Trevize patrzył przez chwilę na Pelorata z wyraźną irytacją. Potem spytał:
— Czy widziałeś coś, czego ja nie widziałem i o czym mi nie powiedziałeś?
— Nie — odparł łagodnie Pelorat. — Widziałeś to i, jak już mówiłem, próbowałem ci o tym powiedzieć, ale nie chciałeś mnie słuchać.
— No to spróbuj jeszcze raz.
— Nie znęcaj się nad nim, Trevize — powiedziała Bliss.
— Nie znęcam się. Pytam o informację. A ty go nie rozpieszczaj.
— Proszę, posłuchajcie mnie, zamiast słuchać jedno drugiego — powiedział Pelorat. — Pamiętasz, Golan, jak rozmawialiśmy o dawnych próbach odkrycia miejsca, z którego pochodzi gatunek ludzki? O projekcie Yariffa? No wiesz, o tych próbach ustalenia czasu kolonizacji różnych planet, opartych na założeniach, że wszystkie planety zostały skolonizowane przez ekspedycje wyruszające z kolebki ludzkości równomiernie we wszystkich kierunkach. Postępując odwrotnie, od później do wcześniej założonych światów, mielibyśmy w końcu dojść do punktu wyjścia, gdzie przecinałyby się linie prowadzące ze wszystkich stron.
Trevize kiwnął niecierpliwie głową.
— Pamiętam tyle, że nic z tego nie wyszło, gdyż daty założenia poszczególnych światów były nieprawdziwe.
— Zgadza się, stary. Ale światy, którymi zajmował się Yariff, zostały założone przez drugą falę kolonizatorów. W tym czasie podróże nadprzestrzenne były już dość popularne i kolonizacja musiała odbywać się nieregularnie. Przeskakiwanie dużych odległości było bardzo proste i kolonizacja niekoniecznie musiała postępować symetrycznie we wszystkich kierunkach. To zsumowało się z problemem niewiarygodnych dat.
Ale pomyśl, Golan o światach Przestrzeńców. One zostały założone przez pierwszą falę osadników. Metoda podróży przez nadprzestrzeń nie była wtedy jeszcze doskonała i na pewno było mniej skakania, a może wcale. Kiedy podczas drugiej fali ekspansji zostały założone, być może bezładnie, miliony światów, to podczas pierwszej skolonizowano, prawdopodobnie według pewnego porządku, tylko pięćdziesiąt. Podczas kiedy druga fala osadników potrzebowała dwudziestu tysięcy lat, aby założyć te miliony światów, to pierwsza założyła swoje w ciągu kilkuset lat, a więc — w porównaniu z drugą — prawie w jednej chwili. Tych pierwszych pięćdziesiąt światów powinno być rozmieszczonych z grubsza symetrycznie wokół świata pierwotnego.
Mamy współrzędne tych światów. Sfotografowałeś je, pamiętasz, siedząc na tym posągu. To coś czy ktoś, kto niszczy informacje dotyczące Ziemi, albo przeoczyło te współrzędne, albo nie pomyślało, że mogą nam one dostarczyć potrzebnych danych. Musisz tylko skorygować te współrzędne, biorąc pod uwagę ruchy gwiazd w ciągu ostatnich dwudziestu tysięcy lat, a potem znaleźć centrum tej kuli. Wypadnie ono blisko słońca Ziemi, a przynajmniej tego miejsca, w którym znajdowało się dwadzieścia tysięcy lat temu.
Trevize otworzył z wrażenia usta, słuchając tej przemowy, i minęło dobrych kilka minut po jej zakończeniu, zanim je zamknął.
— Dlaczego ja nie pomyślałem o tym? — powiedział.
— Próbowałem ci to powiedzieć jeszcze na Melpomenii.
— Jestem pewien, że próbowałeś. Janov, przepraszam, że cię nie chciałem słuchać. Faktem jest, że nie przyszło mi do głowy, iż… — przerwał z zakłopotaną miną.
Pelorat zachichotał cicho.
— Iż mogę mieć coś ważnego do powiedzenia. Myślę, że normalnie jest tak faktycznie, ale tym razem, rozumiesz, było to coś z mojej działki. Jestem pewien, że ogólnie biorąc, byłbyś zupełnie usprawiedliwiony nie chcąc mnie słuchać.
— Nic podobnego — rzekł Trevize. — Nie jest tak, Janov. Czuję się jak głupiec i w pełni zasługuję na to, żeby się tak czuć. Raz jeszcze przepraszam… a teraz muszę iść do komputera.
Wszedł z Peloratem do sterowni. Pelorat, jak zwykle, patrzył z mieszaniną podziwu i niedowierzania, jak Trevize kładzie ręce na pulpicie i stapia się z komputerem niemal w jeden organizm.
