazdka wtykowego ani innego połączenia. (Jak tu się zajmować nieznaną starożytną kulturą, kiedy nie można się zorientować w najprostszych, uważanych za oczywiste sprawach?)

Pociągnął lekko za kabel. Nie ustąpił, więc pociągnął mocniej. Obrócił go w jedną stronę, potem w drugą. Nacisnął ścianę koło kabla i kabel koło ściany. Obejrzał tak dokładnie, jak tylko mógł, tył czytnika, ale tam też nic nie znalazł.

Oparł dłoń o podłogę, aby się podnieść i, kiedy się wyprostował, kabel wyszedł ze ściany. Nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób to się stało. Kabel nie wyglądał na przerwany. Jego koniec był zupełnie gładki, podobnie jak otwór w ścianie, w którym przedtem tkwił.

— Golan czy mogę… — zaczął cicho Pelorat.

Trevize machnął stanowczo ręką.

— Nie teraz, Janov! Proszę cię.

Dostrzegł nagle zieloną substancję w fałdach lewej rękawicy. Musiał zgarnąć i rozgnieść trochę mchu za czytnikiem. Rękawica była w tym miejscu lekko wilgotna, ale natychmiast wyschła i zielonkawa plama zbrązowiała.

Przeniósł wzrok z powrotem na kabel i zbadał dokładnie koniec wyciągnięty ze ściany. Z całą pewnością były tam dwie małe dziurki. Mogły w nie wejść druciki.

Ponownie usiadł na podłodze i otworzył komorę zasilania bicza neuronowego. Ostrożnie zdepolaryzował i odłączył jeden z drucików. Potem powoli i delikatnie włożył go w dziurkę w kablu i wepchnął do oporu. Kiedy chciał go lekko wyciągnąć, drucik tkwił mocno, jakby go coś trzymało. W pierwszej chwili chciał go wyrwać siłą, ale powstrzymał się. Zdepolaryzował drugi drucik i włożył go w drugi otwór. Można było założyć, że to powinno zamknąć obwód i dostarczyć czytnikowi mocy.

— Janov — powiedział — zajmowałeś się różnymi książkofilmami. Zobacz, czy uda ci się jakoś umieścić ten film w czytniku.

— Czy to naprawdę ko…

— Janov, proszę cię, przestań zadawać zbędne pytania. Mamy mało czasu. Nie chcę czekać do późnej nocy, aż w tym budynku ochłodzi się na tyle, że będziemy mogli wrócić…

— To musi się wkładać tutaj — powiedział Pelorat — ale…

— Dobrze — przerwał mu Trevize. — Jeśli jest to historia lotów kosmicznych, to musi się zaczynać od Ziemi, ponieważ właśnie tam wynaleziono metodę tych lotów. Zobaczmy teraz, czy to urządzenie działa.

Pelorat nieco nerwowo włożył film do otworu, który wyraźnie służył do tego celu, a potem zaczął badać oznaczenia poszczególnych przycisków, aby zorientować się, jak uruchomić urządzenie.

Czekając, aż Pelorat upora się z czytnikiem, Trevize mówił cicho, po części dlatego, aby zmniejszyć trzymające go napięcie:

— Przypuszczam, że na tym świecie też muszą być tu i ówdzie roboty, według wszelkich pozorów w dobrym stanie, prawie lśniące w tym bliskim próżni otoczeniu. Kłopot w tym, że źródło ich zasilania już dawno przestało istnieć i nawet gdyby udało się je na powrót naładować energią, to co z ich mózgami? Musiały się zepsuć, a nawet jeśli się nie zepsuły, to co one mogą wiedzieć o Ziemi? Co one…

Pelorat przerwał ten monolog: — Czytnik działa, stary. Spójrz.

W przyćmionym świetle widać było, jak ekran czytnika zaczyna migotać. Obraz był słaby, ale Trevize zwiększył moc i ekran rozjaśnił się. Rzadkie powietrze sprawiało, że sala, poza miejscami, gdzie przenikały promienie słońca, była stosunkowo ciemna i na tym tle ekran wydawał się jeszcze jaśniejszy.

Ekran cały czas migotał, a od czasu do czasu przesuwały się po nim jakieś cienie.

— Trzeba go wyregulować — rzekł Trevize.

— Wiem — odparł Pelorat — ale nie mogę zrobić nic więcej. Pewnie sam film jest już zniszczony.

