— Czy Trevize mówił ci, że w każdej chwili możemy wykonać skok i wejść w nadprzestrzeń? spytała Bliss, wchodząc do ich wspólnej kabiny.
Pelorat, który siedział właśnie pochylony nad dyskiem obrazowym, podniósł głowę i powiedział:
— Prawdę mówiąc, zajrzał tu tylko i powiedział: „za pół godziny”.
— Niepokoi mnie sama myśl o tym. Nigdy nie lubiłam skoków. Podczas skoku mam takie dziwne uczucie, jakbym się wywracała na drugą stronę.
Pelorat spojrzał na nią z zaskoczeniem.
— Nie przypuszczałem, że jesteś taką podróżniczką.
— Właściwie nie jestem, i to nie tylko jako akurat ten element Gai. Gaja w ogóle nie ma okazji do regularnych podróży w przestrzeni. Z samej swojej natury ja-my-Gaja nie szukamy innych planet, nie prowadzimy z nikim wymiany handlowej ani nic urządzamy wycieczek turystycznych. Mimo to ktoś musi być na stacjach orbitalnych strzegących wejścia na Gaję…
— Tak jak wtedy, kiedy mieliśmy szczęście cię spotkać.
— Tak, Pel — uśmiechnęła się do niego ciepło. — Albo nawet, z różnych powodów, lecieć na Sayshell i w inne regiony gwiezdne… zwykle potajemnie. Ale czy potajemnie czy nie, musi wykonywać skoki i oczywiście odczuwa to cała Gaja. Skacze przecież to, co jest jej częścią.
— To niedobrze — rzekł Pelorat.
— Mogłoby być jeszcze gorzej. Cała, duża przecież, masa planety nie bierze udziału w skoku, więc jego skutki są osłabione. Wydaje się jednak, że ja odczuwam to znacznie silniej niż reszta Gai. Zgodnie z tym, co stale tłumaczy Trevizemu — że poszczególne elementy Gai nie są identyczne. Istnieją między nami różnice i na przykład moja struktura jest z jakiejś przyczyny szczególnie wrażliwa na skoki.
— Zaczekaj! — powiedział Pelorat, przypominając sobie nagle o czymś. — Trevize wyjaśnił mi to kiedyś. Te sensacje odczuwa się w zwykłych statkach. W takim statku, wchodząc w nadprzestrzeń, opuszcza się normalne pole grawitacyjne Galaktyki. a wychodząc z nadprzestrzeni, powraca się do niego. I właśnie wyjście z normalnej przestrzeni i powrót do niej powodują te sensacje. Ale „Odległa Gwiazda” jest statkiem o napędzie grawitacyjnym. Jest zupełnie niezależna od pola grawitacyjnego, w związku z czym faktycznie ani z niego nie wychodzi, ani do niego nie powraca. Dlatego nic w ogóle nie będziemy czuli. Zapewniam cię, kochanie, na podstawie swojego własnego doświadczenia.
— To wspaniale! Szkoda, że wcześniej o tym nie porozmawialiśmy. Zaoszczędziłoby mi to niepotrzebnych obaw.
— Ma to jeszcze inną zaletę — powiedział Pelorat, czerpiąc niezwykłą przyjemność z faktu, że może wystąpić w nowej dla siebie roli eksperta od spraw astronautyki. — Po to, aby wykonać skok. normalny statek musi się znacznie oddalić od ciał o wielkiej masie, takich jak gwiazdy. Częściowo dlatego, że im bliżej gwiazdy, tym silniejsze pole grawitacyjne, a co za tym idzie, także te przykre sensacje odczuwane podczas skoku. Poza tym, im silniejsze pole grawitacyjne, tym bardziej skomplikowane równania, które trzeba rozwiązać, aby wykonać skok bezpiecznie i znaleźć się po nim w tym miejscu normalnej przestrzeni, w którym chce się znaleźć. Jednakże na statku o napędzie grawitacyjnym nie odczuwa się w ogóle żadnych sensacji spowodowanych skokiem. W dodatku ten statek jest wyposażony w komputer, który znacznie przewyższa normalne komputery i który potrafi z niezwykłą szybkością rozwiązywać nawet bardzo skomplikowane równania. Skutkiem tego „Odległa Gwiazda” nie musi, jak inne statki, odsuwać się od jakiejś gwiazdy przez wiele tygodni na odległość gwarantującą bezpieczny i wygodny skok, gdyż potrzebuje na to tylko dwóch albo trzech dni. Jest to możliwe przede wszystkim dlatego, że nie podlegamy działaniu pola grawitacyjnego, a więc nie działa na nas siła bezwładności, i że — tu muszę przyznać, że nie rozumiem jak to możliwe, ale Trevize zapewniał mnie, że tak jest — możemy uzyskać znacznie większe przyspieszenie niż jakikolwiek statek o normalnym napędzie.
— To świetnie, a fakt, że Trev potrafi kierować tym niezwykłym statkiem, dobrze świadczy o jego umiejętnościach.
Pelorat lekko zmarszczył Brwi.
— Bliss, proszę cię, mów „Trevize”.
— No przecież tak mówię. Jednak kiedy go nie ma, mogę sobie pozwolić na lekkie odprężenie.
— Nie rób tego. To tak jak z nałogiem, kochanie, nie można sobie pozwolić nawet na trochę, bo znowu się wpada. On jest taki drażliwy na tym punkcie.
— Nie na tym. To ja go drażnię. Nie lubi mnie.
— To nie jest tak — powiedział Pelorat z przekonaniem. — Rozmawiałem z nim o tym… No, nie rób takiej chmurnej miny. Starałem się być bardzo taktowny, dziecko. Zapewnił mnie, że nie ma absolutnie nic przeciwko tobie. Jest nieufny w stosunku do Gai i przygnębiony faktem, że musiał wybrać taką przyszłość dla ludzkości. Musimy mu to wybaczyć. Minie mu ten nastrój, kiedy zrozumie, jakie pożytki płyną z takiego wyboru.
— Mam nadzieję, że się tak stanie, ale tu nie chodzi tylko o Gaję. Bez względu na to, co on ci mówi, Pel — a pamiętaj, że bardzo cię lubi i nie chciałby zranić twoich uczuć — on nie lubi mnie jako jednostki, a nie jako Gai.
— Nie, Bliss. To niemożliwe.
— To, że ty mnie kochasz, Pel, nie znaczy, że każdy musi mnie kochać. Pozwól, że ci wyjaśnię, o co tu chodzi. Trev… no dobrze, Trevize… uważa, że jestem robotem.
Na nieruchomej zazwyczaj twarzy Pelorata pojawił się wyraz zdumienia.
— Na pewno nie uważa, że jesteś sztucznie stworzoną istotą ludzką — powiedział.
— Dlaczego to cię tak zdumiewa? Gaja została założona przy pomocy robotów. To fakt dobrze znany.
