2. Na Comporellon!

5


Siąpił lekki deszczyk. Trevize spojrzał na niebo zaciągnięte szarymi chmurami.

Na głowie miał kapelusz przeciwdeszczowy, który odtrącał krople deszczu i odrzucał je we wszystkich kierunkach, daleko od jego ciała. Pelorat, który stał poza zasięgiem kropel spadających z kapelusza Trevizego, nie miał żadnej osłony.

— Nie rozumiem, Janov, dlaczego mokniesz rzekł Trevize.

— Nie przejmuję się tym, że moknę — odparł Pelorat, z poważną jak zawsze miną. — Nie pada zbyt mocno, a poza tym jest ciepło. Nie ma też właściwie wiatru. A zresztą, jak powiada stare porzekadło: „Jeśli jesteś na Anakreonie, to rób to, co Anakreończycy”. — Tu wskazał na kilku Gajan stojących koło „Odległej Gwiazdy” i przyglądających się jej w milczeniu. Stali w pewnych odległościach od siebie, zupełnie jak drzewa w gajańskim lasku. Żaden z nich nie miał kapelusza.

— Przypuszczam, że mokną dlatego, że moknie reszta Gai — powiedział Trevize. — Drzewa, trawa, ziemia — wszystko moknie, a wszystko to jest w takim stopniu częścią Gai, jak tajanie.

— Myślę, że ma to pewien sens — rzekł Pelorat. — Wkrótce znowu wyjrzy słońce i wszystko szybko wyschnie. Ubrania nie stracą fasonu ani się nie skurczą, a ponieważ nie jest zimno i nie ma tu żadnych niepotrzebnych mikroorganizmów chorobotwórczych, to nikt się nie przeziębi, nie dostanie grypy czy zapalenia płuc. Dlaczego więc mieliby się przejmować tym, że trochę zmokną?

Trevize nie mógł odmówić słuszności temu rozumowaniu, ale nie zamierzał się poddawać. Powiedział:

— Mimo to nie musieli ściągać tu tego deszczu akurat w chwili naszego odlotu. W końcu pada tu tylko wtedy, kiedy tego chcą. Gdyby Gaja sobie tego nie życzyła, to by teraz nie padało. Wygląda to zupełnie tak, jakby chcieli nam okazać swoją pogardę.

— A może — rzekł Pelorat i usta lekko mu drgnęły — Gaja płacze z żalu, że odlatujemy.

— Może — odparł Trevize — ale ja nie odlatuję stąd z żalem.

— A naprawdę — ciągnął swoją myśl Pelorat pada pewnie dlatego, że ziemia w tej okolicy potrzebuje wody i jest to ważniejsze niż twoje pragnienie, żeby świeciło słońce.

Trevize uśmiechnął się.

— Coś mi się wydaje, że naprawdę polubiłeś ten świat. To znaczy niezależnie od faktu, że jego częścią jest Bliss.

— Owszem, polubiłem — odparł nieco zaczepnie Pelorat. — Zawsze prowadziłem spokojne, uporządkowane życie i zastanawiam się, jak żyłoby mi się tutaj, gdzie cały świat troszczy się o to, aby był spokój i porządek… W końcu, kiedy budujemy dom… czy statek, jak ten tutaj, to staramy się, aby był jak najwygodniejszy. Wyposażamy go we wszystko, co nam potrzebne, staramy się, aby temperatura, powietrze, oświetlenie, w ogóle wszystko. co jest dla nas ważne, było dokładnie dostosowane do naszych potrzeb. Gaja jest po prostu spełnieniem marzeń o bezpieczeństwie i wygodzie, rozciągniętych na całą planetę. Co w tym złego?

— To — odparł Travize — że mój dom czy statek jest zaprojektowany i zbudowany tak, aby odpowiadał mnie, a nie, żebym ja odpowiadał jemu. Ja nie jestem zaprojektowany. Gdybym był składnikiem Gai, to nawet gdyby cała planeta była idealnie przystosowana do moich potrzeb, przeszkadzałaby mi świadomość, że ja też jestem przystosowany do jej potrzeb.

Pelorat wydął usta. — Można by na to odpowiedzieć — rzekł — że każda społeczność tak kształtuje swoich członków, aby byli do niej jak najlepiej dostosowani. Tworzą się pewne zwyczaje, które mają sens tylko w danej społeczności, a to ogranicza swobodę jednostki i dostosowuje jej działania do potrzeb tej społeczności.

— W społecznościach, które są mi znane, jednostka zawsze może się zbuntować. Zdarzają się ekscentrycy i przestępcy.

— Chcesz, żeby istnieli ekscentrycy i przestępcy?

— A dlaczego nie? Ty i ja jesteśmy przecież ekscentrykami. Na pewno nie jesteśmy typowymi mieszkańcami Terminusa. A jeśli chodzi o przestępców, to jest to kwestia definicji. Poza tym, jeśli istnienie przestępców jest ceną, którą musimy zapłacić za istnienie buntowników, heretyków i geniuszy, to ja zgadzam się ją zapłacić. Więcej — domagam się, abyśmy zapłacili tę cenę.

— Czy istnienie przestępców to jedyna możliwa cena? Nie można mieć geniuszy bez przestępców?

— Nie można mieć geniuszy i świętych bez ludzi znacznie odbiegających od normy, a nie przypuszczam, żeby takie odchylenia możliwe były tylko w jedną stronę. Musi istnieć w tym względzie pewna symetria… W każdym razie potrzebuję lepszego uzasadnienia dla swojej decyzji o wyborze Gai jako modelu dla dalszego rozwoju ludzkiej cywilizacji, niż to, które mi proponujesz. Fakt, że Gaja jest planetarną wersją wygodnego domu, nie jest wystarczającym powodem.

— Ależ, przyjacielu, nie miałem najmniejszego zamiaru przekonywać cię, że powinieneś być zadowolony ze swojej decyzji. Po prostu dzieliłem się z tobą swoimi uwa…

Przerwał. Zbliżała się do nich Bliss. Jej mokra sukienka przylegała ściśle do ciała, podkreślając dość wydatne biodra. Już z daleka kiwała do nich głową.

— Przepraszam, że musieliście na mnie czekać powiedziała trochę zdyszanym głosem. — Rozmowa z Domem zajęła mi więcej czasu, niż się spodziewałam.

— Przecież wiesz wszystko, o czym wie on powiedział Trevize.

— Czasami są różnice w interpretacji. W końcu nie jesteśmy wszyscy tacy sami, więc rozmawiamy ze sobą i dyskutujemy. Posłuchaj — powiedziała nieco szorstko — masz przecież dwie ręce. Każda z nich to część ciebie samego. Obie wyglądają identycznie, z tym tylko, że każda z nich wydaje się lustrzanym odbiciem drugiej. Ale przecież nie używasz obu dokładnie tak samo, prawda? Pewne rzeczy robisz przeważnie prawą ręką, inne przeważnie lewą. To różnice w interpretacji, żeby tak powiedzieć.

