12. Na powierzchnię!

51

Trevize szybko odwrócił głowę i spojrzał na Bliss. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć, ale wzrok utkwiony był w Bandera, jak gdyby poza nim nie istniało nic więcej.

W szeroko otwartych oczach Pelorata malowało się zdumienie i niedowierzanie.

Nie wiedząc, co może zrobić Bliss, Trevize starał się zwalczyć ogarniającą go rozpacz (nie tyle na myśl o rychłej śmierci, ile dlatego, że będzie musiał umrzeć nie dowiedziawszy się, gdzie leży Ziemia i dlaczego wybrał Gaję jako model dalszego rozwoju ludzkości).

Starając się, aby głos jego zabrzmiał naturalnie i wyraźnie, powiedział:

— Przekonaliśmy się, Bander, że z natury jesteś dobry i szlachetny. Nie rozgniewało cię nasze wtargnięcie na twój świat. Byłeś nawet tak miły, że oprowadziłeś nas po swojej posiadłości i rezydencji i zaspokoiłeś naszą ciekawość, odpowiadając na liczne pytania. Myślę, że bardziej pasowałoby do ciebie, gdybyś pozwolił nam odlecieć. Nikt nie musi się dowiedzieć o naszym pobycie na tym świecie, a my nie mamy żadnego powodu, żeby tu kiedykolwiek wrócić. Przylecieliśmy tu w niewinnych zamiarach, poszukując tylko informacji.

— Rzeczywiście jest tak, jak mówisz — powiedział lekkim tonem Bander — i dotychczas darowałem wam życie. Ale wasz los był przypieczętowany już w chwili, kiedy weszliście w naszą atmosferę. Mogłem — i powinienem był — zabić was natychmiast po nawiązaniu z wami kontaktu. Potem powinienem był wydać odpowiedniemu robotowi polecenie przeprowadzenia sekcji waszych zwłok w celu uzyskania informacji o budowie ciała obcoświatowców.

Nie zrobiłem tego. Dałem się ponieść ciekawości i swemu niefrasobliwemu usposobieniu, ale dość już tego. Nie mogę tego dłużej przeciągać. Właściwie już i tak naraziłem na szwank bezpieczeństwo Solarii, bo gdybym przez chwilową słabość dał się przekonać i pozwolił wam odlecieć, to wkrótce zjawiliby się tu inni tacy jak wy, choćbyście nie wiem jak przysięgali, że do tego nie dojdzie.

Ale mogę zrobić dla was przynajmniej tyle, że śmierć, którą wam zadam, będzie bezbolesna. Po prostu podniosę temperaturę waszych mózgów i przestaną działać. Nie odczujecie żadnego bólu. Po prostu ustanie wasze życie. Po sekcji i zbadaniu waszych ciał zmienię je w jednym błysku w popiół i będzie po wszystkim.

— Jeśli już musimy umrzeć — rzekł Trevize to nie mam zamiaru protestować przeciwko szybkiej i bezbolesnej śmierci, ale dlaczego musimy umrzeć, skoro nie popełniliśmy żadnego przestępstwa?

— Sam wasz przylot tutaj był przestępstwem.

— Trudno to uzasadnić racjonalnie, skoro nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy wiedzieć, że jest to przestępstwem.

— Społeczeństwo ustala, co jest przestępstwem. To, co dla was może być irracjonalne i arbitralne, nie musi być takie dla nas, a to jest nasz świat i mamy pełne prawo orzec, że w takiej i takiej sprawie postąpiliście źle i zasługujecie na śmierć.

Bander uśmiechnął się, jakby prowadzili miłą, towarzyską rozmowę, i ciągnął dalej:

— Zresztą nie masz prawa uskarżać się, że cię źle potraktowałem, bo sam nie jesteś lepszy. Masz miotacz, który wysyła wiązkę mikrofal wytwarzających wysoką, śmiercionośną temperaturę. Używając go, robisz dokładnie to samo, co ja zamierzam zrobić, ale jestem pewien, że śmierć zadana miotaczem jest o wiele bardziej bolesna i okrutna. Gdybym nie pozbawił go ładunku energii i był tak głupi, żeby dać ci wystarczającą swobodę ruchów, byś mógł go wyciągnąć z kabury, to nie zawahałbyś się ani chwili, żeby go teraz użyć przeciw mnie.

Trevize, bojąc się nawet zerknąć na Bliss, aby nie zwrócić na nią uwagi Bandera, powiedział z rozpaczą:

— Proszę cię, żebyś się ulitował nad nami i nie robił tego.

— Przede wszystkim muszę się ulitować nad sobą i nad moim światem — powiedział Bander, robiąc nagle ponurą minę — i dlatego musicie umrzeć.

Podniósł rękę i natychmiast Trevizego ogarnął mrok.

52

Przez chwilę Trevize czuł duszącą go ciemność. Czy to śmierć? — pomyślał z niepokojem.

W tej samej chwili, jak gdyby myśl ta zbudziła echo, usłyszał wypowiedziane szeptem: — Czy to śmierć? — Rozpoznał głos Pelorata. Spróbował sam szepnąć i stwierdził, że mu się to udało.

— Po co pytasz? — rzekł z uczuciem wielkiej ulgi. — Już sam fakt, że możesz pytać, świadczy, że to nie jest śmierć.

— Według starych legend istnieje życie po śmierci.

— Bzdury — mruknął Trevize. — Bliss. Bliss, jesteś tutaj? — spytał.

Nie było odpowiedzi.

I znowu Pelorat powtórzył jak echo:

— Bliss, Bliss. Co się stało, Golan?

— Bander musi być martwy. W tej sytuacji nie może zapewnić dopływu energii do swej posiadłości. Zgasło światło.

— Ale jak… Chcesz powiedzieć, że to dzieło Bliss?

— Tak przypuszczam. Mam nadzieję, że jej się nic nie stało.

Zaczął pełzać na czworakach w absolutnych ciemnościach panujących w podziemnej siedzibie Bandera (jeśli nie liczyć okazyjnego, niedostrzegalnego błysku radioaktywnego atomu rozpadającego się w którejś ze ścian).

W końcu jego ręka trafiła na jakiś ciepły i miękki kształt. Przesunął dłonią wzdłuż tego czegoś i rozpoznał dotykiem nogę. Była za mała, aby należeć do Bandera. Chwycił ją.

— Bliss, to ty? — Noga odepchnęła go. Bliss… Powiedz coś! — rzekł.

— Żyję — usłyszał wyraźnie zniekształcony głos Bliss.

— Ale dobrze się czujesz? — spytał.

— Nie. — W tej samej chwili zapaliło się światło, choć świeciło słabo. Ściany to przygasały, to rozjaśniały się.