Teraz na ekranie zaczęły się szybko pojawiać i niknąć ciemne plamy, a niekiedy widać było coś, co przypominało niewyraźną karykaturę pisma. W pewnym momencie obraz nabrał ostrości, ale potem na powrót ekran zamglił się.

— Cofnij to, Janov, i zatrzymaj — powiedział Trevize.

Pelorat spróbował raz jeszcze. Przewinął taśmę do tyłu, potem puścił znowu i w odpowiedniej chwili zatrzymał.

Trevize próbował odczytać napisy, ale nic nie zrozumiał, więc dał spokój i spytał zawiedzionym głosem:

— Potrafisz to odczytać, Janov?

— Niezupełnie — odparł Pelorat, zezując na ekran. — To jest o Aurorze. Tyle mogę powiedzieć. Myślę, że chodzi tu o pierwszą ekspedycję nadprzestrzenną — „pierwszy strumień”, jak to określa film.

Puścił film dalej i ekran na powrót pokrył się rozmazanymi plamami. W końcu powiedział:

— Wszystkie fragmenty, które udało mi się jako tako zrozumieć odnoszą się do światów Przestrzeńców, Golan. Nie ma absolutnie nic o Ziemi.

— Oczywiście — rzekł gorzko Trevize. — Na tym świecie też wszystko zostało wymazane, jak na Trantorze. Wyłącz to.

— Ale to nie ma znaczenia… — zaczął Pelorat, wyłączając czytnik.

— Bo możemy spróbować poszukać w innych bibliotekach? Tam też wszystko będzie wymazane. Czy wiesz… — Rzucił okiem na Pelorata i przerwał nagle. Patrzył na niego z mieszaniną przerażenia i wstrętu. — Co się stało z twoim wizjerem? — spytał.

67

Pelorat machinalnie podniósł rękę do wizjem, a potem cofnął ją i obejrzał.

— Co to jest? — powiedział zaskoczony. Potem spojrzał na Trevizego i rzekł dość piskliwym głosem:

— Z twoim wizjerem też dzieje się coś dziwnego, Golan.

Trevize automatycznie rozejrzał się za lustrem. Nie było żadnego, a nawet gdyby było, to i tak potrzebne byłoby jakieś światło.

— Chodźmy do światła, dobrze? — mruknął do Pelorata.

Na pół ciągnąc go, a na pół popychając, podprowadził Pelorata pod promienie słońca wpadające przez najbliższe okno. Mimo izolowanego skafandra czuł na plecach bijące od nich ciepło.

— Zamknij oczy, Janov, i obróć twarz w stronę słońca — powiedział.

Od razu wyjaśniło się, co się stało z wizjerem. W miejscach, gdzie szkło wizjera stykało się z metalizowaną tkaniną skafandra, rósł bujnie mech. Cały wizjer obramowany był zielonym aksamitem i Trevize wiedział, że jego własny wygląda tak samo.

Przeciągnął palcem po wizjerze Pelorata. Trochę mchu odpadło, zostawiając na szkle zielone plamy. Kiedy patrzył na błyszczący w słońcu mech, wydało mu się, że sztywnieje i schnie. Przeciągnął jeszcze raz po nim palcem i tym razem mech pokruszył się i odpadł. Zmieniał kolor na brązowy. Trąc mocno szkło, usunął mech z krawędzi wizjera Pelorata.

— Teraz zrób to samo z moim — powiedział. Potem spytał:

— Jest już czysty? W porządku, twój też… Chodźmy. Myślę, że nie mamy tu już nic do roboty.

W opuszczonym mieście prażyło niemiłosiernie słońce. Kamienne budowle lśniły oślepiająco w jego blasku. Trevize mrużył oczy, patrząc na nie i starał się iść ocienioną stroną ulic. Zatrzymał się przed budynkiem, w którego ścianie widniało pęknięcie na tyle szerokie, że mógł w nie włożyć mały palec. Pogrzebał w szczelinie palcem, wyjął go, obejrzał, mruknął „mech”, podszedł do miejsca, gdzie kończył się cień i wystawił na chwilę palec na słońce.

— Kluczem do całej sprawy jest dwutlenek węgla — powiedział. — Mech rośnie wszędzie, gdzie może znaleźć dwutlenek węgla — w rozpadających się skałach, wszędzie. Widzisz, jesteśmy dobrym źródłem dwutlenku, prawdopodobnie bogatszym od wszystkich innych źródeł znajdujących się na tej prawie martwej planecie. Przypuszczam, że niewielkie ilości tego gazu przedostają się przez miejsca spojenia naszych wizjerów.

