13. Z dala od Solarii

56

Odlot nastąpił błyskawicznie. Trevize pozbierał swą bezużyteczną broń, otworzył luk wejściowy i wskoczyli do środka. Dopiero kiedy się unieśli, spostrzegł, że zabrali z sobą Falloma.

Prawdopodobnie nie udałoby im się uciec, gdyby nie fakt, że — w porównaniu z nimi — Solariapie niezbyt dobrze radzili sobie z poruszaniem się w powietrzu. Statek solaryjski potrzebował bardzo dużo czasu, żeby wylądować, natomiast komputerowi „Odległej Gwiazdy” wystarczył ułamek sekundy, aby wznieść statek pionowo w górę.

Wprawdzie uniezależnienie od oddziaływania siły grawitacji, a więc też bezwładności, powodowało, że nie odczuwali ujemnych skutków przyspieszenia, które normalnie towarzyszyły takiemu szybkiemu startowi, ale nie usuwało skutków oporu powietrza. Temperatura zewnętrznej warstwy pokrywy kadłuba wzrosła w o wiele szybszym tempie niż dopuszczał to regulamin obowiązujący we flocie (i instrukcja obsługi statku).

Kiedy nabierali wysokości, zauważyli, że wylądował drugi statek solaryjski i zbliża się jeszcze kilka innych. Trevize zaczął się zastanawiać z iloma robotami mogłaby sobie poradzić Bliss i po namyśle doszedł do wniosku, że gdyby pozostali na powierzchni planety kwadrans dłużej, to byłoby po nich.

Gdy znaleźli się już w przestrzeni (a przynajmniej w miejscu, gdzie były już tylko rzadkie pasemka egzosfery), Trevize skierował statek nad zacienioną stronę planety. W ciemnościach „Odległa Gwiazda” mogła szybciej ostygnąć i kontynuować wznoszenie się, oblatując powoli planetę.

Pelorat wyszedł z kabiny, którą zajmował z Bliss.

— Dziecko śpi normalnie — powiedział. — Pokazaliśmy mu, jak się korzysta z toalety i zrozumiało to od razu.

— Nie ma w tym nic dziwnego. Na pewno korzystało z podobnych urządzeń w rezydencji.

— Nie widziałem tam takich urządzeń, a rozglądałem się za nimi — powiedział z powagą Pelorat. — Na szczęście dla mnie zdążyliśmy w porę wrócić na statek.

— Nie tylko dla ciebie. Ale dlaczego zabraliście ze sobą to dziecko?

Pelorat wzruszył ramionami i powiedział tonem usprawiedliwienia:

— Bliss nie chciała go zostawić. To jakby forma zadośćuczynienia za to, że zabiła Bandera. Ocaliła życie jego dziecku. Nie mogła znieść…

— Wiem — uciął Trevize.

— To dziecko jest dziwnie zbudowane — rzekł Pelorat.

— Skoro jest hermafrodytą, to musi być dziwnie zbudowane.

— Ma jądra, wiesz?

— Nie przypuszczam, żeby mógł się bez nich obyć.

— I coś, czego nie mogę określić inaczej jak małą pochwą.

Trevize skrzywił się ze wstrętem.

— To obrzydliwe — powiedział.

— Nic podobnego, Golan — zaoponował Pelorat. — Jego organizm jest dostosowany do jego potrzeb. Rodzi zapłodnioną komórkę jajową czy też maleńkiego embriona, który rozwija się potem w warunkach laboratoryjnych, chyba pod opieką robotów.

— A co się stanie, jeśli załamie się ten ich system oparty na robotach? Jeśli zdarzy się coś takiego, to nie będą już mogli dochować się potomstwa.

— Każdy świat znalazłby się w opałach, gdyby zupełnie załamała się jego struktura społeczna.

— Nie znaczy to, że opłakiwałbym Solarian.

— No cóż, przyznaję, że ten świat nie wydaje się zbytnio pociągający… dla nas oczywiście. Ale tylko jego mieszkańcy i ich system społeczny nie są w naszym typie, stary. Zabierz ludzi i roboty i będziesz miał świat, który…

— Może spotkać taki los, jak Aurorę — wpadł mu w słowo Trevize. — A jak się czuje Bliss?

— Myślę, że kiepsko. Teraz śpi. Ma za sobą bardzo ciężki dzień, Golan.

— Ja też nie bardzo się ubawiłem.

Trevize zamknął oczy i pomyślał, że jemu też przydałoby się trochę snu. Postanowił, że prześpi się, jak tylko będzie pewien, że Solarianie nie dysponują statkami kosmicznymi. Jak na razie komputer nie wykrył żadnego sztucznego ciała w przestrzeni.

Pomyślał z goryczą o dwóch planetach Przestrzeńców, które do tej pory poznali. Na jednej znaleźli nieprzyjazne, zdziczałe psy, na drugiej nieprzyjaznych hermafrodytów, a na żadnej z nich najmniejszej nawet wzmianki o położeniu Ziemi. Jedyną zdobyczą, którą uzyskali w wyniku tych dwu wizyt, był Fallom.

Otworzył oczy. Pelorat nadal siedział z drugiej strony komputera, przyglądając mu się poważnie.

— Powinniśmy byli zostawić to dziecko na Solarii — rzekł z nagłym przekonaniem Trevize.

— Przecież oni zabiliby to biedactwo — powiedział Pelorat.

— Nawet gdyby tak się miało stać, tam jest jego miejsce. Należy do tamtego społeczeństwa. Ponieść śmierć dlatego, że jest się zbytecznym to rzecz normalna w społeczeństwie, w którym się urodził.