— Zagięła cię — stwierdził Pelorat z wyraźną satysfakcją.

Trevize skinął głową.

— To efektowne porównanie, tyle że — obawiam się — niewłaściwe. W każdym razie znaczy to, że możemy chyba wsiadać już na statek, co? Pada deszcz.

— Tak, tak. Nasi ludzie już go opuścili. Wszystko jest w doskonałym stanie. — Spojrzała nagle ze zdziwieniem na Trevizego i powiedziała: — Jesteś suchy! Nie pada na ciebie.

— Faktycznie — odparł Trevize. — Unikam wilgoci.

— Ale to przecież bardzo przyjemne — wymoczyć się od czasu do czasu.

— Oczywiście. Ale wtedy, kiedy chcę tego ja, a nie deszcz.

Bliss wzruszyła ramionami.

— No cóż, to twoja sprawa. Bagaże mamy już załadowane, więc wsiadajmy.

Podeszli do „Odległej Gwiazdy”. Deszcz padał coraz słabiej, ale trawa była nadal bardzo mokra. Trevize złapał się na tym, że stąpa ostrożnie, aby nie zamoczyć nóg, gdy tymczasem Bliss zrzuciła buty, wzięła je w rękę i kroczyła boso.

— To wspaniałe uczucie — powiedziała, widząc spojrzenie, jakim Trevize obrzucił jej stopy.

— Dobrze — odparł z roztargnieniem. Nagle rozejrzał się i rzekł z irytacją:

— A po co sterczą tu ci Gajanie?

— Odnotowują w pamięci to wydarzenie — powiedziała Bliss. — Gaja uważa, że jest ono niezwykle doniosłe. Jesteś dla nas bardzo ważny, Trevize. Zważ, że jeśli w rezultacie tej podróży zmienisz zdanie i podejmiesz decyzję niekorzystną dla nas, to nie tylko nigdy nie staniemy się Galaxią, ale na zawsze przestaniemy być Gają.

— A więc moja decyzja oznacza dla Gai, dla całego świata, życie albo śmierć.

— Tak myślimy.

Trevize nagle przystanął i zdjął kapelusz. Tu i ówdzie zaczynał przeświecać poprzez chmury błękit nieba.

— Ale w tej chwili moja decyzja jest korzystna dla was. Jeśli mnie zabijecie, to nie będę już mógł jej zmienić.

— Golan, coś ty… — mruknął Pelorat. Był wstrząśnięty. — Jak możesz mówić takie straszne rzeczy!

— To typowe dla izola — powiedziała spokojnie Bliss. — Słuchaj, Trevize, musisz zrozumieć, że nie interesuje nas ani twoja osoba, ani nawet to, po czyjej stronie się opowiadasz, ale tylko prawda, tylko fakty. Jesteś dla nas ważny tylko jako swego rodzaju instrument, który umożliwia nam poznanie prawdy, a twój głos za czy przeciw nam tylko jako reakcja tego instrumentu na fakty, jako wskazanie nam tej prawdy. To jest wszystko, czego chcemy od ciebie. Gdybyśmy cię zabili, aby nie dopuścić do zmiany twej decyzji, to tym samym ukrylibyśmy przed sobą prawdę.

— A jeśli powiem wam, że ta prawda jest dla was niekorzystna, że przyszłością Galaktyki nie jest wcale Gaja, to czy chętnie zgodzicie się umrzeć?

— Może niezbyt chętnie, ale to i tak na jedno by wyszło.

Trevize potrząsnął głową. — Już to jedno twierdzenie wystarczyłoby, żeby mnie przekonać, że wasza cywilizacja jest przerażająca i że powinna zginąć. — Przeniósł wzrok na cierpliwie przyglądających się im (i prawdopodobnie słyszących wszystko) Gajan i powiedział: — Dlaczego oni się tak porozstawiali? Czy nie wystarczy, żeby to wydarzenie obserwowała tylko jedna osoba? Przecież i tak cała reszta planety będzie mogła korzystać z tego, co zostanie w jej pamięci! Przecież jeśli zechcecie, to możecie pamięć o tym przechować w milionie innych miejsc.

— Każdy z nich patrzy na to z innego punktu widzenia — odparła Bliss — i każdy taki widok odnotowany jest w innym umyśle. Kiedy przestudiuje się potem wszystkie obserwacje, to okaże się, że to, co ma teraz miejsce, jest o wiele bardziej zrozumiałe, niż gdyby zostało zaobserwowane przez każdego z nich z osobna.

— Mówiąc innymi słowy, całość jest większa niż suma wszystkich elementów, tak?

— Dokładnie tak. Zrozumiałeś wreszcie podstawową zasadę istnienia Gai. Jako jednostka ludzka składasz się z pięćdziesięciu bilionów komórek, ale jako organizm wielokomórkowy jesteś o wiele ważniejszy niż suma wszystkich komórek tworzących twój organizm. Chyba się z tym zgodzisz?

— Tak — odparł Trevize. — Z tym się zgodzę.

Wszedł na statek i odwrócił się na chwilę, aby raz jeszcze spojrzeć na Gaję. Powietrze po deszczu było bardziej czyste i rześkie. Miał przed sobą cichy, urodzajny, pełen zieleni świat — oazę spokoju pośród pełnej zamętu Galaktyki.

Patrzył na Gaję i miał nadzieję, że nigdy już jej nie zobaczy.

6

Kiedy zamknęła się za nimi pokrywa luku, Trevize poczuł się tak, jakby wyzwolił się od gniotącej mu piersi zmory. No, może zmora to za mocne określenie, ale w każdym razie było to coś nienormalnego, co utrudniało mu swobodne oddychanie.

Zdawał sobie doskonale sprawę, że w osobie Bliss został z nim jakiś element tej nienormalności. Dopóki była ona na statku, dopóty była tam też Gaja. Jednak mimo to on również był przeświadczony, że jej obecność na statku jest konieczna. Znowu zaczęła działać „czarna skrzynka”. Miał nadzieję, że nigdy nie dojdzie do tego, że zacznie jej zbytnio ufać.

Rozejrzał się z zadowoleniem po statku. Od chwili kiedy Harla Branno, burmistrz Fundacji, zmusiła go, aby udał się w przestrzeń w charakterze żywego piorunochronu i ściągnął na siebie grom ze strony tych, którzy jej zdaniem zagrażali Fundacji, był to jego statek. Wykonał już wprawdzie zadanie, ale nie miał zamiaru zwrócić statku. „Odległa Gwiazda” była nadal jego statkiem.

Należała do niego zaledwie od kilku miesięcy, ale wydawała mu się domem. Swój prawdziwy dom na Terminusie pamiętał jak przez mgłę.

Terminus! Położony na skraju Galaktyki, był jednak centrum Fundacji, której przeznaczeniem, zgodnie z Planem Seldona, było utworzenie za pół tysiąca lat drugiego, potężniejszego niż pierwsze, imperium galaktycznego. I oto on, Trevize, udaremnił ten plan. Swoją własną decyzją sprowadził rolę Fundacji do zera, umożliwiając powstanie społeczeństwa zupełnie nowego rodzaju, stwarzając warunki do uformowania się zupełnie nowej formy życia, do przerażającej rewolucji — największej ze wszystkich, które miały miejsce od czasu wykształcenia się organizmów wielokomórkowych.