— I dlatego wyrasta tam mech.

— Tak.

Powrotna droga do statku wydawała się dłuższa niż do miasta i było im oczywiście bardziej gorąco niż o świcie. Kiedy wreszcie dotarli do statku, okazało się, że stoi on nadal w cieniu. To przynajmniej Trevize obliczył prawidłowo.

— Spójrz! — powiedział Pelorat.

Trevize widział i bez tego. Luk wejściowy był obramowany zielonym mchem.

— Przeciek gazu? — spytał Pelorat.

— Oczywiście. Jestem pewien, że przedostają się minimalne ilości, ale ten mech jest najlepszym wskaźnikiem śladowych ilości dwutlenku węgla, z jakim się kiedykolwiek spotkałem. Jego zarodki muszą się znajdować wszędzie na tej planecie i jeśli natrafią gdzieś na choćby kilka cząsteczek dwutlenku węgla, zaraz rozwijają się. — Nastawił radio na długość fal radiostacji statku i powiedział: — Bliss, słyszysz mnie?

Głos Bliss zabrzmiał w uszach i Trevizego, i Pelorata:

— Tak. Jesteście gotowi do wejścia? Poszczęściło się wam?

— Jesteśmy już przy statku — odparł Trevize ale nie otwieraj luku. Otworzymy go z zewnątrz. Powtarzam — nie otwieraj luku.

— Dlaczego?

— Bliss, zrób, o co proszę, dobrze? Porozmawiamy potem.

Wyjął miotacz i uważnie nastawił jego płomień na minimum. Potem popatrzył na niego niepewnie. Nigdy nie używał go na minimalnej mocy. Rozejrzał się wokół. Nigdzie nie było nic wystarczająco kruchego, aby mógł go wypróbować.

Zdesperowany, skierował jego wylot na skaliste zbocze, w którego cieniu spoczywała „Odległa Gwiazda”. Skała nie rozżarzyła się. Automatycznie dotknął palcem miejsca, w które wypalił. Czy jest ciepłe? Trudno było wyczuć przez izolowaną rękawicę. Znowu się zawahał, a potem pomyślał, że kadłub statku na pewno będzie, przynajmniej w pewnym przedziale wielkości, równie odporny jak skała. Skierował miotacz na skraj luku i wstrzymując oddech, nacisnął na moment spust.

W tej samej chwili zbrązowiał pasek mchu długości kilku centymetrów. Machnął dłonią i nawet wzbudzony w ten sposób ruch rzadkiego powietrza wystarczył, aby szczątki mchu rozsypały się w proch i spadły.

— Działa? — spytał z niepokojem Pelorat.

— Działa — odparł Trevize. — Nastawiłem miotacz na mały płomień.

Przeciągnął miotaczem wzdłuż całej krawędzi luku i zieleń momentalnie zniknęła. Uderzył w jego pokrywę, aby spowodować drgania, pod wpływem których odpadły pozostałe tam jeszcze szczątki i na ziemię posypał się brązowy proch. Składał się z tak drobnych pyłków, że nawet w tym rzadkim powietrzu nie opadł od razu, lecz osiadał powoli, podtrzymywany wyciekającymi przez spoiny luku wątłymi strużkami gazu.

— Myślę, że teraz możemy otworzyć — powiedział Trevize i wciskając odpowiednie guziki ręcznego urządzenia sterującego, wybrał kombinację fal radiowych, która uruchamiała od wewnątrz mechanizm otwierający. Luk otworzył się tylko do połowy i Trevize rzekł: — Nie guzdraj się, Janov, wskakuj do środka… Nie czekaj na schody. Właź!

Trevize wsunął się za nim i omiótł miotaczem framugę luku. Omiótł też schody, kiedy się wysunęły. Potem dał sygnał do zamknięcia luku i wodził miotaczem po całym otworze, dopóki pokrywa całkowicie się nie zamknęła.

— Jesteśmy już w luku, Bliss — powiedział Trevize do mikrofonu. Zostaniemy tu jeszcze parę minut. W dalszym ciągu nic nie rób.

— Co się stało? — odezwał się głos Bliss. — Powiedz choć jednym słowem. Wszystko w porządku? Jak się czuje Pel?

