Trevizemu zamarła krew w żyłach. Starając się oddychać normalnie, spojrzał kątem oka na Bliss. Obejmowała opiekuńczym gestem Pelorata, ale wydawała się zupełnie spokojna. Uśmiechała się lekko i nieznacznie skinęła głową.
Trevize odwrócił się z powrotem do Bandera. Z zachowania Bliss wywnioskował, że jest pewna siebie, więc mając nadzieję, że zinterpretował jej gest właściwie, spytał ponuro:
— Jak to zrobiłeś, Bander?
Bander, będący najwidoczniej w znakomitym humorze, uśmiechnął się.
— Powiedzcie mi, naiwni obcoświatowcy, wierzycie w czary? Albo w magię?
— Nie, naiwny Solarianinie, nie wierzymy — odciął się Trevize.
Bliss pociągnęła Trevizego za rękaw i szepnęła: — Nie drażnij go. Jest niebezpieczny.
— Sam widzę — powiedział Trevize, z trudem starając się nie podnieść głosu. — Zrób coś.
Bliss odparła ledwie słyszalnym szeptem:
— Jeszcze nie teraz. Będzie mniej groźny, jeśli będzie czuł się pewnie i bezpiecznie.
Bander nie zwracał uwagi na szepty, które wymieniali obcoświatowcy. Odwrócił się i odszedł niedbale. Roboty rozsunęły się, aby go przepuścić. Obejrzał się i przywołał ich, kiwając leniwie palcem.
— Chodźcie. Idźcie za mną. Wszyscy. Opowiem wam coś, co może was nie zainteresuje, ale co interesuje mnie. — Poszedł spacerowym krokiem, nie oglądając się więcej.
Trevize stał przez chwilę nieruchomo, nie wiedząc co począć w tej sytuacji. Jednak Bliss ruszyła za Banderem, pociągając za sobą Pelorata. W końcu Trevize dołączył do nich. Nie miał wyboru — mógł albo pójść za nimi, albo zostać sam z robotami.
— Gdyby Bander był łaskaw opowiedzieć nam tę historię, która może nas nie zainteresować… — powiedziała swobodnym tonem Bliss.
Bander odwrócił się i spojrzał uważnie na Bliss, jak gdyby dopiero teraz naprawdę ją spostrzegł.
— Jesteś półczłowiekiem rodzaju żeńskiego — powiedział — prawda? Mniejszą połową?
— Drobniejszą połową, Bander.
— Ci dwaj są wobec tego półludźmi rodzaju męskiego?
— Tak.
— Masz już dziecko, kobieto?
— Mam na imię Bliss, Bander. Nie mam jeszcze dziecka. To jest Trevize, a to Pel.
— A który z tych mężczyzn będzie ci towarzyszył, kiedy przyjdzie twój czas? A może obaj? Czy żaden z nich?
— Będzie mi towarzyszył Pel. Bander przeniósł wzrok na Pelorata.
— Widzę, że masz białe włosy — powiedział.
— Tak — odparł Pelorat.
— Zawsze miały taki kolor?
— Nie, Bander, stały się takie z wiekiem.
— A ile masz lat?
— Pięćdziesiąt dwa, Bander — odparł Pelorat i pospiesznie dodał:
— To są standardowe galaktyczne lata.
Bander nie przestał iść („ku odległej rezydencji” pomyślał Trevize), ale zwolnił kroku.
— Nie wiem jak długi jest standardowy rok galaktyczny — powiedział — ale na pewno nie bardzo różni się od naszego roku. A ile będziesz miał lat, kiedy umrzesz, Pel?
— Nie wiem. Może będę żył jeszcze ze trzydzieści lat.
— A więc osiemdziesiąt dwa. Krótkowieczni i podzieleni na połowy. Niewiarygodne, a jednak moi odlegli przodkowie byli tacy jak wy i żyli na Ziemi… Ale część z nich opuściła Ziemię, aby wokół innych gwiazd założyć nowe, cudowne, dobrze zorganizowane światy. Wiele światów.
— Nie tak wiele — rzekł głośno Trevize. — Pięćdziesiąt.
Bander obrzucił Trevizego wyniosłym spojrzeniem. Było w nim już mniej dobrego humoru.
— Trevize. Tak się nazywasz — powiedział.
— Moje pełne nazwisko brzmi Golan Trevize. Powiedziałem, że było pięćdziesiąt światów Przestrzeńców. Naszych światów są miliony.
— A więc znacie tę historię, którą chcę wam opowiedzieć? — spytał miękko Bander.
— Jeśli sprowadza się ona do tego, że było pięćdziesiąt światów Przestrzeńców, to znamy ją.
— U nas liczą się nie tylko liczby, mizerny półczłowieku — powiedział Bander. — Liczy się także jakość. Naszych światów było tylko pięćdziesiąt, ale wszystkie wasze światy nie mogą się równać z żadnym z nich. A Solaria była pięćdziesiątym, a więc najlepszym. Solaria w takim samym stopniu przewyższała pozostałe światy Przestrzeńców, w jakim one przewyższały Ziemię. Tylko tu, na Solarii, wiedzieliśmy, jak powinno się żyć. Nie tłoczyliśmy się w stadach, jak działo się na Ziemi i na innych światach, nawet na pozostałych światach Przestrzeńców. Żyliśmy osobno, mając do pomocy roboty, oglądając się wzajemnie na ekranach tak często, jak mieliśmy na to ochotę, ale bardzo rzadko spotykając się osobiście. Upłynęło wiele lat od czasu, kiedy spoglądałem na ludzi tak, jak teraz spoglądam na was, ale w końcu jesteście tylko półludźmi i dlatego wasza obecność nie krępuje mojej wolności bardziej niż obecność krowy czy robota.
Ale my też byliśmy kiedyś półludźmi. Mimo tego, że udoskonaliliśmy naszą. wolność, mimo tego, że staliśmy się wyłącznymi panami nieprzebranych rzesz robotów i żyliśmy w samotności, nasza wolność nigdy nie była absolutna. Po to, żeby wyprodukować potomstwo, potrzebne były dwie osoby. Oczywiście można było połączyć plemniki i jajeczka poza ciałem i doprowadzić do zapłodnienia, a potem do rozwoju embrionu w sztucznych, zautomatyzowanych warunkach. Można było powierzyć dziecko opiece odpowiednich robotów. To wszystko można było zrobić, ale półludzie za nic nie wyrzekliby się przyjemności towarzyszącej zapłodnieniu biologicznemu. W konsekwencji tego mogłoby się zrodzić perwersyjne przywiązanie uczuciowe i skończyłaby się wolność. Rozumiecie teraz, że trzeba to było zmienić?