Zobaczyli Bandera leżącego z rozrzuconymi bezwładnie rękami i nogami. Obok niego, trzymając go za głowę, siedziała Bliss. Spojrzała na nich.

— Nie żyje — powiedziała i po policzkach popłynęły jej łzy.

Trevize zgłupiał na ten widok.

— Dlaczego płaczesz? — spytał.

— A jak mam nie płakać, skoro zabiłam żywą, myślącą istotę? Nie miałam takiego zamiaru.

Trevize nachylił się ku niej, chcąc jej pomóc wstać, ale odtrąciła go.

Teraz z kolei ukląkł przy niej Pelorat. Powiedział łagodnie:

— Bliss, nie przywrócisz mu przecież życia. Powiedz nam, co się stało.

Pozwoliła, aby ją podniósł i powiedziała martwym głosem:

— Gaja potrafi robić to samo, co potrafił Bander. Może korzystać z faktu, że energia we wszechświecie rozmieszczona jest nierównomiernie i przekształcać ją w pracę, posługując się siłą swego umysłu.

— Wiedziałem o tym — powiedział Trevize. Chciał ją pocieszyć, ale zupełnie nie wiedział, jak to zrobić. — Dobrze pamiętam nasze spotkanie w przestrzeni, kiedy schwytałaś… a raczej kiedy Gaja przechwyciła nasz statek. Pomyślałem o tym, kiedy Bander, zabrawszy mi broń, nie pozwolił mi się ruszyć. Ciebie też wtedy trzymał, ale byłem pewien, że gdybyś zechciała, to uwolniłabyś się.

— Nie. Nie dałabym rady. Kiedy ja-my-Gaja trzymaliśmy wasz statek — powiedziała ze smutkiem — to ja i Gaja stanowiliśmy naprawdę jedność. Teraz jesteśmy rozdzieleni nadprzestrzenią, co osłabia moje-nasze-Gai zdolności. Poza tym Gaja robi wszystko tylko dzięki sile połączonych mózgów, którym brakuje takich przekaźników energii, jakie miał ten Solarianin. Nie potrafimy korzystać z energii tak zręcznie i bez wysiłku, a jednocześnie tak efektywnie, jak on potrafił… Widzisz, że nie mogę sprawić, aby światło było jaśniejsze. Nie wiem nawet, przez ile czasu będę mogła utrzymać choćby taki mdły blask. W końcu zmęczę się, a Bander dostarczał mocy całej swej wielkiej posiadłości, i to nawet wtedy, kiedy spał.

— Ale powstrzymałaś go — powiedział Trevize. — Tylko dlatego, że nie podejrzewał, że mam takie zdolności — powiedziała Bliss — i że niczym nie zdradziłam się, że je posiadam. Ponieważ nie podejrzewał mnie o to, nie zwracał na mnie w ogóle uwagi. Skoncentrował całą swoją uwagą na tobie, ponieważ tylko ty miałeś broń… i tym razem okazało się, że dobrze zrobiłeś, biorąc ją ze sobą.:. Musiałam czekać, aż zdarzy się okazja, żeby go unieruchomić jednym, niespodziewanym ciosem. Kiedy był już o włos od zabicia ciebie, kiedy cały jego umysł zajęty był tobą, wtedy wreszcie mogłam uderzyć.

— I udało ci się to znakomicie.

— Jak możesz mówić takie okrutne rzeczy? Chciałam go tylko powstrzymać. Chciałam tylko zablokować te jego przekaźniki. Byłby zaskoczony, kiedy by nagle stwierdził, że nie może nas zabić, a za to gaśnie światło. Wtedy wzmocniłabym swój chwyt, uśpiła go na dłuższy czas i odblokowała przekaźniki. W takiej sytuacji dostarczałby nadal energii dla swej rezydencji, paliłyby się światła, moglibyśmy więc wydostać się na powierzchnię, wsiąść na statek i odlecieć. Miałam nadzieję, że uda mi się wszystko tak załatwić, by Bander, obudziwszy się, zapomniał o wszystkim, co się zdarzyło od momentu, kiedy nas zobaczył. Gaja nie chce zabijać, żeby osiągnąć to, co można osiągnąć bez zabijania.

— Co się zepsuło w tym planie, Bliss? — spytał łagodnie Pelorat.

— Nigdy przedtem nie zetknęłam się z czymś takim, jak te przekaźniki energii Bandera, i nie miałam czasu, aby się nimi zająć i poznać ich działanie. Po prostu wykonałam szybko ten manewr blokujący i, jak się okazało, zrobiłam to niewłaściwie. Zablokowałam nie wejście, ale wyjście energii. Co prawda zawsze płyną do tych przekaźników duże ilości energii, ale normalnie mózg broni się przed zbyt dużą jej ilością, oddając ją równie szybko, jak napływa. Kiedy jednak zablokowałam wyjście, natychmiast zgromadziła się tam zbyt duża ilość energii i w ułamku sekundy temperatura wewnątrz mózgu podniosła się do takiej wysokości, że białko, z którego był zbudowany, uległo denaturacji i Bander padł trupem. Zgasło światło, więc natychmiast usunęłam blokadę, ale, oczywiście, było już za późno.

— Nie przypuszczam, żebyś mogła zrobić coś innego niż to, co zrobiłaś, kochanie — powiedział Pelorat.

— Co to za pociecha, skoro go zabiłam.

— On sam chciał nas właśnie zabić — rzekł Trevize.

— To był powód, żeby go powstrzymać, a nie, żeby go zabijać.

Trevize zamilkł. Nie chciał okazać zniecierpliwienia, aby nie urazić albo jeszcze bardziej nie zasmucić Bliss, która była przecież ich jedyną obroną na tym nadzwyczaj wrogim świecie.

— Bliss — powiedział po chwili wahania — czas już przestać myśleć o jego śmierci i zastanowić się, co dalej. Ponieważ Bander nie żyje, praktycznie ustał dopływ energii do jego posiadłości. Wcześniej czy później, prawdopodobnie dosyć szybko, zauważą to inni Solarianie. Będą musieli sprawdzić, co się stało. Nie przypuszczam, żebyś potrafiła odeprzeć zmasowany atak kilku z nich. Poza tym, jak sama powiedziałaś, nie będziesz w stanie podtrzymywać długo nawet tego ograniczonego dopływu energii. Dlatego musimy bezzwłocznie wydobyć się na powierzchnię i dostać do statku.

— Ale jak to mamy zrobić, Golan? — spytał Pelorat. — Przebyliśmy wiele kilometrów krętymi korytarzami. Zdaje mi się, że jest tu istny labirynt pomieszczeń i ja osobiście nie mam najmniejszego pojęcia, którędy można wydostać się na powierzchnię. Zawsze miałem słabą orientację.

Trevize rozejrzał się i uświadomił sobie, że Pelorat ma rację.