— Ależ kochany, to co mówisz, jest okrutne.

— Nie okrutne, ale racjonalne. Nie wiemy, jak się z nim obchodzić, w związku z czym, będąc z nami, może cierpieć jeszcze bardziej i w końcu i tak umrze. Co on je?

— Myślę, że to samo, co my. Skoro już o tym mówisz, to co my będziemy jeść? Dużo mamy zapasów?

— Dużo. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że mamy dodatkowego pasażera.

Pelorat nie wydawał się zbytnio zachwycony tą odpowiedzią.

— Ta dieta jest bardzo monotonna — powiedział. — Trzeba było coś wziąć na Comporellonie… chociaż nie uważam, żeby mieli wspaniałą kuchnię.

— Nie mogliśmy. Jak pamiętasz, odlecieliśmy stamtąd raczej w pośpiechu, tak samo jak z Aurory i z Solarii… Ale co nam przeszkadza taka monotonia? Pozbawia to nas, co prawda, pewnej przyjemności, ale trzyma przy życiu.

— Czy moglibyśmy zrobić świeże zapasy, gdybyśmy musieli?

— W każdej chwili, Janov. Dla tego, kto ma do dyspozycji statek o napędzie grawitacyjnym, Galaktyka jest mała. Za parę dni moglibyśmy być w dowolnym miejscu. Problem tylko w tym, że pół Galaktyki szuka naszego statku. Przez pewien czas wolę się trzymać na uboczu.

— Co chcesz teraz zrobić, Golan?

— Został nam jeszcze jeden świat. Pelorat pokręcił głową.

— Sądząc po pierwszych dwóch, nie spodziewam się znaleźć wiele na trzecim.

— W tej chwili ja też się nie spodziewam, ale jak tylko trochę się prześpię, dam komputerowi polecenie, aby obrał kurs na trzeci świat.

57

Trevize spał znacznie dłużej, niż zaplanował, ale nie miało to praktycznie żadnego znaczenia. Na statku nie istniał ani dzień, ani noc, a ustalony w przybliżeniu dobowy rytm zajęć nigdy nie był dokładnie przestrzegany. Pory dnia wypadały w różnych godzinach, w zależności od tego, co robili, i nierzadko zdarzało się i Trevizemu, i Peloratowi, a już szczególnie Bliss, być nieco na bakier z ich naturalnymi rytmami snu i jedzenia.

Trevize zastanawiał się nawet, zeskrobując z siebie mydliny (ze względu na potrzebę oszczędnego korzystania z wody wskazane było raczej zeskrobywać niż spłukiwać mydliny), czy nie przespać się jeszcze godzinkę lub dwie, kiedy odwróciwszy się, stanął nagle twarzą w twarz z równie gołym jak on sam Fallomem.

W pierwszym odruchu odskoczył do tyłu, co biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary łazienki musiało się skończyć uderzeniem w coś twardego. Jęknął.

Fallom patrzył na niego z zainteresowaniem. Wskazał palcem na jego penis i powiedział coś. Trevize nie zrozumiał z tego ani słowa, ale całe zachowanie dziecka zdawało się zdradzać niedowierzanie. Trevize, nie widząc innego wyjścia, zasłonił dłońmi przyrodzenie.

Wtedy Fallom powiedział swym wysokim głosem:

— Pozdrawiam.

Trevize był nieco zaskoczony niespodziewanym przejściem Falloma na ogólnogalaktyczny, ale sposób, w jaki Fallom wymówił to słowo, wskazywał, że niedawno się go nauczył.

— Bliss… — ciągnął dalej Fallom, z trudem znajdując słowa — mówi… że… ty… mnie… umyjesz.

— Tak? — rzekł na to Trevize. Położył rękę na ramieniu Falloma. — Ty… zostań… tutaj — powiedział równie wolno jak on. — Wskazał palcem na podłogę i Fallom spojrzał oczywiście natychmiast w tym kierunku. Widać było, że absolutnie nie rozumie, co mówi Trevize.

— Nie ruszaj się — powiedział Trevize, ujmując go mocno za ręce i przyciskając do jego tułowia, jakby chciał zobrazować gestem, o co mu chodzi. Szybko wytarł się, włożył slipy i spodnie. Potem wyszedł z łazienki i ryknął:

— Bliss!

Na statku trudno było znaleźć się dalej niż cztery metry od innej osoby, więc Bliss natychmiast ukazała się w drzwiach swej kabiny.

— Wołałeś mnie — spytała z uśmiechem — czy może był to łagodny szum wiatru wśród traw?

— Nie sil się na dowcipy. Co to jest? — spytał, wskazując kciukiem do tyłu.

Bliss spojrzała w tamtą stronę i powiedziała:

— Wygląda zupełnie jak ten młody Solarianin, którego wczoraj zabraliśmy na pokład.

— Ty go zabrałaś. Dlaczego chcesz, żebym go umył?

— Myślałam, że chciałbyś to zrobić. To bardzo bystre dziecko. Szybko uczy się ogólnogalaktycznego. Nie zapomina tego, co mu się wyjaśni. Oczywiście, pomagam mu zapamiętać.

— Naturalnie.

— Tak. Dbam o to, żeby był spokojny. Postarałam się, żeby znajdował się w stanie oszołomienia podczas tych przykrych wydarzeń na planecie, a potem, kiedy znaleźliśmy się już na statku, żeby zasnął. Staram się też odwieść trochę jego myśli od tego robota, Jemby’ego, którego najwidoczniej bardzo kochał.