Teraz rozpoczynał podróż, która miała mu dostarczyć dowodów na to (lub przeciw temu), że postąpił słusznie.

Stwierdził nagle ze złością, że zamiast przystąpić do działania, pogrążył się w rozmyślaniach. Otrząsnął się i szybko przeszedł do sterowni. Komputer był na swoim miejscu. Cały aż lśnił, lśniło wszystko wokół, dokładnie wyczyszczone i wypucowane. Sprawdził na chybił trafił kilka przycisków. Wszystkie działały bez zarzutu, wydawało się nawet, że lepiej niż przedtem. System wentylacyjny pracował bez najlżejszego szmeru, tak że musiał potrzymać rękę nad otworami, aby się upewnić, czy rzeczywiście przepływa przez nie strumień powietrza.

Krążek światła na płycie stołu jarzył się zachęcająco. Trevize dotknął go i światło zalało całą płytę, ukazując zarysy wgłębień na dłonie. Zaczerpnął głęboko powietrza i dopiero wtedy uświadomił sobie, że na chwilę wstrzymał oddech. tajanie nie mieli pojęcia o technice, którą dysponowała Fundacja i mogli niechcący uszkodzić komputer. Jak dotąd, wszystko było w porządku — wgłębienia na dłonie były nienaruszone.

Zasadniczy sprawdzian miał się jednak zacząć dopiero z chwilą, kiedy umieści we wgłębieniach swe dłonie. Przez chwilę wahał się. Zorientowałby się prawie natychmiast, gdyby coś nie było w porządku, ale… co mógłby w takiej sytuacji zrobić? Musiałby dla naprawy komputera wrócić na Terminusa, a był prawie pewien, że gdyby to zrobił, Branno nie pozwoliłaby mu odlecieć. A gdyby został na Terminusie…

Czuł gwałtowne bicie serca. Nie było sensu przedłużać tej niepewności.

Wysunął szybko ręce przed siebie i położył je we wgłębieniach. Natychmiast poczuł łagodny, ciepły uścisk, jak gdyby jego dłonie znalazły się w innych dłoniach. Jego zmysły spotęgowały się i mógł nimi sięgnąć poza statek. Widział Gaję wokół siebie, z przodu, z boków i z tyłu, widział wilgotną zieleń pokrywającej ją trawy i Gajan, którzy nadal stali dokoła statku. Kiedy wyraził w myśli życzenie, że chce spojrzeć do góry, zobaczył chmury. Zapragnął spojrzeć poza chmury i w tej samej chwili ujrzał czyste, błękitne niebo, na którym świeciło słońce Gai. W odpowiedzi na następne życzenie błękit rozstąpił się i Trevize zobaczył gwiazdy.

Starł ten obraz, wyraził inne życzenie i ujrzał Galaktykę niczym ogień sztuczny w skrócie perspektywicznym. Sprawdził obraz komputerowy, regulując jego ustawienie, odwracając pozorny upływ czasu i obracając go najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Zlokalizował słońce Sayshell, najbliższą od Gai dużą gwiazdę, potem słońce Terminusa, a potem Trantora. Podróżował z gwiazdy na gwiazdę po mapie Galaktyki, która zakodowana byka we wnętrzu komputera.

Wreszcie cofnął ręce i na powrót znalazł się w rzeczywistym świecie. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z faktu, że przez cały czas stał pochylony nad komputerem, aby mieć z nim kontakt. Zesztywniały mu plecy, więc zanim usiadł, musiał rozprostować mięśnie.

Patrzył na komputer z uczuciem ulgi. Urządzenie działało bez zarzutu. Jeśli coś się w ogóle zmieniło, to tylko na korzyść, wydawało mu się bowiem, że komputer reaguje na jego polecenia jeszcze szybciej niż przedtem. Dla uczucia, które go wypełniało, nie znajdował innego określenia niż miłość. W końcu, kiedy ujmował „jego dłonie” (nie chciał przyznać sam przed sobą, że myśli o tym jako o „jej dłoniach”), każde z nich było częścią drugiego, a jego wola kierowała potężniejszą osobowością, była jej częścią i doświadczała tego. On i komputer musieli w pewnym stopniu czuć to (pomyślał niespodziewanie dla siebie samego i zdenerwował się), co czuje, w znacznie większym stopniu, Gaja.

Potrząsnął głową. Nie! W ich przypadku to on, Trevize, sprawował całkowitą kontrolę. Komputer był mu absolutnie podporządkowany.

Podniósł się i przeszedł do małego pomieszczenia spełniającego rolę kuchni i jadalni. Były tam obfite zapasy różnego jadła, z odpowiednimi urządzeniami do chłodzenia i szybkiego podgrzewania potraw. Zdołał już wcześniej zauważyć, że książkofilmy w jego kabinie były ustawione w takim porządku, w jakim je zostawił, i był prawie pewien, nie — całkowicie pewien, że biblioteka Pelorata została odpowiednio zabezpieczona. Gdyby było inaczej, to na pewno do tej pory już by się o tym od niego dowiedział.

Pelorat! To mu o czymś przypomniało. Wszedł do jego kabiny.

— Czy znajdzie się tu miejsce dla Bliss, Janov? — spytał.

— Tak, tak, oczywiście.

— Mogę przeznaczyć salon na sypialnię dla niej.

Bliss spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

— Nie chcę osobnej sypialni. To, że mogę tu zostać z Pelem, zupełnie mi odpowiada. Ale myślę, że kiedy będę potrzebowała, będę też mogła korzystać z innych pomieszczeń. Na przykład z salki gimnastycznej.

— Oczywiście. Ze wszystkich pomieszczeń, z wyjątkiem mojej kabiny.

— Dobrze. Właśnie taki układ bym zaproponowała, gdyby to ode mnie zależało. Naturalnie ty nie będziesz wchodził do naszej kabiny.

— Naturalnie — powiedział Trevize, spoglądając pod nogi i widząc, że prawie przestąpił próg kabiny. Cofnął się o pół kroku i rzekł ponuro:

— To nie jest apartament na miesiąc miodowy, Bliss.

— Biorąc pod uwagę jego skromne rozmiary, choć Gaja powiększyła je o połowę, powiedziałabym, że właśnie jest.

Trevize starał się ukryć uśmiech.

— Będziecie musieli bardzo zaprzyjaźnić się ze sobą.

— Już to zrobiliśmy — powiedział Pelorat, wyraźnie zażenowany tematem rozmowy — ale mógłbyś, stary, zostawić nam samym załatwienie tych spraw.

— Kiedy właśnie nie mogę — powiedział wolno Trevize. — Chcę, żeby było jasne, że te pomieszczenia nie zostały przygotowane z myślą o miesiącu miodowym. Możecie sobie robić, co chcecie za obopólną zgodą, ale musicie sobie uświadomić, że nie ukryjecie waszych intymnych spraw. Mam nadzieję, Bliss, że mnie rozumiesz.