— Przypuszczam — powiedział — że jest tu wiele otworów prowadzących na powierzchnię i nie musimy szukać tego, którym się tu dostaliśmy.

— Ale nie wiemy, gdzie są te otwory. Jak je odnajdziemy?

Trevize odwrócił się do Bliss.

— Możesz wykryć coś, co pomogłoby nam wydostać się stąd? — spytał.

— Wszystkie roboty na terenie posiadłości przestały funkcjonować — powiedziała Bliss. — Wyczuwam słabe odgłosy życia ponad naszymi głowami, ale są to stworzenia nieinteligentne i mówi mi to tylko to, co i tak wiemy — że powierzchnia jest nad nami.

— No cóż — powiedział Trevize — nie pozostaje nam nic innego, jak poszukać jakiegoś wyjścia.

— Na chybił trafił — powiedział z przerażeniem Pelorat. — Nigdy się to nam nie uda.

— Może się uda, Janov — rzekł Trevize. — Jeśli będziemy szukali, to jest szansa, chociażby minimalna, że znajdziemy. Natomiast jeśli zostaniemy tu, to na pewno się nam nie uda. Trzeciego wyjścia nie ma. Lepsza minimalna szansa niż żadna.

— Zaczekajcie — powiedziała Bliss. — Coś wyczuwam.

— Co? — spytał Trevize.

— Umysł.

— Inteligentny?

— Tak, choć, jak mi się zdaje, w ograniczonym stopniu. Ale to, co wyczuwam najwyraźniej, to coś zupełnie innego.

— Co? — spytał Trevize, znowu starając się opanować zniecierpliwienie.

— Strach! Ogromny strach! — powiedziała szeptem Bliss.

53

Trevize rozejrzał się ponuro. Wiedział, którędy weszli, ale nie miał żadnych złudzeń, że uda mu się odnaleźć całą drogę, którą tu przybyli. W końcu prawie nie zwracał uwagi na zakręty. Kto by się spodziewał, że będą musieli sami szukać drogi powrotnej, do tego w słabym, migoczącym świetle?

— Jak myślisz, Bliss, uda ci się uruchomić ten pojazd? — spytał.

— Tego jestem pewna, ale to nie znaczy, że potracę go prowadzić.

— Zdaje mi się — powiedział Pelorat — że Bander kierował nim myślą. Nie zauważyłem, żeby czegoś dotykał.

— Tak, Pel, myślą — odparła spokojnie Bliss ale jak? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że za pomocą jakichś dźwigni czy sterów. Jeśli nie wiem, jak się posługiwać takimi urządzeniami, to niewiele mi to da, prawda?

— Ale możesz spróbować — powiedział Trevize. — Jeśli spróbuję, to będę musiała włożyć w to cały umysł, a w takim przypadku wątpię, czy będę w stanie utrzymać tu światło. Pojazd na nic się nam nie zda w ciemnościach, nawet jeśli zorientuję się, jak go prowadzić.

— Wobec tego musimy iść pieszo?

— Obawiam się, że tak.

Trevize przyjrzał się badawczo głębokim, ponurym ciemnościom, które rozciągały się za otaczającym ich wąskim kręgiem przyćmionego światła. Nic nie widział, nic nie słyszał.

— Dalej czujesz obecność tego przestraszonego umysłu? — spytał.

— Tak.

— Możesz się zorientować, gdzie to jest? Możesz tam trafić?

— Zmysł, którym to czuję, odbiera wrażenia w linii prostej. Nie przeszkadzają mu normalne przedmioty materialne, ta fala nie odbija się, ani nie załamuje, jak fala dźwiękowa czy świetlna. Dlatego jestem pewna, że ten umysł znajduje się tam. Wskazała jakieś miejsce w ledwie widocznej w mroku ścianie i dodała: — Ale przez ścianę nie przejdziemy. Nie widzę innego wyjścia, jak tylko pójść korytarzem i postarać się znaleźć jakąś drogę do tego miejsca. Będę wiedziała, czy dobrze idziemy, bo w miarę jak będziemy się zbliżali, będę czuć coraz intensywniej obecność tego umysłu. Krótko mówiąc, będziemy musieli zagrać w „ciepło — zimno”.

— No to w drogę.

Pelorat nie ruszył się.

— Zaczekaj, Golan — powiedział. — Na pewno chcesz znaleźć to coś? Jeśli jest wystraszone, to może się okazać, że my też będziemy mieli powód do strachu.

Trevize niecierpliwie potrząsnął głową.

— Nie mamy wyboru, Janov. To jest istota inteligentna, bez względu na to, czy się boi, czy nie. Może zechce wyprowadzić nas na powierzchnię.

— I zostawimy tu tak Bandera? — spytał Pelorat z niepokojem.

Trevize ujął go za łokieć.

— Chodź, Janov. W tej sprawie też nie mamy wyboru. W końcu jakiś Solarianin ożywi to miejsce i jakiś robot znajdzie ciało i zajmie się nim… Mam nadzieję, że do tego czasu będziemy już daleko stąd.

Trevize puścił Bliss przodem. Wokół niej światło było najsilniejsze. Idąc, zatrzymywała się w każdych drzwiach, przy każdym rozwidleniu korytarza, starając się zorientować, z której strony dochodzi wyczuwany przez nią strach. Czasami przechodziła przez jakieś drzwi albo zapuszczała się w jakieś odgałęzienia korytarza po to tylko, aby wrócić i spróbować innej drogi. Trevize przyglądał się temu bezradnie.

Za każdym jednak razem Bliss ruszała w końcu pewnie w jakimś kierunku, a światło poruszało się przed nią. Trevizemu wydawało się, że jest teraz jaśniejsze — może dlatego, że jego wzrok przywykł do półmroku, a może dlatego, że Bliss uczyła się powoli jak najskuteczniej kontrolować przekazywanie energii. W pewnej chwili, kiedy przechodzili obok jednego z metalowych prętów sterczących z podłogi, położyła na nim rękę i światło wyraźnie się rozjaśniło. Kiwnęła głową, jak gdyby była z siebie zadowolona.

Nie natknęli się na nic, co by już widzieli. Wydawało się pewne, że idą inną drogą niż ta, którą przywiózł ich Bander.

Trevize wypatrywał korytarzy prowadzących stromo do góry, poszukując w ich sklepieniach jakichś oznak świadczących, że mogą tam być włazy. Nie znalazł nic takiego i ta przestraszona istota pozostała ich jedyną szansą na wydostanie się z podziemi.

