6. Natura Ziemi

22

Trevize czuł się prawie tak, jakby był po seansie narkotycznym. Zastanawiał się, ile czasu upłynęło.

Obok niego leżała Mitza Lizalor, minister komunikacji. Leżała na brzuchu, policzek miała na poduszce, usta otwarte. Wyraźnie pochrapywała. Trevize był zadowolony z tego, że śpi. Miał nadzieję, że kiedy się wreszcie obudzi, uświadomi sobie, że spała.

Jemu też bardzo chciało się spać, ale czuł, że nie powinien tego robić. Nie może pozwolić na to, aby po przebudzeniu Mitza Lizalor stwierdziła, że on też śpi. Musi zdać sobie sprawę, że podczas kiedy ona była tak wyżęta, że nie wiedziała już, co się koło niej dzieje, on trzymał się dzielnie. Na pewno spodziewała się po wychowanym w Fundacji rozpustniku takiej wytrzymałości, więc chciał, żeby nie rozczarowała się w tym względzie.

W pewnym sensie spełnił jej oczekiwania. Biorąc pod uwagę wzrost i siłę fizyczną Lizarol, jej pozycję na Comporellonie, pogardę, jaką żywiła do comporellońskich mężczyzn, dziwną mieszaninę odrazy i fascynacji, którą obudziły w niej opowieści (Trevize zastanawiał się, co właściwie jej naopowiadano) o erotycznych wyczynach dekadentów z Terminusa, domyślił się, że podświadomie pragnęła być zdominowana przez niego. Może nawet oczekiwała tego, aczkolwiek nie mogła otwarcie się do tego przyznać.

Postąpił zgodnie z tym przekonaniem i na szczęście okazało się, że miał rację. „Trevize, ten, który zawsze ma rację” — pomyślał kpiąco. Podobało się to Mitzie Lizalor, a jemu umożliwiło takie pokierowanie biegiem spraw, by ona znużyła się, a on pozostał względnie wypoczęty.

Nie przyszło to łatwo. Miała cudowne ciało (mówiła, że ma czterdzieści sześć lat, ale takiego ciała nie powstydziłaby się dwudziestopięcioletnia sportsmenka) i niesamowitą energię; energię, którą przewyższał tylko zapał, z jakim się jej pozbywała.

Gdyby można było trochę poskromić ten jej zapał i nauczyć ją umiaru, gdyby praktyka (tylko czy on przetrzymałby tę praktykę?) uświadomiła jej lepiej, jakie ma możliwości i, co ważniejsze, jakie możliwości ma on, to mogłoby być naprawdę przyjemnie…

Pochrapywanie nagle ustało i Lizalor poruszyła się. Trevize położył dłoń na jej ramieniu i pogładził je lekko. Otworzyła oczy. Trevize leżał oparty na łokciu i starał się, jak mógł, wyglądać na wypoczętego i pełnego wigoru.

— Cieszę się, że sobie pospałaś — powiedział. Potrzebowałaś odpoczynku.

Uśmiechnęła się do niego sennie i przez moment Trevize miał wrażenie, że będzie chciała zacząć od nowa, ale tylko przekręciła się na plecy. Powiedziała miękkim i zadowolonym głosem:

— Nie myliłam się co do ciebie. Jesteś mistrzem seksu.

Trevize zrobił skromną minę.

— Muszę się bardziej hamować.

— Bzdury! Byłeś w sam raz. Bałam się, że cię wyeksploatowała ta młoda kobieta, ale zapewniałeś mnie, że między wami nic nie było. To prawda?

— Czy zachowywałem się jak ktoś w połowie zaspokojony?

— Nie, oczywiście, że nie — odparła, roześmiawszy się gromko.

— Dalej myślisz o sondzie psychicznej?

Znowu się roześmiała.

— Oszalałeś? Czy teraz chciałabym cię stracić?

— Jednak byłoby lepiej, żebyś na pewien czas mnie straciła…

— Co? — Zmarszczyła czoło.

— Gdybym został tu na stałe, kochana, to ile czasu trzeba by było, żeby ludzie zaczęli gadać? Ale gdybym kontynuował swoją misję, to byłoby zupełnie naturalne, że przylatywałbym tu co jakiś czas, aby złożyć raport i że przez pewien czas bylibyśmy ze sobą sam na sam, bo to ważna misja.

Zastanawiała się przez chwilę, drapiąc się leniwie po biodrze. Potem powiedziała:

— Myślę, że masz rację. Złości mnie taka perspektywa, ale myślę, że masz rację.

— I nie obawiaj się, że nie wrócę — powiedział Trevize. — Nie jestem takim idiotą, żebym mógł zapomnieć o tym, co mnie tu czeka.

Uśmiechnęła się do niego, pogłaskała go po policzku i spytała, zaglądając mu w oczy:

— Uważasz, że to było przyjemne, kochany?

— Bardziej niż przyjemne.

— Ale jesteś z Fundacji. Mężczyzna w pełni sił z samego Terminusa. Musisz znać przeróżne kobiety o przeróżnych zdolnościach i umiejętnościach…

— Nie spotkałem żadnej — żadnej — kobiety, która by cię przypominała choćby w małym stopniu — powiedział Trevize z przekonaniem, które zabrzmiało bardzo szczerze, jako że w końcu mówił szczerą prawdę.

— No, skoro tak mówisz — powiedziała z zadowoleniem Lizalor. — Mimo to trudno jest się pozbyć starych przyzwyczajeń i nie sądzę, żebym kiedykolwiek zawierzyła mężczyźnie na słowo, bez żadnych gwarancji. Ty i ten twój przyjaciel, Pelorat, będziecie mogli udać się w waszej misji jak tylko wyrażę na to zgodę, ale ta młoda kobieta zostanie tutaj. Będzie dobrze traktowana, nie obawiaj się, ale wolę ją zatrzymać. Przypuszczam, że profesor Pelorat będzie chciał się z nią widywać i zadba o to, żebyście często wracali na Comporellon, nawet gdybyś tak się zapalił do swojej misji, że chciałbyś dłużej zostać w przestrzeni.