— Nie, Bander, gdyż nie oceniamy wolności według waszych kryteriów — odparł Trevize.
— To dlatego, że nie wiecie, co to wolność. Nie znacie innego życia niż stadne i nie znacie innego sposobu na życie niż poddawać się, nawet w najdrobniejszych sprawach, woli innych albo, co jest równie złe, walczyć ustawicznie o to, aby poddać innych waszej woli. Gdzie tu miejsce na wolność? Wolność jest pustym słowem, jeśli nie można żyć, jak się chce. Dokładnie tak, jak się chce!
Potem nadszedł czas, kiedy Ziemianie wyroili się na nowo, kiedy całe ich tłumy zaczęły kłębić się w przestrzeni. Inni Przestrzeńcy, którzy co prawda nie wiedli tak stadnego życia, ale jednak żyli studnie, choć w mniejszym stopniu niż Ziemianie, próbowali z nimi rywalizować. My, Solarianie — nie. Przewidzieliśmy, że to się źle skończy. Zeszliśmy do podziemi i zerwaliśmy wszystkie kontakty z resztą Galaktyki. Byliśmy zdecydowani za wszelką cenę zostać sobą. Skonstruowaliśmy odpowiednie roboty i broń, która miała bronić dostępu do naszej pozornie pustej planety. Wywiązały się z tego znakomicie. Wszystkie statki, które tu przybywały, były niszczone i w końcu przestali tu przylatywać. Uznano naszą planetę za opuszczoną i zapomniano o niej, tak jak się tego spodziewaliśmy.
A tymczasem pracowaliśmy pod ziemią nad rozwiązaniem naszych problemów. Ostrożnie zmienialiśmy nasze geny. Spotykały nas niepowodzenia, ale mieliśmy też sukcesy i korzystaliśmy z tych sukcesów. Zajęło to nam wiele setek lat, ale ostatecznie staliśmy się kompletnymi ludźmi, łącząc w jednym ciele pierwiastek męski i żeński, doświadczając do woli całej przyjemności i wytwarzając, kiedy mieliśmy chęć, zapłodnione jajeczka, które dalej rozwijały się pod fachową opieką robotów.
— Hermafrodyci — powiedział Pelorat.
— Tak to się nazywa w waszym języku? — spytał obojętnym tonem Bander. — Nigdy nie słyszałem tego słowa.
— Hermafrodytyzm kładzie kres dalszej ewolucji — powiedział Trevize. — Każde dziecko jest genetycznym duplikatem swego hermafrodytycznego rodzica.
— Daj spokój — powiedział Bander. — Traktujecie ewolucję jako proces opierający się na przypadku. My możemy programować nasze dzieci według naszych życzeń. Możemy zmieniać i dostosowywać geny, i czasami to robimy… Ale jesteśmy już na miejscu. Wejdźmy. Robi się późno. Słońce grzeje już słabiej i będzie nam przyjemniej wewnątrz.
Przeszli przez drzwi, które nie miały żadnych zamków, ale które otworzyły się przed nimi i zamknęły, kiedy weszli. W środku nie było żadnych okien, ale kiedy znaleźli się w przepastnym pomieszczeniu, ściany zabłysły żywym światłem. Podłoga wydawała się goła, ale była miękka i sprężysta. W każdym z czterech rogów pokoju stał nieruchomy robot.
— Ta ściana — powiedział Bander, wskazując na ścianę naprzeciw drzwi, która wydawała się nie różnić niczym od pozostałych — jest moim ekranem. Otwiera się na nim przede mną cały świat, ale to w najmniejszym stopniu nie ogranicza mojej wolności, bo nie można mnie zmusić do korzystania z niego.
— Ani ty nie możesz zmusić innej osoby, żeby skontaktowała się z tobą przez ten ekran, kiedy ty tego chcesz, a ona nie — powiedział Trevize.
— Zmusić? — rzekł Bander wyniosłym tonem.
— Niech inni robią, co im się podoba, bylebym tylko ja też mógł robić to, co mnie się podoba.
W pokoju było jedno krzesło, naprzeciw ekranu, i Bander usiadł na nim.
Trevize rozejrzał się, jakby oczekiwał, że naraz z podłogi wyskoczą inne krzesła.
— Możemy usiąść? — spytał.
— Jeśli chcecie — odparł Bander.
Bliss usiadła z uśmiechem na podłodze. Pelorat obok niej. Trevize uparcie stał nadal.
— Powiedz mi, Bander, ilu ludzi żyje na tej planecie? — spytała Bliss.
— Mów o nas „Solarianie”, półczłowieku Bliss. Słowo „człowiek” jest skalane przez fakt, że określają się tym mianem półludzie. Moglibyśmy mówić o sobie „całoludzie”, ale to brzmi niezgrabnie. Solarianie to odpowiedni termin.
— A więc ilu Solarian żyje na tej planecie?
— Nie jestem pewien. Nie liczymy się. Może tysiąc dwustu.
— Tylko tysiąc dwustu na tym całym świecie?
— Aż tysiąc dwustu. Znowu bierzecie pod uwagę liczby, a my jakość… Nie rozumiecie też, na czym polega wolność. Jeśliby istniał choć jeden Solarianin, który podawałby w wątpliwość moją absolutną władzę nad jakąkolwiek częścią mojej ziemi, nad jakimkolwiek robotem, istotą żywą czy przedmiotem, to moja wolność byłaby ograniczona. Ponieważ istnieją inni Solarianie, trzeba tak, jak to tylko możliwe, usunąć niebezpieczeństwo ograniczenia indywidualnej wolności poprzez takie rozmieszczenie wszystkich, że kontakty osobiste właściwie nie istnieją. Solaria może pomieścić tysiąc dwustu Solarian w warunkach zbliżonych do idealnych. Gdyby było nas więcej, wolność byłaby tak ograniczona, że nie dałoby się tego znieść.
— To znaczy, że liczba dzieci musi być tak ograniczona, żeby tylko wyrównać naturalne straty spowodowane śmiercią — rzekł nagle Pelorat.
— Oczywiście. Musi tak być na każdym świecie o stabilnej liczbie ludności… może nawet na waszym.
— A ponieważ umiera tu prawdopodobnie mało ludzi, musi też być mało dzieci.
— Istotnie.
Pelorat pokiwał głową i zamilkł.
— Interesuje mnie, jak sprawiłeś, że moja broń sama poszybowała do twoich rąk — powiedział Trevize. — Nie wyjaśniłeś tego.
— Jako wyjaśnienie zaproponowałem wam czary lub magię. Nie przyjmujesz takiego wyjaśnienia?