— I przypuszczam, że przestaje odczuwać jego brak.

— Mam nadzieję. Jest młody, więc łatwo się dostosowuje, a ja pomagam mu w tym na tyle, na ile mogę bez obawy wyrządzenia jakiejś krzywdy wpłynąć na jego umysł. Mam zamiar nauczyć go ogólnogalaktycznego.

— A więc ty go umyj. Zrozumiano?

Bliss wzruszyła ramionami.

— Zrobię to, jeśli na to nalegasz, ale chciałabym, aby był w przyjacielskich stosunkach z każdym z nas. Byłoby dobrze, gdyby każde z nas trojga pełniło funkcje rodzicielskie. Chyba możesz się do tego włączyć.

— Nie do tego stopnia. A kiedy skończysz go myć, usuń go. Chcę z tobą pomówić.

— Co to znaczy „usuń go”? — spytała Bliss nieprzyjaźnie.

— To nie znaczy, żebyś go wyrzucała przez luk.

Zaprowadź go do swojej kabiny. Posadź go w rogu. Chcę z tobą pomówić.

— Będę do twoich usług — powiedziała zimno.

Popatrzył za nią, tłumiąc złość, a potem wszedł do sterowni i włączył ekran.

Solaria widniała na nim jako ciemny krąg, obrzeżony cienkim pasmem światła z lewej strony. Trevize położył dłonie na pulpicie, aby nawiązać kontakt z komputerem i od razu poczuł, że opuszcza go złość. Musiał być spokojny, aby mieć dobry kontakt z komputerem i z biegiem czasu wytworzył się w nim odruch warunkowy łączący dotknięcie pulpitu komputera ze spokojem.

Wokół statku, nawet tuż przy powierzchni planety, nie widać było żadnych sztucznych obiektów. Solarianie (albo, co najbardziej prawdopodobne, ich roboty) nie mogli lub nie chcieli lecieć za nimi.

„To dobrze” — pomyślał. W takiej sytuacji mógłby wyjść poza zacienioną stronę planety. Gdyby w dalszym ciągu oddalał się od niej, to i tak cień zniknąłby, jak tylko Solaria stałaby się mniejsza od znajdującego się znacznie dalej, ale o wiele od niej większego słońca.

Nastawił komputer na wyprowadzenie statku z płaszczyzny toru planety, gdyż znajdując się poza nią mogli bezpieczniej przyspieszyć. W takiej sytuacji znajdą się szybciej w rejonie, gdzie zakrzywienie przestrzeni będzie wystarczająco małe, aby mogli bez obaw wykonać skok.

Potem, jak często zwykł czynić przy takich okazjach, zaczął przyglądać się gwiazdom. Wydawały się nieruchome i niezmienne. Było w tym widoku coś prawie hipnotyzującego. Wielka odległość sprawiała, że nie widać było turbulencji, żadnych oznak gwałtownych procesów zachodzących w ich wnętrzu. Wyglądały jak świetlne punkciki.

Któryś z tych punkcików mógł być słońcem Ziemi — słońcem, w którego promieniach narodziło się życie, którego dobroczynny wpływ umożliwił powstanie rodzaju ludzkiego.

Skoro światy Przestrzeńców krążyły wokół jasnych słońc, które były ważnymi członkami gwiezdnej rodziny, a mimo to nie zostały naniesione na mapę Galaktyki znajdującą się w komputerze, to z pewnością to samo mogło spotkać słońce Ziemi.

A może, z powodu jakiegoś starożytnego układu, na mocy którego światy Przestrzeńców miały być pozostawione samym sobie, na mapie nie znalazły się tylko słońca, wokół których krążyły te światy? Czyżby słońce Ziemi znajdowało się na mapie Galaktyki, ale nie różniło się od milionów gwiazd, które były podobne do słońc, lecz wokół których nie krążyły żadne nadające się do zamieszkania planety?

W końcu w Galaktyce było jakieś trzydzieści miliardów słońcopodobnych gwiazd, z których jedna na tysiąc miała w swoim układzie planety nadające się do zamieszkania. W promieniu kilkuset parseków od jego obecnej pozycji mogło znajdować się tysiąc takich planet. Czyżby miał sprawdzać słońcopodobne gwiazdy jedną po drugiej?

A może słońce, którego szuka, nie leży w ogóle w tym rejonie Galaktyki? Ile innych rejonów Galaktyki było przekonanych, że słońce Ziemi znajduje się w ich sąsiedztwie, że właśnie ich rejony zostały najpierw skolonizowane?

Potrzebował informacji, a na razie nie miał żadnych.

Bardzo wątpił, czy nawet szczegółowe badania ruin na Aurorze przyniosłyby jakieś informacje na temat położenia Ziemi. Jeszcze bardziej wątpił, by udało im się skłonić Solarian do udzielenia jakiejś informacji na ten temat.

A poza tym, jeśli zniknęły wszelkie dane dotyczące Ziemi z wielkiej Biblioteki Trantorskiej, jeśli nie zachowało się nic na temat Ziemi w zbiorowej pamięci Gai, to było mało prawdopodobne, aby przeoczono jakiekolwiek informacje na ten temat, które mogłyby się znajdować na zagubionych światach Przestrzeńców.

A gdyby przez czysty przypadek znalazł słońce Ziemi, a potem samą Ziemię, to czy coś nie zadbałoby o to, żeby nie zdał sobie sprawy z tego faktu’.’ Czy ochrona Ziemi była doskonała? Czy jej postanowienie pozostania w ukryciu było tak silne, że nie sposób było się mu przeciwstawić?