— Ale to niemożliwe, Mitza.

— Naprawdę? — W jej oczach pojawiła się podejrzliwość. — A dlaczego? Po co jest ci ona potrzebna?

— Nie dla zaspokojenia potrzeb erotycznych. Mówiłem ci to już. I nie kłamałem. Ona należy do Pelorata, a mnie zupełnie nie interesuje. Poza tym jestem pewien, że rozpadłaby się na kawałki, gdyby spróbowała wytrzymać to, przez co ty przeszłaś zwycięsko.

Lizalor omal się nie uśmiechnęła, ale opanowała się i spytała surowym tonem:

— No to co cię obchodzi, że ona zostanie na Comporellonie?

— Jej obecność jest nieodzowna dla powodzenia naszej misji. Dlatego musimy ją mieć ze sobą.

— No dobrze, a na czym polega ta wasza misja? Czas już, żebyś mi to wyjaśnił.

Trevize zawahał się, ale trwało to bardzo krótko. Musi powiedzieć prawdę. Nie przychodziło mu do głowy żadne kłamstwo, które byłoby równie skuteczne.

— Posłuchaj… — powiedział. — Comporellon to stary świat, może nawet jeden z najstarszych, ale na pewno nie najstarszy. To nie tutaj powstał rodzaj ludzki. Ludzie przybyli tu z jakiegoś innego świata, który zresztą też nie musiał być kolebką ludzkości. Być może na tamten świat przylecieli z jeszcze innego, jeszcze starszego świata. Jednak w którymś miejscu to cofanie się w przeszłość musi się skończyć, musimy dotrzeć do pierwszego świata, do kolebki ludzkości. Otóż ja poszukuję Ziemi.

W Mitzę Lizalor jakby piorun strzelił. Jej oczy rozszerzyły się, oddech stał się krótki i urywany, a całe ciało zesztywniało. Wyrzuciła ramiona w górę, krzyżując przy tym palec środkowy każdej dłoni z palcem wskazującym.

— Wymówiłeś tę nazwę — wykrztusiła.

23

Nie powiedziała nic więcej, nawet nie spojrzała na niego. Powoli opuściła ręce, zsunęła nogi z łóżka i usiadła tyłem do niego. Trevize leżał jak skamieniały.

Przypomniał sobie momentalnie, co mówił mu Munn Li Compor, kiedy stali w pustej sali centralnej informacji turystycznej na Sayshell. Pamiętał jego słowa tak dokładnie, jak gdyby zostały wypowiedziane wczoraj. „Są pod tym względem bardzo przesądni. Za każdym razem, kiedy pada to słowo, podnoszą w górę obie ręce ze skrzyżowanymi palcami środkowym i wskazującym, co ma odegnać nieszczęście.” Tak mówił Compor o planecie, z której pochodzili jego przodkowie, a na której znajdował się teraz Trevize.

Niestety, przypomniał sobie o tym po fakcie.

— A co powinienem był powiedzieć, Mitza? spytał cicho.

Potrząsnęła tylko lekko głową, a potem podeszła do drzwi. Zamknęły się za nią i po chwili doszedł stamtąd szum lejącej się wody.

Nie pozostało mu nic innego, jak czekać. Leżał tak, nagi i skrępowany tą sytuacją, zastanawiając się czy ma z nią wejść pod prysznic, czy nie. W końcu doszedł do wniosku, że lepiej tego nie robić. Ale jak tylko nabrał pewności, że właściwie odmówiono mu prysznica, zapragnął znaleźć się pod nim.

W końcu Mitza Lizalor wyszła z łazienki i zaczęła w milczeniu zbierać ubranie.

— Nie masz nic przeciw temu, że skorzystam… — powiedział.

Nie odpowiedziała nic, więc wziął milczenie za znak zgody. Chciał przejść do łazienki energicznym, męskim krokiem, ale czuł się niepewnie, jak w czasach kiedy był małym chłopcem i matka, obrażona na niego za jakiś wybryk, zamiast go ukarać w jakiś inny sposób, przestawała się do niego odzywać.

Rozejrzał się po małej kabinie, która spełniała funkcje łazienki, ale nie było tam nic, oprócz gładkich, pustych ścian. Rozejrzał się jeszcze raz, uważniej, ale w dalszym ciągu nie mógł dostrzec żadnych kurków.

Otworzył drzwi, wysunął głowę i spytał:

— Słuchaj, w jaki sposób uruchamia się tu prysznic?

Odłożyła dezodorant (w każdym razie Trevize domyślił się, że taką funkcję spełnia ów przedmiot), podeszła do drzwi łazienki i w dalszym ciągu nie spoglądając nawet na niego, pokazała na coś palcem. Trevize spojrzał w tym kierunku i odkrył na ścianie okrągłą, różową plamkę, która była tak blada, jak gdyby projektant tego wnętrza nie chciał psuć bieli ścian dla czegoś tak nieistotnego jak przycisk uruchamiający urządzenie, któremu miało służyć owo wnętrze.

Trevize wzruszył lekko ramionami, pochylił się i dotknął plamki. Prawdopodobnie było to właśnie to, co należało zrobić, gdyż po chwili ze wszystkich stron trysnęły cienkie, lecz silne strumyki wody. Z trudem łapiąc oddech w tym potopie, Trevize ponownie nacisnął plamkę i woda przestała lecieć.

Otworzył drzwi, wiedząc, że wygląda jeszcze żałośniej niż poprzednio, gdyż z trudem udało mu się wykrztusić przez szczękające zęby:

— Jak tu się odkręca gorącą wodę?

Tym razem Mitza spojrzała na niego i widocznie jego wygląd przełamał jej złość (czy strach, czy co to było za uczucie, które trzymało ją w swych szponach), gdyż parsknęła śmiechem.

— Jaką gorącą wodę? — spytała. — Myślisz, że marnujemy energię, żeby podgrzewać wodę do mycia? To zupełnie dobra woda, o temperaturze pokojowej. Czy można chcieć czegoś więcej? Ty terminuski mięczaku! Wracaj tam i myj się!