— Roboty mogły w tym pomagać, tak jak maszyny, ale to ludzie założyli Gaję, ludzie z Ziemi. t Tak właśnie sądzi Trevize. Wiem, że tak sądzi.
— Jak już mówiłem tobie i Trevizemu, w pamięci Gai nie zachowało się nic na temat Ziemi. Ale za j to, choć minęło od tamtych czasów trzy tysiące lat, w naszych wspomnieniach przetrwały roboty, które pracowały nad przekształceniem Gai w świat nadający się do zamieszkania. My tworzyliśmy wtedy Gaję jako ogólnoplanetarną świadomość… Zajęło to sporo czasu, Pel, i jest to kolejny powód tego, że nasze wspomnienia z najdawniejszej przeszłości są tak nieostre. I być może, wbrew temu, co myśli Trevize, to wcale nie było tak, że wymazała je Ziemia…
— Dobrze, Bliss — powiedział ze zniecierpliwieniem Pelorat — ale co z tymi robotami?
— No cóż, kiedy już powstała Gaja, roboty wyr niosły się. Nie chcieliśmy takiej Gai, która obejmowałaby też roboty, bo byliśmy i jesteśmy nadal przekonani, że na dłuższą metę taki element jak one byłby szkodliwy dla ludzkiej społeczności, bez względu na to, czy byłaby to społeczność izoli czy społeczność ogólnoplanetarna. Nie wiem, w jaki sposób doszliśmy do tego wniosku, ale możliwe, że opieraliśmy się na wypadkach, które miały miejsce w tak wczesnych dziejach Galaktyki, że nie sięga do nich pamięć Gai.
— Jeśli roboty wyniosły się…
A jeśli część ich pozostała? A jeśli jestem jednym z nich… liczącym może nawet piętnaście tysięcy lat? Trevize podejrzewa, że tak właśnie jest.
Pelorat wolno potrząsnął głową. — Ale nie jesteś.
— Na pewno wierzysz w to, co mówisz?
— Oczywiście. Nie jesteś robotem.
— A skąd wiesz?
— Po prostu wiem. Nie ma w tobie nic sztucznego. Jeśli ja nic takiego nie zauważyłem, to na pewno nie mógł tego zauważyć nikt inny.
— A czy nie jest możliwe, że zostałam tak znakomicie, w najdrobniejszych szczegółach skonstruowana, że nie można mnie odróżnić od prawdziwego człowieka? Gdyby tak było, to czy byłbyś w stanie odróżnić mnie od prawdziwego człowieka?
— Nie sądzę, żeby skonstruowanie takiego robota było możliwe — powiedział Pelorat.
— No a gdyby, wbrew temu, co sądzisz, było to jednak możliwe?
— Ja po prostu w to nie wierzę.
— No to przyjmijmy, że jest to przypadek czysto hipotetyczny. Jak byś się czuł, gdybym była robotem, którego nie można odróżnić od człowieka?
Pelorat strzelił nagle palcami prawej ręki.
— Wiesz, są legendy o kobietach, które zakochały się w sztucznych mężczyznach, i odwrotnie. Zawsze myślałem, że ma to jakieś alegoryczne znaczenie i nigdy nie przyszło mi do głowy, że te opowieści mogą być prawdziwe… Oczywiście ani Golam ani ja nie znaliśmy nawet słowa „robot”, dopóki nie wylądowaliśmy na Sayshell, ale kiedy teraz o tym myślę, to jestem przekonany, że te sztuczne kobiety i sztuczni mężczyźni byli robotami. Najwidoczniej w bardzo dawnych czasach istniały takie roboty. Znaczy to, że te legendy trzeba będzie przeanalizować na nowo…
Umilkł nagle i zamyślił się. Bliss czekała chwilę, a kiedy nadal milczał, klasnęła głośno w dłonie. Pelorat podskoczył.
— Pel, kochany — powiedziała Bliss. — Uciekasz w tę swoją mitologię, żeby uchylić się od odpowiedzi na moje pytanie. Pytam więc ponownie: I „Jak byś się czuł, kochając się z robotem?”
Popatrzył na nią z zakłopotaniem.
— Z takim, którego naprawdę nie można odróżnić od człowieka? Z absolutnie nieodróżnialnym?
— Tak.
— Wydaje mi się, że robot, którego w żaden sposób nie można odróżnić od człowieka, jest człowiekiem. Gdybyś była takim robotem, to dla mnie byłabyś człowiekiem.
— To właśnie chciałam usłyszeć, Pel.
Pelorat czekał chwilę, a potem powiedział:
— No, teraz kiedy już to usłyszałaś powiesz mi chyba, że jesteś prawdziwą istotą ludzką i że nie muszę już się zmagać z hipotetycznymi sytuacjami?
— Nie. Nie powiem nic takiego. Zdefiniowałeś istotę ludzką jako obiekt, który posiada wszystkie własności istoty ludzkiej. Jeśli stwierdzasz, że ja mam wszystkie te własności, to zamyka to dyskusję. Mamy definicję operacyjną i nie potrzeba nam innej. Zresztą skąd mogę wiedzieć, czy ty sam nie jesteś robotem, którego nie można odróżnić od prawdziwego człowieka?
— Stąd, że ja to mówię.
— Tak, tylko że gdybyś był robotem, którego nie można odróżnić od człowieka, to może byłbyś tak skonstruowany, żeby mi powiedzieć, że jesteś człowiekiem i może nawet tak by cię zaprogramowano, żebyś sam wierzył, że tak jest. Nie mamy i nie możemy mieć nic oprócz tej definicji operacyjnej.
Zarzuciła Peloratowi ramiona na szyję i pocałowała go. Pocałunek był długi i namiętny. W końcu Pelorat zdołał wykrztusić:
— Przecież obiecaliśmy Trevizemu, że nie będziemy go stawiać w kłopotliwej sytuacji, przekształcając ten statek w przybytek miłości.
— Dajmy się ponieść uczuciom i nie myślmy o obietnicach — powiedziała zalotnie Bliss.
Pelorat rzekł z zakłopotaniem:
— Nie mogę tego zrobić, kochanie. Wiem, że musi cię to irytować, Bliss, ale taką już mam naturę, że nie mogę przestać myśleć i poddać się emocjom. Byłoby to sprzeczne z moimi zwyczajami. Prawdopodobnie dla innych te zwyczaje są denerwujące, ale nic na to nie poradzę. Nie zdarzyło mi się spotkać kobiety, która po pewnym okresie pożycia ze mną nie zgłaszałaby z tego powodu pretensji. Moja pierwsza żona… ale obawiam się, że to nie jest odpowiedni temat do rozmowy z tobą…
— Raczej nie; ale nie obrażam się o to. Ty też nie jesteś moim pierwszym mężczyzną.
— Och! — powiedział Pelorat, nie bardzo wiedząc, jak się ma zachować, ale zaraz, dostrzegając uśmiech Bliss, dodał: — Ależ oczywiście. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że jestem. W każdym razie mojej pierwszej żonie nie podobało się to.