A w ogóle czego szukał?

Czy Ziemi? Czy jakiegoś błędu w Planie Seldona, który — jak myślał (bez sprecyzowanego powodu) — można by odkryć na Ziemi?

Plan Seldona działał już od pięciu stuleci i (jak mówiono) miał w końcu doprowadzić ludzkość do bezpiecznej przystani w postaci Drugiego Imperium Galaktycznego, potężniejszego, szlachetniejszego niż Pierwsze, takiego, w którym ludzie czuliby się bardziej wolni — a jednak on, Trevize, wystąpił przeciw niemu i opowiedział się za Galaxią.

Galaxia miałaby być jednym wielkim organizmem, podczas gdy Drugie Imperium Galaktyczne, aczkolwiek wielkie obszarem i bogate różnorodnością, byłoby tylko związkiem pojedynczych organizmów, mikroskopijnych w porównaniu z nim samym. Drugie Imperium Galaktyczne byłoby jeszcze jednym przykładem tego rodzaju związków indywiduów, jakie ludzkość tworzyła od czasu, kiedy zaczęła być ludzkością. Drugie Imperium Galaktyczne mogłoby być największym i najlepszym związkiem tego typu, ale pozostawałoby nadal związkiem tego właśnie typu.

Jeśli Galaxia, związek zupełnie innego typu, miałaby być lepsza niż Drugie Imperium Galaktyczne, to w Planie musiałby tkwić jakiś błąd, coś, co uszło uwagi samego wielkiego Hariego Seldona.

Ale jeśli było to coś, czego nie zauważył Seldon, to jak on, Trevize, miałby naprawić ten błąd? Nie był matematykiem, nie wiedział nic, absolutnie nic o szczegółach Planu, co więcej — nie zrozumiałby nic z tego, nawet gdyby mu je wyjaśniono.

Znał tylko założenia, na których opierał się Plan — że musi być duża liczba ludzi i że nie mogą nic wiedzieć o wnioskach, do których się dochodzi. Pierwsze założenie, biorąc pod uwagę ogromną liczbę ludzi w Galaktyce, było oczywiście prawdziwe, a drugie też musiało być prawdziwe, skoro szczegóły Planu znali tylko członkowie Drugiej Fundacji i trzymali je tylko dla siebie.

Pozostało więc tylko jakieś dodatkowe, nieznane założenie, które było tak oczywiste, że nie tylko nie wspomniano, ale nawet nie myślano o nim… ale właśnie ono mogło być fałszywe. Założenie, które — jeśli było fałszywe — zmieniało główny wniosek i zwieńczenie Planu, czyniąc Galaxię lepszym modelem docelowym niż Imperium.

Ale jeśli to założenie było tak oczywiste i zrozumiałe, że nie zostało nigdy nawet wyraźnie sformułowane, to czy mogło być fałszywe? A jeśli nikt nigdy nawet o nim nie wspomniał, nawet nie pomyślał, to skąd on, Trevize, mógł wiedzieć, że istnieje ono rzeczywiście albo domyśleć się, czego dotyczy, nawet gdyby odgadł, że istnieje?

Czy — jak utrzymywała Gaja — był on naprawdę człowiekiem o bezbłędnej intuicji? Czy naprawdę wiedział, co trzeba zrobić nawet wtedy, kiedy nie wiedział, dlaczego to coś robi?

Teraz odwiedzał po kolei wszystkie światy Przestrzeńców, o których wiedział… Czy właśnie to trzeba było zrobić? Czy odpowiedź znajdowała się na tych światach? A przynajmniej początek odpowiedzi?

Czy na Aurorze było coś oprócz ruin i zdziczałych psów? (A być może i innych groźnych stworzeń. Na przykład szalejących byków, szczurów o ogromnych rozmiarach czy podkradających się cicho, zielonookich kotów?) Solaria była wprawdzie nadal kwitnącą planetą, ale czy było na niej coś oprócz robotów i przekazujących energię ludzi? Czy któryś z tych światów miał coś wspólnego z Planem Seldona? Chyba że krył tajemnicę położenia Ziemi…

A jeśli krył tę tajemnicę, to co Ziemia miała wspólnego z Planem Seldona? A może to wszystko było szaleństwem? Może zbyt poważnie wziął to fantastyczne gadanie o swojej nieomylności?

Ogarnęło go przytłaczające uczucie wstydu. Było ono tak dojmujące i tak mu ciążyło, że ledwie mógł oddychać. Popatrzył na odległe, obojętne gwiazdy i pomyślał: „Muszę być największym głupcem w Galaktyce”.

58

Głos Bliss wyrwał go z rozmyślań:

— No, chciałeś ze mną pomówić… Co się stało? — zaniepokoiła się nagle.

Trevize podniósł wzrok. Przez chwilę nie mógł się otrząsnąć z nastroju przygnębienia. Popatrzył na nią i powiedział:

— Nie, nie, nic się nie stało. Po prostu… zamyśliłem się. W końcu od czasu do czasu myślę. Wiedział, że Bliss potrafi odczytać jego uczucia i czuł się z tego powodu nieswojo. Miał tylko jej słowo, że powstrzymuje się przed przenikaniem jego myśli.

Jednak wydawało się, że przyjęła jego wyjaśnienie.

— Pelorat jest z Fallomem — powiedziała. Uczy go zwrotów ogólnogalaktycznych. Dziecko zdaje się jeść bez zastrzeżeń to samo co my… Ale o czym chciałeś ze mną pomówić?

