Obiad składał się ze stosu miękkich gałek w różnych kolorach, wypełnionych różnym nadzieniem.
Deniador podniósł jakiś mały przedmiot, który w jego rękach rozdzielił się na dwie części i okazał się parą cienkich, przezroczystych rękawiczek. Nałożył je, a goście poszli za jego przykładem.
— Przepraszam, co jest wewnątrz tych kulek? spytała Bliss.
— Te różowe — powiedział Deniador — nadziewane są siekaną, ostro przyprawioną rybą. To u nas wielki przysmak. Te żółte są z nadzieniem z sera o bardzo łagodnym smaku. Zielone mają w środku mieszankę warzywną. Proszę jeść, póki gorące. Potem będzie ciasto migdałowe i napoje. Szczególnie polecam gorący jabłecznik. Mamy tu zimny klimat, więc zazwyczaj jadamy wszystko gorące, nawet desery.
— Dogadza pan sobie — zauważył Pelorat.
— Nic podobnego — odparł Deniador. — Po prostu dobrze podejmuję swoich gości. Ja sam jadam skromnie. Jak zapewne zauważyliście państwo, nie mam zbyt wiele ciała i nie potrzebuję obfitych posiłków.
Trevize ugryzł kawałek różowej gałki i przekonał się, że faktycznie zawiera ona rybę, z dużą ilością przypraw, które nadawały jej przyjemny smak, ale które, razem z tą rybą, będą prawdopodobnie leżały mu na żołądku przez resztę dnia, a może i przez część nocy.
Kiedy odjął od ust nadgryzioną gałkę, stwierdził, że ciasto zasklepiło się, zakrywając nadzienie. Nie było żadnej dziurki, przez którą mógłby wyciekać sok, więc przez chwilę zastanawiał się, po co używano rękawiczek. Było absolutnie niemożliwe, aby ktoś pobrudził sobie ręce przy jedzeniu, więc doszedł do wniosku, że chodziło tu o zachowanie higieny. Rękawiczki były zapewne używane, kiedy mycie rąk było niewygodne, i tak ustalił się w końcu zwyczaj używania ich nawet wtedy, kiedy miało się umyte ręce (Lizalor nie korzystała z rękawiczek podczas wczorajszego, wspólnego z nim posiłku, ale być może brało się to stąd, że była góralką).
— Czy nie jest niegrzecznie rozmawiać podczas obiadu o interesach? — spytał.
— Jest to sprzeczne z panującymi u nas zwyczajami, ale jesteście państwo moimi gośćmi, więc możemy nie krępować się naszymi zwyczajami. Jeśli chce pan rozmawiać o poważnych sprawach i sądzi, że nie zepsuje to panu przyjemności, jaką daje jedzenie, albo nie dba o to, to proszę bardzo.
— Dziękuję — powiedział Trevize. — Minister Lizalor dała mi do zrozumienia… nie, stwierdziła wprost, że sceptycy nie są zbyt popularni na tym świecie. Naprawdę tak jest?
Deniador zdawał się być w coraz lepszym nastroju.
— Oczywiście. Bylibyśmy bardzo urażeni, gdyby było inaczej. Widzi pan, Comporellon jest bardzo zawiedzionym w swych ambicjach światem. Chociaż nikt nie zna żadnych szczegółów z tamtych lat, panuje powszechne mniemanie, że tysiące lat temu, kiedy zamieszkana Galaktyka była jeszcze bardzo mała, przewodził jej Comporellon. Nigdy o tym nie zapomnieliśmy, a fakt, że w historycznie udokumentowanych dziejach nie sprawowaliśmy już tej roli, bardzo nas, to znaczy szeroką opinię, drażni i napełnia poczuciem niesprawiedliwości.
Ale cóż możemy zrobić? Kiedyś musieliśmy być lojalnym wasalem Imperium, a teraz musimy być lojalnym sojusznikiem Fundacji. A im bardziej zdajemy sobie sprawę z naszej podrzędnej roli, tym silniejsza staje się wiara w dawną, wspaniałą przeszłość.
Co, wobec tego, może zrobić Comporellon? W dawnych czasach nie mógł się przeciwstawić Imperium, a teraz nie może otwarcie przeciwstawić się Fundacji. W tej sytuacji kompensują sobie swoje kompleksy, atakując nas i nienawidząc, gdyż nie wierzymy w legendy i śmiejemy się z przesądów.