— Ale mnie się podoba. Uważam, że to twoje ustawiczne pogrążanie się w myślach jest bardzo pociągające.
— Nie wierzę w to, ale właśnie nasunęła mi się inna myśl. Robot czy człowiek, to nie ma znaczenia. Zgadzamy się co do tego. Jednakże jestem izolem. Wiesz o tym. Nie jestem częścią Gai i kiedy kochamy się, twoje uczucia kierują się poza Gaję. Jest tak nawet wtedy, kiedy pozwalasz mi na krótko złączyć się z Gają. Być może nie przeżywasz tego tak intensywnie, jak mogłabyś przeżywać, gdybyś kochała się z kimś należącym do Gai.
— Miłość do ciebie i z tobą, Pel, ma swoje uroki — rzekła na to Bliss. — Nie chcę niczego więcej.
— Ale to nie jest tylko twoja sprawa. Nie jesteś tylko i po prostu sobą. A jeśli Gaja uważa, że twoja miłość do mnie to perwersja?
— Gdyby tak było, to wiedziałabym o tym, gdyż jestem Gają. Skoro ja znajduję w tym przyjemność, to Gaja też. Kiedy kochamy się, cała Gaja czuje w jakimś stopniu rozkosz. Kiedy mówię, że cię kocham, to znaczy to, że kocha cię Gaja, chociaż tylko ta jej część, którą jestem ja, bierze w tym bez, pośredni udział… Wyglądasz na speszonego.
— Będąc izolem, Bliss, nie jestem w stanie dokładnie tego zrozumieć.
— Zawsze można przeprowadzić porównanie z ciałem izola. Kiedy wygwizdujesz jakąś melodię, to całe twoje ciało, ty jako organizm, chce wygwizdywać tę melodię, ale bezpośredni udział w tym procesie biorą tylko twoje usta, język i płuca. Duży palec u prawej nogi nie robi nic.
— Może przytupywać do taktu.
— Ale nie jest to niezbędne do wykonania tej czynności. Przytupywanie nie jest tą czynnością, lecz reakcją na nią. Podobnie wszystkie części Gai mogą w jakiś sposób reagować na moje emocje, a ja z kolei na ich emocje.
— Myślę, że nie ma sensu przejmować się tym rzekł Pelorat.
— Oczywiście, że nie.
— A jednak czuję z tego powodu jakąś dziwną odpowiedzialność. Kiedy staram się, żebyś była ze mną szczęśliwa, to wydaje mi się, że muszę starać się o to, żeby każdy organizm na Gai był szczęśliwy.
— Każdy atom… ale przecież w istocie robisz to. Przyczyniasz się do tej wspólnej radości, w której pozwalam ci krótko uczestniczyć. Myślę, że twój udział jest za mały, aby można go było łatwo zmierzyć, ale też się liczy i, wiedząc o tym, powinieneś odczuwać jeszcze większą przyjemność.
— Chciałbym mieć pewność — powiedział Pelorat — że Golan jest tak zajęty tym swoim manewrowaniem w nadprzestrzeni, że jeszcze przez pewien czas zostanie w sterowni.
— Chcesz skorzystać z uciech miesiąca miodowego, co?
— Tak.
— No to weź kartkę, napisz na niej „Przybytek Miłości”, przyczep ją do drzwi i jeśli będzie chciał tu wejść, to jego zmartwienie.
Pelorat zrobił, jak mu powiedziała Bliss, i kiedy tuż potem oddali się nader przyjemnym zajęciom, „Odległa Gwiazda” wykonała skok. Żadne z nich w ogóle nie zauważyło jakiejkolwiek zmiany. Zresztą nie zauważyliby żadnej zmiany, nawet gdyby starali się ją zauważyć.
Minęło zaledwie kilka miesięcy od czasu, kiedy Pelorat poznał Trevizego i opuścił Terminus. Zanim jednak to się stało, przeżył ponad pół wieku (według standardowego czasu galaktycznego) nie wychylając nosa poza planetę.
W swoim mniemaniu stał się w czasie tych kilku miesięcy starym wygą przestrzeni. Oglądał z przestrzeni trzy planety: Terminusa, Sayshell i Gaję. A teraz oglądał czwartą, choć tylko na ekranie, uchwyconą przez sterowany komputerem teleskop. Tą czwartą był Comporellon. I po raz czwarty czuł się dziwnie rozczarowany. Nadal bowiem wyobrażał sobie, że patrząc z przestrzeni na zamieszkany świat powinno się widzieć kontury kontynentów otoczonych morzem albo kontury jezior otoczonych lądem, gdyby oglądany świat był akurat suchą planetą.
Tymczasem rzeczywistość zawsze była inna. Jeśli świat nadawał się do zamieszkania, to miał zarówno atmosferę, jak i hydrosferę. A skoro była tam i woda, i powietrze, to były też chmury, a skoro były chmury, to przesłaniały widok z przestrzeni. A więc Pelorat raz jeszcze stwierdził, że widzi tylko wirujące białe chmury, spoza których mignie niekiedy skrawek wypłowiałego błękitu lub rdzawa plama.
Zastanawiał się ponuro, czy ktoś potrafiłby zidentyfikować jakikolwiek świat z odległości, powiedzmy, trzech tysięcy kilometrów, oglądany do tego na ekranie. Jak można odróżnić jeden kłąb wirujących chmur od innego?
Bliss spojrzała na Pelorata z pewnym niepokojem.
— O co chodzi, Pel? Masz taką nieszczęśliwą minę.
— Przekonałem się, że wszystkie planety oglądane z przestrzeni wyglądają tak samo.
— No i co z tego, Janov? — powiedział Trevize. — Wszystkie wyspy na Terminusie wyglądają tak samo, jeśli widzisz je na linii horyzontu… chyba że wiesz, czego wypatrywać, na przykład szczytu jakiejś góry albo jakiegoś charakterystycznego półwyspu.
— Zapewne — odparł Pelorat z wyraźnym niezadowoleniem — ale czego można wypatrywać w masie wirujących chmur? A nawet jeśli spróbujesz coś tam dojrzeć, to zanim zorientujesz się, czy to jest właśnie to, czego szukasz, znajdziesz się prawdopodobnie z drugiej, nie oświetlonej strony planety.
— Przypatrz się lepiej, Janov. Jeśli skoncentrujesz uwagę na kształcie chmur, to przekonasz się, że układają się one w pewien wzór. Całość otacza planetę i krąży wokół swego środka. Ten środek wypada mniej więcej nad jednym z biegunów planety.
— Nad którym? — spytała z zaciekawieniem Bliss.