Wokół panowała cisza, w której słychać było tylko ich kroki, ciemność, którą rozjaśniało tylko światło w ich bezpośredniej bliskości i martwota, w której byli jedynymi żywymi istotami. Od czasu do czasu natykali się na robota stojącego lub siedzącego w bezruchu. Raz weszli na robota, który leżał na boku, z rękami i nogami zamarłymi w jakichś dziwnych pozycjach. „W chwili kiedy ustał dopływ energii — pomyślał Trevize — musiał stracić równowagę i upadł. Bander, nawet żywy, nie miał wpływu na działanie grawitacji. Może roboty stoją teraz lub leżą bez ruchu na całej rozległej posiadłości Bandera? Na pewno zostanie to szybko zauważone na granicach z innymi posiadłościami.”

„A może nie — pomyślał nagle. — Solarianie wiedzieliby, kiedy ktoś z nich starzałby się i był bliski śmierci. W takim przypadku cały świat czekałby na oznaki wskazujące, że zmarł. Ale Bander zmarł nagle, w kwiecie wieku. Kto mógł się tego spodziewać? Kto czekałby na unieruchomienie robotów?”

„Jednak nie — Trevize odrzucił tę optymistyczną wersję, gdyż mogła ona tylko napełnić go zbytnią pewnością siebie, co byłoby niebezpieczne. — Solarianie na pewno zauważyliby od razu, że na posiadłości Bandera ustała wszelka praca, i natychmiast przystąpiliby do działania. Wszyscy oni byli za bardzo zainteresowani sprawą dziedziczenia posiadłości, żeby przejść nad czymś takim do porządku dziennego.”

— Wentylacja nie działa — mruknął z niezadowoleniem Pelorat. — Takie miejsce pod ziemią musi być wentylowane i Bander dostarczał aparaturze niezbędnej energii. Teraz przestała działać.

— To jest bez znaczenia, Janov — powiedział Trevize. — W tym pustym podziemiu jest tyle powietrza, że wystarczyłoby go nam na parę lat.

— Ale jesteśmy tu zamknięci. To przykre uczucie.

— Daj spokój, Janov, chyba nie ogarnia cię klaustrofobia?… Bliss, zbliżyliśmy się choć trochę do tego miejsca?

— Już niedaleko — odpowiedziała. — Czuję to teraz o wiele silniej i mogę dokładniej określić miejsce, z którego to dochodzi.

Rzeczywiście, szła o wiele pewniej, mniej wahając się na skrzyżowaniach i rozwidleniach.

— Tam! Tam! — powiedziała raptem. — Teraz czuję to bardzo silnie.

— Teraz nawet ja słyszę — powiedział oschle Trevize.

Przystanęli i odruchowo wstrzymali oddech. Słyszeli ciche, spazmatyczne łkanie.

Weszli do dużego pokoju i kiedy zapaliło się światło, przekonali się, że — w odróżnieniu od wszystkich pomieszczeń, które dotychczas widzieli — był on bogato i kolorowo umeblowany.

Pośrodku pokoju stał lekko pochylony robot z rękami wyciągniętymi w — wydawało się — niemal czułym geście, choć, oczywiście, był absolutnie nieruchomy.

Za robotem dostrzegli jakiś ruch. Spoglądało na nich stamtąd okrągłe z przerażenia oko i stamtąd też docierał nadal, chwytający za serce płacz.

Trevize błyskawicznie skoczył, minął robota i w tej samej chwili z drugiej strony robota wybiegła z wrzaskiem niewielka postać. Potknęła się i upadła. Leżąc, zakryła oczy i zaczęła na oślep machać nogami, jakby chciała się obronić przed niebezpieczeństwem, ale nie wiedziała, z której przyjdzie strony. Cały czas rozpaczliwie wrzeszczała.

— To dziecko! — powiedziała zupełnie niepotrzebnie Bliss.

54

Trevize cofnął się zaskoczony. Co tu robi dziecko? Bander był taki dumny ze swej samotności, tak się nią chwalił.

Pelorat, mniej skłonny do posługiwania się logiką w dziwnej sytuacji, znalazł rozwiązanie od razu:

— Podejrzewam, że to następca Bandera.

— To dziecko Bandera — zgodziła się Bliss ale myślę, że jest za młode, aby zostać jego następcą. Solarianie będą musieli sobie znaleźć innego następcę.

Patrzyła łagodnie na dziecko i pod wpływem jej hipnotyzującego, choć nie natarczywego wzroku dziecko z wolna zaczęło się uspokajać. Otworzyło oczy i spojrzało na Bliss. Ucichło i tylko od czasu do czasu z jego piersi wydobywał się urywany szloch.

Bliss przemówiła do niego. Mówiła spokojnie i łagodnie, urywanymi słowami, które same w sobie nie miały żadnego sensu, ale chciała głosem wzmocnić swe uspokajające działanie myślowe. Było to zupełnie tak, jak gdyby gładziła mózg dziecka i doprowadzała do ładu jego potargane emocje.

Powoli, nie odrywając oczu od Bliss, dziecko podniosło się. Stało chwilę, kołysząc się niepewnie, a potem rzuciło się ku zamarłemu w dziwnej pozie robotowi. Objęło ramionami jego masywną nogę, jak gdyby kontakt z robotem dawał mu poczucie bezpieczeństwa.

— Zdaje mi się — powiedział Trevize — że ten robot jest jego niańką czy opiekunem. Podejrzewam, że żaden Solarianin nie może zajmować się innym, nawet jeśli jest to jego dziecko.

— A ja podejrzewam, że to dziecko jest hermafrodytą — rzekł Pelorat.

— Na pewno — stwierdził Trevize.

Bliss, wciąż całkowicie zajęta dzieckiem, zbliżyła się do niego powoli, z na pół wyciągniętymi rękami, zwróconymi ku niej spodami dłoni, jakby chciała pokazać, że nie chce go schwytać. Dziecko uciszyło się już zupełnie i przyglądało się Bliss, przywierając jeszcze mocniej do nogi robota.

— No, dziecko — powiedziała Bliss — nie bój się… jest ci ciepło… wygodnie… nic ci nie grozi…

Zatrzymała się i nie oglądając się, powiedziała cicho:

— Pel, przemów do niego w jego języku. Powiedz mu, że jesteśmy robotami i przyszliśmy tu zająć się nim, bo zabrakło prądu.

— Robotami! — powtórzył wstrząśnięty Pelorat.

— Musimy się przedstawić jako roboty. Ono nie boi się robotów, za to nigdy nie widziało człowieka. Może nawet nie wie, że istnieją ludzie.

— Nie wiem, czy potrafię to powiedzieć — rzekł Pelorat. — Nie znam starożytnej nazwy robotów.

— No to powiedz po prostu „robot”, Pel. Jeśli to nie odniesie skutku, to powiedz „żelazny przedmiot” czy coś takiego. Powiedz to, co zdołasz.

Powoli, robiąc długie przerwy, Pelorat powiedział coś dziecku. Spojrzało na niego, marszcząc czoło, jakby starało się zrozumieć, co mówi.