— Muszę przyjąć parę założeń, Janov — powiedział Trevize z nieobecnym wyrazem twarzy, który przyjmował zawsze podczas pracy z komputerem. — Muszę założyć, że pierwsza liczba wyraża odległość w parsekach, a pozostałe dwie kąty w radianach, przy czym pierwsza z nich odnosi się, żeby się tak wyrazić, do kierunku góra-dół, a druga prawo-lewo. Dalej muszę założyć, że plus i minus są używane w miarach tych kątów zgodnie z obowiązującymi nadal regułami i że punkt zero — zero zero określa położenie słońca Melpomenii.
— To brzmi zupełnie rozsądnie — rzekł Pelorat. — Tak myślisz? Jest sześć możliwych sposobów uporządkowania liczb, cztery możliwe sposoby uporządkowania znaków, odległości mogą być podane w latach świetlnych, a nie w parsekach, kąty w stopniach, zamiast w radianach. To już daje dziewięćdziesiąt sześć różnych kombinacji. Do tego trzeba dodać, że jeśli odległości podane są w latach świetlnych, to trzeba znać długość roku przyjętego w tych obliczeniach. Dodaj do tego fakt, że nie wiem, co przyjęto za podstawę obliczenia kątów… przypuszczam, że w jednym przypadku równik Melpomenii, ale jaki był ich południk zerowy?
Pelorat zmarszczył czoło.
— Z tego, co mówisz, wynika, że to beznadziejna sprawa.
— Nie beznadziejna. W tym wykazie są umieszczone Aurora i Solaria, a wiem, gdzie one się znajdują. Wezmę ich współrzędne i zobaczę, czy uda mi się je prawidłowo zlokalizować. Jeśli wypadną w niewłaściwym miejscu, to będę korygował współrzędne, dopóki nie uzyskam ich prawdziwego położenia. Dzięki temu dowiem się, które z moich założeń dotyczących kryteriów ustalania tych współrzędnych były błędne. A kiedy poprawię założenia, będę mógł poszukać środka tej sfery.
— Jeśli jest tyle możliwości zmian, to czy nie utrudni ci to decyzji, co najpierw robić?
— Co? — rzekł Trevize, pochłonięty obliczeniami. Kiedy Pelorat powtórzył pytanie, odparł: — No cóż, jest szansa, że te współrzędne zostały podane zgodnie z obowiązującymi w całej Galaktyce kryteriami, a nastawienie na nieznany południk zerowy nie jest trudnym zadaniem. Te systemy lokalizowania punktów w przestrzeni zostały wypracowane dawno temu i większość astronomów uważa, że pochodzą z czasów jeszcze sprzed wprowadzenia podróży międzygwiezdnych. Ludzie są w wielu sprawach bardzo konserwatywni i prawie nigdy nie zmieniają konwencji numerycznych, kiedy już do nich przywykli. Myślę, że nawet zaczynają je błędnie poczytywać za prawa natury… Co zresztą jest uzasadnione, bo gdyby każdy świat miał swoje własne konwencje dotyczące miar, które przy tym zmieniałyby się co stulecie, to jestem święcie przekonany, że ustałby wszelki postęp naukowy. Mówiąc to, najwyraźniej pochłonięty był swą pracą, gdyż wolno i z przerwami cedził słowa. W końcu mruknął: — A teraz cicho.
Siedział przez kilka minut ze zmarszczonym czołem i skupioną miną, aż wreszcie wyprostował się w krześle i głęboko zaczerpnął powietrza. Powiedział cicho:
— Konwencje pasują. Zlokalizowałem Aurorę. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości… Widzisz?
Pelorat popatrzył na pole gwiezdne, z jedną jaśniejszą gwiazdą bliżej środka ekranu i spytał:
— Jesteś tego pewien?
— Moja opinia się nie liczy — odparł Trevize. To komputer jest pewien. W końcu byliśmy na Aurorze. Mamy jej dane — średnicę, masę, jasność, temperaturę, szczegóły jej spektrum, nie mówiąc już nic o układzie sąsiednich gwiazd. Komputer twierdzi, że to jest Aurora.
— Wobec tego myślę, że musimy mu uwierzyć na słowo.
— Musimy, wierz mi. Pozwól teraz, że przestawię ekran, żeby komputer mógł się zabrać do roboty. Ma pięćdziesiąt zestawów danych i każdym będzie musiał zająć się osobno.
Mówiąc to, Trevize manipulował ekranem. Normalnie komputer pracował w czterech wymiarach czasoprzestrzeni, ale ludzie, sprawdzając to na ekranie, rzadko potrzebowali więcej niż dwu wymiarów. Teraz jednak ekran wydawał się tworzyć ciemną przestrzeń tak samo głęboką, jak długą i szeroką. Trevize wygasił prawie zupełnie światła w sterowni, aby lepiej widzieć blask gwiazd.
— Zaraz się zacznie — szepnął.
Chwilę potem na ekranie pojawiła się gwiazda, potem inna, a potem jeszcze inna. Obraz przesuwał się nieco za każdym razem, tak aby na ekranie mogły się pomieścić wszystkie gwiazdy. Wyglądało to tak, jakby przestrzeń cofała się, dając coraz rozleglejszą panoramę. Trzeba do tego dodać przesunięcia obrazu to w górę, to w dół, w lewo lub prawo…
Ostatecznie na ekranie znalazło się pięćdziesiąt gwiazd, zawieszonych w trójwymiarowej przestrzeni.