Mimo to nie cierpimy wielkich prześladowań. W naszych rękach jest technika i nauka na uniwersytetach. Ci spośród nas, którzy szczególnie otwarcie głoszą swoje poglądy, mają trudności z otrzymaniem zgody na prowadzenie zajęć ze studentami. Ja, na przykład, mam takie trudności, chociaż spotykam się po cichu ze studentami poza uniwersytetem. Niemniej jednak gdyby zupełnie usunięto nas z życia społecznego, to podupadłaby technika i nauka, a nasze uniwersytety straciłyby w całej Galaktyce poważanie. Przypuszczalnie ludzkość jest na tyle szalona, że perspektywa intelektualnego samobójstwa nie odwiodłaby naszych rodaków od wyładowania na nas swej nienawiści, ale na szczęście pomaga nam Fundacja. Dlatego, chociaż nieustannie się nas łaje, potępia i szydzi z nas, nikt nas nie śmie tknąć.
— Czy to właśnie to ogólne nastawienie waszego społeczeństwa powstrzymuje pana przed zdradzeniem nam położenia Ziemi? — spytał Trevize. Obawia się pan, że mimo wszystko ta niechęć do sceptyków może przybrać niebezpieczne rozmiary, jeśli posunie się pan zbyt daleko?
Deniador potrząsnął głową.
— Nie. Położenie Ziemi jest nieznane. Niczego przed wami nie ukrywam — ani ze strachu, ani z żadnej innej przyczyny.
— Niech pan posłucha — rzekł z naciskiem Trevize. — W tym sektorze Galaktyki jest ograniczona liczba planet, które posiadają cechy fizyczne kojarzące się z warunkami umożliwiającymi zasiedlenie ich. Prawie wszystkie z nich muszą nie tylko nadawać się do zamieszkania, ale być również zamieszkane i dlatego dobrze wam znane. Czy byłoby tak trudno zbadać ten sektor i znaleźć planetę, która nadawałaby się do zamieszkania, gdyby nie fakt, że jest radioaktywna? Poza tym dodatkową wskazówką byłby ogromny satelita, towarzyszący takiej planecie. Z radioaktywnością i ogromnym satelitą Ziemia byłaby absolutnie wyjątkowa i łatwa do rozpoznania i nawet przy pobieżnym przeszukiwaniu sektora nie można by jej nie zauważyć. Mogłoby to zabrać trochę czasu, ale byłaby to jedyna trudność.
— Z punktu widzenia sceptyka — powiedział Deniador — radioaktywność Ziemi i jej ogromny satelita są oczywiście zwykłymi bajkami. Gdybyśmy ich szukali, to tak jak gdybyśmy szukali gruszek na wierzbie i poziomek w zimie.
— Być może, ale to nie powinno powstrzymywać Comporellona od podjęcia przynajmniej próby takich poszukiwań. Gdyby udało się wam znaleźć świat nadający się do zamieszkania, a przy tym posiadający ogromnego satelitę, to nadałoby to wszystkim waszym legendom pozór wiarygodności.
Deniador roześmiał się.
— Być może właśnie dlatego go nie szukamy. Gdybyśmy nic nie znaleźli albo gdyby okazało się, że Ziemia jest zupełnie inna niż ją przedstawiają nasze legendy, to stałoby się coś zupełnie przeciwnego. Wszystkie nasze legendy okazałyby się śmiechu warte. Comporellon za nic tego nie zaryzykuje.
Trevize milczał chwilę, a potem podjął na nowo z przekonaniem:
— Poza tym nawet jeśli pominąć te dwie unikalności — jeśli takie słowo istnieje w języku galaktycznym — to znaczy radioaktywność i ogromnego satelitę, to pozostaje jeszcze trzecia, która musi istnieć na mocy definicji i której potwierdzenia nie trzeba szukać w żadnych legendach. Na Ziemi musi istnieć albo bardzo zróżnicowane życie, albo jego szczątki, albo przynajmniej jakieś skamieliny świadczące o tym, że kiedyś takie życie tam istniało.