— Skoro już do niego mówisz, to możesz od razu zapytać się, jak się stąd wydostać — powiedział Trevize.

— Nie — rzekła Bliss. — Jeszcze nie teraz. Najpierw trzeba zdobyć zaufanie, a dopiero potem pytać o informacje.

Dziecko, patrząc teraz na Pelorata, przestało się już tak kurczowo trzymać nogi robota i powiedziało coś wysokim, muzykalnym głosem.

— Mówi zbyt szybko, żebym mógł zrozumieć rzekł z zatroskaniem Pelorat.

— Poproś, żeby to powtórzyło wolniej — poradziła Bliss. — Robię, co mogę, żeby je uspokoić i pozbawić lęku.

Pelorat, wysłuchawszy jeszcze raz dziecka, powiedział:

— Zdaje mi się, że pyta, co zatrzymało Jemby’ego. Jemby to musi być ten robot.

— Upewnij się, Pel.

Pelorat zwrócił się jeszcze raz do dziecka, wysłuchał go i rzekł:

— Tak, Jemby to ten robot. Dziecko nazywa się Fallom.

— Świetnie! — Bliss uśmiechnęła się do dziecka promiennie i wskazując na nie palcem powiedziała: — Fallom. Dobry Fallom. Dzielny Fallom. — Potem położyła dłoń na piersi i rzekła: — Bliss.

Dziecko odpowiedziało jej uśmiechem. Wyglądało uroczo, kiedy się uśmiechało.

— Bliss — powtórzyło, lekko przeciągając „s”.

— Słuchaj, Bliss — powiedział Trevize — gdyby udało ci się uruchomić tego robota, Jemby’ego, to może on mógłby nam powiedzieć to, czego chcemy się dowiedzieć. Pelorat może z nim porozmawiać równie łatwo, jak z dzieckiem.

— To byłby błąd — odparła Bliss. — Podstawowym zadaniem tego robota jest chronić dziecko. Gdybym go uruchomiła i gdyby nagle zdał sobie sprawę z naszej obecności, z obecności ludzi, to mógłby nas natychmiast zaatakować. Nie może tu być żadnych obcych ludzi. Gdybym w związku z tym musiała go na powrót unieruchomić, to nie udzieliłby nam żadnej informacji, a dziecko, widząc, że robot, którego uważa na pewno za rodzica, został unieruchomiony po raz drugi… Nie, nie zrobię tego.

— Ale mówiono nam — wtrącił nieśmiało Pelorat — że roboty nie mogą wyrządzić ludziom krzywdy.

— Owszem — odparła Bliss — ale nie wiemy, jakie roboty skonstruowali ci Solarianie. A zresztą nawet gdyby ten robot był tak zaprogramowany, że nie mógłby ludziom zrobić krzywdy, to musiałby wybierać między dzieckiem a trzema obiektami, których być może nie zidentyfikowałby nawet jako ludzi, a tylko jako niepożądanych intruzów. Naturalnie wybrałby dziecko i zaatakował nas.

Znowu odwróciła się do dziecka.

— Fallom — powiedziała — Bliss. — Potem, wskazując palcem po kolei na Pelorata i Trevizego, rzekła: — Pel… Trev.

— Pel. Trev — powtórzyło posłusznie dziecko.

Podeszła do niego bliżej i wolno wyciągnęła ku niemu ręce. Popatrzyło na nią i cofnęło się o krok.

— Uspokój się, Fallom — powiedziała. — Dobry Fallom. Chodź tu, Fallom. Dotknij mnie.

Dziecko podeszło do niej i Bliss westchnęła z ulgą

— Dobrze, Fallom.

Dotknęła nagiego ramienia dziecka, gdyż jak jego rodzic miało na sobie tylko długą, rozciętą na przodzie szatę i przepaskę na biodrach. Zrobiła to bardzo delikatnie. Potem cofnęła rękę, poczekała chwilę i znowu dotknęła go. Pogładziła jego ramię.

Pod wpływem silnego, uspokajającego działania Bliss dziecko na pół przymknęło powieki.

Bliss powoli, łagodnie, zaledwie dotykając skóry, pogładziła jego ramię, kark i uszy, a potem włożyła dłoń pod długie brązowe włosy i pogłaskała go za uszami.

Zabrała rękę i powiedziała:

— Przekaźniki ma jeszcze małe. Ma jeszcze niezupełnie rozwinięte kości czaszki. Jest tam twarda warstwa skóry, która z czasem wybrzuszy się i po pełnym rozwinięciu się przekaźników przekształci w chroniącą je kość… Znaczy to, że teraz nie potrafi ono zarządzać posiadłością ani nawet uruchomić swojego osobistego robota… Zapytaj je, ile ma lat, Pel.

Po krótkiej wymianie słów Pelorat rzekł:

— Jeśli dobrze zrozumiałem, czternaście.

— Wygląda raczej na jedenaście — powiedział Trevize.

— Długość roku na tym świecie może nie odpowiadać ściśle długości standardowego roku galaktycznego — rzekła Bliss. — Poza tym Przestrzeńcy żyją podobno dłużej i jeśli Solarianie są pod tym względem tacy sami jak inni Przestrzeńcy, to mogą też mieć dłuższe poszczególne okresy rozwoju. W końcu nie można sugerować się latami.

— Dosyć już tej antropologii — powiedział Trevize z niecierpliwym cmoknięciem. — Musimy dostać się na powierzchnię i być może tracimy niepotrzebnie czas, zajmując się tym dzieckiem. Może nie zna drogi na powierzchnię. Może nigdy tam nie było.

— Pel! — powiedziała Bliss.

Pelorat wiedział, o co jej chodzi, i wdał się w najdłuższą swą rozmowę z Fallomem. Kiedy skończył, powiedział:

— Ono wie, co to słońce. Mówi, że widziało je. Myślę, że widziało też drzewa. Zachowywało się tak, jakby nie bardzo wiedziało, co znaczy to słowo… a przynajmniej słowo, którego ja użyłem.

— Dobrze, Janov — rzekł Trevize — ale przejdź do rzeczy.

— Powiedziałem mu, że gdyby wyprowadził nas na powierzchnię, to może udałoby się nam uruchomić jego robota. Prawdę mówiąc, powiedziałem, że go uruchomimy. Myślisz, że możemy to zrobić?

— Potem będziemy się o to martwić — odparł Trevize. — Powiedział, że nas tam zaprowadzi?

— Tak. Widzisz, myślałem, że jeśli mu obiecam, że uruchomimy tego robota, to tym chętniej zaprowadzi nas na górę. Myślę, że ryzykujemy, że go rozczarujemy…

— Chodź — powiedział Trevize. — Idziemy. Cała ta dyskusja stanie się akademicka, jeśli złapią nas pod ziemią.