— Jestem tu, Bliss — powiedział Pelorat — i czuję się świetnie. Nie ma się czym martwić.

— Skoro tak mówisz, Pel, ale będziecie musieli to później wyjaśnić. Myślę, że wiecie o tym.

— Obiecuję, że wyjaśnimy — rzekł Trevize i włączył światło. Spojrzeli z Peloratem na siebie.

— Wypompowujemy całe powietrze, które dostało się tu z zewnątrz — powiedział Trevize — więc poczekamy, aż tu się oczyści.

— A co z powietrzem, które jest na statku? Wpuścimy je tu?

— Jeszcze nie teraz. Tak samo jak ty chciałbym już się pozbyć skafandra, ale chcę mieć pewność, że pozbyliśmy się wszystkich zarodków, które się tu z nami dostały.

Przy niezbyt jasnym oświetleniu panującym w luku Trevize skierował miotacz na wewnętrzną krawędź pokrywy włazu i metodycznie wodził nim wzdłuż podłogi, sufitu oraz ścian.

— Teraz ty, Janov.

Pelorat poruszył się niespokojnie, więc Trevize powiedział:

— Najwyżej poczujesz ciepło. Nie powinno się stać nic gorszego. Jeśli zacznie ci być nieprzyjemnie, to powiedz.

Skierował niewidzialny strumień energii na wizjer. Szczególną uwagę poświęcił jego oprawie i miejscom, gdzie łączyła się ona z hełmem, a potem zajął się resztą skafandra.

— Podnieś ręce, Janov — mruknął. Potem: Połóż mi rękę na ramieniu i podnieś stopę… muszę oczyścić podeszwy… a teraz drugą… Nie jest ci za ciepło?

— Nie powiem, żebym czuł miły chłodek.

— No, dobrze, teraz ty daj mi posmakować tego lekarstwa. Przejedź tym po mnie.

— Nigdy nie miałem w ręku miotacza.

— Musisz to zrobić. Chwyć go tak, o, a kciukiem naciśnij ten mały guziczek i trzymaj mocno kolbę. Dobrze… Teraz przejedź wylotem po moim wizjerze. Prowadź go stałym ruchem, nie trzymając za długo w jednym miejscu. Teraz reszta hełmu, a potem policzki i szyja.

Kierował ruchami Pelorata, a kiedy został już przypalony ze wszystkich stron, w rezultacie czego niemiłosiernie się spocił, wziął z powrotem miotacz i spojrzał na wskaźnik poziomu energii.

— Zużyliśmy więcej niż połowę — powiedział i na nowo zaczął metodycznie omiatać cały luk, dopóki nie zużył całego ładunku. Podczas tej operacji rozgrzał się sam miotacz. Trevize wsunął go do kabury i dopiero wtedy dał sygnał otwarcia drzwi do wnętrza statku. Z ulgą powitał syk powietrza wsączającego się do luku. W chłodnym powietrzu nadmiar ciepła szybko wypromieniuje za skafandra. Być może była to tylko wyobraźnia, ale od razu poczuł miły chłód. Wyobraźnia czy nie, ale to też powitał z ulgą.

— Ściągnij skafander, Janov, i zostaw go tutaj, w luku — powiedział.

— Jeśli nie masz nic przeciw temu — rzekł Pelorat — to przede wszystkim chciałbym wziąć prysznic.

— Nie przede wszystkim. Podejrzewam, że przede wszystkim, zanim zdążysz nawet opróżnić pęcherz, będziesz musiał porozmawiać z Bliss.

Bliss oczywiście czekała na nich z wyrazem niepokoju na twarzy. Zza niej, trzymając ją mocno za lewą rękę, wyglądała Fahom.

— Co się stało? — spytała surowo Bliss. — Co się tu dzieje?

— Bronimy się przed infekcją — powiedział szorstko Trevize — więc zaraz włączę promieniowanie ultrafioletowe. Wyciągnij ciemne okulary. Tylko, proszę, nie zwlekaj.

W ultrafioletowym świetle, zmieszanym z normalnym, sączącym się ze ścian, Trevize zaczął ściągać z siebie mokre od potu ubranie, starannie wywracając je na drugą stronę i z powrotem.

— To tylko środek ostrożności — powiedział. Zrób to samo, Janov… Aha, Bliss, muszę się rozebrać do naga. Jeśli cię to krępuje, to przejdź do drugiej kabiny.