Trevize zawahał się, ale nie trwało to długo, gdyż było jasne, że nie ma w tej sprawie wyboru.

Dotknął niechętnie różowej plamki, ale tym razem przygotował się na lodowaty strumień. To ma być woda o temperaturze pokojowej? Stwierdził, że na skórze tworzy mu się piana mydlana, więc zaczął energicznie trzeć całe ciało. Przypuszczał, że jest to cykl wstępny, namydlania, który nie potrwa długo.

Potem przyszła kolej na cykl spłukiwania. „Aha, teraz ciepła woda…” — pomyślał. No, może nie ciepła, ale już nie tak zimna, a to wystarczyło, żeby — po gruntownym wychłodzeniu — poczuć ciepło. Potem, akurat w chwili kiedy chciał ponownie dotknąć plamki, aby wyłączyć prysznic i zastanawiał się, w jaki sposób Mitza Lizalor wyszła z łazienki sucha, skoro nie było tam ani ręcznika, ani żadnej jego namiastki, woda przestała lecieć. Zastąpił ją nagły podmuch powietrza, podmuch tak silny, że Trevize niechybnie upadłby pod jego naporem, gdyby nie fakt, że uderzyło w niego ze wszystkich stron równocześnie.

Powietrze było gorące, prawie za gorące. Trevize wiedział, że do ogrzania powietrza potrzeba było znacznie mniej energii niż do ogrzania wody. Pod wpływem tego powietrza woda szybko wyparowała z jego skóry i po kilku minutach Trevize mógł wyjść z łazienki tak suchy, jakby nigdy nie wchodził do wody.

Mitza Lizalor doszła już chyba całkowicie do siebie.

— Dobrze się czujesz? — spytała.

— Bardzo dobrze — odparł Trevize. Rzeczywiście, czuł się zdumiewająco odświeżony. — Po prostu nie spodziewałem się takiej temperatury. Nie uprzedziłaś mnie…

— Mięczak — powiedziała Lizalor, tym razem żartobliwie.

Skorzystał z jej dezodorantu i zaczął się ubierać, zdając sobie sprawę z faktu, że ona ma świeżą bieliznę, a on nie.

— Jak powinienem był nazwać… ten świat? spytał.

— Mówimy o nim „Najstarszy” — odparła.

— Skąd miałem wiedzieć, że wymawianie nazwy, której użyłem, jest u was zakazane? — spytał. Powiedziałaś mi o tym?

— A pytałeś o to?

— A skąd miałem wiedzieć, że trzeba o to spytać?

— Teraz już wiesz.

— Mogę zapomnieć.

— Lepiej nie zapominaj.

— A co to za różnica? — Trevize czuł, że poprawia mu się humor. — To tylko słowo, tylko dźwięk.

— Są słowa, których się nie wypowiada — powiedziała Lizalor ponuro. — Czy w każdej sytuacji wypowiadasz każde słowo, które znasz?

— Niektóre słowa są wulgarne, niektóre niewłaściwe, a niektóre mogą być w pewnych okolicznościach bolesne. A to, którego użyłem… do jakiej kategorii należy?

— To słowo jest poważne, smutne. Odnosi się do świata, z którego się wszyscy wywodzimy, ale którego już nie ma. To tragiczne, a my odczuwamy to szczególnie boleśnie, gdyż leżał blisko nas. Nie chcemy o nim w ogóle rozmawiać, a jeśli już musimy, to wolimy nie wymawiać jego nazwy.

— A to skrzyżowanie palców? Czy to w jakiś sposób uśmierza ten ból i smutek?

Lizalor zaczerwieniła się.

— To była zupełnie automatyczna reakcja i jestem zła na ciebie, że ją sprowokowałeś. Niektórzy ludzie wierzą, że to słowo, a nawet sama myśl o nim, sprowadza nieszczęście… i właśnie w ten sposób starają się je odwrócić.

— Ty też wierzysz, że skrzyżowanie palców odwraca nieszczęście?

— Nie… No, może w pewnym sensie wierzę. Czuję się niespokojna, jeśli tego nie zrobię. — Nie patrzyła na Trevizego. Potem, jak gdyby chciała jak najszybciej zmienić temat, spytała: — A dlaczego obecność tej czarnowłosej kobiety jest nieodzowna dla powodzenia tej twojej misji związanej z odnalezieniem tego… tego świata, o którym mówiłeś?

— Mów o nim „Najstarszy”. A może nie chciałabyś używać nawet tej nazwy?

— Nie chciałabym w ogóle o tym rozmawiać, ale zadałam ci pytanie.

— Jestem przekonany, że ludzie z jej świata są emigrantami z Najstarszego.

— Tak jak my — rzekła z dumą Lizalor.

— Ale oni zachowali pewne tradycje, które — jej zdaniem — są kluczem do zrozumienia Najstarszego. Najpierw jednak musimy go odnaleźć i przestudiować jego archiwa.

— Ona kłamie.

— Być może, ale musimy to sprawdzić.

— Jeśli masz ze sobą tę kobietę, z jej wątpliwą wiedzą, i jeśli chcesz dotrzeć do Najstarszego, to po co~ przyleciałeś na Comporellon?

— Aby dowiedzieć się, jakie jest położenie Najstarszego. Miałem kiedyś przyjaciela, który — podobnie jak ja — był obywatelem Fundacji. Jednak jego przodkowie pochodzili z Comporellona i zapewniał mnie, że na Comporellonie znają dość dobrze dzieje Najstarszego.

— Naprawdę tak mówił? A opowiedział ci coś o tych dziejach?

— Tak — odparł Trevize, ponownie mówiąc prawdę. — Mówił mi, że Najstarszy jest martwym światem, że jest skażony radioaktywnością. Nie wiedział, skąd się wzięła ta radioaktywność, ale przypuszczał, że może być ona skutkiem wybuchów jądrowych. Być może wojny nuklearnej.

— Nieprawda! — powiedziała gwałtownie Lizalor.