— Spodziewałem się pięknego, kulistego układu — powiedział Trevize — a tymczasem wygląda to jak szkielet śnieżnej kuli, którą zbyt pośpiesznie ulepiono ze zbyt twardego i sypkiego śniegu.
— Czy to znaczy, że wszystko na nic?
— Wprowadza to pewną dodatkową trudność, ale myślę, że nic na to nie można poradzić. Już same gwiazdy nie są w przestrzeni rozmieszczone równomiernie, a tym bardziej planety nadające się do zamieszkania, a zatem muszą być pewne nierówności w układzie nowo zasiedlanych planet. Komputer przesunie każdy z tych punkcików w miejsce, w którym teraz znajduje się odpowiadający mu świat, biorąc pod uwagę jego prawdopodobne ruchy w okresie ostatnich dwudziestu tysięcy lat ale nie powinno to wymagać zbyt wielkich poprawek — a potem dopasuje do nich „najlepszy kształt kulisty”. Innymi słowy, znajdzie powierzchnię sferyczną, od której poszczególne punkty będzie dzieliła najmniejsza odległość. Potem znajdziemy środek tej kuli. Ziemia powinna leżeć dość blisko środka. Taką przynajmniej możemy mieć nadzieję… Nie zajmie to dużo czasu.
I rzeczywiście nie zajęło. Trevize, który przecież przywykł do tego, że komputer dokonuje cudów, nie posiadał się ze zdziwienia, że trwało to tak krótko.
Polecił komputerowi, aby — kiedy ustali współrzędne środka „najlepszej kuli” — dał o tym znać miękkim, wibrującym sygnałem dźwiękowym. Nie było to właściwie niczym uzasadnione, ale miło byłoby usłyszeć ten właśnie dźwięk i dowiedzieć się, że poszukiwania dobiegły końca.
Już po kilku minutach rozległ się dźwięk przypominający głos lekko uderzonego gongu. Narastał coraz bardziej, aż prawie fizycznie zaczęli odczuwać wibrowanie powietrza, a potem powoli zamarł.
Niemal natychmiast ukazała się w drzwiach Bliss.
— Co to było? — spytała, spoglądając na nich rozszerzonymi z emocji oczami. — Alarm?
— Nic podobnego — odparł Trevize.
— Być może udało się nam ustalić położenie Ziemi — pospieszył z wyjaśnieniami Pelorat. — Ten dźwięk to był sygnał komputera zawiadamiający nas o tym.
— Mogliście mnie ostrzec — powiedziała i weszła do sterowni.
— Przepraszam, Bliss — rzekł Trevize. — Nie przypuszczałem, że ten sygnał będzie aż tak głośny.
Za Bliss do pokoju wsunęła się Fallom.
— Co to był za dźwięk, Bliss? — spytała.
— Widzę, że ona też jest ciekawa — powiedział Trevize. Wyprostował się w krześle. Czuł się wyczerpany. Teraz trzeba było skonfrontować ustalenia komputera z rzeczywistością, skoncentrować się na współrzędnych wyznaczających środek przestrzeni, w której znajdowały się światy Przestrzeńców i sprawdzić, czy jest tam rzeczywiście jakaś gwiazda typu G. I tym razem zwlekał z podjęciem oczywistych kroków, nie czując się na siłach poddać hipotetyczne rozwiązanie rozstrzygającej próbie.
— Owszem — odparła Bliss. — Co w tym dziwnego? Jest tak samo istotą ludzką, jak my.
— Jej rodzic byłby odmiennego zdania — rzekł z roztargnieniem Trevize. — Martwi mnie to dziecko. To zły omen.
— A na jakiej podstawie tak twierdzisz? — żachnęła się Bliss. Trevize rozłożył ręce.
— Czuję to.
Bliss obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem i odwróciła się do Fallom.
— Próbujemy zlokalizować Ziemię, Fallom powiedziała.
— A co to jest Ziemia?
— Świat, ale szczególny. Pochodzili stamtąd nasi przodkowie. Wiesz, co znaczy słowo „przodkowie”, Fallom?
— Czy to znaczy…? — Ostatnie słowo nie było ogólnogalaktyczne.
— To starożytna nazwa przodków, Bliss — wyjaśnił Pelorat. — Bliższy temu jest nasz termin „pradziadowie”.
— Znakomicie — powiedziała Bliss, uśmiechając się promiennie. — Ziemia jest światem, z którego wywodzili się nasi pradziadowie, Fallom. Twoi i moi, Pelorata i Trevizego.
— Twoi, Bliss… i moi. — Na twarzy Fallom widać było wielkie zdziwienie. — Oboje?
— Była tylko jedna grupa pradziadów — powiedziała Bliss. — My wszyscy mieliśmy tych samych pradziadów.
— Wygląda mi na to, że to dziecko doskonale wie, że jest odmienne od nas — odezwał się Trevize.