— Oczywiście, że nie. Za kogo mnie bierzesz?
— A uwierzysz w gromadzenie i zachowanie energii i w konieczny wzrost entropii?
— W to tak. Ale nie uwierzę, żebyście, nawet w ciągu dwudziestu tysięcy lat, potrafili zmienić te prawa albo zmodyfikować je choćby o jeden mikrometr.
— I nie zrobiliśmy tego, mizerny półczłowieku. Ale pomyśl tylko. Na zewnątrz świeci słońce. — Tu znowu zatoczył z elegancją ręką, jak gdyby wskazywał na słońce świecące wokół jego posiadłości. Ale jest też cień. W słońcu jest cieplej niż w cieniu, więc ciepło automatycznie przepływa z obszaru nasłonecznionego na obszar zacieniony.
— Mówisz mi to, o czym doskonale wiem rzekł Trevize.
— Ale może znasz to tak dobrze, że w ogóle nie myślisz o tym. A w nocy powierzchnia Solarii jest cieplejsza niż powierzchnia przedmiotów znajdujących się poza jej atmosferą, a więc ciepło przepływa automatycznie z powierzchni planety w przestrzeń.
— O tym też wiem.
— Natomiast tak dniem, jak i nocą wnętrze planety jest cieplejsze niż jej powierzchnia. Dlatego ciepło przepływa automatycznie z wnętrza na powierzchnię. Przypuszczam, że wiesz i o tym.
— I co z tego wszystkiego, Bander?
— Przepływ ciepła z miejsc cieplejszych do zimniejszych, który — na mocy drugiego prawa termodynamiki — zawsze następuje w takiej sytuacji, może być wykorzystany do wykonania pracy.
— Owszem, w teorii. W praktyce natomiast promienie słoneczne są rozproszone, ciepło powierzchni planety jeszcze bardziej, a stopień, w jakim ciepło przenika na zewnątrz z wnętrza planety sprawia, że jest ono nawet bardziej rozproszone niż to, które jest na powierzchni. Ilość ciepła, które mogłoby być użyte do pracy, nie wystarczyłaby chyba nawet do podniesienia kamyka.
— To zależy od urządzenia, którego używa się do tego celu — powiedział Bander. — Urządzenie, którego my używamy, było doskonalone przez tysiące lat, a jest to po prostu cząstka mózgu każdego z nas. — Odgarnął włosy z obu stron głowy, ukazując czaszkę za uszami. Obrócił głowę w jedną i drugą stronę, aby mogli lepiej zobaczyć. Za każdym uchem miał wypukły guz wielkości jednej trzeciej kurzego jaja. — Ta część mojego mózgu, część, której wy nie macie, jest tym, co różni Solarian od was.
Trevize spoglądał od czasu do czasu na Bliss, której uwaga zdawała się całkowicie skupiona na Banderze. Był pewien, że wie, co się dzieje.
Bander, wbrew swemu peanowi na cześć wolności, nie mógł się oprzeć tej zupełnie dla niego wyjątkowej okazji. Nie mógł rozmawiać z robotami jak z istotami na tym samym poziomie intelektualnym, a z pewnością już nie mógł znaleźć słuchaczy wśród zwierząt. Rozmowa z innymi Solarianami byłaby dla niego rzeczą nieprzyjemną — każda wymiana zdań z ziomkami była wymuszona koniecznością, nigdy nie zawiązywała się spontanicznie.
Natomiast jeśli chodzi o Trevizego, Bliss i Pelorata, to mogli być, co prawda, dla Bandera półludźmi i mógł uważać, że nie są większym zagrożeniem dla jego wolności niż robot czy kozioł, ale intelektualnie byli mu równi (lub prawie równi) i rozmowa z nimi była dla niego niezwykłym luksusem, na jaki nigdy jeszcze nie miał okazji pozwolić sobie.
„Nic dziwnego zatem — myślał Trevize — że pozwala sobie na taką słabość.” A Bliss (tego Trevize był zupełnie pewien) zachęca go do tego, stymulując delikatnie jego umysł, by zrobił to, co i tak bardzo chciał zrobić.
Prawdopodobnie Bliss zakładała, że jeśli Bander się rozgada, to może udzielić im jakiejś użytecznej informacji na temat Ziemi. Według Trevizego było to rozsądne założenie, a więc nawet gdyby nie interesował go temat rozmowy, to i tak próbowałby ją nadal ciągnąć.
— A jak działają te płaty mózgowe? — spytał.
— To przetworniki energii — powiedział Bander. — Uruchamia je przepływ ciepła. Wtedy zamieniają ciepło na energię mechaniczną.
— Nie mogę w to uwierzyć. Taki przepływ ciepła jest za mały.
— Mizerny półczłowiecze, ty po prostu nie myślisz. Gdyby Solarian było wielu i każdy z nich próbował skorzystać z tego przepływu ciepła, to wówczas, owszem, jego ilość byłaby za mała. Ale ja mam ponad czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi, która należy wyłącznie do mnie. Mogę zbierać ciepło z takiej części tej ziemi, jak mi się podoba, i nikt nie będzie miał o to pretensji. A więc mam taką jego ilość, jaka jest mi potrzebna i wystarczająca. Rozumiesz?
— Czy to takie proste zbierać ciepło z tak dużego obszaru? Sama czynność gromadzenia go pochłania dużo energii.
— Być może, ale ja nie zdaję sobie z tego sprawy. Moje przetworniki nieustannie gromadzą ciepło, tak że kiedy trzeba wykonać jakąś pracę, to zostaje wykonana. Kiedy wyciągnąłem twoją broń, to pewna porcja ogrzanej słońcem atmosfery oddała część nadmiernego ciepła pewnej porcji zacienionego obszaru, a zatem użyłem w tym celu energii słonecznej. Tyle że zamiast korzystać przy tym z jakiegoś mechanicznego czy elektronicznego urządzenia, użyłem urządzenia neuronowego. — Dotknął lekko jednego z guzów. — Działa szybko, sprawnie, stale — i bez wysiłku z mojej strony.
— Niewiarygodne — mruknął Pelorat.
— Nic podobnego — rzekł Bander. — Pomyślcie o subtelnym działaniu oczu i uszu, o tym jak zamieniają małe ilości fotonów i drgań powietrza w informacje. Wydawałoby się to wam niewiarygodne, gdybyście nigdy się z tym nie zetknęli. Przetworniki mózgowe wcale nie są bardziej niewiarygodne i nie wydawałyby się wam takie, gdyby nie fakt, że spotkaliście się z tym po raz pierwszy.
— Co robicie za pomocą tych waszych stale działających przetworników? — spytał Trevize.