— Są tu drzwi — odparła Bliss — i myślę, że nie będziesz nam przeszkadzał… to znaczy z wyjątkiem jakichś nagłych wypadków.

— Oczywiście, że nie będę. Ale to pomieszczenie nie jest dźwiękoszczelne.

— Chcesz przez to powiedzieć — rzekła Bliss że będziesz zupełnie wyraźnie słyszał każdą naszą rozmowę i każdy głośniejszy ruch, który wykonamy, uprawiając miłość.

— Tak, to właśnie chcę powiedzieć. W związku z tym podejrzewam, że będziecie musieli ograniczyć swoje zapędy. Będzie to dla was na pewno nieprzyjemne i przykro mi z tego powodu, ale taka jest sytuacja.

Pelorat chrząknął i powiedział cicho:

— Prawdę mówiąc, Golam ja już wcześniej stanąłem przed tym problemem. Zdajesz sobie sprawę, że wszystko, co przeżywa Bliss, kiedy jest ze mną, jest przeżywane przez całą Gaję.

— Myślałem o tym, Janov — rzekł Trevize z miną świadczącą o tym, że walczy ze sobą, żeby się nie skrzywić. — Nie chciałem ci jednak o tym mówić… na wszelki wypadek, gdyby ci to samemu nie przyszło do głowy.

— Ale, niestety, przyszło — powiedział Pelorat.

— Nie przesadzaj, Trevize — powiedziała Bliss. — W każdej chwili tysiące ludzi na Gai uprawiają miłość, a miliony oddają się jedzeniu, piciu czy innym przyjemnym czynnościom. W wyniku tego powstaje ogólna aura rozkoszy, która otacza Gaję, a którą czuje jej każda część. Zwierzęta niższe, rośliny i minerały też mają swoje, odpowiednio mniejsze przyjemności, dzięki którym również one mają swój udział w tym ogólnym uczuciu radości, które zawsze odczuwa Gaja we wszystkich swoich częściach, a które jest zupełnie nieznane innym światom.

— My mamy swoje indywidualne przyjemności, którymi możemy, jeśli chcemy, dzielić się do pewnego stopnia z innymi albo zachować je dla siebie powiedział Trevize.

— Gdybyś mógł choć raz doświadczyć tego, co my czujemy, to przekonałbyś się, jak ubodzy jesteście pod tym względem.

— A skąd możesz wiedzieć, co my czujemy?

— Nie trzeba tego wiedzieć, żeby dojść do wniosku, że przyjemność, w której mają udział wszyscy jest bardziej intensywna niż przyjemność, która jest dostępna tylko dla pojedynczej, wyizolowanej z otoczenia jednostki.

— Być może, ale nawet jeśli moje przyjemności są ubogie, to wolę zadowolić się nimi, ale za to mieć je tylko dla siebie i pozostać sobą niż być krewnym jakiejś skały.

— I po co te drwiny? — spytała Bliss. — Cenisz sobie każdy mineralny kryształ znajdujący się w twoich kościach czy w zębach i za nic nie chciałbyś, żeby któryś z nich został uszkodzony, chociaż ich świadomość nie jest większa niż świadomość przeciętnego kryształu skalnego tej samej wielkości.

— Owszem, to prawda — zgodził się niechętnie Trevize — ale zeszliśmy z tematu. Nie obchodzi mnie, Bliss, nic a nic to, czy Gaja ma udział w twoich rozkoszach, ale ja nie chcę w nich uczestniczyć. Będziemy tu mieszkali blisko siebie i nie chcę być nawet biernym uczestnikiem waszych przyjemności.

— Nie ma się o co spierać, przyjacielu — odezwał się Pelorat. — Mnie zależy tak samo jak tobie na tym, żeby twoje prawo do intymności nie zostało pogwałcone. Zresztą moje też. Bliss i ja będziemy na to uważali. Prawda, Bliss?

— Będzie tak, jak chcesz, Pel.

— W końcu — ciągnął Pelorat — będziemy przypuszczalnie spędzać o wiele więcej czasu na planetach niż w przestrzeni, a na planetach jest więcej okazji do prawdziwej intymności.

— Nie obchodzi mnie, co będziecie robić na planetach — przerwał mu Trevize — ale na tym statku ja rządzę.

— Oczywiście — odparł Pelorat.

— No to skoro już to wyjaśniliśmy, pora lecieć.

— Zaczekaj! — Pelorat chwycił Trevizego za rękaw. — Dokąd lecieć? Ani ty, ani ja, ani Bliss nie wiemy, gdzie znajduje się Ziemia. Twój komputer też nie, bo już dawno temu powiedziałeś mi, że nie ma w nim żadnych danych na temat Ziemi. Co zatem zamierzasz zrobić? Nie możesz przecież lecieć na oślep ani tułać się bez żadnego planu po przestrzeni.

W odpowiedzi Trevize uśmiechnął się z prawdziwą satysfakcją. Po raz pierwszy, od czasu kiedy wpadł w ręce Gai, czuł się panem swego losu.

— Zapewniam cię, Janov — powiedział — że nie mam najmniejszego zamiaru tułać się po przestrzeni. Wiem dokładnie, dokąd chcę lecieć.

7

Pelorat wszedł cicho do sterowni, nie doczekawszy się odpowiedzi na swe nieśmiałe pukanie. Trevize był tak pochłonięty obserwowaniem gwiazd, że nawet go nie zauważył.

— Golan… — odezwał się Pelorat i umilkł.

Trevize podniósł głowę.

— A, to ty, Janov… Siadaj… A gdzie Bliss?

— Śpi… Widzę, że jesteśmy już w przestrzeni.

— Dobrze widzisz. — Trevize nie był zaskoczony zdumieniem Pelorata. Znajdując się na statku o napędzie grawitacyjnym, nie sposób było zorientować się, kiedy statek startuje. Startowi nie towarzyszyły bowiem żadne efekty będące skutkiem działania siły bezwładu — nie odczuwało się ani przyspieszenia, ani wibracji, a w dodatku wszystko odbywało się bezgłośnie.

Posiadając zdolność uniezależnienia się, nawet całkowitego, od zewnętrznych pól grawitacyjnych, „Odległa Gwiazda” mogła wznieść się nad powierzchnię każdej planety zupełnie tak, jak gdyby unosiła się na falach jakiegoś kosmicznego morza, a w czasie kiedy się to odbywało, działanie siły ciężkości wewnątrz statku nie ulegało, paradoksalnie, żadnym zmianom.

Kiedy statek znajdował się jeszcze w atmosferze, nie było oczywiście potrzeby przyspieszania, a więc nie słyszało się świstu powietrza, przez które szybko przedzierał się statek, i nie odczuwało się wywołanej jego oporem wibracji. Natomiast po wyjściu z atmosfery można było nawet gwałtownie przyspieszyć, gdyż nie powodowało to absolutnie żadnych niemiłych doznań u załogi.