Pelorat powiedział coś dziecku, które zaczęło biec, ale zatrzymało się i spojrzało na Bliss. Bliss wyciągnęła do niego rękę i poszli razem.

— Jestem nowym robotem — powiedziała, uśmiechając się lekko.

— Wydaje się, że jest z tego dość zadowolony powiedział Trevize, wskazując na Falloma.

Fallom szedł podskakując i Trevize przez chwilę zastanawiał się, czy cieszy się tylko dlatego, że Bliss o to zadbała, czy może także dlatego, że ma trzy nowe roboty i wyjdzie na powierzchnię albo że będzie miał z powrotem swego Jemby’ego. Zresztą dopóki dziecko było z nimi, nie miało to znaczenia.

Fallom szedł przed siebie bez wahania. Tam, gdzie korytarz się rozwidlał, nie zastanawiał się ani chwili, którą wybrać drogę. Czy rzeczywiście znał tak dobrze drogę, czy — jak to dziecku — było mu obojętne, którędy pójdzie? Czyżby traktował to tylko jako zabawę, nie zmierzając do żadnego konkretnego miejsca?

Jednak z faktu, że szło mu się teraz ciężej, Trevize wywnioskował, że idą pod górę, a dziecko, pochylając się z przejęciem do przodu, bez przerwy na coś wskazywało i szczebiotało.

Trevize spojrzał na Pelorata, który chrząknął i powiedział:

— Zdaje mi się, że to, co on mówi, znaczy „drzwi”.

— Mam nadzieję, że ci się dobrze zdaje — mruknął Trevize.

Fallom wybiegł przed nich. Wskazał na kawałek posadzki, który był ciemniejszy niż reszta. Stanął na nim, podskoczył kilka razy, a potem odwrócił się do nich z wyraźnym strachem i zaczął coś szybko mówić.

— Będę musiała dostarczyć energii — powiedziała Bliss z grymasem. — Zaczyna mnie to już wyczerpywać.

Poczerwieniała na twarzy z wysiłku. Światło przygasło, ale akurat naprzeciw Falloma otworzyły się drzwi. Dziecko roześmiało się dźwięcznym sopranem i wybiegło z podziemi. Za nim wyszli Pelorat i Trevize. Bliss wyszła ostatnia i obejrzała się. Światło wewnątrz pociemniało i drzwi zatrzasnęły się. Wtedy zatrzymała się, aby zaczerpnąć tchu. Wyglądała na bardzo zmęczoną.

— No to — powiedział Pelorat — jesteśmy na górze. Gdzie jest statek?

Zapadał zmrok, ale było jeszcze zupełnie jasno.

— Zdaje mi się, że w tamtym kierunku — mruknął Trevize.

— Mnie się też tak zdaje — powiedziała Bliss. Chodźmy. — Wyciągnęła rękę do Falloma.

Nie słychać było nic prócz szumu wiatru i głosów zwierząt. W pewnej chwili minęli robota stojącego nieruchomo obok drzewa i trzymającego jakiś przedmiot o nie znanym przeznaczeniu.

Pelorat zrobił z ciekawości krok w jego stronę, ale Trevize powstrzymał go:

— To nie nasza sprawa, Janov. Idziemy.

Minęli innego robota, w większej odległości. Ten dla odmiany leżał.

— Myślę — powiedział Trevize — że teren w promieniu paru kilometrów zagracony jest robotami. — A zaraz potem dodał triumfalnie: — Aha, jest statek.

Przyspieszyli kroku, a potem nagle się zatrzymali. Fallom aż zapiszczał z emocji. Na ziemi obok statku stało coś, co okazało się pojazdem powietrznym o prymitywnej konstrukcji, ze śmigłami, które wyglądały na pożerające mnóstwo energii, choć kruche. Obok niego, między małą grupką obcoświatowców a ich statkiem stało czterech ludzi.

— Za późno — powiedział Trevize. — Zmarnowaliśmy za dużo czasu. Co teraz?

— Czterech Solarian? — rzekł z niedowierzaniem Pelorat. — To niemożliwe. Na pewno nie zgodziliby się na tak bliski wzajemny kontakt. Myślisz, że to obrazy holograficzne?

— Są najzupełniej materialni — powiedziała Bliss. — Jestem tego pewna. Ale to nie są Solarianie. Nie można nie rozpoznać tych umysłów. To roboty.

55

— No, cóż — powiedział Trevize znużonym głosem. — Naprzód! — Ruszył powoli w stronę statku. Za nim pozostali.

Pelorat spytał, z trudem chwytając powietrze:

— Co chcesz zrobić?

— Jeśli to roboty, to muszą słuchać rozkazów. Roboty czekały na nich nieruchomo. Trevize przyjrzał im się dokładnie, kiedy podeszli bliżej.

Tak, to muszą być roboty. Ich twarze, choć wyglądały jak normalne, ludzkie z krwi i kości, były dziwnie nieruchome i bez wyrazu. Wszystkie roboty ubrane były w mundury, które nie ukazywały nawet centymetra skóry. Nawet na rękach miały cienkie, nieprzejrzyste rękawice.

Trevize machnął ręką w sposób, który dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że mają się usunąć z drogi.

Roboty nie poruszyły się.

Trevize rzekł cicho do Pelorata:

— Wyraź to słowami, Janov. Mów stanowczo. Pelorat chrząknął, a potem, mówiąc niezwykłym u niego basem, rzekł coś powoli, powtarzając jednocześnie poprzedni gest Trevizego. Na to jeden z robotów, który był chyba trochę wyższy od pozostałych, odrzekł coś zimnym i ostrym tonem.

Pelorat odwrócił się do Trevizego.

— Zdaje się, że powiedział, że jesteśmy obcoświatowcami.

— Powiedz mu, że jesteśmy ludźmi i że musi nas słuchać.

— Rozumiem, co mówisz, obcoświatowcu odezwał się nagle robot w dziwnie brzmiącym, ale zrozumiałym języku. — Mówię po galaktycznemu. Jesteśmy strażnikami.

— A więc słyszałeś, że jesteśmy ludźmi i że z tego powodu musisz słuchać naszych poleceń.

— Jesteśmy tak zaprogramowani, żeby słuchać tylko poleceń Władców. Nie jesteście Władcami ani Solarianami. Władca .Bander nie odpowiedział w zwykłej porze na nasz sygnał, więc przylecieliśmy, żeby zbadać na miejscu, co się stało. To nasz obowiązek. Znaleźliśmy statek kosmiczny niesolariańskiej produkcji, kilku obcoświatowców i unieruchomione wszystkie roboty Bandera. Gdzie jest Władca Bander?