— Wcale mnie to nie krępuje — powiedziała Bliss. — Dobrze wiem, jak wygląda mężczyzna i na pewno nie zobaczę tu nic nowego… Przed jaką infekcją?

— Przed takim małym czymś — rzekł Trevize celowo obojętnym tonem — co, pozostawione samo sobie, mogłoby bardzo zaszkodzić całej ludzkości.

68

Mieli już to wszystko poza sobą. Światło ultrafioletowe zrobiło swoje. Oficjalnie, zgodnie z długimi i skomplikowanymi filmami zawierającymi instrukcje i informacje, które znajdowały się na „Odległej Gwieździe”, kiedy Trevize wsiadł na Terminusie na jej pokład, było ono przeznaczone specjalnie do dezynfekcji. Trevize podejrzewał jednak, że zawsze istniała pokusa — czasami jej ulegał — aby wykorzystać je dla nabrania opalenizny na światach, gdzie opalenizna była modna. Tak czy inaczej światło miało działanie dezynfekujące bez względu na to, w jakim celu się z niego korzystało.

Statek wzniósł się. Trevize skierował go tak blisko słońca Melpomenii, jak tylko mógł nie narażając ich na upieczenie się, po czym okręcił go kilkakrotnie wzdłuż osi pionowej i wykonał kilka zwrotów, aby zyskać pewność, że cały jego kadłub został dokładnie oczyszczony promieniami ultrafioletowymi.

Na koniec przynieśli skafandry, które zostawili w luku, i badali je dopóty, dopóki Trevize nie stwierdził, że są w porządku.

— I to wszystko z powodu mchu — powiedziała Bliss. — Tak przynajmniej to nazwałeś, Trevize. Mech, prawda?

— Nazywam to tak — odparł Trevize — bo to mi przypomina mech. Ale nie jestem botanikiem. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest intensywnie zielony i prawdopodobnie potrzeba mu do życia bardzo niewiele energii świetlnej.

— Dlaczego bardzo niewiele?

— Jest bardzo wrażliwy na promienie ultrafioletowe i nie może się rozwijać, a nawet przetrwać, w pełnym świetle. Jego zarodki znajdują się wszędzie. Rośnie w jakichś zakamarkach, w szczelinach posągów, w kątach pomieszczeń, czerpiąc energię z rozproszonych fotonów światła wszędzie tam, gdzie znajduje się jakieś źródło dwutlenku węgla.

— Uważasz, jak rozumiem, że jest groźny — powiedziała Bliss.

— Może się takim stać. Gdyby jakieś zarodki przyczepiły się do nas, kiedy tu wchodziliśmy albo wleciały z nami, to znalazłyby tu znakomite oświetlenie bez szkodliwego dla nich ultrafioletu. Miałyby dosyć wody i niewyczerpane źródło dwutlenku węgla.

— Tylko trzy setne procenta naszej atmosfery rzekła Bliss.

— Dla nich to bardzo dużo… a poza tym cztery procenty wydychanego przez nas powietrza. A jeśliby zaczęły się rozwijać w naszych nozdrzach i na skórze? Albo rozłożyły i zepsuły naszą żywność? Albo wytworzyły jakieś toksyny, które by nas zabiły? Nawet gdybyśmy je prawie wszystkie zniszczyli, to wystarczyłoby, żebyśmy zawlekli kilka na jakiś świat, by się tam rozmnożyły, a stamtąd zostały przeniesione na inne światy.

Bliss potrząsnęła głową.

— Inne organizmy niekoniecznie są groźne tylko dlatego, że są inne. Zbyt łatwo zabijasz.

— To mówi Gaja — rzekł Trevize.

— Oczywiście, ale mam nadzieję, że mimo to ma to sens. Ten mech przystosował się do warunków panujących na tym świecie. Tak jak korzysta z małych ilości światła, ale duże go zabijają, tak też dwutlenek węgla w dużych ilościach mógłby się okazać dla niego zabójczy, choć w małych jest niezbędny. Może nie mógłby przetrwać na innym świecie niż Melpomenia.

— Chciałabyś, żebym zaryzykował i sprawdził to? — spytał Trevize z irytacją.

Bliss wzruszyła ramionami.

— No dobrze. Nie irytuj się. Rozumien twój punkt widzenia. Jako izol, nie miałeś prawdopodobnie innego wyboru.