— Kierujemy naszym światem — odparł Bander. — Każdy robot w tej posiadłości otrzymuje energię ode mnie, a raczej czerpie ją z naturalnego przepływu ciepła. Kiedy robot naciska kontakt albo ścina drzewo, czerpie energię z przetwarzania, które ma miejsce w mózgu — w moim mózgu.
— A jeśli śpisz?
— Proces przetwarzania odbywa się ciągle, bez względu na to czy czuwam, czy śpię, mizerny półczłowiecze — powiedział Bander. — Czy przestajesz oddychać, kiedy śpisz? Czy twoje serce przestaje wtedy bić? W nocy moje roboty pracują kosztem lekkiego ochłodzenia wnętrza Solarii. W skali globalnej to ochłodzenie jest tak niewielkie, że nie można go nawet zmierzyć. Jest nas tu tysiąc dwustu, a więc energia, którą zużywamy, nie skróci życia naszemu słońcu ani nie wyczerpie ciepła wnętrza naszej planety.
— Czy przyszło ci kiedy do głowy, że możesz tego używać jako broni?
Bander spojrzał na Trevizego tak, jakby go nie rozumiał.
— Zdaje mi się — powiedział — że chcesz przez to powiedzieć, że Solaria mogłaby wystąpić przeciw innym światom z bronią energetyczną działającą na zasadzie tego przetwarzania ciepła, tak? A po co? Nawet gdybyśmy mogli zniszczyć ich broń opartą na innych rodzajach energii, co jest więcej niż pewne, to co by nam to dało? Panowanie nad innymi światami? A po co nam inne światy, skoro mamy swój własny, idealny świat? Czemu mielibyśmy chcieć władzy nad półludźmi? Po to, żeby zmusić ich do pracy dla nas? Mamy roboty, które nadają się do tego celu o wiele lepiej niż półludzie. Mamy wszystko. Nie chcemy niczego, oprócz tego, żeby zostawiono nas samym sobie. Zresztą posłuchajcie… opowiem wam inną historię.
— Słuchamy — powiedział Trevize.
— Dwadzieścia tysięcy lat temu, kiedy półludzie z Ziemi zaczęli mrowić się w przestrzeni, pozostałe światy Przestrzeńców zdecydowały się przeciwstawić kolonizacji idącej z Ziemi. Uderzyli na Ziemię.
— Na Ziemię — powtórzył Trevize, starając się ukryć zadowolenie z faktu, że temat ten jednak w końcu wypłynął.
— Tak, w samo centrum tej kolonizacji. Było to poniekąd rozsądne posunięcie. Jeśli chce się kogoś zabić, to nie uderza się w palec czy w piętę, ale w serce. A więc nasi pobratymcy, Przestrzeńcy, którzy w sferze uczuć nie tak bardzo różnili się od ludzi, zdołali pokryć radioaktywną pożogą powierzchnię Ziemi, w wyniku czego stała się ona w znacznej części niezdatna do zamieszkania.
— Ach, więc to tak było! — powiedział Pelorat, zwijając dłoń w pięść i machając nią szybko, jak gdyby przybijał gwóźdź. — Wiedziałem, że nie mogło to być zjawisko naturalne. Jak to zrobili?
— Nie wiem, jak to zrobili — powiedział obojętnie Bander — ale w każdym razie nie wyszło to Przestrzeńcom na dobre. To właśnie morał tej historii. Koloniści nadal podbijali przestrzeń, natomiast Przestrzeńcy wymarli. Próbowali rywalizować i zniknęli. My, Solarianie, wycofaliśmy się i nie podjęliśmy rywalizacji, dzięki czemu jesteśmy tu nadal.
— Tak samo, jak Koloniści — zauważył chłodno Trevize.
— Owszem, ale oni nie będą trwali wiecznie. Ci, co się tak roją i tłoczą, muszą współzawodniczyć ze sobą, muszą walczyć i w końcu muszą zginąć. Może to trwać dziesiątki tysięcy lat, ale my możemy poczekać. A kiedy to nastąpi, wtedy my, Solarianie, kompletni, samotni, wolni, będziemy mieli całą Galaktykę dla siebie. Możemy wtedy, oprócz naszego świata, korzystać — albo nie — z każdego świata, z jakiego będziemy chcieli.
— Ale ta sprawa Ziemi… — powiedział Pelorat, strzelając niecierpliwie palcami. — Czy to, co nam powiedziałeś, to legenda czy historia?
— A co za różnica, półczłowiecze? — spytał Bander. — Cała historia, w większym czy mniejszym stopniu, jest legendą.
— Ale co mówią wasze kroniki? Czy mógłbym zobaczyć wasze zapiski na ten temat?… Zrozum, proszę, że mity, legendy i historia starożytna to moja dziedzina. Jestem naukowcem zajmującym się takimi sprawami, a szczególnie tymi, które związane są z Ziemią.
— Ja tylko powtarzam to, co słyszałem — powiedział Bander. — Nie ma żadnych zapisków na ten temat. Nasze zapiski dotyczą wyłącznie spraw Solarii, a innymi światami zajmują się tylko o tyle, o ile wtykały one nos w te sprawy.
— Ziemia na pewno wtykała nos w te sprawy zauważył Pelorat.
— Być może, ale jeśli tak było, to działo się to bardzo dawno temu, a Ziemia była dla nas najbardziej odpychającym ze wszystkich światów. Jestem pewien, że jeśli mieliśmy jakieś wzmianki na temat Ziemi, to zostały one zniszczone z czystego wstrętu do niej.
Trevize zazgrzytał zębami ze złości.
— Przez was? — spytał.
Bander spojrzał na Trevizego.
— Nie ma tu nikogo innego, kto mógłby je zniszczyć — powiedział.
Pelorat nie dawał się zbić z tematu.
— Masz coś jeszcze, co dotyczy Ziemi? Bander zamyślił się.
— Kiedy byłem młody — rzekł po chwili — słyszałem od pewnego robota opowieść o Ziemianinie, który kiedyś odwiedził Solarię i o solariańskiej kobiecie, która z nim odleciała i została potem ważną osobistością w Galaktyce. Jednak, moim zdaniem, była to opowieść zmyślona.
Pelorat zagryzł wargę.
— Jesteś pewien?
— A czy można być czegoś pewnym w tych sprawach? — odparł Bander. — Niemniej jest nieprawdopodobne, żeby jakiś Ziemianin ośmielił się przylecieć na Solarię albo żeby Solaria pozwoliła na coś takiego. A jeszcze bardziej nieprawdopodobne, żeby tutejsza kobieta — byliśmy wtedy co prawda półludźmi, ale mimo to — z własnej woli opuściła ten świat… Ale zostawmy to. Pokażę wam mój dom.