— Ponieważ z naszego punktu widzenia planeta kręci się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to na mocy definicji — patrzymy na jej południowy biegun. Dalej, ponieważ środek tego wiru zdaje się być oddalony o około piętnaście stopni od terminatora — to ta linia cienia — a oś planety nachylona jest o dwadzieścia jeden stopni w kierunku prostopadłej płaszczyzny jej obrotu, to znajdujemy się nad strefą, gdzie jest akurat pełnia wiosny albo pełnia lata. To, jaka jest faktycznie pora, zależy od tego, czy biegun przesuwa się w kierunku od czy do terminatora. Komputer może obliczyć orbitę planety i podać mi szybko dokładne dane. Stolica znajduje się na północ od równika, a więc jest tam teraz środek jesieni albo środek zimy.
Pelorat zmarszczył czoło. — To aż tyle możesz powiedzieć? — Spojrzał na warstwę chmur, jak gdyby myślał, że mu odpowie, ale oczywiście nic nie odpowiedziała.
— Nawet więcej — rzekł Trevize. — Jeśli spojrzysz na strefy wokół biegunów, to spostrzeżesz, że w warstwie chmur nie ma przerw, chociaż dalej od biegunów są takie przerwy. W rzeczywistości tam też są przerwy, ale widać przez nie lód, który też jest biały i stąd się bierze to złudzenie.
— No, faktycznie — odparł Pelorat. — Myślę, że gdzie jak gdzie, ale na biegunach można się spodziewać lodu.
— Oczywiście na biegunach zamieszkanych planet. Planety, na których nie istnieje życie, mogą być pozbawione wody albo powietrza, a jeśli jest na nich lód czy chmury, to pewne oznaki mogą świadczyć o tym, że ani ten lód, ani chmury nie składają się z wody.
Inna rzecz, która rzuca się w oczy, to obszar nieprzerwanej bieli po dziennej stronie terminatora. Doświadczone oko dostrzeże od razu, że obszar ten jest większy, niż to zazwyczaj bywa. Co więcej, jeśli się dokładnie przyjrzeć, to można zauważyć, że światło odbite od tej powierzchni ma lekko pomarańczowy odcień. Znaczy to, że słońce Comporellona jest zimniejsze niż słońce Terminusa. Chociaż Comporellon znajduje się bliżej swego słońca niż Terminus swego, to nie jest na tyle blisko, żeby mogło to skompensować niższą temperaturę jego słońca. Dlatego Comporellon jest, jak na zamieszkane światy, światem zimnym.
— Czytasz z tego obrazu jak z książki, stary rzekł z podziwem Pelorat.
— Nie wpadaj w zbytni zachwyt — powiedział, uśmiechając się, Trevize. — Komputer dostarczył mi odpowiednich danych statystycznych na temat tego świata, w tym średnie temperatury roczne, które są dość niskie. Łatwo jest wydedukować coś, o czym się już wie. Prawdę powiedziawszy, Comporellon znajduje się na progu ery lodowcowej i gdyby konfiguracja jego kontynentów była nieco inna, to era ta już by się zaczęła.
Bliss zagryzła usta. — Nie lubię zimna.
— Mamy ciepłe ubrania — powiedział Trevize.
— To nie ma znaczenia. Ludzie nie są przystosowani do zimnego klimatu. Naprawdę. Nie mamy — ani gęstych futer, ani upierzenia, ani podskórnej grubej warstwy tłuszczu. Jeśli jakiś świat ma zimny klimat, to wskazuje to na pewną obojętność, z jaką odnosi się do swoich części.
— A czy cała Gaja ma łagodny klimat? — spytał Trevize.
— Większa część. Jest trochę zimnych rejonów dla roślin i zwierząt przystosowanych do zimna i trochę gorących, dla roślin i zwierząt przystosowanych do takiego klimatu, ale na przeważającej części jej obszaru panuje klimat łagodny, gdzie nigdy nie jest zbyt gorąco ani zbyt zimno dla organizmów, włączając w to oczywiście organizmy ludzkie, które nie lubią takich skrajności.
— Włączając w to, oczywiście, organizmy ludzkie. Wszystkie części Gai są żywe i równe pod . tym względem, ale ludzie najwidoczniej są równiejsi.
— Nie bądź taki idiotycznie sarkastyczny — odcięła się Bliss. — Poziom i intensywność świadomości i wiedzy to ważne rzeczy. Człowiek jest bardziej pożyteczną częścią Gai niż skała o tej samej wadze, nic więc dziwnego, że właściwości i funkcje Gai jako całości ustawione są pod kątem potrzeb człowieka, jednak nie w takim stopniu jak na waszych światach. Co więcej, kiedy wymaga tego interes całej Gai, jej funkcje i właściwości ustawia się pod kątem jej innych części. Może się nawet zdarzyć, że będą ustawione pod kątem potrzeb jej skalnego wnętrza. Ono również wymaga opieki i gdyby jej zabrakło, mogłyby ucierpieć wszystkie części Gai. Nie chcielibyśmy przecież zbędnego wybuchu wulkanu, prawda?
— Faktycznie — odparł Trevize. — Zbędnego nie.
— Zrobiło to na tobie wrażenie, co?
— Słuchaj — rzekł Trevize — są światy, które są zimniejsze, niż się normalnie spotyka, i światy, które są cieplejsze, światy, których znaczne części pokrywają tropikalne lasy, i światy, na których olbrzymie obszary zajmują sawanny. Nie ma dwóch światów, które byłyby identyczne, a każdy z nich jest domem dla ludzi, którzy do niego przywykli. Ja jestem przyzwyczajony do dość łagodnego klimatu Terminusa — ujarzmiliśmy pogodę, tak że jest prawie taka, jak na Gai — ale lubię, przynajmniej na jakiś czas, znaleźć się w innym otoczeniu. Tym, Bliss, co mamy my, a czego nie ma Gaja, jest zróżnicowanie. Czy każdy świat będzie musiał zmienić swój klimat na łagodny, jeśli Gaja obejmie całą Galaktykę i stanie się Galsxią? Takie ujednolicenie byłoby nie do zniesienia.
— Jeśli jest tak, jak mówisz, i jeśli różnorodność wydaje się pożądana, to zostanie utrzymana — odparła Bliss.
— Jako dar centralnego komitetu, co? — rzekł zimno Trevize. — I tylko tyle różnorodności, ile będziecie mogli ścierpieć, tak? Wolę pozostawić to naturze.
— Ale przecież nie pozostawiliście tego naturze. Każdy zamieszkany świat w Galaktyce został zmieniony. Każdy zastaliście takim, jakim go ukształtowała natura, w stanie pierwotnym, który wam nie odpowiadał, i każdy przekształciliście tak, aby uczynić go — w miarę swoich możliwości — jak najbardziej wygodnym. Jestem pewna, że ten świat tutaj jest zimny tylko dlatego, że jego mieszkańcy nie mogli uczynić go cieplejszym bez nadmiernego wydatku energii, a i tak te jego części, które są faktycznie zamieszkane, są na pewno sztucznie ogrzewane. A zatem nie bądź z tego taki dumny i nie opowiadaj, że zostawiliście to naturze.