— Co „nieprawda”? Nieprawda, że była tam wojna czy nieprawda, że jest skażony radioaktywnością?

— Jest skażony, ale nie w wyniku wojny.

— No to w jaki sposób stał się radioaktywny? Nie mógł być taki od początku, bo inaczej nie powstałoby na nim życie. Nigdy nie mogłoby tam istnieć życie.

Lizalor miała taką minę, jak gdyby wahała się, czy ma coś powiedzieć czy nie. Stała wyprostowana i ciężko oddychała. W końcu rzekła:

— To była kara. Na tym świecie używano robotów. Wiesz, co to roboty?

— Tak.

— No więc mieli roboty i za to zostali ukarani. Zostały ukarane wszystkie światy, na których były roboty. Żaden z nich już nie istnieje.

— A kto ich ukarał, Mitza?

— Ten Który Karze. Siły historii. Nie wiem. Patrzyła w bok, unikając jego wzroku, wyraźnie speszona. Potem dodała cicho: — Spytaj innych.

— Chciałbym, ale kogo mam pytać? Czy są na Comporellonie jacyś ludzie, którzy zajmują się prehistorią?

— Są. Nie cieszą się wśród nas… wśród przeciętnych Comporellian popularnością… ale Fundacja, wasza Fundacja domaga się respektowania, jak to nazywacie, wolności myśli.

— Moim zdaniem to nie jest takie złe, że się tego domaga — powiedział Trevize.

— Wszystko, co jest narzucone z zewnątrz, jest złe — powiedziała Lizalor.

Trevize wzruszył ramionami. Nie było sensu spierać się o to.

— Mój przyjaciel, profesor Pelorat — powiedział — też się w pewnym sensie zajmuje prehistorią. Jestem pewien, że chciałby poznać waszych specjalistów z tej dziedziny. Mogłabyś to załatwić, Mitza?

Skinęła głową.

— Jest taki historyk na naszym stołecznym uniwersytecie. Nie prowadzi zajęć ze studentami, ale może potrafiłby odpowiedzieć na interesujące was pytania. Nazywa się Vasil Deniador.

— Dlaczego nie prowadzi zajęć?

— Nie dlatego, że mu zabroniono. Po prostu sami studenci nie chcą wybierać tego przedmiotu.

— Przypuszczam — powiedział Trevize, starając się, żeby nie zabrzmiało to sarkastycznie — że studentów zachęca się, żeby go nie wybierali.

— A dlaczego mieliby go wybierać? To sceptyk. Jak widzisz, mamy i takich. Zawsze znajdują się jednostki, które myślą inaczej niż reszta i są tak bezczelne, iż uważają, że właśnie one mają rację, a cała reszta się myli.

— A może w pewnych przypadkach jest tak rzeczywiście?

— Nie! — powiedziała Lizalor tak stanowczym tonem, że było jasne, iż dalsza dyskusja na ten temat mija się z celem. — Ale mimo swojego sceptycyzmu będzie musiał powiedzieć wam dokładnie to, co wie każdy Comporellianin.

— To znaczy co?

— To, że jeśli szukacie Najstarszego, to nigdy go nie znajdziecie.

24

W przydzielonych im apartamentach Pelorat wysłuchał z nieruchomą twarzą Trevizego, a potem rzekł z zadumą:

— Vasil Deniador? Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek o nim słyszał, ale niewykluczone, że kiedy wrócimy na statek, znajdę w swojej bibliotece jakieś artykuły jego pióra.

— Na pewno nie słyszałeś o nim? Pomyśl dobrze! — rzekł Trevize.

— W tej chwili nie przypominam sobie, żebym o nim słyszał — powiedział ostrożnie Pelorat — ale w końcu, stary, są na pewno setki zasługujących na szacunek uczonych, o których nie słyszałem, a jeśli słyszałem, to nic nie pamiętam.

— W każdym razie nie może być wybitnym uczonym. W przeciwnym wypadku na pewno byś o nim słyszał.

— Dla przedstawicieli nauki o Ziemi… — zaczął Pelorat.

— Staraj się mówić „o Najstarszym”, Janov. W przeciwnym razie skomplikuje to nam sprawy.

— Dla przedstawicieli nauki o Najstarszym poprawił się Pelorat — nie ma miejsca w galerii zasłużonych badaczy, więc wybitni uczeni, nawet z dziedziny prehistorii, niechętnie się nią zajmują. Albo, jeśli spojrzymy na to z drugiej strony, to nawet gdyby wśród znawców przedmiotu byli wybitni uczeni, to nie byliby na tyle znani, żeby zasłużyć sobie, w społeczeństwie nie interesującym się w ogóle tą dziedziną, na miano wybitnych… W każdym razie jestem pewien, że mnie nikt nie uważa za wybitnego uczonego.

— Ja cię za takiego uważam, Pel — powiedziała czule Bliss.

— Tak, ty na pewno — odparł Pelorat z lekkim uśmiechem — ale ty, kochanie, nie znasz się na tym.

Sądząc po zegarze, był już prawie wieczór i Trevize czuł, że wzbiera w nim irytacja, jak zawsze, kiedy Bliss i Pelorat zaczynali sobie prawić czułości.

— Spróbuję jutro załatwić spotkanie z tym Deniadorem — powiedział — ale jeśli on wie na ten temat tyle, co minister Lizalor, to nie będziemy po tym spotkaniu mądrzejsi, niż jesteśmy teraz.

— Może będzie nas mógł skierować do kogoś, kto będzie wiedział więcej — powiedział Pelorat.

— Wątpię. Stosunek tego świata do Ziemi… ale lepiej będzie, jeśli ja też przyzwyczaję się do mówienia o niej w sposób metaforyczny. A więc stosunek tego świata do Najstarszego jest głupi i zabobonny. — Odwrócił się. — Ale dajmy na razie temu spokój. Mamy za sobą ciężki dzień i powinniśmy pomyśleć o kolacji — jeśli zdołamy przełknąć specjały miejscowej kuchni — a potem o spaniu. Zorientowaliście się, jak korzystać z prysznica?