— Twój dom? — spytała Bliss, rozglądając się dokoła. — Czyżbyśmy nie byli w twoim domu?
— Oczywiście, że nie — odparł Bander. — To przedpokój. Sala widzeń. Tutaj, kiedy muszę, spotykam się z innymi Solarianami. Ich obrazy ukazują się na tej ścianie albo, trójwymiarowo, w przestrzeni przed tą ścianą. Dlatego ten pokój jest pomieszczeniem publicznym a nie częścią mego domu. Chodźcie ze mną.
Poszedł przodem, nie sprawdzając, czy idą za nim, ale cztery roboty opuściły swoje miejsca w rogach pokoju i Trevize wiedział, że jeśli on i jego towarzysze nie pójdą za Banderem z własnej woli, to roboty pomogą im to zrobić.
Bliss i Pelorat podnieśli się z podłogi. Trevize szepnął cicho do Bliss:
— Postarałaś się, żeby mówił?
Bliss ścisnęła jego dłoń i kiwnęła głową.
— Mimo to — powiedziała z nutą niepokoju w głosie — chciałabym wiedzieć, jakie ma zamiary.
Szli za Banderem. Roboty trzymały się w przyzwoitej odległości, ale sama ich obecność była ostrzeżeniem.
Posuwali się jakimś korytarzem. Trevize mruczał z przygnębieniem:
— Nie ma na tej planecie niczego, co by nam pomogło znaleźć Ziemię. Jestem tego pewien. Jeszcze jedna wariacja na temat radioaktywności. Wzruszył ramionami. — Będziemy musieli skorzystać z trzeciego zestawu współrzędnych.
Otworzyły się przed nimi drzwi i ukazał się mały pokój.
— Chodźcie, półludzie — powiedział Bander. Pokażę wam, jak żyjemy.
— On czerpie dziecinną przyjemność z pokazywania nam swoich wspaniałości — szepnął Trevize. — Mam ochotę go usadzić.
— Nie chcesz chyba współzawodniczyć z nim w dziecinadzie — powiedziała Bliss.
Bander wpuścił ich przodem. Wszedł też jeden z robotów. Bander odprawił gestem dłoni pozostałe roboty i też wszedł. Drzwi zamknęły się za nim.
— To winda — powiedział Pelorat z radością odkrywcy.
— Tak — potwierdził Bander. — Kiedy już raz zeszliśmy pod ziemię, to na dobrą sprawę nigdy już stąd nie wyszliśmy. Zresztą nie chcemy tego, aczkolwiek lubię czasami poczuć promienie słoneczne na ciele. Ale nie lubię chmur ani nocy na powietrzu. Ma się wtedy wrażenie, jak gdyby było się pod ziemią, choć naprawdę nie jest się tam, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. To jest w pewnym sensie dysonans poznawczy. Uważam, że to niemiłe uczucie.
— Ziemia zbudowana pod ziemią — powiedział Pelorat. — Nazywali swoje miasta Jaskiniami ze Stali. Trantor też, w czasach Imperium, znajdował się właściwie pod ziemią, tyle że był bardziej rozbudowany… A teraz to samo robi Comporellon. Kiedy się o tym pomyśli, to wygląda to na wspólne wszystkim dążenie.
— Półludzie tłoczący się pod ziemią i my, żyjący pod ziemią we wspaniałej izolacji, to dwie zupełnie różne rzeczy — powiedział Bander.
— Na Terminusie — rzekł Trevize — domy mieszkalne znajdują się na powierzchni.
— I są wystawione na działanie pogody — powiedział Bander. — Prymityw.
Po wejściu do windy odczuli początkowo spadek grawitacji, co zdradziło Peloratowi charakter tego urządzenia, ale potem nie czuli w ogóle, że winda się porusza. Trevize właśnie zastanawiał się, jak daleko w głąb ziemi prowadzi ten szyb, kiedy poczuł wzrost grawitacji i drzwi otworzyły się.
Ich oczom ukazał się duży, wyszukanie umeblowany pokój. Było w nim przyćmione światło, choć nie mogli dostrzec jego źródła. Wydawało się, że świeci samo powietrze.
Bander wyciągnął palec i w miejscu, które wskazał, światło stało się nieco jaśniejsze. Wskazał inne miejsce i wszystko powtórzyło się. Położył lewą rękę na krótkim, grubym drążku, który znajdował się po lewej stronie drzwi, a prawą ręką zatoczył łuk i cały pokój wypełnił się intensywnym światłem, zupełnie jakby był skąpany w promieniach słońca, chociaż nie towarzyszyło temu uczucie ciepła.
Trevize skrzywił się i powiedział półgłosem:
— Ten człowiek to szarlatan.
— Nie „ten człowiek”, ale „Solarianin” — rzekł ostro Bander. — Nie wiem, co znaczy słowo „szarlatan”, ale sądząc z tonu, jakim je wypowiedziałeś, jest obraźliwe.
— Oznacza ono kogoś — odparł Trevize — kto zwodzi ludzi swymi rzekomymi umiejętnościami, kto wywołuje takie efekty, aby to, co robi, wydawało się bardziej imponujące, niż jest w istocie.
— Przyznaję, że lubię teatralne efekty — powiedział Bander — ale to, co wam pokazałem, nie jest żadną sztuczką. To autentyczne. — Poklepał drążek, na którym spoczywała jego lewa dłoń. — To jest pręt przewodzący ciepło, który sięga parę kilometrów w głąb ziemi. Takie same pręty znajdują się w innych, odpowiednich do tego miejscach na terenie mojej posiadłości. Wiem, że na innych posiadłościach też są takie pręty. Zwiększają one dawki ciepła, które wędruje z niższych warstw planety ku powierzchni i ułatwiają jego zamianę na pracę. Nie muszę czynić żadnych gestów, aby uzyskać światło, ale tworzy to atmosferę pewnej teatralności, a może — jak to określiłeś — nieautentyczności, a ja to lubię.
— Często masz okazję cieszyć się wykonywaniem takich teatralnych gestów? — spytała Bliss.
— Nie — odparł Bander, potrząsając głową. Na moich robotach nie wywiera to żadnego wrażenia. Na innych Solarianach też by nie wywarło. Ta niezwykła szansa spotkania półludzi i pokazania im tego jest bardzo… zabawna.
— Kiedy tu weszliśmy, światło było przyćmione — powiedział Pelorat. — Cały czas jest takie?
— Tak, to słaby pobór mocy… taki sam jak dla utrzymania robotów w ruchu. Na mojej posiadłości stale wre praca, ale nie na wszystkich częściach w tym samym czasie. Te, które akurat nie pracują, znajdują się na jałowym poborze mocy.