— Nie mów tak — powiedziała do niego cicho Bliss. — Trzeba w niej wyrobić przekonanie, że nie jest odmienna. Przynajmniej zasadniczo.
— Myślę, że hermafrodytyzm to rzecz raczej zasadnicza.
— Mówię o mózgu.
— Przetworniki to też rzecz zasadnicza.
— Daj spokój, nie szukaj dziury w całym. Bez względu na szczegóły, ona jest istotą inteligentną, i to istotą ludzką.
Obróciła się do Fallom, podnosząc głos do normalnego tonu:
— Pomyśl o tym spokojnie, Fallom, i zastanów się, co to dla ciebie znaczy. Mieliśmy tych samych pradziadów. Wszyscy ludzie na wszystkich — wielu, wielu — światach mieli tych samych przodków, a ci przodkowie żyli pierwotnie na świecie zwanym Ziemią. To znaczy, że wszyscy jesteśmy spokrewnieni, prawda?… A teraz wracaj do naszej kabiny i przemyśl to.
Obrzuciwszy zamyślonym spojrzeniem Trevizego, Fallom odwróciła się i wybiegła, popędzona czułym klapsem wymierzonym jej przez Bliss.
Bliss zwróciła się do Trevizego:
— Trevize, obiecaj mi, proszę, że powstrzymasz się w jej obecności od wygłaszania komentarzy, które mogłyby nasunąć jej podejrzenie, że jest inna niż my.
— Obiecuję — odparł Trevize. — Nie chcę utrudniać ani odwracać procesu jej edukacji, ale niestety — ona jest inna niż my.
— Pod pewnymi względami. Tak samo jak ja czy Pel jesteśmy inni niż ty.
— Nie bądź naiwna, Bliss. W jej przypadku różnice są o wiele większe.
— Trochę większe. Bardziej ważne są podobieństwa. I ona, i jej ziomkowie staną się pewnego dnia częściami Galaxii, i to bardzo pożytecznymi częściami. Jestem tego pewna.
— W porządku. Nie będę się spierał. — Z wyraźną niechęcią odwrócił się do komputera. — A tymczasem obawiam się, że będę musiał sprawdzić hipotetyczne położenie Ziemi w rzeczywistej przestrzeni.
— Obawiasz się?
— No a jeśli — Trevize uniósł ramiona w, jak mu się wydawało, półkomicznym ruchu — okaże się, że w tym miejscu nie ma żadnej odpowiedniej gwiazdy?
— No to nie ma i już — powiedziała Bliss.
— Zastanawiam się, czy jest sens sprawdzać to w tej chwili. I tak jeszcze przez parę dni nie będziemy mogli wykonać skoku.
— A tymczasem ty będziesz cierpiał męki, analizując różne możliwości. Sprawdź to teraz. Czekanie niczego nie zmieni.
Trevize siedział przez chwilę z zaciśniętymi ustami, a potem powiedział:
— Masz rację. A więc do dzieła!
Położył dłonie na pulpicie i ekran pociemniał.
— Wobec tego wychodzę — powiedziała Bliss. — Będziesz się denerwował, jeśli tu zostanę. Wyszła, machnąwszy na pożegnanie ręką.
— Rzecz w tym — mruknął Trevize — że musimy najpierw sprawdzić mapę Galaktyki, która jest w pamięci komputera, i nawet jeśli słońce Ziemi znajduje się w miejscu, które obliczył komputer, to nie powinno go być na mapie. Ale wtedy…
Zamilkł ze zdumienia, kiedy na ekranie rozbłysły gwiazdy. Było ich dość dużo, ale światło miały przyćmione. Tylko tu i ówdzie widać było jakiś jaśniej świecący punkt. Jednak zupełnie blisko środka ekranu widniała gwiazda wyraźnie jaśniejsza od całej reszty.
— Mamy ją — krzyknął triumfalnie Pelorat. Stary, mamy ją. Zobacz, jaka jasna.
— Każda gwiazda, która znalazłaby się w punkcie przecięcia współrzędnych, byłaby jasna — powiedział Trevize, wyraźnie starając się zapanować nad sobą, aby nie cieszyć się przedwcześnie. — W końcu znajduje się tylko o parsek od punktu, w którym zbiegają się współrzędne. Niemniej nie jest to na pewno ani czerwony karzeł, ani czerwony olbrzym, ani gorąca niebiesko-biała. Poczekajmy na informacje, komputer sprawdza w banku danych.
Przez kilka sekund panowało milczenie. Potem Trevize powiedział:
— Klasa widmowa G-2: — Po krótkiej chwili dodał: — Średnica 1,4 miliona kilometrów, masa 1,02 razy większa od masy słońca Terminusa, temperatura powierzchni 6 000 w skali bezwzględnej, obrót wokół osi — powolny, poniżej trzydziestu dni, brak niezwykłej aktywności czy nieregularności.
— Czy to nie są typowe cechy gwiazd, w których systemach można znaleźć planety nadające się do zamieszkania? — spytał Pelorat.