— Przypuszczam, że mówisz w imieniu Gai rzekł Trevize.
— Zawsze mówię w jej imieniu. Jestem przecież Gają.
— To dlaczego Gaja potrzebowała mojej decyzji, skoro jest tak pewna swej wyższości? Dlaczego nie prze do przodu, nie oglądając się na mnie?
Bliss przez chwilę milczała, jakby zbierając myśli. Wreszcie powiedziała:
— Dlatego, że nie jest mądrze być zbyt pewnym swoich racji. Jest rzeczą naturalną i oczywistą, że wyraźniej dostrzegamy swoje zalety niż wady. Pragniemy robić to, co słuszne, lecz nie to, co nam się wydaje słuszne, ale co jest obiektywnie słuszne, jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak obiektywna słuszność. Ze wszystkich znanych nam osób ty wydajesz się najbliższy owej obiektywnej słuszności. Dlatego zdajemy się na ciebie.
— Tak — odparł ze smutkiem Trevize — jestem tak bliski obiektywnej słuszności, że nie rozumiem swej własnej decyzji i muszę szukać dla niej uzasadnienia.
— Znajdziesz je — powiedziała Bliss. — Mam nadzieję — odparł Trevize.
— Jeśli mam być szczery, stary — odezwał się Pelorat — to wydaje mi się, że w tej dyskusji górą jest Bliss. Dlaczego nie chcesz przyjąć do wiadomości faktu, że jej argumenty uzasadniają twoją decyzję?
— Dlatego — odparł szorstko Trevize — że w chwili kiedy ją podejmowałem, nie znałem tych argumentów. Nie znałem żadnych szczegółów dotyczących Gai. Coś na mnie wpłynęło, przynajmniej podświadomie. Coś, co nie zależy od tych szczegółów, coś, co ma zupełnie podstawowe znaczenie. I to coś muszę znaleźć.
Pelorat uniósł rękę w uspokajającym geście.
— Nie złość się, Golan.
— Nie złoszczę się. Ale żyję teraz w takim napięciu, że nie mogę tego znieść. Nie chcę być centrum Galaktyki.
— Nie mam o to do ciebie pretensji — powiedziała Bliss — i naprawdę jest mi przykro, że twoja struktura psychiczna narzuciła ci w pewnym sensie taką rolę… Kiedy wylądujemy na Comporellonie?
— Za trzy dni — odparł Trevize — i to dopiero po przejściu przez któryś z tych posterunków granicznych na orbicie.
— Chyba nie powinno być z tym żadnych problemów, co? — spytał Pelorat.
Trevize wzruszył ramionami.
— To zależy od liczby statków, które chcą lądować, od liczby posterunków granicznych, a przede wszystkim od przepisów regulujących zasady udzielania i nieudzielania zgody na lądowanie. Takie przepisy od czasu do czasu się zmieniają.
— Jak to nieudzielania zgody? — rzekł z oburzeniem Pelorat. — Jak mogą nie udzielić zgody obywatelom Fundacji? Przecież Comporellon należy do Federacji?
— Hmm, i tak, i nie. To kwestia interpretacji prawnej. Nie wiem, jak oni to interpretują. Przypuszczam, że istnieje możliwość, że nie udzielą nam zgody na lądowanie, ale myślę zarazem, że to mało prawdopodobne.
— A co zrobimy, jeśli nam odmówią?
— Nie wiem — odparł Trevize. — Zamiast łamać sobie głowy nad tym, co zrobić, jeśli nas nie wpuszczą, lepiej poczekajmy i zobaczmy, co nam powiedzą.
Byli już tak blisko Comporellona, że widzieli go bez pomocy teleskopu jako dużą kulę. Kiedy patrzyli przez teleskop, widzieli też stacje graniczne. Znajdowały się one w dużo większej odległości od planety niż inne stacje orbitalne i były dobrze oświetlone.
Ponieważ „Odległa Gwiazda” zbliżała się do planety od strony jej południowego bieguna, widzieli półkulę cały czas skąpaną w świetle słonecznym. Naturalnie stacje graniczne znajdujące się po stronie pogrążonej w mroku nocy były lepiej widoczne, gdyż dzięki jasnemu oświetleniu wyraźnie odcinały się od ciemnego tła. Naliczyli ich sześć (bez wątpienia po oświetlonej stronie globu też było sześć stacji). Okrążały planetę z tą samą, jednakową prędkością.
Pelorat, nieco przestraszony tym widokiem, powiedział:
— Bliżej planety widać jakieś inne światła. Co to jest?
— Nie znam tej planety, więc nie mogę nic powiedzieć. Niektóre mogą być światłami orbitalnych fabryk, laboratoriów, obserwatoriów czy nawet miast. Pewne planety wolą, żeby obiekty znajdujące się na orbitach wokół nich, z wyjątkiem stacji granicznych, nie były oświetlone. Tak jest na przykład na Terminusie. Comporellon, jak widać, ma w tym względzie bardziej liberalne zasady.
— Do której stacji podlecimy, Golan?
— To zależy od nich. Wysłałem prośbę o pozwolenie na lądowanie i w końcu dostaniemy wskazówki, kiedy i do której stacji mamy podlecieć. Dużo zależy od tego, ile statków stara się w tej chwili o pozwolenie lądowania. Jeśli przy każdej stacji czeka tuzin statków, to nie mamy innego wyboru niż uzbroić się w cierpliwość.
— Do tej pory tylko dwa razy zdarzyło mi się znaleźć w odległości nadprzestrzennej od Gai, ale byłam wtedy albo na, albo blisko Sayshell. Nigdy nie byłam tak daleko jak teraz — powiedziała Bliss.
Trevize przyjrzał się jej bacznie.
— A czy to ma jakieś znaczenie? Jesteś przecież nadal Gają, prawda?
Bliss zrobiła zirytowaną minę, ale po chwili uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
— Muszę przyznać, że tym razem udało ci się mnie złapać. Słowo „Gaja” ma dwa znaczenia. Można go używać w odniesieniu do planety jako ciała niebieskiego, ale można go też używać w odniesieniu do żywego tworu, który obejmuje również to ciało. Właściwie powinniśmy używać dwu różnych słów na określenie tych dwu różnych pojęć, ale za każdym razem kontekst określa, w którym znaczeniu zostało to słowo użyte. Niemniej jednak muszę przyznać, że izolowi może być czasem trudno w tym się połapać.
— No dobrze — rzekł Trevize — ale czy znajdując się wiele tysięcy parseków od planety Gaja, jesteś nadal częścią Gai jako żywego tworu?
— Jeśli o to chodzi, to nadal jestem Gają.
— Nie odczuwasz żadnego osłabienia więzi?
— W sprawach zasadniczych — nie. Na pewno już ci mówiłam, że kontakt z Gają przez nadprzestrzeń jest trochę skomplikowany, ale mimo to nadal jestem Gają.