— I cały czas dostarczasz energii dla tej całej rozległej posiadłości?
— Energii dostarcza słońce i jądro planety. Ja ją tylko przekazuję. Poza tym nie cała posiadłość nastawiona jest na produkcję. Znaczną jej część utrzymuję w stanie pierwotnym, z bogatą szatą roślinną i światem zwierząt, po pierwsze dlatego, że chroni to moje granice, a po drugie, że ma to dla mnie walor estetyczny. W rzeczywistości pola uprawne i fabryki zajmują mało miejsca. Służą one tylko zaspokajaniu moich potrzeb oraz dostarczają pewnych rzeczy na wymianę z innymi. Mam na przykład roboty, które w razie potrzeby potrafią produkować i instalować pręty przewodzące ciepło. Wielu Solarian korzysta z tych usług.
— A jak duży jest twój dom? — spytał Trevize. Musiało to być właściwe pytanie, gdyż Bander rozpromienił się.
— Bardzo duży — powiedział. — Myślę, że jeden z największych na planecie. Rozciąga się na przestrzeni wielu kilometrów. Dba o niego tyle samo robotów, ile pracuje na tych wszystkich tysiącach kilometrów kwadratowych powierzchni.
— Na pewno nie korzystasz z całego domu powiedział Pelorat.
— Zupełnie możliwe, że są tu pokoje, w których nigdy nie byłem, ale co z tego? — odparł Bander. — Roboty utrzymują porządek i czystość we wszystkich pomieszczeniach, wszystkie są dobrze wentylowane. Ale chodźmy dalej.
Wyszli przez inne drzwi, niż weszli, i znaleźli się w innym korytarzu. Znajdował się tam mały, odkryty pojazd, który poruszał się po szynach.
Bander nakazał im ruchem ręki, aby wsiedli. Nie było dosyć miejsca dla nich czworga i robota, ale Pelorat i Bliss ścisnęli się, aby zmieścił się Trevize. Bander siadł wygodnie z przodu, mając u boku robota, i pojazd ruszył bez uruchamiania żadnych dźwigni czy wciskania guzików. Wystarczyło, że Bander od czasu do czasu lekko poruszył dłonią.
— To jest oczywiście robot w kształcie pojazdu — powiedział Bander tonem obojętnego wyjaśnienia.
Jechali powoli, przejeżdżając przez liczne drzwi, które otwierały się przed nimi i zamykały zaraz po przejeździe. Każde drzwi miały inną dekorację i nie można się było doszukać w tym żadnego stylu czy porządku, zupełnie jakby roboty otrzymały polecenie, by przypadkowo dobierać różne kombinacje.
Zarówno przed, jak i za nimi korytarz pogrążony był w mroku, ale w każdym jego miejscu, gdy tylko się tam znaleźli, pojawiało się jasne, podobne do słonecznego, lecz zimne światło. Podobnie działo się w pokojach, przez które przejeżdżali. Za każdym razem Bander majestatycznie podnosił dłoń.
Podróż zdawała się nie mieć końca. Od czasu do czasu skręcali pod kątem, który świadczył o tym, że podziemna siedziba rozciągała się w dwóch wymiarach. („Nie, w trzech” — pomyślał Trevize, kiedy w pewnej chwili zaczęli zjeżdżać po łagodnej pochyłości.)
Wszędzie, gdzie się zjawili, spotykali roboty, dziesiątki, setki robotów, zajętych niespieszną pracą, której celu Trevize nie mógł odgadnąć. Minęli otwarte drzwi, prowadzące do dużej sali, w której siedziały, pochylone nad biurkami, rzędy robotów.
— Co one robią, Bander? — spytał Pelorat.
— To księgowość — odparł Bander. — Sporządzają dane statystyczne, rachunki, zestawienia i inne takie rzeczy, o które — z czego bardzo się cieszę — nie muszę się sam kłopotać. Tu się nie próżnuje. Około jednej czwartej ziemi uprawnej zajmują sady. Jedną dziesiątą stanowią pola, ale moją chlubą są sady. Mam najlepsze owoce na tym świecie, i to wiele rodzajów i odmian. Brzoskwinia Bandera to jest brzoskwinia na tym świecie! Jest tak dobra, że inni prawie nie próbują hodować brzoskwiń. Mam dwadzieścia siedem odmian jabłek i… i tak dalej. Roboty mogłyby udzielić wam pełnej informacji.
— A co robisz z tymi owocami? — spytał Trevize. — Przecież nie możesz ich sam wszystkich zjeść.
— Nawet by mi to do głowy nie przyszło. Nie przepadam za owocami. Wymieniam je z innymi posiadłościami.
— Za co?
— Głównie za kopaliny. Na mojej posiadłości praktycznie nie ma kopalin. Poza tym uzyskuję za nie wszystko, co mi potrzebne dla zachowania równowagi ekologicznej. Mam tu bardzo wiele gatunków roślin i zwierząt.
— Przypuszczam, że tym wszystkim zajmują się roboty — powiedział Trevize.
— Tak. I to bardzo dobrze.
— I to wszystko dla jednego Solarianina.
— Wszystko dla posiadłości i jej wymagań ekologicznych. Tak się składa, że jestem jedynym Solarianinem, który — kiedy ma na to ochotę — odwiedza różne części tej posiadłości, ale to część składowa mojej absolutnej wolności.
— Myślę — powiedział Pelorat — że inni… inni Solarianie także dbają o zachowanie równowagi ekologicznej i posiadają w swych posiadłościach tereny bagienne, górzyste albo nadmorskie.
— Myślę, że tak — rzekł Bander. — Zajmujemy się takimi sprawami na konferencjach, których zwołania wymagają niekiedy sprawy naszego świata.
— A jak często się spotykacie? — spytał Trevize. Jechali właśnie wąskim korytarzem, po którego bokach nie było żadnych pomieszczeń. Trevize domyślił się, że musi on prowadzić przez warstwy, które uniemożliwiają budowę szerszych pomieszczeń, i jest łącznikiem między dwoma skrzydłami siedziby, które mogą się znacznie bardziej rozszerzać.
— Za często. Rzadko zdarza się miesiąc, żebym nie musiał poświęcić nieco czasu na uczestniczenie w jakimś zebraniu organizowanym przez jeden z komitetów, których jestem członkiem. Jednak, choć nie ma na mojej posiadłości gór ani bagien, moje sady, stawy rybne i ogrody botaniczne są najlepsze na tym świecie.
— Ale, stary… to znaczy Bander… przypuszczam, że nigdy nie opuściłeś swojej posiadłości i nie widziałeś posiadłości innych… — powiedział Pelorat.