— Byliśmy bardzo dobrze traktowani, stary powiedział Pelorat. — Otrzymaliśmy mnóstwo wskazówek, z których większość była zupełnie zbyteczna.

— Słuchaj, Trevize, a co ze statkiem? — spytała Bliss.

— Jak to co?

— Skonfiskują go?

— Nie. Nie sądzę.

— Aha. To miła wiadomość. A dlaczego się rozmyślili?

— Dlatego, że udało mi się nakłonić minister do zmiany decyzji.

— Zdumiewające — powiedział Pelorat. — Nie wydała mi się osobą, którą można łatwo nakłonić do zmiany decyzji.

— No, nie wiem — powiedziała Bliss. — Układ jej myśli wskazywał jasno, że poczuła słabość do Trevizego.

Trevize spojrzał na Bliss z nagłą irytacją.

— Zrobiłaś to, Bliss?

— To znaczy co?

— To znaczy manipulowałaś jej mózgiem?

— Nie manipulowałam. Ale kiedy spostrzegłam, że ona czuje do ciebie słabość, nie mogłam się powstrzymać i usunęłam pewne zahamowania. To był drobiazg. Te zahamowania mogły i tak zniknąć, a wydawało mi się, że to ważne, żeby była przepełniona życzliwością do ciebie.

— Życzliwością? To było więcej niż życzliwość! Zmiękła, owszem, ale dopiero po stosunku.

— Chyba nie chcesz powiedzieć, stary, że… zaczął Pelorat.

— A niby dlaczego nie? — zaperzył się Trevize. — Nie jest już pierwszej młodości, ale dobrze zna tę sztukę. Nie jest początkująca, wierz mi. A ja nie będę się bawił w gentelmana i udawał, że nic między nami nie było. To był zresztą jej pomysł — dzięki igraniu Bliss z jej zahamowaniami — a ja nie mogłem odmówić, nawet gdyby taka myśl przyszła mi do głowy. A nie przyszła… Daj spokój, Janov, nie udawaj purytanina. To była pierwsza okazja od paru miesięcy. A wy… — tu machnął ręką w stronę Bliss.

— Słuchaj, Golan — powiedział z zakłopotaniem Pelorat — jeśli uważasz, że udaję purytanina, to jesteś w błędzie. Wierz mi, nie mam żadnych zastrzeżeń.

— Za to ona jest purytanką — powiedziała Bliss. — Chciałam tylko, żeby była nastawiona do ciebie życzliwie… Nie przypuszczałam, że wpadnie w erotyczny paroksyzm…

— Ale do tego właśnie doprowadziłaś, moja mała, wścibska Bliss. Być może Lizalor musi udawać purytankę w życiu publicznym, ale jeśli tak jest, to jest to tylko dorzucanie drew do ognia.

— A więc jeśli podrapiesz ją w to swędzące miejsce, to zdradzi Fundację.

— I tak by ją zdradziła — powiedział Trevize. Chciała ten statek… — Przerwał i spytał szeptem: — Czy nie jesteśmy na podsłuchu?

— Nie! — powiedziała stanowczo Bliss.

— Jesteś pewna?

— Całkowicie. Nie można w żaden bezprawny sposób poznać myśli Gai, tak żeby ona o tym nie wiedziała.

— Wobec tego mogę mówić dalej… Comporellon chce ten statek dla siebie. Byłby to cenny nabytek dla jego floty.

— Fundacja na pewno nie pozwoliłaby na to.

— Owszem, tylko że Comporellon nie ma najmniejszego zamiaru powiadomić jej o tym.

Bliss westchnęła:

— Oto, jacy jesteście wy, izole. Minister zamierza zdradzić Fundację dla Comporellona, a potem, w zamian za usługę seksualną, gotowa jest zdradzić również Comporellon… A Trevize gotów jest sprzedać swoje ciało, żeby ją do tego nakłonić. Co za anarchia w tej waszej Galaktyce! Co za chaos!

— Mylisz się, moja panno — powiedział chłodno Trevize.

— To, co mówię, to zdanie nie moje, ale Gai. Całej Gai.

— A więc mylisz się, Gajo. Nie sprzedaję swego ciała. Dałem je zupełnie za darmo i zrobiłem to chętnie. Podobało mi się to i nikt nie ucierpiał z tego powodu. A jeśli chodzi o konsekwencje, to — z mojego punktu widzenia — wyszło to nam na dobre. Co zaś do Comporellona, który chce tego statku dla swoich własnych celów, to kto ma rozstrzygnąć po czyjej stronie jest racja? To jest statek Fundacji, ale został mi przekazany po to, abym szukał Ziemi. A zatem, dopóki nie zakończę poszukiwań, statek należy do mnie i uważam, że Fundacja nie ma prawa jednostronnie wycofać się z umowy. Wracając do Comporellona… Nie cierpi dominacji Fundacji, więc marzy o niepodległości. Z ich punktu widzenia oszukanie Fundacji nie jest zdradą, lecz czynem patriotycznym. I kto może rozstrzygnąć po czyjej stronie jest racja?

— Właśnie. Kto może rozstrzygnąć po czyjej stronie jest racja? Jak można w takiej pogrążonej w anarchii Galaktyce odróżnić działania racjonalne od nieracjonalnych? Jak odróżnić dobro od zła, sprawiedliwość od przestępstwa, postępek słuszny od błędnego, pożyteczny od szkodliwego? I czym wytłumaczysz zdradę, której dopuściła się minister Lizalor wobec własnego rządu, pozwalając ci zatrzymać statek? Czyżby pragnęła osobistej niezależności od gnębiącego ją świata? Czy jest ona zdrajczynią czy może patriotką walczącą o swą jednoosobową sprawę?