— Nigdy nie przyszło wam do głowy — spytał Trevize — że Gaja to coś w rodzaju galaktycznego krakena, tego legendarnego potwora, którego macki sięgają wszędzie? Wystarczy, żebyście umieścili po kilku Gajan na każdym z zamieszkanych światów i już będziecie mieć tę waszą Galaxię. Zresztą prawdopodobnie już to zrobiliście. Gdzie umieściliście waszych ludzi? Przypuszczam, że jest co najmniej jeden na Terminusie i co najmniej jeden na Trantorze. Jak daleko się posunęliście?
Bliss miała niewyraźną minę.
— Powiedziałam, że nie będę cię okłamywała, Trevize, ale to nie znaczy, że muszę ci powiedzieć całą prawdę o nas. Są pewne rzeczy, o których nie musisz wiedzieć. Należy do nich sprawa rozmieszczenia i identyfikacji pojedynczych części Gai.
— A czy mogę wiedzieć, jaka jest przyczyna istnienia tych waszych macek, skoro nie mogę wiedzieć, dokąd one sięgają?
— Zdaniem Gai nie możesz.
— Przypuszczam, że mogę przynajmniej starać się odgadnąć. Uważacie się za strażników Galaktyki.
— Pragniemy silnej i bezpiecznej Galaktyki; Galaktyki, w której panuje pokój i ludziom żyje się dobrze. Plan Seldona, przynajmniej w swej pierwotnej postaci, ma na celu doprowadzić do powstania Drugiego Imperium Galaktycznego; do imperium, które byłoby trwalsze i bardziej operatywne niż pierwsze. Ten plan, stale udoskonalany przez Drugą Fundację, działa jak dotąd zupełnie dobrze.
— Ale Gaja nie chce utworzenia Drugiego Imperium Galaktycznego w klasycznej postaci, prawda? Chcecie Galaxii — żywej Galaktyki.
— Ponieważ pozwoliłeś na to, mamy nadzieję za jakiś czas osiągnąć swój cel. Gdybyś nie pozwolił, to dążylibyśmy do utworzenia Drugiego Imperium Galaktycznego, starając się, w miarę naszych możliwości, aby było jak najbardziej bezpieczne.
— No, ale co jest złego w … — W tym momencie do jego uszu dotarło ciche brzęczenie. — Wzywa mnie komputer — powiedział. — Przypuszczam, że otrzymuje właśnie instrukcje, do której stacji mamy podlecieć. Zaraz wrócę.
Wszedł do sterowni, ułożył dłonie we wgłębieniach na pulpicie i przekonał się, że komputer faktycznie otrzymał już instrukcje — współrzędne stacji granicznej, do której mieli się udać, określone w odniesieniu do linii przeprowadzonej od centrum Comporellona do jego bieguna północnego, drogi podejścia do tej stacji.
Trevize potwierdził odbiór instrukcji i wyprostował się w fotelu.
Plan Seldona! Prawie zapomniał o nim. Pierwsze Imperium Galaktyczne rozpadło się i od pięciuset lat rozwijała się Fundacja, najpierw we współzawodnictwie z Imperium, a potem na jego gruzach, cały czas w zgodzie z Planem.
Ten systematyczny rozwój został na pewien czas przerwany przez Muła. Planowi groziło unicestwienie, ale ostatecznie Fundacja wyszła z tego cało, prawdopodobnie z pomocą cały czas kryjącej się przed nią Drugiej Fundacji, a być może z pomocą jeszcze lepiej ukrytej Gai.
Teraz jednak Plan stanął w obliczu niebezpieczeństwa o wiele poważniejszego niż Muł. Zamiast do restauracji Imperium miał doprowadzić do czegoś niespotykanego dotąd w dziejach ludzkości, do Galaxii. A on, Trevize, zgodził się na to.
Dlaczego? Czyżby w Planie był jakiś błąd? Czyżby oparty był on na jakimś błędnym założeniu? Przez chwilę wydawało się Trevizemu, że istotnie kryje się tam jakiś błąd i że, co więcej, wie on, na czym ten błąd polega i że wiedział to w chwili, kiedy podejmował tę decyzję, ale to wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, i został z niczym.
Być może było to tylko złudzenie, zarówno wtedy, kiedy podejmował decyzję, jak i teraz. W końcu, poza podstawowymi przesłankami, na których opierała się psychohistoria, nie wiedział o Planie absolutnie nic. Nie znał żadnych jego szczegółów, nie miał pojęcia o matematyce, na której Plan się opierał.
Zamknął oczy i wytężył umysł…
I nic.
A może pomógł mu dostrzec to komputer? Położył dłonie na pulpicie i poczuł na nich ciepły uścisk komputera. Ponownie zamknął oczy i wytężył umysł…
I znowu nic.
Comporellianin, który wszedł na ich statek, miał przypiętą do munduru holograficzną kartę identyfikacyjną. Przedstawiała ona niezwykle wiernie jego pucołowatą, pokrytą lekkim zarostem twarz. Pod zdjęciem widniało jego nazwisko, A. Kendray.
Był raczej niski, o lekko zaokrąglonej, pasującej do twarzy figurze. Zachowywał się swobodnie i z widocznym zdumieniem rozglądał się po statku.
— W jaki sposób zjawiliście się tutaj tak szybko? — spytał. — Nie spodziewaliśmy się was wcześniej niż za dwie godziny.
— To statek nowego typu — powiedział grzecznie, lecz wymijająco Trevize.
Kendray nie był jednak taki naiwny, na jakiego wyglądał. Wszedł do sterowni i od razu powiedział:
— Napęd grawitacyjny?
Trevize nie widział powodu, żeby zaprzeczać rzeczom oczywistym.
— Tak — odpowiedział obojętnym tonem.
— To bardzo interesujące. Słyszy się o nich, ale jakoś nie można ich zobaczyć. Silniki w obudowie kadłuba?
— Tak.
Kendray spojrzał na komputer. — Obwody komputera też?
— Tak. W każdym razie tak mi powiedziano. Nie sprawdzałem.
— W porządku. Mnie potrzebne są tylko dane statku: numer silnika, miejsce produkcji, kod identyfikacyjny, wszystkie te historie. Na pewno jest to w komputerze i za pół sekundy mogę dostać wszystko na właściwym blankiecie.
Istotnie zajęło to tylko trochę więcej czasu. Kendray znowu rozejrzał się.
— Jest was tylko troje?
— Zgadza się — odparł Trevize.
— Macie jakieś zwierzęta? Rośliny? Stan zdrowia?
— Nie. Stan zdrowia dobry — odparł krótko Trevize.
— Taa… — mruknął Kendray, zapisując to w notesie. — Mógłby pan włożyć tu dłoń? To po prostu formalność… Prawą.”