— Nie tutaj — odparł Trevize. — W tej chwili nie jestem potrzebny komputerowi. Jeśli zechcesz przejść do mojej kabiny, to możesz usiąść na łóżku — jest posłane — a ja usiądę na krześle. Albo odwrotnie, jeśli wolisz.

— To nieważne. — Przeszli do kabiny Trevizego. Przyjrzała mu się bacznie. — Nie wyglądasz już na wściekłego.

— Czytasz w moich myślach?

— Nic podobnego. Czytam w twojej twarzy.

— Nie jestem wściekły. Czasami tracę opanowanie, ale to nie jest jeszcze równoznaczne z wściekłością. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, to muszę ci zadać parę pytań.

Bliss usiadła, sztywno wyprostowana, na łóżku. Na jej szerokiej twarzy i w ciemnobrązowych oczach malowała się powaga. Włosy miała starannie ułożone, a dłonie trzymała splecione na brzuchu. Czuć od niej było lekki zapach perfum.

Trevize uśmiechnął się.

— Wyszykowałaś się. Podejrzewam, że myślisz, że nie będę wrzeszczał na młodą i piękną dziewczynę.

— Możesz sobie krzyczeć i wrzeszczeć, ile ci się podoba, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. Nie chcę tylko, żebyś wrzeszczał i krzyczał na Falloma.

— Nie chcę tego robić. Zresztą nie chcę też krzyczeć na ciebie. Przecież postanowiliśmy zostać przyjaciółmi, prawda?

— Gaja nigdy nie żywiła do ciebie innych uczuć niż przyjaźń.

— Nie mówię o Gai. Wiem, że jesteś częścią Gai i że jesteś Gają. Mimo to jest w tobie jakaś cząstka, która przynajmniej w pewien sposób jest indywidualną osobą ludzką. Mówię to do tej osoby. Mówię do kogoś, kto się nazywa Bliss, pomijając w ogóle — a przynajmniej o tyle, o ile to możliwe Gaję. Postanowiliśmy zostać przyjaciółmi; prawda, Bliss?

— Tak.

— Wobec tego dlaczego nie rozprawiłaś się z robotami na Solarii zaraz po opuszczeniu przez nas rezydencji? Zostałem upokorzony i fizycznie zraniony, a jednak nic nie zrobiłaś. Chociaż w każdej chwili mogły się pojawić dalsze roboty i zmusić nas do poddania się, nie zrobiłaś nic.

Bliss popatrzyła na niego poważnie i powiedziała takim tonem, jakby chciała raczej wyjaśnić swoje zachowanie niż bronić go:

— To nieprawda, że nic nie robiłam. Analizowałam mózgi robotów, starając się zorientować, w jaki sposób mogę zapanować nad nimi.

— Wiem, że to robiłaś. Przynajmniej tak mówiłaś. Ja po prostu nie rozumiem, po co to robiłaś. Dlaczego starałaś się zapanować nad ich mózgami, skoro mogłaś bez trudu zniszczyć je, co w końcu i tak zrobiłaś?

— Myślisz, że to łatwo zniszczyć istotę myślącą? Trevize wykrzywił usta z niesmakiem.

— Daj spokój, Bliss — powiedział. — Istotę myślącą? To był tylko robot.

— Tylko robot? — w jej głosie zabrzmiała nuta złości. — Stale ten sam argument. Tylko. Tylko! Dlaczego ten Solarianin, Bander, miałby się wahać, czy nas zabić? Byliśmy tylko ludźmi bez przetworników. Dlaczego mielibyśmy mieć skrupuły, zostawiając tam Falloma na pewną śmierć? To był tylko Solarianin, do tego niedojrzały. Jeśli zaczniesz wykluczać tych, których chcesz się pozbyć, mówiąc, że to tylko to albo tylko tamto, to będziesz mógł zniszczyć, kogo tylko zechcesz. Zawsze znajdzie się jakaś kategoria, w której będziesz mógł ich umieścić.

— Nie sprowadzaj zupełnie uzasadnionej uwagi do absurdalnej postaci — powiedział Trevize. Robot to tylko robot. Nie możesz temu zaprzeczyć. To nie jest istota ludzka. Nie jest istotą myślącą w takim samym sensie jak my. To tylko maszyna stwarzająca pozory, że myśli.

— Łatwo ci mówić, bo nic o tym nie wiesz odparła Bliss. — Ja jestem Gają. Owszem, jestem też i Bliss, ale jestem Gają. Jestem światem, dla którego każdy jego atom jest cenny i ma znaczenie, a każda struktura złożona z atomów jest jeszcze cenniejsza i ma jeszcze większe znaczenie. Ja-my-Gaja nie zniszczymy lekką ręką takiej struktury, choć chętnie rozwiniemy ją w coś bardziej złożonego, jeśli to tylko nie przyniesie szkody całości.

Najwyższa forma struktury złożonej z atomów, jaką znamy, wytwarza inteligencję, a tę możemy zniszczyć tylko w najwyższej potrzebie. To, czy jest to inteligencja mechaniczna czy biochemiczna, nie ma wielkiego znaczenia. Prawdę mówiąc, roboty-strażnicy reprezentowali rodzaj inteligencji, z jakim ja-my-Gaja nigdy wcześniej się nie zetknęliśmy. Cudownie było analizować ją. Zniszczyć — nie do pomyślenia, chyba że w przypadku najwyższej konieczności.