Był to szczyt komfortu i Trevize nie wyobrażał sobie, żeby — dopóki ludzie nie odkryją sposobu przemieszczania się przez nadprzestrzeń bez pomocy statków i bez obawy o to, że znajdujące się w pobliżu pola grawitacyjne mogą być zbyt silne — można było w tym względzie jeszcze coś udoskonalić. Teraz jednak „Odległa Gwiazda” będzie musiała przez kilka dni oddalać się od słońca Gai, zanim jego pole grawitacyjne osłabnie na tyle, by mogli spróbować wykonać skok.

— Słuchaj, stary — rzekł Pelorat — czy mogę z tobą przez chwilę porozmawiać? Nie jesteś za bardzo zajęty?

— Skądże! Wszystkim zajmie się komputer, jeśli dam mu odpowiednie polecenia. Czasami zdaje się nawet odgadywać, jakie to będą polecenia i spełnia je, zanim zdążę je wypowiedzieć. — Pogładził pieszczotliwie płytę biurka.

— Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, Golam przez ten krótki okres, kiedy się znamy, choć muszę przyznać, że mnie ten okres wcale nie wydaje się krótki. Tyle się w tym czasie wydarzyło. Kiedy pomyślę o swoim, dosyć już przecież długim życiu, to uderza mnie, że połowa wydarzeń, w których przyszło mi uczestniczyć, miała miejsce w kilku ostatnich miesiącach. Tak mi się przynajmniej wydaje. Byłbym nawet gotów pomyśleć, że…

Trevize przerwał mu ruchem ręki:

— Janov, jestem pewien, że odbiegasz od tematu. Zacząłeś od tego, że w krótkim czasie bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Owszem, to prawda. 1 nadal jesteśmy przyjaciółmi. Skoro już o tym mowa, to Bliss znasz jeszcze krócej, a zaprzyjaźniłeś się z nią nawet bardziej niż ze mną.

— No, to oczywiście zupełnie co innego — rzekł Pelorat, chrząkając z zakłopotaniem.

— Oczywiście — zgodził się Trevize — ale co wynika z tej naszej, od niedawna trwającej przyjaźni?

— Jeśli nadal jesteśmy, jak sam przed chwilą powiedziałeś, przyjaciółmi, to muszę przejść do sprawy Bliss, która — to też powiedziałeś — jest mi szczególnie droga.

— Rozumiem. No i co z tego?

— Wiem, Golam że nie lubisz Bliss, ale chciałbym, żebyś przez wzgląd na mnie…

Trevize znowu uniósł rękę.

— Chwileczkę, Janov. Nie zachwycam się Bliss, ale też nie żywię do niej nienawiści. Prawdę mówiąc, nie mam jej nic do zarzucenia. Jest ona atrakcyjną młodą kobietą, a nawet gdyby nią nie była, to — przez wzgląd na ciebie — byłbym skłonny za taką ją uważać. To Gai nie lubię.

— Ale Bliss jest Gają.

— Wiem, Janov. To właśnie komplikuje sprawy. Dopóki myślę o Bliss jako o kobiecie, nie ma żadnego problemu. Ale kiedy pomyślę o niej jako 0 Gai, zaczynają się problemy.

— Ale nie dałeś Gai żadnej szansy, Golan… Słuchaj, stary, pozwól, że ci coś wyznam. Kiedy jestem blisko Bliss, to czasami, na jakąś minutę, pozwala mi zespolić się ze sobą myślowo. Na minutę, nie dłużej, bo mówi, że jestem za stary, żeby się do tego przystosować… Oj, nie śmiej się, Golan! Ty też byłbyś na to za stary. Gdyby izol, ktoś taki jak ty czy ja, pozostawał częścią Gai dłużej niż przez jedną czy dwie minuty, to groziłoby mu uszkodzenie mózgu, a gdyby przedłużyło się to do pięciu czy dziesięciu minut, to zmiany byłyby nieodwracalne… Gdybyś mógł poznać to uczucie, Golan…

— Jakie uczucie? Nieodwracalne zmiany w mózgu? Dziękuję, nie skorzystam.

— Nie udawaj, że mnie nie rozumiesz, Golan. Chodzi mi o ten krótki moment wspólnoty z Gają. Nawet nie wiesz, co tracisz. Tego się nie da opisać. Bliss mówi, że to uczucie szczęścia i radości. To tak, jakbyś napił się wody w chwili, kiedy prawie umierasz z pragnienia. Nie potrafię nawet w przybliżeniu tego określić. Uczestniczysz w rozkoszach doświadczanych przez miliard ludzi naraz. To nie jest stałe uczucie. Gdyby takim było, to szybko przestałbyś zwracać na to uwagę. To wibruje, drga jakimś dziwnym, pulsującym rytmem, który nie pozwala ci zapomnieć czy zobojętnieć. To większa rozkosz… nie, nie większa — lepsza rozkosz, niż zdarzyło ci się kiedykolwiek doświadczyć samemu, bez tej więzi z innymi. Kiedy Bliss zamyka mi do niej dostęp, to chce mi się płakać…

Trevize potrząsnął głową.

— Jesteś zadziwiająco elokwentny, przyjacielu, ale to, co mi tu opowiadasz, brzmi jak opis uzależnienia od pseudoderfiny czy jakiegoś innego narkotytku, który szybko doprowadza do ekstazy, ale po zażyciu którego długo żyje się w ciągłym przerażeniu. To nie dla mnie. Nie chcę sprzedać swojej osobowości za krótkotrwałe uczucie rozkoszy.

— Zachowałem swoją osobowość, Golan.

— Ale na jak długo? Jak długo pozostaniesz sobą, jeśli nadal będziesz się temu oddawał? Będziesz błagał o coraz większą dawkę tego narkotyku, aż wreszcie skończy się to uszkodzeniem twego mózgu. Janov, nie możesz pozwalać Bliss, żeby to robiła… Może lepiej będzie, jeśli pomówię z nią o tym.

— Nie! Nie! Wiesz o tym, że nie jesteś wzorem taktu, a nie chcę, żebyś ją uraził. Zapewniam cię, że w tym względzie dba o mnie bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Bardziej niż ja przejmuje się możliwością uszkodzenia mego mózgu. Możesz być tego pewien.

— No dobrze, wobec tego pomówię o tym z tobą. Nie rób tego więcej, Janov. Przez pięćdziesiąt dwa lata miałeś swoje własne przyjemności i rozkosze. Twój mózg przystosował się do tego i znosi to dobrze. Nie wpadaj teraz w jakiś nowy, niezwykły nałóg. Będziesz musiał za to zapłacić — jeśli nie od razu, to po pewnym czasie.

— Tak, Golan — odparł Pelorat cichym głosem, przypatrując się czubkom swoich butów. Potem powiedział: — Przypuśćmy, że spojrzałbyś na to z innego punktu widzenia. Załóżmy, że jesteś jednokomórkowcem…

— Wiem, co chcesz powiedzieć, Janov. Daj temu spokój. Bliss już się raz odwoływała do tej anagii.