— Panie radny — rzekł na to Deniador — chociaż Comporellon nie wysłał nigdy żadnej ekspedycji, której celem byłoby odszukanie Ziemi, to mamy przecież możliwość podróżowania w przestrzeni i niekiedy otrzymujemy raporty od dowódców statków, które z jakiegoś powodu zboczyły z kursu. Jak pan zapewne wie, skoki przez nadprzestrzeń nie zawsze są precyzyjne. Otóż żaden z tych raportów nie wspominał o planecie, która miałaby właściwości podobne choć trochę do właściwości legendarnej Ziemi, ani o planecie o bogatej florze i faunie. Poza tym żaden statek nie wyląduje na planecie, która wygląda na nie zamieszkaną, po to, żeby załoga mogła szukać skamielin. Jeśli zatem przez wiele tysięcy lat nie zameldowano nam o niczym takim, to wierzę niezłomnie, że zlokalizowanie Ziemi jest niemożliwe, gdyż nie można zlokalizować tego, czego nie ma.
— Przecież Ziemia musi gdzieś być — powiedział zawiedziony Trevize. — Jest gdzieś planeta, na której powstał rodzaj ludzki i wszystkie pokrewne gatunki. Jeśli nie w tym, to w jakimś innym sektorze Galaktyki.
— Być może — odparł z niezmąconym spokojem Deniador — ale dotychczas nigdzie jej nie znaleziono.
— Bo nikt jej naprawdę nie szukał.
— No, ale wy szukacie. Życzę wam powodzenia, ale nie dałbym złamanego kredyta za to, że się wam powiedzie.
— A czy nie czyniono żadnych prób ustalenia prawdopodobnego położenia Ziemi w sposób pośredni, to znaczy nie poprzez bezpośrednie poszukiwania? — spytał Trevize.
— Tak — odezwały się jednocześnie dwa głosy. Deniador, który był właścicielem jednego z nich, spytał Pelorata: — Myśli pan o projekcie Yariffa?
— Tak — odparł Pelorat.
— Może wobec tego wyjaśni pan panu radnemu, o co w nim chodziło? Myślę, że prędzej uwierzy panu niż mnie.
— Widzisz, Golan — zaczął Pelorat — w ostatnim okresie istnienia Imperium badanie problemu pochodzenia, jak to określano, stało się popularną rozrywką. Być może była to forma ucieczki od nieprzyjemnej rzeczywistości. Wiesz, że w tym czasie postępował proces rozkładu Imperium.
Wtedy to pewnemu liwijskiemu historykowi nazwiskiem Humbal Yariff przyszło do głowy, że bez względu na to, który świat był kolebką ludzkości, musiał on najpierw skolonizować światy znajdujące się w jego sąsiedztwie, a dopiero potem bardziej odległe. Mówiąc ogólnie: im dalej jakiś świat znajduje się od tego, na którym pojawiła się ludzkość, tym później został skolonizowany.
Załóżmy zatem, że dałoby się ustalić daty kolonizacji wszystkich zamieszkanych planet w Galaktyce, a następnie połączyć ze sobą liniami te światy, których wiek w przybliżeniu byłby taki sam. Otrzymalibyśmy wówczas coś w rodzaju sieci łączącej wszystkie światy skolonizowane dziesięć tysięcy lat temu, inną sieć tworzyłyby linie łączące światy o historii liczącej dwanaście tysięcy lat, jeszcze inną linie przeprowadzone między światami mającymi po piętnaście tysięcy lat, i tak dalej. Teoretycznie, każda taka sieć miałaby mniej więcej kulisty kształt i wszystkie byłyby mniej więcej koncentryczne. Sieci utworzone przez linie łączące starsze światy tworzyłyby kule o mniejszym promieniu niż te, które łączyłyby młodsze światy i gdyby udało się ustalić środki wszystkich tych kul, to znalazłyby się one we względnie małej części przestrzeni, w której oczywiście musiałaby leżeć planeta będąca kolebką ludzkości — Ziemia. — Pelorat ze skupioną miną ilustrował swój wykład, kreśląc rękami w powietrzu kształty kul. — Rozumiesz to, Golan? — spytał.
— Tak — skinął głową Trevize. — Ale sądzę, że nic z tego nie wyszło.
— Teoretycznie rzecz biorąc, powinno było wyjść. Problem tylko w tym, że daty założenia poszczególnych światów były zupełnie nieprawdziwe. Każdy świat zawyżał swój wiek i nie było sposobu, żeby ustalić go precyzyjnie, a nie na podstawie legend.
— No a metoda obliczania wieku za pomocą badania poziomu węgla 14 w tkankach starych drzew? — spytała Bliss.