— Owszem, typowe — skinął głową Trevize. A więc takie, jakie spodziewaliśmy się znaleźć u słońca Ziemi. Jeśli właśnie tam powstało życie, to słońce Ziemi powinno być modelowym przykładem takiej gwiazdy.
— A więc jest duża szansa, że wokół tej gwiazdy krąży zamieszkana planeta.
— Nie musimy spekulować na ten temat — powiedział Trevize, który zdawał się być całkowicie zaskoczony takim obrotem spraw.
— Na mapie Galaktyki jest ono oznaczone jako słońce, w którego układzie znajduje się planeta nadająca się do zamieszkania… ale ze znakiem zapytania.
Entuzjazm Pelorata wzrósł jeszcze bardziej.
— Tego właśnie powinniśmy się spodziewać, Golan. Jest tam planeta, na której istnieje życie, ale próby ukrycia tego faktu sprawiły, że dotyczące jej dane są mgliste i twórcy tej mapy, z której korzysta komputer, nie byli pewni jak jest naprawdę.
— Nie — powiedział Trevize. — To nie jest to, czego powinniśmy się spodziewać, i to mnie martwi. Powinniśmy się spodziewać znacznie mniej. Biorąc pod uwagę skuteczność, z jaką zostały wszędzie wymazane dane dotyczące Ziemi, należało oczekiwać, że twórcy tej mapy nie będą w ogóle wiedzieli, że w tym układzie istnieje życie, nie mówiąc już o ludziach. Nie powinni wiedzieć nawet tego, że istnieje słońce Ziemi. Na tej mapie nie ma światów Przestrzeńców. Dlaczego więc miałoby na niej być słońce Ziemi?
— No, ale tak czy inaczej jest na niej. Czy jest sens spierać się o to? Czy są tam jeszcze jakieś inne informacje o tej gwieździe?
— Nazwa.
— Aha. Jaka? — Alfa.
Pelorat przez chwilę milczał, a potem krzyknął radośnie:
— To jest to, stary! To ostateczny dowód. Zauważ tylko, co ona znaczy.
— To ona coś znaczy? — rzekł Trevize. — Dla mnie to tylko nazwa, i do tego dziwna. Nie brzmi po galaktycznemu.
— Bo to nie jest ogólnogalaktyczny. To jest jakiś prehistoryczny ziemiański język, ten sam, do którego należy słowo Gaja, nazwa planety, z której pochodzi Bliss.
— Co wobec tego znaczy „Alfa”?
— Alfa jest pierwszą literą alfabetu tego starożytnego języka. To jedna z najlepiej poświadczonych informacji, jakie o nim mamy. W czasach starożytnych używano czasami tej litery dla oznaczenia pierwszej rzeczy z jakiegoś zbioru. Nazwa „Alfa” implikuje, że jest to pierwsze słońce. A czy pierwszym słońcem nie było to, wokół którego obracała się pierwsza planeta, na której żyli ludzie — Ziemia?
— Jesteś tego pewien?
— Absolutnie — rzekł Pelorat.
— Czy w starych legendach — jesteś w końcu mitologiem — słońce Ziemi ma jakieś niezwykłe cechy?
— Nie, skąd? Na mocy definicji musi to być typowe słońce, a cechy, które podał nam komputer, są też — myślę — typowe. Tak?
— Przypuszczam, że słońce Ziemi jest pojedynczą gwiazdą?
— Ależ oczywiście! — powiedział Pelorat. — O ile wiem, wszystkie zamieszkane światy znajdują się w układach pojedynczych gwiazd.
— Tak też sam bym myślał — rzekł na to Trevize. — Problem w tym, że gwiazda widoczna pośrodku ekranu jest podwójna, nie pojedyncza. Jaśniejsza z tych dwóch jest istotnie typowa. To ta, której dane podał nam komputer. Jednakże wokół tej gwiazdy krąży inna gwiazda o okresie obrotu wynoszącym z grubsza osiemdziesiąt lat i masie równej czterem piątym masy tej jaśniejszej. Nieuzbrojonym okiem nie jesteśmy w stanie stwierdzić, że są tam dwie gwiazdy, ale gdybym powiększył obraz, to na pewno byśmy to zobaczyli.
— Jesteś tego pewien, Golan? — spytał zupełnie zaskoczony Pelorat.
— Tak podaje komputer. A jeśli patrzymy na gwiazdę podwójną, to nie jest to słońce Ziemi. Nie może być to słońce Ziemi.
Trevize przerwał kontakt z komputerem i zapaliły się światła.
Bliss najwidoczniej wzięła to za znak świadczący, że może wrócić, więc weszła do sterowni, z Fallom depczącą jej po piętach.
— No i jakie rezultaty? — spytała.
— Niezbyt zachęcające — rzekł bezbarwnym głosem Trevize. — W miejscu, gdzie spodziewałem się znaleźć słońce Ziemi, jest gwiazda podwójna. Słońce Ziemi jest gwiazdą pojedynczą, a więc to nie jest ta gwiazda.