Trevize miał już coś odpowiedzieć, ale wtrąciła się Fallom, mówiąc coś w swoim języku.

— Co ona mówi? — spytał Trevize Pelorata.

— Ona mówi, że… — zaczął Pelorat, ale przerwała mu sama Fallom, jak gdyby przypomniała sobie, że nie rozumieją jej języka: — Czy tam, gdzie byliście, był Jemby?

Wymówiła to wszystko bardzo starannie. Bliss promieniała.

— Czy nie mówi dobrze po ogólnogalaktycznemu? — powiedziała. — I nauczyła się tego w tak krótkim czasie.

— Namieszam jej w głowie, jeśli spróbuję to wyjaśnić — rzekł cicho Trevize. — Spróbuj sama, Bliss. Powiedz, że nie znaleźliśmy żadnych robotów na tej planecie.

— Ja to jej wyjaśnię — odezwał się Pelorat. Chodź, Fallom. — Objął ją ramieniem. — Chodźmy do naszego pokoju. Dam ci coś do czytania.

— Książkę? O Jembym?

— Niezupełnie… — Zniknęli za drzwiami.

— Wiesz — powiedział Trevize, patrząc z rozdrażnieniem za nimi — tracimy czas, zabawiając się w niańki.

— Tracimy czas? Czy to w jakiś sposób utrudnia ci poszukiwanie Ziemi? W żaden. Natomiast bawiąc się w niańki nawiązujemy kontakt, uśmierzamy lęk, dajemy miłość. Czy to wszystko nie znaczy dla ciebie nic?

— To znowu mówi Gaja.

— Tak — odparła Bliss. — Wobec tego porozmawiajmy o konkretach. Byliśmy na trzech światach Przestrzeńców i nic nie uzyskaliśmy.

Trevize skinął głową.

— Szczera prawda.

— A właściwie okazało się, że każdy z nich jest w jakimś sensie groźny, prawda? Na Aurorze spotkaliśmy zdziczałe psy, na Solarii dziwnych i niebezpiecznych ludzi, na Melpomenii niebezpieczny mech. Jak z tego widać, kiedy jakiś świat jest pozostawiony samemu sobie, to — bez względu na to, czy żyją na nim ludzie czy nie — staje się niebezpieczny dla międzygwiezdnej społeczności.

— Nie możesz tego traktować jako ogólną zasadę.

— Trzy przypadki na trzy — to robi wrażenie.

— No a jakie wrażenie robi to na tobie, Bliss?

— Powiem ci. Tylko, proszę, posłuchaj mnie bez uprzedzeń. Jeśli w Galaktyce znajdują się miliony pozostających ze sobą we wzajemnych stosunkach światów, jak faktycznie jest, i jeśli każdy z nich składa się wyłącznie z izoli, co faktycznie ma miejsce, to na każdym z tych światów dominującą siłą są ludzie. Mogą oni poddawać swojej woli inne formy życia, materię nieożywioną, a nawet siebie nawzajem. A zatem Galaktyka jest bardzo prymitywną i źle funkcjonującą formą Galaxii. Początkiem prawdziwej unii. Rozumiesz mnie?

— Rozumiem, co próbujesz powiedzieć… ale to nie znaczy, że mam zamiar przyznać ci rację, kiedy już skończysz tę przemowę.

— Tylko mnie wysłuchaj. Przyznasz mi rację czy nie — to twoja sprawa, ale posłuchaj. Jedynym sposobem na to, żeby Galaktyka funkcjonowała, jest Protogalaxia, a im mniej proto-, a bardziej galaxia, tym lepiej. Próbą stworzenia Protogalaxii było Imperium Galaktyczne, ale kiedy upadło, wszystko zaczęło szybko zmieniać się na gorsze. Wtedy pojawiła się, wciąż przybierająca na sile, tendencja, aby zrealizować pomysł Protogalaxii. Próbą w tym kierunku jest Federacja Fundacyjna. Imperium Muła było inną taką próbą. Taką też próbą jest imperium, które planuje ustanowić Druga Fundacja. Ale nawet gdyby nigdy nie było takich imperiów czy konfederacji, nawet gdyby cała Galaktyka była pogrążona w zamęcie, to i tak każdy świat oddziaływałby, choćby nawet wrogo, na każdy inny. Byłby to pewien rodzaj związku, i to jeszcze nie najgorszy. — A jaki wobec tego byłby najgorszy?