— Tak, ale pomyśl przez chwilę. Wyobraźmy sobie organizmy jednokomórkowe o świadomości na takim samym poziomie jak świadomość człowieka i o takiej samej zdolności myślenia i przypuśćmy, że nagle stanęłyby wobec możliwości połączenia się w jeden, wielokomórkowy, organizm. Czy te jednokomórkowe organizmy nie obawiałyby się utraty swojej indywidualnej osobowości? Czy każdej z tych istot nie oburzałaby perspektywa stania się tylko częścią obejmującego je wszystkie organizmu, perspektywa stania się tylko fragmentem większej osobowości? I czy nie byłyby w błędzie? Czy pojedyncza komórka jest w stanie wyobrazić sobie potęgę ludzkiego mózgu?

Trevize gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie, Janov, to jest fałszywa analogia. Organizmy jednokomórkowe nie mają ani świadomości, ani zdolności myślenia, a jeśli nawet mają, to jest ona tak minimalna, że można ją uważać za zerową. Dla takiego organizmu utrata osobowości to utrata czegoś, czego nigdy w rzeczywistości nie miał. Natomiast człowiek posiada i świadomość, i zdolność myślenia. Ma do stracenia prawdziwą, rzeczywiście istniejącą świadomość i rzeczywisty, niezależny umysł, a więc analogia ta jest chybiona.

Umilkł. Pelorat też się nie odzywał. W końcu milczenie zaczęło im ciążyć, więc Pelorat spróbował skierować rozmowę na inny temat.

— Dlaczego obserwujesz ekran? — spytał.

— Z przyzwyczajenia — odparł Trevize, uśmiechając się krzywo. — Komputer mówi mi, że nie leci za nami żaden statek gajański ani nie zbliża się do nas flotylla statków sayshellskich. Ale mimo tego, że sensory komputera są setki razy doskonalsze od moich zmysłów i dostrzegają to, czego ja nie jestem w stanie dostrzec, wpatruję się z niepokojem w ekran i oddycham z ulgą, że niczego nie mogę dostrzec. Co więcej, komputer potrafi zarejestrować pewne subtelne właściwości przestrzeni, których ja nie mógłbym w żaden sposób uchwycić swoimi zmysłami. A jednak, wiedząc o tym, nie mogę nie patrzeć.

— Golam jeśli naprawdę jesteśmy przyjaciółmi… — zaczął Pelorat.

— Obiecuję — przerwał mu Trevize — że nie zrobię nic, co mogłoby urazić Bliss, a przynajmniej, że będę się od tego powstrzymywał.

— Tym razem chodzi mi o co innego. Trzymasz przede mną w tajemnicy cel naszej podróży, zupełnie jakbyś mi nie ufał. Możesz mi powiedzieć, dokąd lecimy? Uważasz, że wiesz, gdzie znajduje się Ziemia?

Trevize spojrzał na niego, unosząc w górę brwi.

— Przepraszam. Zazdrośnie strzegę tej tajemnicy, prawda?

— Tak, ale dlaczego?

— No właśnie, dlaczego? — odparł Trevize. Zastanawiam się, stary, czy nie ma to związku z Bliss.

— Z Bliss? A więc nie chcesz, żeby ona o tym się dowiedziała? Słuchaj, jej naprawdę można całkowicie zaufać.

— To nie o to chodzi. No i co z tego, że nie będę jej ufał? Podejrzewam, że jeżeli zechce, to wyczyta w moim mózgu każdą tajemnicę. Wydaje mi się, że powód jest raczej dziecinny. Mam takie uczucie, że całą uwagę poświęcasz tylko jej i że ja dla ciebie praktycznie nie istnieję.

Pelorat zrobił zdumioną minę.

— Ależ to nieprawda!

— Wiem, ale próbuję po prostu głośno przeanalizować swoje uczucia. Przyszedłeś tu pełen obaw o to, czy nadal jesteśmy przyjaciółmi, a ja, myśląc o tym, dochodzę do wniosku, że chyba też mam takie same obawy. Nie przyznawałem się do tego sam przed sobą, ale myślę, że czułem się odsunięty przez ciebie z powodu Bliss. Być może próbowałem się odegrać na tobie, trzymając pewne sprawy w tajemnicy. To dziecinada.

— Golan!

— Przecież powiedziałem, że to dziecinada. Nie słyszałeś? Ale z drugiej strony, czy każdy z nas nie zachowuje się czasem jak dziecko? W każdym razie jesteśmy nadal przyjaciółmi. Wyjaśniliśmy tę sprawę, więc nie będę się już bawił w te dziecinne gierki. Lecimy na Comporellon.

— Na Comporellon? — powtórzył Pelorat, jakby po raz pierwszy słyszał tę nazwę.

— Chyba przypominasz sobie mego byłego przyjaciela, Munna Li Compora? Spotkaliśmy go na Sayshell.

Na twarzy Pelorata pojawił się wyraz olśnienia.

— Oczywiście, że sobie przypominam. Comporellon to świat jego przodków.

— Może. Nie muszę wierzyć we wszystko, co mówił Compor. Ale Comporellon to znany świat, a Compor mówił, że jego przodkowie wiedzieli o istnieniu Ziemi. A więc polecimy tam i sprawdzimy. Może okazać się, że to nas donikąd nie zaprowadzi, ale to jedyny punkt zaczepienia.

Pelorat chrząknął i spytał z powątpiewaniem:

— Jesteś tego pewien?

— W tej sprawie nie można być niczego pewnym. Mamy tylko ten jeden trop i choćby był bardzo nikły, musimy nim podążyć. Nie mamy innego wyboru.

— Zgoda, ale jeśli opieramy się na tym, co nam powiedział Compor, to być może powinniśmy wziąć pod uwagę wszystko, co powiedział. Zdaje mi się, że mówił, i to z naciskiem, że na Ziemi nie istnieje życie, że jej powierzchnia jest radioaktywna. A jeśli jest tak naprawdę, to nie mamy po co lecieć na Comporellon.

8

Siedzieli w trójkę w jadalni, wypełniając sobą całą jej przestrzeń.

— To jest naprawdę smaczne — powiedział z wyraźnym zadowoleniem Pelorat. — Czy to jeszcze z naszych terminuskich zapasów?

— Ależ skąd — odparł Trevize. — Już dawno się skończyły. To jest z zapasów, które zrobiliśmy na Sayshell, przed odlotem na Gaję. Niespotykany smak, prawda? To jakaś roślina morska, ale dość chrupka. A to z kolei… kiedy to kupowałem, byłem przekonany, że to kapusta, ale ma zupełnie inny smak.

Bliss słuchała, ale sama nic nie mówiła. Jadła mało, jakby nie miała apetytu.

— Musisz jeść, kochanie — rzekł łagodnie Pelorat.

— Wiem o tym, Pel. Jem.

— Mamy produkty gajańskie — powiedział Trevize z lekką irytacją, której nie potrafił stłumić.