— Prawdę mówiąc — odparł Trevize — wątpię, aby chciała mi zostawić statek tylko dlatego, żeby mi się odwdzięczyć za przyjemność, którą jej sprawiłem. Przypuszczam, że zdecydowała się na to dopiero wtedy, kiedy jej powiedziałem, że szukam Najstarszego. Według niej na tym świecie ciąży przekleństwo i nasz statek, przez sam fakt, że szuka tego świata, też jest przeklęty. Zdaje mi się, że ona uważa, iż próbując zagarnąć nasz statek, ściągnęła przekleństwo na siebie i na swój świat i teraz prawdopodobnie myśli o tym z przerażeniem. Być może sądzi, że pozwalając nam odlecieć i zająć się swoimi sprawami, odwraca od Comporellona zły los i w ten sposób spełnia swój patriotyczny obowiązek.

— Wątpię w to, Trevize, ale jeśli jest tak, jak mówisz, to motywem tego czynu jest przesąd. Pochwalasz to?

— Ani nie pochwalam, ani nie potępiam. W braku wiedzy postępowaniem ludzkim zawsze kieruje przesąd. Fundacja wierzy w Plan Seldona, mimo że nikt w całej Federacji nie rozumie go, nie potrafi zinterpretować jego szczegółów ani przewidzieć niczego na jego podstawie. Stosujemy się do niego ślepo, bo kieruje nami wiara i niewiedza. No i czy to nie jest przesąd?

— Tak, to możliwe.

— Wy też nie jesteście lepsi. Wierzycie, że podjąłem właściwą decyzję, wyrokując, że Gaja powinna wchłonąć całą Galaktykę i przekształcić ją w jeden potężny organizm, ale nie wiecie ani dlaczego miałaby to być słuszna decyzja, ani czy będzie dla was bezpiecznie podporządkować się jej. Chcecie zastosować się do niej, bo kieruje wami wiara i niewiedza, co więcej, irytuje was, że próbuję znaleźć jakieś argumenty, które zastąpiłyby tę niewiedzę i sprawiły, że wiara stałaby się niepotrzebna. Czy to nie przesąd?

— Tu cię zagiął, Bliss — powiedział Pelorat.

— Nic podobnego — odparła Bliss. — Albo te poszukiwania skończą się kompletnym fiaskiem, albo znajdzie coś, co potwierdzi słuszność jego decyzji.

— A na poparcie tego przekonania — rzekł Trevize — macie tylko wiarę i niewiedzę. Innymi słowy, przesąd.

25

Vasil Deniador był niskim mężczyzną o drobnej budowie ciała. Miał dziwny zwyczaj spoglądania na rozmówcę bez podnoszenia głowy, co w połączeniu z uśmieszkami, które od czasu do czasu pojawiały się na jego twarzy, sprawiało wrażenie, iż kpi sobie z całego świata.

Jego gabinet był długi i wąski, zapełniony taśmami, wśród których zdawał się panować niesamowity bałagan, lecz bynajmniej nie dlatego, że były porozrzucane bezładnie, lecz że tkwiły w przegródkach tak nierówno jak rozchwiane zęby w szczęce. Każde z krzeseł, które wskazał gościom, pochodziło z innej parafii, a wszystkie nosiły ślady niedawnego i niedokładnego odkurzania.

— Janov Pelorat, Golan Trevize i Bliss… Przepraszam panią, ale nie powiedziano mi, jak się pani nazywa — powiedział Deniador.

— Zazwyczaj nazywają mnie po prostu Bliss odparła i usiadła.

— Właściwie ta wystarczy — powiedział Deniador, mrugając do niej. — Jest pani tak atrakcyjna, że można by pani wybaczyć, nawet gdyby nie posiadała pani w ogóle żadnego imienia ani nazwiska.

Teraz siedzieli już wszyscy. Deniador powiedział:

— Słyszałem o panu, profesorze Pelorat, chociaż nigdy nie prowadziliśmy ze sobą korespondencji. Jest pan Fundacjonistą, prawda? Z Terminusa?

— Tak, profesorze Deniador.

— A pan jest radnym, panie Trevize. Zdaje mi się, że słyszałem, jakoby został pan niedawno usunięty z Rady i skazany na wygnanie, chociaż nie orientuję się dlaczego.

— Nie zostałem usunięty. Nadal jestem członkiem Rady, chociaż nie wiem kiedy powrócę do swoich obowiązków. Nie zostałem też skazany na wygnanie. Dostałem do spełnienia pewną misję, w związku z którą chciałbym zasięgnąć pańskiej rady.

— Będę szczęśliwy, jeśli będę mógł w czymś panu pomóc — powiedział Deniador. — A ta rozkoszna dama? Ona również jest z Terminusa?

— Nie — odparł szybko Trevize. — Ona jest skądinąd.

— Ach tak! Dziwny świat ten skądinąd. Pochodzi stamtąd zupełnie niezwykły zbiór ludzi… Ale skoro panowie pochodzicie ze stolicy Fundacji, pani jest młoda i urodziwa, a Mitza Lizalor znana jest z tego, że żadnej z tych dwu kategorii osób nie darzy szczególną sympatią, to jak to się stało, że tak gorąco mi was poleca?

— Myślę, że robi to dlatego — powiedział Trevize — aby się nas jak naszybciej pozbyć. Widzi pan, im szybciej nam pan pomoże, tym szybciej odlecimy z Comporellona.

Deniador popatrzył na Trevizego z zainteresowaniem (ponownie uśmiechając się porozumiewawczo) i powiedział:

— Oczywiście taki pełen wigoru mężczyzna jak pan może wzbudzić jej sympatię, bez względu na swe pochodzenie. Gra rolę zimnej westalki całkiem dobrze, ale nie doskonale.

— Nic o tym nie wiem — powiedział zimno Trevize.

— I bardzo słusznie. Przynajmniej publicznie lepiej nie przyznawać się do tego. Ale ja jestem sceptykiem i nie wierzę w pozory. No dobrze, panie radny, cóż to za misja? Zobaczymy, czy będę mógł panu pomóc.

— W tej sprawie naszym rzecznikiem jest profesor Pelorat — rzekł Trevize.

— Nie mam nic przeciwko temu — odparł Deniador. — Słucham, profesorze.