— Oczywiście, że nie — powiedział Bander z oburzeniem.
— Powiedziałem, że tak właśnie przypuszczam — rzekł pojednawczo Pelorat. — Ale skąd w takim razie masz pewność, nigdy nie zbadawszy ani nawet nie widziawszy posiadłości innych, że twoje są najlepsze?
— Stąd — odparł Bander — że wynika to z zapotrzebowania na moje produkty w wymianie między posiadłościami.
— A co z artykułami przemysłowymi? — spytał Trevize.
— Są tu posiadłości, na których wytwarza się narzędzia i maszyny. Jak już powiedziałem, na mojej posiadłości robi się pręty przewodzące ciepło, ale są to dość proste urządzenia.
— A roboty?
— Produkuje się je tu i ówdzie. W przeszłości Solaria zawsze wiodła prym w Galaktyce w projektowaniu i wykonywaniu robotów. Nasze roboty były wyjątkowo inteligentne i skomplikowane.
— Przypuszczam, że teraz też — powiedział Trevize, starając się, żeby zabrzmiało to jak stwierdzenie, a nie pytanie.
— Dzisiaj? — rzekł Bander. — A czy jest dzisiaj z kim współzawodniczyć? Dzisiaj roboty wytwarza się tylko na Solarii. Jeśli właściwie rozumiem to, co dociera do mnie na hiperfalach, to na waszych światach nie robi się ich.
— A na innych światach Przestrzeńców?
— Mówiłem wam już. One już nie istnieją.
— Wszystkie?
— Nie sądzę, żeby gdzieś poza Solarią żył jeszcze choćby jeden Przestrzeniec.
— A więc nie ma nikogo, kto zna położenie Ziemi?
— Dlaczego każdy z was chce znać położenie Ziemi?
— Ja chcę je znać — wtrącił Pelorat. — To moja dziedzina badań.
— Wobec tego — powiedział Bander — będziesz musiał sobie znaleźć inną dziedzinę. Nie wiem nic o położeniu Ziemi i nigdy nie słyszałem o kimś, kto by je znał. Zresztą nic mnie to nie obchodzi.
Pojazd zatrzymał się i Trevize przez chwilę myślał, że Bander poczuł się obrażony. Zatrzymał się jednak gładko, a Bander, wysiadając z wozu i pokazując im, że mają zrobić to samo, wyglądał na równie zadowolonego jak przedtem.
Światło w pomieszczeniu, do którego potem weszli, było przyciemnione i niewiele rozjaśniło się nawet po geście Bandera. Prowadził z niego boczny korytarz, po którego obu stronach mieściły się małe pokoiki. W każdym z nich stała jedna lub dwie bogato zdobione wazy. Obok niektórych z nich znajdowały się przedmioty, które przypominały projekty filmowe.
— Co to jest, Bander? — spytał Trevize.
— Pośmiertne komnaty przodków, Trevize powiedział Bander.
Pelorat rozejrzał się z zaciekawieniem.
— Przypuszczam, że są tu pogrzebane prochy twoich przodków, prawda?
— Jeśli „pogrzebany” — powiedział Bander znaczy „zakopany w ziemi”, to niezupełnie masz rację. Jesteśmy, co prawda, pod ziemią, ale to moja siedziba, a ich prochy znajdują się tutaj tak samo, jak my w tej chwili. W naszym języku mówimy, że prochy są „zadomowione”.
Trevize rozejrzał się wokół.
— To wszystko twoi przodkowie? — spytał. Ilu ich jest tutaj?
— Prawie stu — odparł Bander, nawet nie starając się ukryć rozpierającej go dumy. — Dokładnie — dziewięćdziesięciu czterech. Oczywiście ci najstarsi nie są prawdziwymi Solarianami w obecnym znaczeniu tego słowa. Byli półludźmi, mężczyznami i kobietami. Ci półprzodkowie zostali umieszczeni przez swych bezpośrednich następców w urnach znajdujących się w sąsiednich salach. Oczywiście nie chodzę tam. Byłoby to wstydodajne. W każdym razie my to tak nazywamy. Nie wiem, czy macie jakiś termin na wyrażenie tego uczucia. Może nie.
— A te filmy? — spytała Bliss. — To chyba projektory filmowe?
— To ich dzienniki i pamiętniki — odparł Bander. — Ich zdjęcia w ulubionych miejscach posiadłości. Znaczy to, że nie ze wszystkim umarli. Coś z nich zostało tu i moja wolność polega między innymi na tym, że kiedy przyjdzie mi ochota, mogę sobie obejrzeć kawałek tego czy innego filmu.
— Ale nie tych — wstydodajnych.
Bander uciekł spojrzeniem w bok.
— Nie — powiedział — ale w końcu wszyscy mieliśmy takich przodków. To wspólna skaza.
— Wspólna? A więc inni Solarianie też mają takie komnaty przodków? — spytał Trevize.
— O tak, mają je wszyscy, ale moje są najlepsze, najlepiej wykonane i najlepiej zachowane.
— A czy masz już taką komnatę dla siebie?
— Oczywiście. Jest już od dawna gotowa. Zrobienie jej było moim pierwszym obowiązkiem, kiedy odziedziczyłem tę posiadłość. A kiedy, mówiąc poetycznie, rozsypię się w proch, pierwszym obowiązkiem mojego następcy, tak jak moim, będzie wykonanie własnej komnaty pośmiertnej.
— A masz jakiegoś następcę?
— Będę miał, kiedy przyjdzie na to czas. Mam jeszcze przed sobą dużo życia. Kiedy będę musiał odejść, znajdzie się tu mój następca, który będzie na tyle dojrzały, aby korzystać z tej posiadłości i będzie miał już na tyle rozwinięte odpowiednie płaty mózgowe, aby móc przetwarzać energię.
— Przypuszczam, że będzie to twój potomek?
— Tak.
— A jeśli stanie się coś nieprzewidzianego? spytał Trevize. — Myślę, że wypadki zdarzają się nawet na Solarii. Co się stanie, jeśli jakiś Solarianin rozsypie się przedwcześnie w proch, a nie będzie miał naturalnego następcy, a w każdym razie następcy, który będzie na tyle dojrzały, aby korzystać z tej posiadłości?
— W moim rodzie był tylko jeden taki przypadek. Ale jeśli już coś takiego się zdarzy, to trzeba pamiętać, że są inni, którzy czekają na spadek na inne posiadłości. Niektórzy z nich są już w takim wieku, że mogliby je przejąć, ale ich rodzice są jeszcze na tyle młodzi, że mogą spłodzić innych dziedziców i żyć, dopóki ci drudzy nie dojrzeją na tyle, by móc zająć ich miejsce. Otóż któryś z tych młodostarych następców, jak ich nazywamy, zostałby wyznaczony na właściciela mojej posiadłości.