Trevize popatrzył nieprzychylnym okiem na przyrząd, który wyciągnął Kendray. Był on coraz powszechniej używany i ustawicznie udoskonalany. Wystarczył rzut oka na mikrodetektor, żeby się zorientować, czy dany świat jest zacofany czy nie. Było niewiele światów, choćby nie wiadomo jak zacofanych, które w ogóle nie używały mikrodetektorów. Zaczęły wchodzić w użycie tuż po ostatecznym upadku Imperium, kiedy każdy świat powstały na jego gruzach zaczął dbać o to, żeby nie przeniknęły tam choroby i drobnoustroje z innych światów.
— Co to jest? — spytała z zaciekawieniem Bliss, wyciągając szyję jak żuraw, żeby lepiej przyjrzeć się instrumentowi.
— Zdaje mi się, że to się nazywa mikrodetektor — powiedział Pelorat.
— Nie ma w tym nic tajemniczego — dodał Trevize. — To urządzenie automatycznie sprawdza jakąś część ciała, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz, i wykrywa drobnoustroje, które mogą przenosić choroby.
— To tutaj także je klasyfikuje — powiedział Kendray z dumą. — Zostało wykonane u nas, na Comporellonie… Może jednak będzie pan uprzejmy włożyć tu prawą dłoń.
Trevize włożył rękę i patrzył, jak na ekranie, wzdłuż poziomych linii, miga ciąg czerwonych kropek. Kendray wcisnął guzik i w otworze ukazało się kolorowe zdjęcie obrazu.
— Zechce pan to podpisać — powiedział.
Trevize złożył swój podpis.
— No i jak wypadłem? — spytał. — Chyba nie grozi mi żadna niebezpieczna choroba?
— Nie jestem lekarzem — odparł Kendray więc trudno mi powiedzieć coś konkretnego, ale aparat nie wykazuje niczego, co dawałoby podstawę do odmówienia panu prawa lądowania albo do poddania pana kwarantannie. Nic więcej mnie nie interesuje.
— Co za szczęściarz ze mnie — powiedział sucho Trevize, potrząsając ręką, aby pozbyć się uczucia lekkiego mrowienia.
— Teraz pan — powiedział Kendray.
Pelorat włożył z pewnym ociąganiem dłoń do otworu aparatu, a potem podpisał zdjęcie.
— A pani?
Chwilę potem Kendray, gapiąc się na wynik badania, powiedział:
— Nigdy dotąd nie widziałem nic podobnego. Spojrzał na Bliss z wyrazem lęku na twarzy. — Ma pani wynik ujemny. Całkowicie ujemny.
Bliss uśmiechnęła się ujmująco. — Miło to usłyszeć.
— Tak, proszę pani. Zazdroszczę pani — spojrzał ponownie na pierwsze zdjęcie i powiedział: Poproszę pański dowód tożsamości, panie Trevize.
Trevize wręczył mu swój dowód. Kendray spojrzał na niego i znowu podniósł głowę z zaskoczeniem:
— Radny z Terminusa?
— Zgadza się.
— To wysoka ranga w administracji Fundacji.
— Zgadza się dokładnie — powiedział chłodno Trevize. — A więc załatwimy wreszcie te formalności, co?
— Pan jest kapitanem tego statku?
— Tak, ja.
— Cel wizyty?
— Bezpieczeństwo Fundacji. To wszystko, co mam panu do powiedzenia na ten temat. Rozumie pan?
— Tak, proszę pana. Jak długo ma pan zamiar tu się zatrzymać?
— Nie wiem. Może tydzień.
— Dobrze. A ten drugi pan?
— To profesor Janov Pelorat — powiedział Trevize. — Ma pan tu jego podpis, a poza tym mogę zaręczyć za niego. Jest naukowcem na Terminusie, a w tej wyprawie jest moim pomocnikiem.
— Rozumiem, proszę ~ pana, ale muszę zobaczyć jego dowód tożsamości. Przepisy to przepisy i nic na to nie poradzę. Mam nadzieję, że pan to rozumie.
Pelorat pokazał swoje papiery. Kendray skinął głową.
— A pani? — powiedział.
— Obawiam się, że nie mam żadnych papierów, proszę pana — odparła Bliss.
Kendray zmarszczył czoło. — Przepraszam, ale nie rozumiem.
— Ta pani nie zabrała dokumentów ze sobą wtrącił się Trevize. — To zwykłe przeoczenie, ale wszystko jest w porządku. Całą odpowiedzialność za to biorę na siebie.
— Bardzo żałuję, ale nie mogę się na to zgodzić — rzekł Kendray. — To ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co się tu dzieje. W tych warunkach nie jest to zresztą takie ważne. Nie powinno być żadnych kłopotów z uzyskaniem duplikatów. Ta młoda dama, jak sądzę, jest z Terminusa.
— Nie.
— A więc z jakiegoś świata Fundacji?
— Prawdę mówiąc, nie.
Kendray spojrzał uważnie na Bliss, a potem na Trevizego.
— To komplikuje sprawy, panie radny — powiedział. — Uzyskanie duplikatów ze świata nie należącego do Fundacji może zabrać więcej czasu. Skoro nie jest pani obywatelką Fundacji, pani Bliss, musi mi pani podać nazwę świata, na którym się pani urodziła, i nazwę świata, którego jest pani obywatelką. Potem będzie pani musiała zaczekać, aż dotrą tu duplikaty pani dokumentów.
— Niech pan posłucha, panie Kendray — powiedział Trevize. — Nie widzę powodu, żeby to przeciągać. Jestem członkiem rządu Fundacji i przybywam tu w sprawach wielkiej wagi. Nie mogę tracić czasu z powodu jakichś błahych papierków.
— Nic na to nie poradzę, panie radny. Gdyby to zależało ode mnie, to moglibyście zaraz lecieć na Comporellon, ale niestety mam tu grubą księgę przepisów, które precyzyjnie określają moje obowiązki. Muszę się do nich ściśle stosować albo wylecę z pracy… Przypuszczam, oczywiście, że czeka na pana jakaś ważna osoba z naszego rządu. Jeśli zechce pan podać mi jej nazwisko, to zaraz skontaktuję się z nią i jeśli poleci mi, abym państwa wpuścił, to natychmiast to zrobię.
Trevize zawahał się.
— To byłoby niedyplomatyczne, panie Kendray. Czy mogę się zobaczyć z pana bezpośrednim przełożonym?
— Oczywiście, ale nie można tego załatwić od ręki…
— Jestem pewien, że zjawi się tu natychmiast, kiedy się dowie, że ma rozmawiać z przedstawicielem władz Fundacji…
— Prawdę mówiąc — rzekł Kendray — tak między nami, to by tylko pogorszyło sprawy. Rozumie pan, nie jesteśmy częścią Fundacji. Oficjalnie występujemy jako państwo stowarzyszone i traktujemy tę nazwę poważnie. Nie chcemy uchodzić za marionetki w rękach Fundacji — cytuję tylko powszechną opinię, proszę mnie dobrze zrozumieć — i na wszelkie sposoby demonstrujemy niezależność. Mój przełożony dostałby dodatkowe punkty za to, że nie zgodził się potraktować członka władz Fundacji ze specjalnymi względami.