— Ujmując rzecz najprościej, profesorze Deniador — zaczął Pelorat — poświęciłem całe swoje dorosłe życie na dotarcie do jądra wiedzy na temat świata, na którym powstał rodzaj ludzki i w związku z tym zostałem wysłany ze swoim przyjacielem — chociaż, prawdę mówiąc, nie znaliśmy się jeszcze wówczas — Golanem Trevize, aby odnaleźć… ten, no… zdaje się, że nazywacie go Najstarszym.

— Najstarszym? — powtórzył Deniador. ,Myślę, że chodzi panu o Ziemię.

Peloratowi opadła szczęka. Potem powiedział, zacinając się lekko:

— Miałem wrażenie… to znaczy dano mi do zrozumienia, że… nie można…

Spojrzał bezradnie na Trevizego.

— Minister Lizalor powiedziała mi, że tego słowa nie używa się na Comporellonie — przyszedł mu z pomocą Trevize.

— Chce pan powiedzieć, że zrobiła coś takiego? — Deniador wykrzywił usta, zmarszczył nos i wyrzucił energicznie ręce przed siebie, krzyżując palec serdeczny kościstej dłoni z palcem wskazującym.

— Tak — odparł Trevize. — Właśnie coś takiego.

Deniador opuścił ręce i roześmiał się.

— Bzdura, panowie! Robimy to z przyzwyczajenia. Może gdzieś, w jakichś dziurach zabitych deskami, traktują to poważnie, ale ogólnie rzecz biorąc, nikt się tym nie przejmuje. Nie znam takiego Comporellianina, który by nie powiedział „O żesz Ziemia”, kiedy się zezłości. To najczęściej używane przekleństwo.

— Przekleństwo? — spytał słabym głosem Pelorat.

— Albo wykrzyknik czy przerywnik, jeśli pan woli.

— Niemniej jednak — rzekł Trevize — minister Lizalor wydawała się wstrząśnięta, kiedy wymówiłem to słowo.

— No tak, to góralka.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— To, co powiedziałem. Mitza Lizalor pochodzi z Gór Środkowych. Wychowują tam dzieci w tak zwany stary, dobry sposób, co znaczy, że bez względu na to, jakie zdobędą wykształcenie, nie mogą się pozbyć tego nawyku krzyżowania palców.

— A więc na pana zupełnie nie działa to słowo, profesorze? — spytała Bliss.

— Zupełnie, droga pani. Jestem sceptykiem.

— Wiem, co znaczy słowo „sceptyk” w języku ogólnogalaktycznym — powiedział Trevize — ale w jakim znaczeniu pan go używa?

— W takim samym jak pan, panie radny. Przyjmuję tylko takie argumenty, do których przyjęcia zmuszają mnie względnie pewne dowody, przy czym, dopóki nie uzyskam na ich potwierdzenie dalszych dowodów, nie uważam ich za niepodważalne. Nie przysparza to nam popularności.

— Dlaczego? — spytał Trevize.

— Nigdzie nie cieszylibyśmy się popularnością. Czy jest jakiś świat, którego mieszkańcy nie woleliby wygodnych, przyjemnych i wyświechtanych, aczkolwiek nielogicznych wierzeń od nieprzyjemnej niepewności?… Niech pan pomyśli choćby o waszej wierze w Plan Seldona.

— No tak — odparł Trevize przyglądając się swym paznokciom. — Nie dalej jak wczoraj sam podałem ten przykład.

— Czy mogę wrócić do tematu? — spytał Pelorat. — Czy wiadomo o Ziemi coś takiego, co byłoby do przyjęcia dla sceptyka?

— Bardzo mało — odparł Deniador. — Możemy założyć, że jest jakaś jedna planeta, na której powstał rodzaj ludzki, gdyż jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, by ten sam gatunek, którego przedstawiciele są tak podobni do siebie, jakby się wywodzili od tych samych przodków, mógł powstać na wielu, choćby tylko na dwóch, światach z osobna. Możemy przyjąć, że ta kolebka ludzkości nosi nazwę Ziemia. Panuje u nas przekonanie, że Ziemia leży w tej części Galaktyki, gdyż światy znajdujące się tutaj są niezwykle stare, a jest prawdopodobne, że pierwsze światy, które zostały skolonizowane przez ludzi, znajdowały się raczej bliżej niż dalej od Ziemi.

— A czy Ziemia, oprócz tego, że jest kolebką ludzkości, posiada jakieś inne specyficzne cechy? spytał szybko Pelorat.

— Ma pan na myśli coś konkretnego? — odparł .Deniador ze swym charakterystycznym uśmieszkiem.

— Myślę o jej satelicie, przez niektórych nazywanym Księżycem. To byłoby raczej niezwykłe, prawda?

— To podstawowe pytanie, profesorze Pelorat. Czyta pan w moich myślach.

— Nie powiedziałem, jaka mianowicie jego cecha byłaby niezwykła.

— Oczywiście jego rozmiary. Mam rację?… Widzę po pana minie, że tak. Wszystkie legendy na temat Ziemi mówią o wielkiej rozmaitości organizmów żyjących na niej i o jej wielkim satelicie, którego średnica ma jakoby od około trzech tysięcy do trzech i pół tysiąca kilometrów. Można się zgodzić na tę rozmaitość organizmów, gdyż byłby to naturalny wynik ewolucji biologicznej, jeśli to, co nam wiadomo o tym procesie, odpowiada prawdzie. Natomiast trudniej jest przyjąć informacje o tym olbrzymim satelicie. Żaden inny zamieszkany świat w Galaktyce nie ma takiego satelity. Duże satelity kojarzą się nieodmiennie z nie zamieszkanymi i nie nadającymi się do zamieszkania olbrzymami gazowymi. A zatem, jako sceptyk, wolę założyć, że Księżyc nie istnieje.

— Jeśli Ziemia jako jedyny świat jest kolebką milionów gatunków, to czy nie może jako jedyny świat posiadać olbrzymiego satelity? — spytał Pelorat. — Jeden wyjątek implikuje drugi.

Deniador uśmiechnął się.

— Nie rozumiem, w jaki sposób istnienie milionów gatunków na Ziemi mogłoby doprowadzić z niczego do powstania olbrzymiego satelity.