— Zagrożone były — rzekł cierpko Trevize trzy jeszcze wyższe formy inteligencji: twoja, Pelorata, istoty ludzkiej, którą kochasz, i, jeśli ci nie przeszkadza, że ją wymienię, moja.

— Cztery! Stale zapominasz o Fallomie… Nie były zagrożone. Tak to oceniłam. Pomyśl tylko… Załóżmy, że znalazłbyś się przed obrazem, wielkim dziełem sztuki, którego istnienie oznaczałoby dla ciebie śmierć. Wystarczyłoby, żebyś wziął szeroki pędzel, wiadro farby i raz — dwa zamalował ten obraz, żeby go zniszczyć i być bezpiecznym. Ale załóżmy, że gdybyś dokładnie przestudiował ten obraz i dodał tu jedno pociągnięcie, tam jedną plamkę, a w innym miejscu wyskrobał jakiś szczegół, i tak dalej, to zmieniłbyś ten obraz na tyle, żeby uniknąć śmierci, ale nie na tyle, żeby przestał on być arcydziełem. Naturalnie, tych zmian trzeba by było dokonać bardzo starannie i ostrożnie. Zajęłoby to więcej czasu, ale na pewno, gdybyś miał czas, postarałbyś się ocalić nie tylko swoje życie, ale także ten obraz.

— Być może — powiedział Trevize. — Ale ostatecznie i tak nieodwracalnie zniszczyłaś ten obraz. Chlasnęłaś szerokim pędzlem i zamazałaś wszystkie te cudowne pociągnięcia i subtelności rysunku i koloru. A zrobiłaś to, jak tylko znalazł się w niebezpieczeństwie ten mały hermafrodyta, gdy tymczasem niebezpieczeństwo, które groziło i nam, i tobie wcale cię nie poruszyło.

— Nam, obcoświatowcom, nic bezpośrednio nie zagrażało, natomiast jemu — w moim przekonaniu — tak. Musiałam dokonać wyboru między robotami a Fallomem i nie mając czasu do stracenia, wybrałam Falloma.

— Czy naprawdę było tak, Bliss? Szybka kalkulacja, porównanie jednego mózgu z innym, szybka ocena większej złożoności i większej wartości któregoś z nich?

— Tak.

— A jeśli ci powiem — rzekł Trevize — że chodziło po prostu o to, że stało przed tobą dziecko, któremu groziła śmierć? Ogarnęły cię instynktowne uczucia macierzyńskie i uratowałaś je, podczas gdy wcześniej, kiedy niebezpieczeństwo zagrażało trzem osobom dorosłym, nic, tylko chłodno kalkulowałaś.

Bliss lekko poczerwieniała.

— Może było w tym coś z tego, co mówisz, ale nie wyglądało to tak, jak przedstawiasz. Kryła się też za tym pewna racjonalna myśl.

— Ciekawe jaka. Gdybyś myślała wtedy racjonalnie, to wiedziałabyś, że to dziecko ma spotkać taki los, jaki spotyka inne podobne mu w społeczeństwie, do którego należy. Kto wie, ile dzieci uśmiercono, aby utrzymać liczbę ludności na poziomie, który Solarianie uważają za optymalny?

— Jest jeszcze coś, Trevize. To dziecko zostałoby zabite dlatego, że jest zbyt młode, aby zostać dziedzicem, a to z kolei jest następstwem faktu, że jego rodzic zmarł przedwcześnie, że ja go zabiłam.

— Mając do wyboru — zabić czy zostać zabitą.

— To nieważne. Zabiłam jego rodzica. Nie mogłam stać bezczynnie i pozwolić na to, żeby to dziecko zostało zgładzone w następstwie tego, co zrobiłam… Poza tym ma ono mózg, z jakim Gaja jeszcze się nie spotkała, mózg, który warto zbadać.

— Mózg dziecka.

— Nie pozostanie na zawsze dzieckiem. Za jakiś czas rozwiną się przetworniki po obu stronach jego mózgu. Dają one Solarianom możliwości, z którymi nie może równać się nawet cała Gaja. Podtrzymanie światła kilku lamp i uruchomienie urządzenia otwierającego drzwi zupełnie mnie wyczerpało. Tymczasem Bander zapewniał dopływ energii do całej posiadłości, która była rozleglejsza, bardziej złożona niż miasto, które widzieliśmy na Comporellonie, a robił to nawet wtedy, kiedy spał.

— A więc uważasz to dziecko za ważny obiekt badań nad mózgiem — powiedział Trevize.

— W pewnym sensie.

— Ja tak nie uważam. Czuję, że zabierając je na pokład statku, stworzyliśmy niebezpieczną sytuację. Bardzo niebezpieczną.

— W jakim sensie? Z moją pomocą doskonale się przystosuje. Jest bardzo inteligentne i już wykazuje pewne oznaki przywiązania do nas. Będzie jadło to, co my, poleci tam, gdzie my, a ja-my-Gaja zdobędziemy nieocenioną wiedzę badając jego mózg.

— A jeśli spłodzi potomstwo? Nie potrzebuje partnera ani partnerki. Samo jest dla siebie partnerem i partnerką.

— Upłynie wiele czasu, zanim osiągnie wiek, w którym będzie mogło wydać potomstwo. Przestrzeńcy żyli po kilkaset lat, a Solarianie nie mieli ochoty zwiększać swojej liczebności. Prawdopodobnie mają wrodzoną skłonność do opóźnionej reprodukcji. Fallom jeszcze przez długi czas nie będzie miał dzieci.

— Skąd to wiesz?

— Nie wiem tego. Po prostu myślę logicznie.

— A ja ci mówię, że Fallom okaże się groźny.