Trevize spochmurniał. — Pan też? — spytał.
Kendray potrząsnął głową. — Mnie nie interesuje polityka. Mnie nikt nie daje za nic dodatkowych punktów. Jestem zadowolony, że dostaję pensję. Ale chociaż nie dostaję za nic dodatkowych punktów, to mogę dostać naganę, i to bardzo łatwo. Nie chcę, żeby mnie to spotkało.
— Niech pan zważy, jaką mam pozycję. Mogę panu pomóc, rozumie pan?
— Nie, proszę pana. Przepraszam, jeśli czuje się pan tym urażony, ale nie sądzę, żeby mógł pan to zrobić… I jeszcze jedno — niezręcznie mi o tym mówić, ale proszę nie dawać mi żadnych prezentów. Funkcjonariusz, który zgodzi się na coś takiego, zostaje przykładnie ukarany i z miejsca wylatuje z pracy.
— Nie miałem zamiaru próbować pana przekupić. Myślę tylko o tym, co może panu zrobić burmistrz Terminusa, jeśli utrudni mi pan wykonanie zadania.
— Panie radny, dopóki stosuję się do przepisów, nic mi nie grozi. Jeśli członkowie naszego prezydium zostaną za to w jakiś sposób ukarani przez Fundację, to ich zmartwienie, a nie moje… Ale jeśli może to w czymś panu pomóc, to mogę przepuścić pana i profesora Pelorata. Zostawcie panią Bliss tutaj i jak tylko dotrą duplikaty jej dokumentów, przetransportujemy ją na planetę. Gdybyśmy, z jakiegoś powodu, nie mogli uzyskać jej papierów, to odeślemy ją na jej świat naszym statkiem handlowym. Obawiam się jednak, że w takim przypadku ktoś musiałby zapłacić za podróż.
Trevize spostrzegł, jak zareagował na to Pelorat i powiedział:
— Panie Kendray, czy mógłbym porozmawiać z panem chwilę na osobności, w sterowni?
— Proszę bardzo, ale nie mogę tu przebywać za długo, bo będą pytania.
— To nie zajmie dużo czasu — rzekł Trevize.
Kiedy weszli do sterowni, Trevize dokładnie zamknął drzwi, starając się, aby nie uszło to uwagi Kendraya, a potem powiedział cicho:
— Byłem już w wielu miejscach, panie Kendray, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się znaleźć w miejscu, gdzie by tak skrupulatnie przestrzegano przepisów wjazdowych, szczególnie w odniesieniu do ludzi z Fundacji i do członków jej władz.
— Ale ta kobieta nie pochodzi z Fundacji.
— Mimo wszystko.
— W tych sprawach raz jest tak, raz inaczej. Mieliśmy ostatnio parę afer i stąd te obostrzenia. Może gdyby przyleciał pan za rok, to nie byłoby żadnych problemów, ale teraz nie mogę nic dla pana zrobić.
— Niech pan spróbuje, panie Kendray — powiedział Trevize aksamitnym głosem. — Zdaję się na pana łaskę i proszę jak mężczyzna mężczyznę. Ja i Pelorat jesteśmy już ładny kawałek czasu w tej podróży. Przez cały ten czas byliśmy tylko we dwóch. Tylko on i ja. Jesteśmy, co prawda, przyjaciółmi, ale zaczęła nam doskwierać samotność. Myślę, że pan wie, co mam na myśli. No i niedawno Pelorat znalazł tę panienkę. Nie muszę panu chyba wyjaśniać, co potem nastąpiło, w każdym razie postanowiliśmy zabrać ją ze sobą. To, że możemy od czasu do czasu skorzystać z jej usług, dobrze nam robi. Otóż sęk w tym, że Pelorat zostawił kogoś na Terminusie. Mnie jest wszystko jedno, rozumie pan, ale on jest już w wieku, kiedy człowiek robi się trochę, no… uczuciowy. Przeżywa drugą młodość czy coś w tym stylu. W każdym razie on nie chce się z nią rozstać. Z drugiej strony, jeśli gdzieś pojawi się choćby wzmianka o niej, to Pelorat może mieć spore kłopoty, kiedy wróci na Terminusa.
Nie ma w tym nic złego, niech mnie pan zrozumie. Panna Bliss, jak się sama przedstawia — nawiasem mówiąc, imię odpowiednie dla dziewczyny tej profesji — nie jest zbytnio rozgarnięta. Nie dlatego przecież wzięliśmy ją ze sobą. Musi pan w ogóle wspominać o niej? Nie może pan przymknąć na to oczu i zapisać, że na statku jesteśmy tylko ja i Pelorat? W dokumentach statku figurujemy tylko my dwaj. Nie musi pan w ogóle odnotowywać oficjalnie jej obecności. W końcu jest zupełnie zdrowa. Sam pan to stwierdził.
Kendray zrobił niepewną minę.
— Ja naprawdę nie chcę wam przeszkadzać. Rozumiem waszą sytuację i, niech mi pan wierzy, współczuję wam. Jeśli myśli pan, że mieć przez parę miesięcy służbę na tej stacji to przyjemność, to jest pan w błędzie. I nie ma tu mieszanej załogi, na Comporellonie to nie do pomyślenia. — Potrząsnął głową. — Ja też mam żonę, więc rozumiem… ale nawet jeśli was przepuszczę, to jak tylko zorientują się, że ta… no… ta panienka nie ma dokumentów, to wsadzą ją do więzienia, a pan i pan Pelorat będziecie mieli akurat takie kłopoty, jakich chcecie uniknąć. A ja na pewno wylecę z pracy.
— Panie Kendray — rzekł Trevize — proszę mi zaufać. Jak tylko znajdę się na Comporellonie, będzie po kłopotach. Mogę o tym porozmawiać z właściwymi ludźmi. Wezmę na siebie całkowitą odpowiedzialność za to, co się tu wydarzyło, jeśli kiedykolwiek wyjdzie to na jaw, w co wątpię. Co więcej, zarekomenduję pana na wyższe stanowisko i na pewno dostanie pan awans, bo jeśli ktoś będzie miał co do tego jakieś wątpliwości, to dopilnuję, żeby Terminus je rozwiał… A Pelorat odetchnie.
Kendray wahał się chwilę, a w końcu powiedział: — Zgoda. Przepuszczę was… ale ostrzegam, że od tej chwili począwszy zaczynam myśleć o tym, jak ocalić swój tyłek, jeśli się ta sprawa wyda. Nie będę was krył. Poza tym ja wiem, jak te sprawy wyglądają na Comporellonie, a wy nie i muszę panu powiedzieć, że nie jest to przyjemne miejsce dla ludzi, którzy wyłamują się z reguł.
— Dziękuję panu, panie Kendray — powiedział Trevize. — Nie będzie żadnych kłopotów. Zapewniam pana.