— I co teraz, Golan? — rzekł Pelorat.
Trevize wzruszył ramionami.
— Tak naprawdę nie spodziewałem się znaleźć Ziemi w środku tej kuli. Nawet Przestrzeńcy nie mogli zakładać swoich światów w takim porządku, że utworzyłyby one w przestrzeni dokładnie kulistą formę. Aurora, najstarszy ze światów Przestrzeńców, mogła też wysłać swoich kolonistów, a oni mogli zniekształcić tę formę. Poza tym być może słońce Ziemi nie poruszało się z prędkością równą przeciętnej prędkości światów Przestrzeńców.
— A zatem słońce Ziemi może się znajdować wszędzie. To chcesz powiedzieć? — rzekł Pelorat.
— Nie. Wcale nie wszędzie. Te wszystkie możliwe błędy nie mogą jednak prowadzić nas na manowce. Słońce Ziemi musi leżeć gdzieś w pobliżu tych współrzędnych. Gwiazda, którą odkryliśmy prawie dokładnie w miejscu przecięcia się tych współrzędnych, musi być śąsiadem słońca Ziemi z wyjątkiem tego, że jest gwiazdą podwójną — ale tak widocznie jest w tym przypadku.
— Ale przecież w takim razie znaleźlibyśmy słońce Ziemi na mapie, prawda? To znaczy, w pobliżu Alfy.
— Nie, bo jestem pewien, że słońca Ziemi nie ma na tej mapie. To właśnie wzbudziło moje podejrzenia, kiedy wykryliśmy Alfę. Bez względu na to, jak bardzo przypomina słońce Ziemi, sam fakt, że jest uwzględnione na mapie, nasunął mi podejrzenie, że to nie jest to, czego szukamy.
— No dobrze — powiedziała Bliss. — Dlaczego wobec tego nie skoncentrować się na tych współrzędnych w prawdziwej przestrzeni, a nie w komputerowym modelu? Jeśli okaże się, że blisko środka jest jakaś jasna gwiazda, której nie ma na mapie znajdującej się w pamięci komputera, a która ma takie cechy jak Alfa, ale jest pojedyncza, to czy nie będzie to mogło być słońce Ziemi?
Trevize westchnął.
— Gdyby się okazało, że tak jest, to gotów byłbym postawić połowę mojego skromnego majątku na to, że wokół tej gwiazdy krąży planeta Ziemia… Ale boję się to sprawdzić.
— Bo nie chcesz się zawieść?
Trevize skinął głową.
— Ale dajcie mi chwilę, żebym mógł złapać oddech — powiedział — i zmuszę się do tego.
Podczas gdy cała trójka spoglądała na siebie, do pulpitu komputera podeszła Fallom i popatrzyła z zaciekawieniem na widoczne na nim ślady dłoni. Wyciągnęła rękę, chcąc ich dotknąć, ale Trevize powstrzymał ją gwałtownym ruchem i powiedział ostro:
— Nie wolno dotykać, Fallom.
Fallom zrobiła przestraszoną minę i uciekła pod opiekę przyjaznego ramienia Bliss.
— Musimy się z tym zmierzyć, Golan — powiedział Pelorat. — A co będzie, jeśli nic nie znajdziesz w rzeczywistej przestrzeni?
— Wtedy będę musiał wrócić do pierwotnego planu i odwiedzić po kolei czterdzieści siedem światów Przestrzeńców.
— A jeśli i to nic nie przyniesie?
Trevize z irytacją potrząsnął głową, jak gdyby chciał odrzucić taką myśl. Patrząc w dół na swoje kolana, powiedział:
— Wtedy będę musiał pomyśleć o czymś innym. — A jeśli w ogóle nie ma żadnego świata pradziadów?
Na dźwięk tego wysokiego głosu Trevize gwałtownie podniósł głowę.
— Kto to powiedział? — spytał.
Było to zbyteczne pytanie. Niedowierzanie szybko minęło. Wiedział, kto pytał.
— Ja — rzekła Fallom.
Trevize spojrzał na nią, marszcząc lekko brwi.
— Rozumiesz, o czym mówiliśmy?
— Szukacie świata pradziadów, ale jeszcze go nie znaleźliście — odpowiedziała Fallom. — Może nie ma takiego świata.
— Nie, Fallom — powiedział poważnie Trevize. — Zadano sobie wiele trudu, aby ukryć jego istnienie. Jeśli zadaje się sobie tyle trudu, żeby coś ukryć, to znaczy, że jest coś do ukrycia. Rozumiesz, co mówię?
— Tak — odparła Fallom. — Nie pozwalasz mi dotykać tych rąk na stole. Skoro nie pozwalasz mi tego robić, to znaczy, że byłoby ciekawe dotknąć ich.
— Ale nie dla ciebie, Fallom… Bliss, tworzysz potwora, który zniszczy nas wszystkich. Nie pozwalaj jej tu nigdy wchodzić, jeśli nie będzie mnie przy pulpicie. I nawet wtedy pomyśl dwa razy, zanim to zrobisz, dobrze?