Trevize wzruszył ramionami i powiedział wolno i wyraźnie:

— Nie wiemy, o czym mówisz. Nasz komputer pokładowy źle działa. Znaleźliśmy się, wbrew naszym zamiarom, w pobliżu tej dziwnej planety. Wylądowaliśmy, aby dowiedzieć się, gdzie jesteśmy. Znaleźliśmy wszystkie roboty unieruchomione. Nie wiemy, co mogło się tu zdarzyć.

— To nie jest wiarygodne. Jeśli wszystkie roboty w całej posiadłości są unieruchomione i brak energii, to Władca Bander musi być martwy. Przypuszczenie, że przypadkowo zmarł akurat wtedy, kiedy wylądowaliście, jest nielogiczne. Musi między tymi zdarzeniami istnieć jakiś związek przyczynowy.

— Ale przecież nie brak tu energii — powiedział Trevize bez jasno sprecyzowanego zamiaru, raczej po to, żeby zagmatwać sprawę i dowieść, że on, obcy, nie rozumie, o co chodzi, a więc jest niewinny. — Wy nie jesteście unieruchomieni.

— My jesteśmy strażnikami — odparł robot. Nie należymy do żadnego władcy. Należymy do całego świata. Nie uzyskujemy energii od Władców mamy zasilanie jądrowe. Pytam raz jeszcze — gdzie jest Władca Bander?

Trevize spojrzał na towarzyszy. Pelorat miał zaniepokojoną minę, Bliss mocno zaciśnięte usta, ale była spokojna. Fallom drżał, lecz Bliss dotknęła jego ramienia i trochę się uspokoił. Zniknęła też z jego twarzy przerażona mina.

— Pytam po raz ostatni — rzekł robot — gdzie jest władca Bander?

— Nie wiem — odparł ponuro Trevize.

Robot skinął i dwa pozostałe szybko odeszły.

— Moi koledzy przeszukają rezydencję — powiedział. — Na razie zostaniecie zatrzymani do wyjaśnienia. Daj mi te przedmioty, które masz przy boku.

Trevize cofnął się o krok.

— Nie są niebezpieczne — powiedział.

— Nie ruszaj się. Nie pytam o ich charakter, czy są niebezpieczne, czy nie. Proszę o nie.

— Nie dam.

Robot zrobił krok w jego stronę i wyciągnął rękę tak szybko, że zanim Trevize zorientował się, co się dzieje, trzymał ją już na jego ramieniu. Uścisk ręki robota był tak silny, że Trevize osunął się na kolana.

— Te przedmioty — powiedział robot i wyciągnął drugą rękę.

— Nie dam — wykrztusił Trevize.

Bliss skoczyła do przodu, wyjęła miotacz z kabury, zanim Trevize, tkwiący w uchwycie robota jak w imadle, zdołał coś zrobić, aby jej przeszkodzić, i podała go robotowi.

— Proszę — powiedziała — i jeśli dasz mi jeszcze chwilę, dam ci drugi. Oto on. A teraz puść mojego towarzysza.

Robot, trzymając broń, cofnął się o krok i Trevize wolno podniósł się na nogi, pocierając lewe ramię. Twarz miał wykrzywioną z bólu. Fallom załkał i Pelorat machinalnie wziął go na ręce i przycisnął do siebie.

— Dlaczego usiłujesz z nim walczyć? — szepnęła ze złością Bliss do Trevizego. — Może cię zabić jednym palcem.

Trevize jęknął i rzekł przez zaciśnięte zęby:

— A dlaczego nim nie pokierujesz?

— Próbuję. Ale trzeba na to czasu. Jego mózg jest ciasny i dokładnie zaprogramowany i nie ma tam miejsca na manipulacje. Muszę go przeanalizować. Graj na zwłokę.

— Nie analizuj jego mózgu, tylko go zniszcz powiedział prawie niedosłyszalnie Trevize.

Bliss rzuciła szybkie spojrzenie na robota. Badał dokładnie broń, podczas gdy czwarty robot, który z nim został, obserwował obcoświatowców. Żadnego z nich zdawało się nie interesować, co szepcą między sobą Bliss i Trevize.

— Nie — powiedziała Bliss. — Dosyć już zabijania. Na pierwszym świecie zabiliśmy psa, a drugiego zraniliśmy. Co się stało na tym świecie, dobrze wiesz. — Tu raz jeszcze zerknęła szybko na roboty. — Gaja nie niszczy niepotrzebnie życia ani inteligencji. Potrzebuję czasu, aby załatwić to pokojowo.

Cofnęła się i z napięciem zaczęła wpatrywać się w roboty.

— To jest broń — powiedział w końcu robot.

— Nie — odparł Trevize.

— Tak — powiedziała Bliss — ale niesprawna. Jest pozbawiona energii.

— Naprawdę? Po co wam broń, która jest pozbawiona energii? — Robot ujął kolbę w dłoń i położył palec na spuście. — Tak się to uruchamia?

— Tak — powiedziała Bliss. — Jeśli zwiększysz nacisk, to ją uruchomisz, kiedy jest sprawna, ale teraz nie ma energii.

— Na pewno? — spytał robot. Wymierzył w Trevizego. — Dalej utrzymujesz, że jeśli to teraz uruchomię, to nie będzie działać?

— Tak — powiedziała Bliss.

Trevize stał jak skamieniały, niezdolny wymówić ani słowa. Sprawdził miotacz, kiedy Bander mu go zwrócił i wiedział, że jest absolutnie bezużyteczny, ale robot trzymał w ręku bicz neuronowy. Bicza Trevize nie sprawdził. Jeśli zawierał on jeszcze choć odrobinę energii, to wystarczyłoby to do pobudzenia nerwów bólowych, a w porównaniu z tym, co Trevize poczułby wtedy, stalowy uścisk robota byłby pieszczotą.

Kiedy był w Akademii Floty Wojennej, musiał doświadczyć, jak wszyscy kadeci, na własnej skórze, jak działa bicz. Było to tylko lekkie smagnięcie, ale wystarczyło, aby się przekonać, co to za straszna broń. Trevize nie miał ochoty przekonać się o tym raz jeszcze.

Robot nacisnął spust i Trevize aż się skurczył, ale nic się nie stało. Bicz też był dokładnie pozbawiony energii.

Robot popatrzył na Trevizego, a potem odrzucił miotacz i bicz na bok.

— Jak to się stało, że zostały pozbawione energii? — spytał. — Jeśli nie nadają się do użytku, to po co je nosisz?

— Przyzwyczaiłem się — powiedział Trevize — i noszę je nawet wtedy, kiedy są pozbawione energii. Bez nich czułbym się nieswojo.

— To nie ma sensu — rzekł robot. — Jesteście wszyscy aresztowani. Zostaniecie poddani przesłuchaniu, a potem, jeśli władcy tak zadecydują, zdezaktywowani. Jak otwiera się ten statek? Musimy go przeszukać.

— Na nic się to wam nie przyda — powiedział Trevize. — Nie zrozumiecie jego działania.