— Wiem — odparła Bliss — ale wolę je zostawić na później. Nie wiemy, ile czasu przyjdzie nam spędzić w przestrzeni i w końcu będę musiała się przyzwyczaić do jedzenia tego, co jedzą izole.

— Czy to źle? A może Gaja musi zjadać samą siebie?

Bliss westchnęła. — Prawdę mówiąc, jest u nas takie powiedzenie: „Kiedy Gaja zjada samą siebie, to nie ma z tego ani straty, ani zyksu”. To nic innego jak przenoszenie się świadomości z góry w dół i z dołu w górę. Wszystko, co jem na Gai, jest Gają i kiedy w moim organizmie pokarm ulega przemianie i staje się mną, to nadal jest Gają. Zresztą dzięki temu to, co zjadam, ma możliwość bardziej intensywnego udziału w zbiorowej świadomości, choć, oczywiście, pewne części pokarmu nie zostają wchłonięte przez mój organizm, są wydalane i w związku z tym ich pozycja na skali świadomości wydatnie spada.

Ugryzła spory kęs, żuła przez chwilę energicznie, połknęła i ciągnęła dalej:

— To jest ciągła cyrkulacja na ogromną skalę. Rośliny rosną i są zjadane przez zwierzęta. Zwierzęta jedzą i same są zjadane. Każdy organizm, który umiera, jest stopniowo wchłaniany przez bakterie gnilne, komórki żyjące w glebie i tak dalej, i służąc powstawaniu innych organizmów pozostaje Gają. W tym ciągłym krążeniu świadomości ma udział nawet materia nieorganiczna, a wszystko, co uczestniczy w tym procesie, ma co jakiś czas szansę na udział w warstwie bardziej intensywnej świadomości.

— To wszystko — rzekł Trevize — można powiedzieć o każdym świecie. Każdy atom mojego ciała ma długą historię. Zanim stał się częścią mnie, mógł być częścią wielu stworzeń, wliczając w to ludzi, mógł też przez długie okresy czasu być częścią morza albo bryły węgla, częścią skały albo wiatru.

— Ale na Gai — powiedziała Bliss — wszystkie atomy są co jakiś czas częścią wyższej, planetarnej świadomości, o której nie masz absolutnie pojęcia.

— No dobrze — rzekł Trevize. — Co się zatem dzieje z tymi warzywami z Sayshell, które jesz w tej chwili? Czy one też stają się częścią Gai?

— Tak… choć powoli. A to, co wydalam, tak samo powoli przestaje być częścią Gai. W końcu to, co opuszcza moje ciało, traci kontakt z Gają. Nie ma nawet tego, już nie tak bezpośredniego kontaktu, który ja, dzięki wyższemu poziomowi mojej świadomości, mogę z nią utrzymywać w nadprzestrzeni. To właśnie dzięki temu nadprzestrzennemu kontaktowi produkty, które nie pochodzą z Gai, stają się powoli Gają, kiedy je spożywam.

— A co stanie się z zapasami, które zabraliśmy z Gai? Czy powoli przestaną być Gają? Jeśli tak, to lepiej jedz je, dopóki możesz.

— Tym nie muszę się przejmować — powiedziała Bliss. — Te zapasy, które zabraliśmy z Gai, zostały tak przygotowane, że jeszcze przez długi czas pozostaną jej częścią.

— A co się stanie, jeśli my je zjemy? — spytał nagle Pelorat. — A w ogóle, czy coś się z nami działo, kiedy jedliśmy wasze produkty na Gai? Czy my też z wolna stajemy się Gają?

Bliss potrząsnęła przecząco głową, a na jej twarzy pojawił się wyraz zmieszania.

— To, co zjedliście, jest dla nas stracone. Przynajmniej ta część, która uległa przemianie materii w waszych tkankach. To, co wydaliliście, pozostało Gają albo powoli stało się na powrót Gają, tak że w ostatecznym rachunku równowaga została zachowana, ale w rezultacie waszego pobytu na naszym świecie duża liczba atomów składających się na Gaję przestała być Gają.

— A to dlaczego? — spytał z zaciekawieniem Trevize.

— Dlatego, że nie znieślibyście przemiany, nawet częściowej. Byliście naszymi gośćmi, którzy w pewnym sensie znaleźli się u nas przymusowo, tak że musieliśmy chronić was przed niebezpieczeństwem, nawet za cenę utraty małych części Gai. Była to cena, na którą przystaliśmy dobrowolnie, choć bynajmniej nie z radością.

— Przykro nam z tego powodu — rzekł Trevize — ale czy jesteś pewna, że żywność nie pochodząca z Gai, a przynajmniej pewne jej rodzaje, nie zaszkodzi dla odmiany tobie?

— Nie — odparła Bliss. — To, co jest jadalne dla was, jest jadalne i dla mnie, tyle tylko że powstaje dodatkowy problem przyswojenia tego, co spożywam, przez Gaję, jak też przez tkanki mego ciała. Stwarza to pewną barierę psychologiczną i dlatego jem tak mało i tak wolno, ale z czasem to przezwyciężę.

— A nie boisz się jakiejś infekcji? — spytał przerażonym głosem Pelorat. — Nie rozumiem, jak to się stało, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Przecież na każdym świecie, na którym się znajdziesz, mogą żyć jakieś mikroorganizmy, na które nie jesteś uodporniona! Możesz umrzeć z powodu zwykłej infekcji. Golam musimy wracać.

— Nie wpadaj w panikę, Pel — rzekła z uśmiechem Bliss. — Mikroorganizmy, które dostaną się do mojego organizmu z pożywieniem czy jakąś inną drogą, też zostaną zasymilowane przez Gaję. Jeśli będzie wyglądało na to, że mi szkodzą, to zostaną zasymilowane jeszcze szybciej, a kiedy już staną się Gają, nie zrobią mi nic złego.

Obiad dobiegł końca. Pelorat łyknął podgrzanego soku wieloowocowego z korzeniami.

— No — rzekł oblizując wargi — myślę, że pora zmienić temat. Wygląda na to, że moim jedynym zajęciem na tym statku jest zmienianie tematów. Ciekawe, jaka jest tego przyczyna?

— Taka, że Bliss i ja mamy odmienne zdania na każdy temat i za żadną cenę nie odstąpimy od swoich poglądów — rzekł poważnie Trevize. — W tobie nadzieja, Janov, że nie popadniemy w obłęd… A więc o czym chciałbyś mówić?

— Przejrzałem swoje materiały na temat Comporellona i okazuje się, że cały tamten sektor obfituje w stare legendy. Mieszkańcy tamtejszych światów utrzymują, że zostały one założone w bardzo dawnych czasach, w pierwszych tysiącleciach po wynalezieniu metody podróży w nadprzestrzeń. Comporellon twierdzi nawet, że zna nazwisko swego legendarnego założyciela. Miał nim być niejaki Benbally, choć nie podają, skąd pochodził. Według nich pierwotnie ich świat nazywał się światem Benbally’ego.

— A ile, twoim zdaniem, jest w tym prawdy?