— Znasz na to odpowiedź. Widziałeś. Jeśli zamieszkany przez ludzi świat zrywa wszystkie związki z innymi, jeśli staje się izolem w prawdziwym sensie tego słowa, to zaczyna go toczyć choroba.

— Rak?

— Tak. Czy Solaria nie jest takim przypadkiem? Jest wrogo nastawiona do wszystkich innych światów. Sam widziałeś. A jeśli ludzie zupełnie znikają, to upada wszelki porządek. Zaczyna się walka każdego z każdym, co mogłeś stwierdzić na przykładzie tych psów, albo wszystko redukuje się do jakiejś żywiołowej siły, tak jak z tym mchem. Przypuszczam, że rozumiesz, iż im bliżej Galaxii, tym lepsze społeczeństwo. Dlaczego zatem poprzestawać na jakimś szczeblu pośrednim?

Przez chwilę Trevize przyglądał się Bliss w milczeniu. Potem powiedział:

— Myślę o tym. Ale skąd to założenie, że dawkowanie to proces jednokierunkowy, że jeśli dobre jest trochę, to więcej jest lepsze, a najlepsze wszystko? Czy nie zwróciłaś mi sama uwagi na to, że jest zupełnie możliwe, iż ten mech przystosował się do niewielkich ilości dwutlenku węgla i duża jego dawka mogłaby być dla niego zabójcza? Lepiej jest mieć dwa metry wzrostu niż metr, ale lepiej dwa niż trzy. Mysz, która zostałaby powiększona do rozmiarów słonia, wcale nie miałaby lepiej. Nie wyżyłaby. Tak samo jak słoń zredukowany do rozmiarów myszy. Każda rzecz, tak samo gwiazda, jak i atom, ma swoją naturalną, optymalną wielkość i odnosi się to też do organizmów i społeczeństw. Nie twierdzę, że stare Imperium Galaktyczne było idealne i dostrzegam wady Konfederacji Fundacyjnej, ale nie mam też zamiaru twierdzić, że skoro zupełna izolacja jest zła, to zupełne zespolenie jest dobre. Obie skrajności mogą być jednakowo straszne, a staromodne Imperium Galaktyczne, choć niedoskonałe, jest być może najlepszym rozwiązaniem, na jakie nas stać. Bliss potrząsnęła głową.

— Ciekawa jestem, czy sam wierzysz w to, co mówisz. Masz zamiar dowodzić, że wirus i istota nadludzka są jednakowo złe i że najlepsze jest coś pośredniego, takiego jak pleśń?

— Nie. Ale mógłbym dowodzić, że wirus i istota nadludzka są jednakowo złe i że najlepsze jest coś pośredniego, takiego jak normalny człowiek. Nie ma się jednak o co spierać. Znajdę rozwiązanie, kiedy znajdę Ziemię. Na Melpomenii znaleźliśmy współrzędne pozostałych czterdziestu siedmiu światów Przestrzeńców.

— I chcesz wszystkie oblecieć?

— Wszystkie, jeśli będę musiał.

— Narażając się na każdym na jakieś niebezpieczeństwo.

— Tak, jeśli to mnie doprowadzi do Ziemi.

Z kabiny, w której zniknął z Fallom, wyłonił się Pelorat. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaskoczyła go gwałtowna wymiana zdań między Bliss i Trevizem. Słuchał ich, przenosząc wzrok z jednego na drugie.

— Ile czasu by to zabrało? — spytała Bliss.

— Tyle, ile zabierze — odparł Trevize — a to, c7vgo nam potrzeba, możemy znaleźć już na następnym.

— Albo na żadnym.

— Tego nie będziemy wiedzieli, dopóki nie sprawdzimy.

W końcu udało się Peloratowi wtrącić słowo:

— Ale po co mamy szukać, Golan? Mamy już odpowiedź.

Trevize machnął w jego stronę ze zniecierpliwieniem, ale zatrzymał rękę w pół ruchu, odwrócił głowę i rzekł tępo:

— Co?

— Powiedziałem, że mamy już odpowiedź. Przynajmniej z pięć razy próbowałem ci to powiedzieć na Melpomenii, ale byłeś tak pochłonięty tym, co robisz…

— Jaką odpowiedź? O czym ty mówisz?

— O Ziemi. Myślę, że wiem, gdzie leży Ziemia.

Загрузка...