Ten mały incydent sprawił jednak, że opuściło go niezdecydowanie. Powiedział:
— Lepiej zabiorę się do pracy. Jeśli będę tak tu siedział, zastanawiając się, co robić, to to małe straszydło przejmie dowództwo statku.
Światło przygasło, a Bliss rzekła szeptem:
— Obiecałeś mi, pamiętaj. Nie nazywaj jej, kiedy słucha, potworem ani straszydłem.
— No to miej ją na oku i naucz ją dobrego zachowania. Powiedz jej, że dzieci nie powinno się nigdy słyszeć i rzadko oglądać.
Bliss zmarszczyła czoło.
— Twój stosunek do dzieci jest po prostu przerażający.
— Być może, ale nie czas teraz o tym rozmawiać. Potem powiedział głosem, w którym można było wyczuć zarówno ulgę, jak i zadowolenie:
— Znowu mamy Alfę. Tym razem w rzeczywistej przestrzeni… A na lewo od niej, trochę do góry, jest inna, tak samo jasna gwiazda, której nie ma na mapie. To słońce Ziemi. Założę się o cały swój majątek.
— I tak nie weźmiemy ani części twojego majątku, jeżeli przegrasz, więc dlaczego nie załatwić tej sprawy od razu? — powiedziała Bliss. — Lećmy tam, jak tylko będziemy gotowi do skoku.
— O nie — potrząsnął głową Trevize. — Tym razem nie powstrzymuje mnie ani niezdecydowanie, ani strach. Jestem tylko ostrożny. Odwiedziliśmy trzy nieznane światy i trzy razy spotkaliśmy się z jakimś niespodziewanym niebezpieczeństwem. Co więcej, każdy z tych światów musieliśmy opuszczać w pośpiechu. Tym razem sprawa ma dla nas znaczenie kluczowe i nie mam zamiaru grać w ciemno, a w każdym razie zrobię, co mogę, aby zajrzeć w karty. Na razie znamy tylko niejasne opowieści o radioaktywności na Ziemi, a to za mało. Ale na szczęście, czego nikt nie mógł przewidzieć, o kilka parseków od Ziemi znajduje się planeta, na której żyją ludzie…
— Czy możemy powiedzieć na pewno, że w układzie Alfy znajduje się planeta zamieszkana przez ludzi? — wpadł mu w słowo Pelorat. — Powiedziałeś, że komputer postawił przy niej znak zapytania.
— Tak czy inaczej — odparł Trevize — warto spróbować. Dlaczego nie mielibyśmy przyjrzeć się jej? Jeśli faktycznie żyją tam ludzie, to przekonamy się, czy wiedzą coś o Ziemi. W końcu dla nich Ziemia nie jest legendarną planetą, lecz sąsiednim światem, dobrze widocznym na niebie.
— To niezły pomysł — powiedziała Bliss. Przyszło mi na myśl, że jeśli Alfa jest zamieszkana, a jej mieszkańcy nie są typowymi izolami, to mogą być przyjaźnie nastawieni do innych i być może uda nam się dostać tam trochę przyzwoitego jedzenia.
— I spotkać miłych ludzi — rzekł Trevize. Nie zapominaj o tym. A co ty na to, Janov?
— Decyzja należy do ciebie, stary. Polecę tam, gdzie ty.
— Znajdziemy Jemby’ego? — spytała nagle Fallom.
— Poszukamy go, Fallom — rzekła szybko Bliss, zanim Trevize zdążył coś odpowiedzieć.
— A więc postanowione — zakończył Trevize. — Lecimy na Alfę.
— Dwie duże gwiazdy — powiedziała Fallom, wskazując na ekran.
— Zgadza się — rzekł Trevize. — Dwie… Bliss, miej ją na oku. Nie chcę, żeby tu czegoś dotykała.
— Fascynują ją maszyny — powiedziała Bliss.
— Tak, wiem o tym — odparł Trevize — ale mnie nie fascynuje jej fascynacja… Chociaż, prawdę mówiąc, widok dwóch gwiazd jaśniejących na ekranie w tym samym czasie fascynuje mnie tak samo jak ją.
Obie gwiazdy były już na tyle jasne, że niedługo powinny się ukazać ich tarcze. Ekran automatycznie przeszedł na gęstszy filtr, który zatrzymywał promieniowanie ciężkie i zmniejszał jasność światła, aby nie doszło do uszkodzenia siatkówki u patrzących. W konsekwencji tego pojawiło się na ekranie kilka innych gwiazd, których światło było dotąd przyćmione blaskiem bijącym od podwójnej.
— Chodzi o to — dodał Trevize — że nigdy jeszcze nie znalazłem się tak blisko podwójnej gwiazdy.
— Nigdy? — spytał Pelorat ze zdziwieniem w głosie. — Jak to możliwe?
Trevize roześmiał się.
— Byłem w wielu miejscach, Janov, ale nie jestem takim galaktycznym włóczęgą, za jakiego mnie uważasz.