— Nie wiesz tego. I nie myślisz logicznie.

— Czuję to, Bliss… W tej chwili. A to ty, nie ja, twierdzisz, że mam bezbłędną intuicję.

Bliss zmarszczyła czoło. Miała niewyraźną minę.

59

Pelorat stanął w drzwiach do sterowni i niepewnie zajrzał do środka. Wyglądało to, jakby się zastanawiał, czy Trevize jest bardzo zajęty, czy nie.

Trevize trzymał dłonie na pulpicie, jak zawsze, kiedy zespalał się w jedno z komputerem, a oczy miał utkwione w ekran. Pelorat doszedł więc do wniosku, że jest zajęty i czekał cierpliwie, starając się wie przeszkadzać.

W końcu Trevize spojrzał na niego. Wydawało się, że nie w pełni zdaje sobie sprawę z jego obecności. Miał trochę nieobecny wzrok, jak gdyby będąc zespolony z komputerem, patrzył, myślał, a nawet żył inaczej niż normalnie.

Skinął jednak wolno głową w stronę Pelorata, jakby jego widok, torując sobie z trudem drogę do nerwów wzrokowych, dotarł w końcu do nich. Po chwili uniósł dłonie znad pulpitu, uśmiechnął się i był znowu sobą.

— Boję się, że ci przeszkadzam, Golan — powiedział przepraszająco Pelorat.

— Niespecjalnie, Janov. Właśnie sprawdzałem, czy jesteśmy gotowi do skoku. Prawie jesteśmy, ale myślę, że na wszelki wypadek poczekamy jeszcze parę godzin.

— Czy przypadek… albo szczęście… ma z tym coś wspólnego?

— To tylko taki zwrot — powiedział z uśmiechem Trevize — ale teoretycznie czynniki przypadkowe wpływają na to… Z czym przychodzisz?

— Mogę usiąść?

— Oczywiście, ale chodźmy lepiej do mojej kabiny. Jak się ma Bliss?

— Bardzo dobrze. — Chrząknął. — Znowu śpi. Rozumiesz, potrzebuje dużo snu.

— Doskonale rozumiem. To ta nadprzestrzenna rozłąka.

— Właśnie.

— A Fallom? — Trevize wyciągnął się na łóżku, zostawiając krzesło Peloratowi.

— Czyta te książki, które twój komputer wydrukował dla mnie. I podania ludowe. Oczywiście, rozumie bardzo mało po ogólnogalaktycznemu, ale sprawia wrażenie, że podoba mu się sam dźwięk tych słów. On… stale używam w odniesieniu do niego zaimka męskiego. Jak myślisz, skąd się to bierze?

Trevize wzruszył ramionami:

— Może dlatego, że sam jesteś mężczyzną.

— Może. Wiesz, jest nadzwyczaj inteligentny.

— Na pewno.

Pelorat zawahał się.

— Wydaje mi się, że nie bardzo go lubisz — powiedział po chwili.

— Personalnie nie mam nic przeciwko niemu. Nigdy nie miałem dzieci i, ogólnie biorąc, nie zachwycam się nimi specjalnie. Ty, zdaje się, masz dzieci.

— Syna… Z przyjemnością wspominam czasy, kiedy był małym chłopcem. Może właśnie dlatego używam rodzaju męskiego mówiąc o Fallomie. Czuję się, jakbym był młodszy o jakieś ćwierć wieku.

— Nie mam nic przeciwko temu, że go lubisz, Janov.

— Ty też byś go polubił, gdybyś dał mu szansę. — Jestem tego pewien, Janov, i może kiedyś dam mu taką szansę.

Pelorat znowu się zawahał.

— Wiem też, że musi cię męczyć ciągłe spieranie się z Bliss.

— Prawdę mówiąc, Janov, nie sądzę, żebyśmy się wiele spierali. Jesteśmy w dość dobrych stosunkach. Parę dni temu porozmawialiśmy sobie nawet rzeczowo, bez krzyku, bez wzajemnego obwiniania się, o tym, że nie spieszyła się z unieruchomieniem tych robotów. W końcu parę razy ocaliła nam życie, więc nie mogę się jej chyba odpłacić inaczej niż proponując przyjaźń, prawda?

— Tak, dostrzegam to, ale mówiąc o spieraniu się, nie miałem na myśli kłótni. Chodzi mi o te ciągłe utarczki, co jest lepsze — Galaxia czy jednostka.

— Ach, o to! Przypuszczam, że to będzie trwać… ale w kulturalnej formie.

— Nie obrazisz się, jeśli w tej dyskusji wezmę jej stronę?

— Nie, Janov. Optujesz za Galaxią niezależnie od wszystkiego czy po prostu dlatego, że czujesz się szczęśliwy, kiedy zgadzasz się z Bliss?

— Niezależnie od wszystkiego. Mówię szczerze. Myślę, że przyszłość to Galaxia. Ty sam ją wybrałeś i jestem coraz bardziej przekonany, że był to słuszny wybór.

— Dlatego, że był to mój wybór? To żaden argument. Bez względu na to, co twierdzi Gaja, mogłem być w błędzie. Tak więc nie dawaj się przekonać Bliss na tej podstawie.

— Nie sądzę, że się pomyliłeś. Ukazała mi to Solaria, nie Gaja.

— Jak?

— Hmm, zacznijmy od tego, że i ty, i ja jesteśmy izolami.

— To jej określenie, Janov. Wolę myśleć o nas jako o jednostkach.