— Jeśli my nie zrozumiemy, to zrozumieją władcy.

— Oni też nie zrozumieją.

— No to wyjaśnisz to tak, żeby zrozumieli.

— Nie wyjaśnię.

— Wobec tego zostaniesz zdezaktywowany.

— Zdezaktywowanie mnie niczego nie wyjaśni, a poza tym myślę, że zostanę zdezaktywowany nawet, jeśli to wyjaśnię.

— Jeszcze trochę — mruknęła Bliss. — Zaczynam się orientować w działaniu jego mózgu.

Robot nie zwracał uwagi na Bliss („Postarała się o to?” — pomyślał Trevize. Gorąco pragnął, żeby tak było).

Patrząc tylko na Trevizego robot powiedział:

— Jeśli będziecie robili trudności, to częściowo pozbawimy cię aktywności. Uszkodzimy cię i wtedy powiesz nam wszystko, co będziemy chcieli wiedzieć.

Pelorat krzyknął nagle zduszonym głosem:

— Zaczekaj. Nie możecie tego zrobić! Strażniku, nie możesz tego zrobić!

— Dostałem szczegółowe instrukcje — powiedział spokojnie robot. — Mogę to zrobić. Oczywiście uszkodzę go tylko w takim stopniu, w jakim będzie to konieczne dla uzyskania informacji.

— Nie możesz tego zrobić. Absolutnie! Jestem obcoświatowcem, tak jak moi towarzysze. Ale to dziecko — Pelorat spojrzał na Falloma, którego dalej trzymał na rękach — jest Solarianinem. Powie wam, co macie robić, i będziecie musieli go posłuchać.

Fallom spojrzał na Pelorata pustym wzrokiem.

Bliss gwałtownie potrząsnęła głową, ale Pelorat patrzył na nią nie rozumiejąc, o co jej chodzi.

Robot zerknął tylko na Falloma i powiedział:

— To dziecko nie ma nic do gadania. Nie ma przetworników.

— Jego przetworniki nie są jeszcze zupełnie ukształtowane — powiedział Pelorat, z trudem łapiąc powietrze — ale z czasem się rozwiną. To Solarianin.

— Bez całkowicie rozwiniętych przetworników nie jest Solarianinem. Nie muszę słuchać jego poleceń ani chronić go przed niebezpieczeństwem.

— Ale to dziecko władcy Bandera.

— Tak? A skąd o tym wiesz?

Pelorat zająknął się, jak zwykle, kiedy był zbyt przejęty:

— A ja… jakie inne dziecko mogłoby znajdować się na tej posiadłości?

— Skąd wiesz, że nie jest ich tu tuzin?

— A widziałeś inne?

— Tutaj ja zadaję pytania.

W tej chwili drugi robot dotknął ramienia tego, który ich przesłuchiwał. Oba roboty, które zostały wysłane dla przeszukania rezydencji, wracały szybkim, choć trochę nierównym biegiem.

Po chwili podbiegły do nich i jeden z nich powiedział coś po solariańsku, na co wszystkie cztery jakby się zachwiały. Skurczyły się i wyglądały jak gumowe kukły, z których uchodzi powietrze.

— Znalazły Bandera — powiedział Pelorat, ale Trevize gestem ręki nakazał mu milczenie.

Główny robot odwrócił się powoli i powiedział zacinającym głosem:

— Władca Bander nie żyje. Z tego, co przed chwilą ktoś z was powiedział, wynika, że wiedzieliście o tym. Jak to się stało?

— A skąd mogę to wiedzieć? — odparł Trevize wyzywająco.

— Wiedzieliście, że nie żyje. Wiedzieliście, że go tam znajdziemy. Skąd moglibyście to wiedzieć, gdybyście nie byli tam… gdybyście to nie wy go zabili? — Jego wymowa zaczęła się z wolna poprawiać. Widocznie powoli dochodził do siebie po szoku.

— Jak moglibyśmy go zabić? — spytał Trevize. — Mając przetworniki, mógł nas zabić w jednej chwili.

— Skąd wiesz, jakie jest działanie tych przetworników?

— Sam o tym niedawno wspomniałeś.

— Wspomniałem tylko o przetwornikach, ale nie powiedziałem ani słowa o ich działaniu.

— Dowiedzieliśmy się o tym ze snu.

— Trudno w to uwierzyć.

— W to, że spowodowaliśmy śmierć Władcy Bandera też — powiedział Trevize.

— W każdym razie — dodał Pelorat — jeśli Władca Bander nie żyje, to właścicielem posiadłości jest teraz Władca Fallom i jego musicie słuchać.

— Wyjaśniłem już — powiedział robot — że dziecko z niewykształconymi przetwornikami nie jest Solarianinem. W związku z tym nie może być następcą. Jak tylko przekażemy tę smutną wiadomość, zostanie wyznaczony inny następca, w odpowiednim do tego wieku.

— A co z Władcą Fallomem?

— Nie ma żadnego Władcy Falloma. Jest tylko dziecko, a mamy nadmiar dzieci. Zostanie zniszczone.

— Nie waż się tego robić! — rzekła ostro Bliss. — To dziecko!

— To nie ja będę musiał się tym zająć i na pewno nie ja wydam tę decyzję — powiedział robot. O tym decydują Władcy. Dobrze jednak wiem, jakie zapadają decyzje w czasach, kiedy jest tu nadmiar dzieci.

— Nie! Powiedziałam — nie!

— To będzie bezbolesne… Nadlatuje drugi statek. Musimy pójść do byłej rezydencji Bandera i zwołać holowizyjne posiedzenie Rady, która wybierze następcę i zadecyduje, co dalej robić z wami… Oddaj mi dziecko.

Bliss chwyciła na pół śpiącego Falloma z rąk Pelorata. Przyciskając go mocno do siebie i pochylając się nieco do tyłu, aby zachować równowagę, powiedziała:

— Nie dotykaj tego dziecka!

Robot ponownie wyrzucił szybko ramię do przodu i postąpił o krok, chcąc jej odebrać Falloma. Bliss zrobiła unik, zanim robot zdołał go dosięgnąć, ale robot mimo to pochylił się do przodu, jakby Bliss stała dalej w tym samym miejscu i runął sztywno na ziemię. Pozostałe roboty stały nieruchomo, patrząc martwo przed siebie.

W oczach Bliss pojawiły się łzy. Powiedziała z wściekłością:

— Już prawie miałam właściwą metodę, żeby nimi pokierować, ale nie dał mi na to czasu. Nie miałam wyjścia — musiałam uderzyć i teraz wszystkie są na zawsze unieszkodliwione… Biegnijmy na statek, zanim wyląduje ten drugi pojazd. Nie jestem teraz w stanie stawić czoła nowym robotom.

Загрузка...