— Dopóki cię nie poznałem, Golan — powiedział Pelorat — nigdy nie byłem w przestrzeni, ale zawsze myślałem, że jeśli ktoś już się na to zdobył…
— To był wszędzie — dokończył Trevize. Wiem. To zupełnie naturalne. Cały kłopot z tymi, którzy nie wychylili nigdy nosa poza swą planetę, polega na tym, że choć niby wiedzą, jak jest w istocie, nie potrafią sobie po prostu wyobrazić ogromu Galaktyki. Moglibyśmy podróżować przez całe życie, a i tak nie zdołalibyśmy zwiedzić nawet jej połowy. Poza tym nikt nigdy nie latał do gwiazd podwójnych.
— Dlaczego? — spytała Bliss, marszcząc czoło. — W porównaniu z wciąż podróżującymi izolami, my, na Gai wiemy mało o astronomii, ale mam wrażenie, że gwiazdy podwójne nie są takie rzadkie.
— Owszem, nie są — odparł Trevize. — Faktycznie jest ich więcej niż gwiazd pojedynczych. Jednak tworzenie się dwu gwiazd w ścisłym wzajemnym związku zniekształca normalny proces powstawania planet. Gwiazdy podwójne mają mniej materiału planetarnego niż pojedyncze. Planety, które się wokół nich formują, często mają względnie niestałe orbity i bardzo rzadko zdarza się, aby panowały na nich warunki umożliwiające istnienie życia.
Myślę, że dawni odkrywcy badali z bliska wiele gwiazd podwójnych, ale z czasem, mając na uwadze potrzeby osadnictwa, skoncentrowali swą uwagę na pojedynczych. No a kiedy cała Galaktyka została gęsto zaludniona, to oczywiście loty ograniczyły się praktycznie do handlu i komunikacji między zamieszkanymi światami krążącymi wokół gwiazd pojedynczych. Przypuszczam, że w okresach zbrojeń czasami zakładano bazy wojskowe na małych, normalnie nie zamieszkanych światach krążących wokół jednej z pary gwiazd, która akurat miała ważne strategiczne położenie, ale kiedy udoskonalono metody lotu przez nadprzestrzeń, bazy te stały się niepotrzebne.
— To zadziwiające, o ilu rzeczach nic nie wiem — rzekł z zawstydzeniem Pelorat.
Trevize uśmiechnął się.
— Nie bierz tego tak poważnie, Janov. Kiedy byłem we flocie, musieliśmy wysłuchiwać w nieskończoność wykładów o przestarzałych metodach taktyki wojennej, których nikt nigdy nie planował ani nie zamierzał stosować, a które nam wciskano na zasadzie przyzwyczajenia. Teraz odklepałem kawałek starej lekcji. Pomyśl lepiej o tym, jak dużo wiesz o mitologii, folklorze i starożytnych językach, o tych wszystkich sprawach, o których ja nie mam pojęcia, a w których, oprócz ciebie, orientuje się zaledwie parę osób.
— No ale te dwie gwiazdy tworzą gwiazdę podwójną, a mimo to wokół jednej z nich krąży zamieszkana planeta — powiedziała Bliss.
— Mamy nadzieję, że jest zamieszkana, Bliss poprawił ją Trevize, a potem powiedział: — Zawsze zdarzają się wyjątki. W tym konkretnym przypadku jest to wyjątek z oficjalnym znakiem zapytania, co czyni całą sprawę jeszcze bardziej zagadkową… Nie, Fallom, te gałki nie są do zabawy… Słuchaj, Bliss, albo załóż jej kajdanki, albo zabierz ją stąd.
— Niczego tu nie zepsuje — ujęła się za nią Bliss, ale przyciągnęła małą do siebie. — Jeśli tak cię interesuje ta planeta, to dlaczego jeszcze tam nie jesteśmy?
— Przede wszystkim — odparł Trevize — jestem na tyle normalnym człowiekeim, żeby interesować się, jak ta gwiazda wygląda z bliska. Poza tym jestem na tyle normalny, żeby być ostrożnym. Jak już wcześniej mówiłem, od czasu odlotu z Gai nie zdarzyło się nic takiego, co by nie upewniło mnie, że należy mieć się na baczności.
— Golan która z tych gwiazd to Alfa? — spytał Pelorat.
— Nie martw się, nie zabłądzimy, Janov. Komputer dokładnie wie, która z nich jest Alfą, a zresztą my też wiemy. To ta. Jest bardziej gorąca. Ma bardziej żółty kolor, bo jest większa. Natomiast ta z prawej ma lekko pomarańczowy odcień, podobnie jak słońce Aurory, jeśli pamiętasz. Widzisz?
— Tak, teraz, kiedy zwróciłeś mi na nią uwagę. — Dobrze… Jaka jest druga litera alfabetu tego starożytnego języka, o którym mówiłeś?
Pelorat myślał przez chwilę, a potem powiedział:
— Beta.
— A więc nazwijmy tę pomarańczową Beta, a tę białożółtą Alfa. Kierujemy się właśnie ku Alfie.