— Jest pewnie ziarnko prawdy, ale jak stwierdzić, co jest tym ziarnkiem?

— Nigdy nie słyszałem o żadnym Benballym. A ty? Spotkałeś się z tym nazwiskiem w jakimś rzetelnym źródle historycznym?

— Nie, ale sam wiesz, że w okresie późnego Imperium usilnie starano się wymazać z historii wszystko to, co działo się w czasach przedimperialnych. W ostatnich, niespokojnych stuleciach istnienia Imperium jego władcom bardzo zależało na stłumieniu lokalnego patriotyzmu, gdyż uważali, zresztą słusznie, że niszczy on wewnętrzną spójność Imperium. Dlatego też w prawie każdym sektorze Galaktyki prawdziwa historia, mająca oparcie w źródłach i operująca ścisłą chronologią, zaczyna się dopiero w momencie, kiedy stają się tam silne wpływy Trantora i dany sektor zawiera przymierze z Imperium albo zostaje przez nie zaanektowany.

— Nigdy bym nie pomyślał, że historię jest tak łatwo wymazać — rzekł Trevize.

— No, nie jest to takie łatwe — odparł Pelorat — ale silny i zdecydowany rząd może dużo zrobić, żeby przestano się nią interesować. Kiedy to zainteresowanie dostatecznie osłabnie, to materiały ulegają rozproszeniu, wiedza o dawnych czasach degeneruje się i może przetrwać tylko w opowieściach ludowych. A takie opowieści mają to do siebie, że są bardzo przesadzone i każdy sektor jest w nich zawsze starszy i potężniejszy, niż był naprawdę. I bez względu na to, jak nieprawdopodobna jest taka legenda i jakie nonsensy zawiera, mieszkańcy danego sektora uważają za swój patriotyczny obowiązek święcie w nią wierzyć. Mógłbym ci przytoczyć opowieści z wszystkich kątów Galaktyki, mówiące o tym, że światy, na których powstały, zostały założone przez ludzi przybyłych tam bezpośrednio z Ziemi, choć nie zawsze jest to nazwa, którą określają planetę przodków.

— A jak ją jeszcze nazywają?

— Różnie. Czasami Jedyna, czasami Najstarsza. Nazywają ją też Księżycowym Światem, co — zdaniem niektórych — jest aluzją do jej olbrzymiego satelity. Inni natomiast utrzymują, że w czasach pregalaktycznych „księżycowy” znaczyło tyle, co „bezludny” albo „porzucony”.

— Janov, proszę cię, przestań! — przerwał mu łagodnie Trevize. — Będziesz mówił bez końca o zwolennikach to jednego, to znów drugiego poglądu. Powiadasz, że takie legendy można znaleźć wszędzie?

— O tak! Prawie wszędzie. Wystarczy tylko, abyś się z nimi zapoznał, a zrozumiesz, że ludzie mają zwyczaj zaczynać od jakiegoś okruchu prawdy, a potem otaczają ten okruch coraz grubszymi warstwami zmyśleń — zupełnie jak te ostrygi z Rhampory, które tworzą perły, otaczając ziarnko piasku coraz to nowymi warstwami swej wydzieliny. To porównanie przyszło mi do głowy, kiedy…

— Janov, znowu zaczynasz. Przestań! Powiedz mi lepiej, czy w legendach comporelliańskich jest coś, co różni je od innych.

— Co? — Pelorat patrzył przez chwilę na Trevizego nieprzytomnym wzrokiem. — Coś, co je różni od innych? Hmm, Comporellianie utrzymują, że Ziemia leży niedaleko od nich i to jest niezwykłe. Na większości światów, na których żywe są legendy o Ziemi, jej położenie określa się bardzo niejasno, umieszczając ją gdzieś daleko albo zgoła w jakimś nie istniejącym miejscu.

— Zupełnie tak, jak na Sayshell, gdzie nam opowiadano, że Gaja znajduje się w nadprzestrzeni — powiedział Trevize.

Bliss roześmiała się.

Trevize obrzucił ją szybkim spojrzeniem.

— To szczera prawda. Tak nam mówiono.

— Nie wątpię w to. Śmieję się dlatego, że to zabawne. Oczywiście chcemy, żeby wierzyli, że jest tak, jak mówią. Na razie życzymy sobie tylko jednego, żeby nas zostawiono w spokoju, a gdzie może być spokojniejsze miejsce niż w nadprzestrzeni? Jeśli ludzie sądzą, że się tam znajdujemy, to jest tak, jakbyśmy się tam znajdowali naprawdę.

— Owszem — rzekł szorstko Trevize — zgodnie z tą samą zasadą coś dba o to, żeby ludzie wierzyli, że Ziemia nie istnieje albo znajduje się gdzieś daleko, albo że jej powierzchnia jest radioaktywna.

— Tyle tylko — dodał Pelorat — że Comporellianie są przekonani, iż znajduje się ona dosyć blisko od ich planety.

— Ale są również przekonani, że jest skażona radioaktywnością. Każda planeta, na której znana jest jakaś legenda o Ziemi, jest przekonana, że, z takiego czy innego powodu, Ziemia jest niedostępna.

— Tak to z grubsza wygląda — przyznał Pelorat.

— Wiele osób na Sayshell uważa — powiedział Trevize — że Gaja znajduje się niedaleko. Niektórzy potrafią nawet prawidłowo wskazać gwiazdę, wokół której krąży, a mimo to wszyscy są przekonani, że jest ona niedostępna. Być może również na Comporellonie są ludzie, którzy wierzą święcie, że Ziemia jest radioaktywna i martwa, ale potrafią wskazać gwiazdę, wokół której krąży. Jeśli tak, to będziemy wiedzieli, dokąd mamy lecieć i polecimy tam, nawet gdyby uważali, że jest niedostępna. Przecież akurat tak postąpiliśmy w przypadku Gai.

— Ale Gaja chciała, żebyście przylecieli — powiedziała Bliss. — Nie mogliście wprawdzie uciec z naszych rąk, ale nie zamierzaliśmy uczynić wam nic złego. A jeśli Ziemia jest również potężna, ale bynajmniej nie życzliwa? Co wtedy?

— Muszę tam się dostać, bez względu na konsekwencje. Ale to tylko moja sprawa. Kiedy zlokalizuję Ziemię, będziecie mogli rozstać się ze mną. Wysadzę was na najbliższym świecie należącym do Federacji Fundacyjnej albo, jeśli będziecie chcieli, odstawię was z powrotem na Gaję i potem polecę sam na Ziemię.

— Słuchaj, stary — powiedział wyraźnie przygnębiony Pelorat. — Nie mów, proszę, takich rzeczy. Nawet mi przez głowę nie przeszło, żeby zostawić cię samego.

— A mnie, żeby zostawić Pela — powiedziała Bliss, gładząc Pelorata po policzku.

— No więc dobrze. Niedługo będziemy mogli wykonać skok na Comporellon, a potem — miejmy nadzieję — na Ziemię.

Загрузка...