— A odwrotnie? Być może olbrzymi satelita mógł w jakiś sposób wpłynąć na powstanie tych milionów gatunków.

— Tego też nie rozumiem.

— A co z tą opowieścią o skażeniu Ziemi radioaktywnością? — spytał Trevize.

— Powszechnie się o tym mówi i powszechnie się w to wierzy.

— Ale przecież Ziemia nie mogła być radioaktywna od miliardów lat, skoro istniało na niej życie — rzekł Trevize. — Jak to się stało, że została skażona? Była tam wojna jądrowa?

— To najpowszechniejsza opinia, panie radny.

— Ze sposobu, w jaki pan to mówi, wnioskuję, że pan w to nie wierzy.

— Nie ma żadnych dowodów, że miała tam miejsce jakaś wojna. Powszechna opinia nie jest żadnym dowodem.

— No to co innego mogło się tam zdarzyć?

— Nie ma żadnych dowodów, że się w ogóle coś wydarzyło. Skażenie radioaktywne może być taką samą bajką jak ten olbrzymi satelita.

— A jaka jest ogólnie akceptowana wersja historii Ziemi? — spytał Pelorat. — W ciągu swej kariery zawodowej zebrałem pokaźną liczbę legend na temat pochodzenia człowieka. W wielu z nich występował świat zwany Ziemią lub jakoś podobnie. Niestety, poza luźną wzmianką o niejakim Benballym, który — jeśli wierzyć waszym legendom mógł się wziąć znikąd, nie mam żadnych materiałów z Comporellona.

— To mnie wcale nie dziwi. Strzeżemy swoich legend i jestem zdumiony, że w ogóle pan coś znalazł, nawet jakieś wzmianki o Benballym. To kolejny przesąd.

— Ale pan nie jest przesądny, więc chyba nie obawia się pan rozmawiać z nami o tym?

— Nie — odparł Deniador, spoglądając spod oka na Pelorata. — Gdybym rozmawiał z wami o tym zupełnie otwarcie, to na pewno nie przysporzyłoby mi to popularności i sympatii, a być może okazałoby się nawet groźne dla mnie, ale wkrótce opuścicie Comporellon i spodziewam się, że nigdy nie będziecie powoływać się na mnie jako na źródło waszych informacji.

— Ręczymy za to słowem honoru — rzekł szybko Pelorat.

— A zatem przystąpmy do rzeczy. To, co rzekomo wydarzyło się na Ziemi, wygląda, po odrzuceniu tej całej fantastycznej otoczki mówiącej o działaniu sił nadprzyrodzonych, tak. Przez niezmiernie długi okres czasu Ziemia była jedynym światem, na którym żyli ludzie. Potem, mniej więcej dwadzieścia dwadzieścia pięć tysięcy lat temu, ludzie odkryli sposób pokonywania przestrzeni międzygwiezdnych za pomocą skoków przez nadprzestrzeń i skolonizowali jakąś grupę planet.

Koloniści na tych planetach korzystali z robotów, które zostały wynalezione na Ziemi jeszcze przed epoką lotów przez nadprzestrzeń i… ale wiecie, co to roboty?

— Tak — powiedział Trevize. — Już nieraz nas o to pytano. Wiemy, co to roboty.

— Koloniści, którzy stworzyli zrobotyzowaną w znacznym stopniu społeczność, bardzo rozwinęli technikę, opanowali metody osiągania niezwykłej długowieczności i w końcu zaczęli gardzić światem swoich przodków. Według bardziej dramatycznych wersji tej historii, zapanowali nad Ziemią i zaczęli uciskać jej mieszkańców.

W końcu Ziemia wysłała nową grupę kolonistów, wśród których używanie robotów było zabronione. Comporellon był jednym z pierwszych skolonizowanych przez nich światów. Nasi patrioci upierają się, że był nie jednym z pierwszych, lecz pierwszym, ale nie ma na to żadnych dowodów, które byłyby dla sceptyka do przyjęcia. Pierwsza grupa kolonistów wymarła i…

— Dlaczego wymarła, profesorze? — przerwał mu Trevize.

— Dlaczego? Nasi fantaści utrzymują, że zostali oni ukarani za swe występki przez Tego Który Karze, ale jakoś nikt nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego zwlekał On z tą karą tak długo. Ale nie ma potrzeby uciekać się do bajek. Można łatwo dowieść, że społeczeństwo, które jest całkowicie uzależnione od robotów, staje się wygodne, rozleniwia się, a w końcu degeneruje, usychając i marniejąc z czystej nudy albo — ujmując to subtelniej — tracąc chęć do życia.

Druga fala kolonizatorów, ta bez robotów, rozprzestrzeniała się natomiast bez przeszkód i w końcu opanowała całą Galaktykę. Tymczasem jednak Ziemia stała się radioaktywna i powoli zniknęła z pola widzenia. Uważa się zazwyczaj, że powodem tego stały się roboty, których zaczęto używać również, za przykładem pierwszej fali kolonistów, na Ziemi.

Bliss, która słuchała tej opowieści z widocznym zniecierpliwieniem, powiedziała:

— Profesorze Deniador, bez względu na to, ile było fal kolonizatorów i czy jest tam radioaktywność czy nie, kluczowe pytanie jest bardzo proste, mianowicie: gdzie leży Ziemia? Jakie są jej wpółrzędne?

— Odpowiedź na to pytanie brzmi: nie wiem odparł Deniador. — Ale czas już na obiad. Mogę kazać przynieść go tutaj i będziemy sobie mogli dalej rozmawiać o Ziemi, tak długo, jak będziecie sobie tego życzyli.

— Nie wie pan? — powiedział Trevize, podnosząc głos ze zdumienia.

— O ile się orientuję, nikt tego nie wie.

— Ależ to niemożliwe.

— Panie radny — rzekł Deniador z lekkim westchnieniem — jeśli to, co odpowiada prawdzie, jest zdaniem pana niemożliwe, to pana sprawa, ale donikąd to pana nie zaprowadzi.

Загрузка...