— To tylko różnica terminologiczna, stary. Możesz to sobie nazywać, jak chcesz, ale nie zmienia to faktu, że jesteśmy uwięzieni każdy w swoim ciele, każdy ze swoimi myślami i myślimy przede wszystkim o sobie. Pierwszym prawem naszej natury jest samoobrona, nawet jeśli oznacza to wyrządzenie krzywdy komuś innemu.

— Znane są przypadki ludzi, którzy oddali życie za innych.

— To rzadkie zjawisko. O wiele więcej znanych jest przypadków ludzi, którzy dla swojego kaprysu poświęcili życie innych.

— A co to ma wspólnego z Solarią?

— No jak to, tam widać, czym mogą się stać izole — albo jednostki, jeśli wolisz to określenie. Solarianie ledwie znoszą fakt, że muszą swój świat dzielić z innymi. Życie w kompletnej izolacji jest dla nich równoznaczne z doskonałą wolnością. Nie pragną nawet mieć potomstwa, przeciwnie — zabijają własne dzieci, jeśli jest ich za dużo. Otaczają się robotami, którym dostarczają energii, tak że kiedy umrą, umierają symbolicznie wraz z nimi ich całe posiadłości. Czy to jest godne podziwu, Golan? Czy pod względem dobrych obyczajów, łagodności, dobroci i wzajemnej troski mogą się równać z Gają? Bliss w ogóle nie rozmawiała ze mną o tym. To moje własne odczucia.

— Takie odczucia pasują do ciebie, Janov — powiedział Trevize. — Podzielam je. Też uważam, że społeczeństwo solariańskie jest okropne, ale przecież nie zawsze takie było. Pochodzą pośrednio od Ziemian, a bezpośrednio od Przestrzeńców, którzy prowadzili o wiele normalniejsze życie. Z jakiegoś powodu Solarianie wybrali drogę prowadzącą do skrajności, ale nie można osądzać całości na podstawie skrajnych przypadków. Czy spośród milionów zamieszkanych światów Galaktyki znasz choćby jeden, który by teraz, czy w przeszłości, zamieszkiwało społeczeństwo choćby trochę przypominające Solarian? A czy nawet na Solarii rozwinęłoby się takie społeczeństwo, gdyby nie było tam rzesz robotów? Czy jest w ogóle do pomyślenia, aby społeczeństwo skadające się z jednostek osiągnęło tak okropne stadium jak Solarianie, gdyby nie dysponowało robotami?

Pelorat skrzywił się nieco.

— We wszystkim szukasz dziury, Golan… a w każdym razie zdaje się, że nigdy nie przestaniesz bronić tego typu Galaktyki, przeciwko któremu sam się opowiedziałeś.

— Nie wywrócę tego wszystkiego do góry nogami. Jest jakieś racjonalne uzasadnienie wyższości Galaxii i kiedy je znajdę, poddam się. A raczej, jeśli je znajdę.

— Myślisz, że możesz nie znaleźć? Trevize wzruszył ramionami.

— A skąd mogę wiedzieć? Wiesz, dlaczego zwlekam z wykonaniem skoku? Dlaczego przełożyłem go o parę godzin i jestem o krok od tego, żeby poczekać jeszcze nawet parę dni?

— Powiedziałeś, że wtedy manewr ten będzie bardziej bezpieczny.

— Tak, faktycznie tak powiedziałem, ale już teraz moglibyśmy go wykonać bez obawy. Naprawdę boję się tego, że te światy Przestrzeńców, których współrzędne znamy, zawiodą nasze nadzieje. Mamy współrzędne tylko trzech światów. Do tej pory odwiedziliśmy dwa z nich, za każdym razem o włos unikając śmierci, a dotąd nie uzyskaliśmy nic na temat położenia, a nawet istnienia Ziemi. Teraz stoję przed trzecią i ostatnią szansą. Co będzie, jeśli i teraz się zawiedziemy?

Pelorat westchnął.

— Wiesz — powiedział — są takie stare podania — jedno z nich znajduje się akurat wśród tych, które dałem Fallomowi do ćwiczenia języka — w których bohater może wypowiedzieć trzy życzenia. Tylko trzy. Wydaje się, że ta liczba miała jakieś znaczenie, może dlatego, że jest to pierwsza liczba nieparzysta, a więc rozstrzygająca. No wiesz, na ogólną liczbę trzy, dwa jest większością i wygrywa… W tych podaniach chodzi o to, że te życzenia na nic się nie przydają. Nikt nigdy nie wyraża właściwego życzenia, co — jak zawsze podejrzewałem — jest wyrazem mądrości starożytnych i sprowadza się do przekonania, że na zaspokojenie swoich potrzeb trzeba zapracować, a nie… — przerwał nagle, zmieszany. — Przepraszam, stary, ale zawracam ci głowę. Zawsze się rozgaduję, kiedy dosiądę swojego konika.

— To, co mówisz, Janov, jest zawsze dla mnie ciekawe. Chcę dostrzec analogię między tym, co powiedziałeś, a tym, co robimy. Dano nam szansę spełnienia trzech życzeń, wyraziliśmy dwa i nic nam z tego nie przyszło. Teraz zostało nam już tylko jedno. Jestem prawie pewien, że i teraz nam się nie uda. Właśnie dlatego odkładam ten skok jak najdłużej.

— A co zrobisz, jeśli znowu ci się nie uda? Wrócisz na Gaję? Czy na Terminusa?

— O nie — odparł Trevize, potrząsając płową. — Musimy kontynuować poszukiwania… Zebym tylko wiedział jak.

Загрузка...