— A kto się tym zajmuje?
— Mamy radę zarządzającą, do której należy między innymi wyznaczanie następcy w przypadku przedwczesnej śmierci któregoś z nas. Oczywiście wszystko to załatwia się za pośrednictwem holowizji.
— Ale pomyśl tylko… — odezwał się Pelorat. Jeśli Solarianie nigdy się ze sobą nie stykają, to skąd mogą wiedzieć, że któryś z nich niespodzianie — albo nawet spodziewanie — obrócił się w proch?
— Kiedy ktoś z nas umiera — odparł Bander ustaje dopływ energii do wszystkich urządzeń znajdujących się w jego posiadłości. Jeśli natychmiast nie przejmie jego miejsca potomek, to w końcu wszyscy spostrzegają tę nienormalną sytuację i natychmiast zostają podjęte środki zaradcze. Zapewniam was, że nasz system społeczny funkcjonuje bezbłędnie.
— Czy można zobaczyć któryś z tych filmów? spytał Trevize.
Bander zamarł ze zgrozy. W końcu powiedział:
— Usprawiedliwia cię tylko twoja ignorancja. To, co powiedziałeś, jest chamskie i wulgarne.
— Przepraszam — rzekł Trevize. — Nie chcę, żebyś uważał mnie za natręta, ale — jak ci już wyjaśniliśmy — bardzo interesujemy się wszystkim, co ma związek z Ziemią. Przyszło mi do głowy, że najstarsze z tych filmów mogą pochodzić z czasów, zanim Ziemia stała się radioaktywna. Być może wspomina się tam o niej. Może są tam jakieś szczegóły. Naprawdę nie chcemy być niegrzeczni, ale czy nie ma żadnej możliwości, żebyśmy mogli obejrzeć te filmy? Może mógłby to zrobić robot i przekazać nam interesujące nas informacje, jeśli znajdzie tam jakieś? Jeśli rozumiesz, co nami kieruje, to rozumiesz też, że postaramy się uszanować twoje uczucia. Może pozwolisz nam więc obejrzeć te filmy?
— Sądzę, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, że coraz bardziej mnie obrażasz. Możemy jednak skończyć z tym od razu, gdyż nie ma tu żadnych filmów pokazujących moich półludzkich przodków — powiedział Bander lodowatym tonem.
— Żadnych? — w głosie Trevizego czuć było wyraźne przygnębienie.
— Kiedyś były. Ale nawet wy możecie sobie wyobrazić, co pokazywały. Dwoje półludzi okazujących wzajemne zainteresowanie sobą, a nawet — tu Bander odchrząknął i powiedział z trudem — kopulujących. Oczywiście wszystkie te filmy z półludźmi zostały zniszczone już wiele pokoleń temu.
— A filmy u innych Solarian?
— Też zostały zniszczone. Wszystkie.
— Jesteś pewien?
— Byłoby szaleństwem nie zniszczyć ich.
— Może niektórzy Solarianie okazali się szaleni, sentymentalni albo po prostu nie myśleli o tym. Sądzę, że nie masz nic przeciwko temu, żeby wskazać nam drogę do sąsiednich posiadłości?
Bander spojrzał z zaskoczeniem na Trevizego.
— Myślisz, że inni będą tak tolerancyjni, jak ja?
— A dlaczego mieliby nie być?
— Przekonasz się, że nie będą.
— Trudno. Musimy zaryzykować.
— Nie. Nic z tego. Posłuchajcie, co wam powiem.
Bander miał chmurną minę, a za nim stały roboty.
— O co chodzi, Bander? — spytał Trevize z niepokojem.
— Miło mi było porozmawiać z wami i poobserwować was — dziwne stworzenia. Było to dla mnie zupełnie wyjątkowe przeżycie i podobało mi się to, ale nie mogę tego utrwalić w moim pamiętniku ani na filmie.
— Dlaczego?
— Rozmowa z wami, słuchanie was, sprowadzenie was do mojej rezydencji, pokazanie wam pośmiertnych komnat moich przodków to haniebne czyny.
— Nie jesteśmy Solarianami. Znaczymy dla ciebie tyle, co te roboty, prawda?
— Sam sobie tak to tłumaczę i usprawiedliwiam się przed sobą w ten sposób, ale może nie usprawiedliwiłoby mnie to w oczach innych.
— A co cię to obchodzi? Jesteś przecież absolutnie wolny i możesz robić wszystko, co ci się podoba, nieprawdaż?
— Niestety, nawet u nas nie ma absolutnej wolności. Gdybym był jedynym Solarianinem na tej planecie, to mógłbym dokonywać nawet haniebnych czynów. Ale żyją tu też inni Solarianie i z tego powodu, mimo iż moja wolność jest bliska ideału, ideałem jednak nie jest. Żyje tu tysiąc dwustu Solarian, którzy gardziliby mną, gdyby się o tym dowiedzieli.
— Nie muszą się dowiedzieć.
— To prawda. Cały czas zdawałem sobie z tego sprawę. Cały czas, kiedy zabawiałem się z wami, pamiętałem o tym. Inni absolutnie nie mogą się o was dowiedzieć.
— Jeśli znaczy to, że w wyniku naszych odwiedzin w innych posiadłościach, gdzie chcemy poszukać wiadomości o Ziemi, obawiasz się komplikacji — rzekł Pelorat — to oczywiście nie wspomnimy ani słowem o tym, że byliśmy tutaj. To zrozumiałe.
Bander potrząsnął głową.
— Już i tak za dużo zaryzykowałem. Oczywiście nic o tym nikomu nie powiem. Moje roboty też nie powiedzą, a nawet polecę im, żeby w ogóle wymazały to z pamięci. Wasz statek zostanie przeniesiony pod ziemię i zbadany w celu uzyskania maksimum informacji…
— Chwileczkę — rzekł Trevize. — Myślisz, że możemy tu czekać, aż zbadasz nasz statek? To niemożliwe.
— Wcale nie niemożliwe, bo nie będziecie tu mieli nic do gadania. Przykro mi. Chciałbym porozmawiać z wami dłużej o wielu różnych sprawach, ale widzę, że sytuacja staje się coraz groźniejsza.
— A skądże! — wykrzyknął Trevize.
— Niestety, tak, mizerny półczłowiecze. Obawiam się, że nadszedł czas, abym zrobił to, co moi przodkowie zrobiliby od razu. Muszę was zabić.