— Owszem, kochanie — odparł Pelorat — ale żeby użyć tej metody, trzeba by najpierw nakłonić do współpracy mieszkańców tych światów, a tego nigdy nie udało się zrobić. Żaden świat nie chciał, żeby się okazało, że jest młodszy niż utrzymuje, a Imperium miało ważniejsze sprawy na głowie niż zmuszanie ich siłą do współpracy.
Tak więc, ostatecznie, Yariff mógł się oprzeć w swych badaniach jedynie na światach, które miały najwyżej dwa tysiące lat, gdyż daty ich założenia zostały dokładnie i w sposób wiarygodny zapisane. Było ich w sumie niewiele, a linie łączące je utworzyły faktycznie kulę, tyle tylko że jej środek wypadał dość blisko Trantora, stolicy Imperium, gdyż właśnie stamtąd wyruszały ekspedycje mające na celu skolonizowanie tych niewielu światów.
Oczywiście, był to inny problem, z którym trzeba by było się uporać. Otóż Ziemia nie była jedynym światem, z którego wyruszały wyprawy na kolonizację innych planet. W miarę upływu czasu liczba światów kolonizujących Galaktykę zwiększała się, a Trantor w okresie szczytowego rozkwitu Imperium był największym organizatorem takich ekspedycji. W rezultacie jego ustaleń Yariffa, zresztą zupełnie niezasłużenie, wyśmiano i skończyła się jego kariera naukowa.
— Rozumiem, Janov — rzekł Trevize. — Profesorze Deniador, a więc nie ma pan nic, co dawałoby mi chociaż cień nadziei? A może zna pan jakiś inny świat, gdzie istnieje szansa uzyskania jakichś informacji na temat Ziemi?
Deniador zamyślił się.
— Hmm — powiedział w końcu z wahaniem. Jako sceptyk, muszę panu powiedzieć, że nie jestem pewien, czy Ziemia w ogóle istnieje albo czy kiedykolwiek istniała. Jednakże… — Znowu umilkł.
Po pewnej chwili Bliss powiedziała:
— Sądzę, profesorze, że myśli pan o czymś, co może okazać się ważne.
— Ważne? Wątpię — rzekł z lekkim uśmiechem. — Raczej zabawne. Ziemia nie jest jedyną planetą, której położenie jest zagadką. Nie wiadomo też, gdzie leżą światy założone przez pierwszą grupę kolonistów — Przestrzeńców, jak określają ich nasze legendy. Niektórzy nazywają te planety światami Przestrzeńców, inni — Zakazanymi Światami. Teraz używa się raczej tej drugiej nazwy.
Jak głosi legenda, Przestrzeńcy byli długowieczni, przeciętnie żyli po kilkaset lat. Byli z tego powodu bardzo dumni i nie pozwalali naszym krótkowiecznym przodkom lądować na swoich światach. Potem ich pokonaliśmy i sytuacja się odwróciła. Nie chcieliśmy mieć z nimi nic wspólnego i zostawiliśmy ich samym sobie. Zabroniliśmy tam zawijać naszym statkom i prowadzić z nimi interesy. Stąd właśnie wzięła się nazwa Zakazane Światy. Byliśmy przekonani, jak głosi legenda, że Ten Który Karze zniszczy ich bez potrzeby naszego w tym udziału i najwidoczniej zrobił to. W każdym razie, o ile nam wiadomo, od tysiącleci nie pojawił się w Galaktyce żaden Przestrzeniec.
— Myśli pan, że ci Przestrzeńcy wiedzieliby coś o Ziemi? — spytał Trevize.
— Możliwe, gdyż ich światy były starsze od najstarszego z naszych. Oczywiście, gdyby żył jeszcze ktoś z nich, co jest zupełnie nieprawdopodobne.
— Nawet jeśli ich już nie ma, to są ich światy, a na nich mogą być jakieś wzmianki na temat Ziemi.
— Tylko czy znajdziecie te światy…
Trevize spojrzał na niego z irytacją.
— Chce pan powiedzieć, że klucz do zagadki Ziemi, której położenie jest nie znane, może znajdować się na światach Przestrzeńców, których położenie też jest nie znane?
Deniador wzruszył ramionami.
— Od dwudziestu tysięcy lat nie mamy z nimi żadnych kontaktów. Nie myślimy nawet o nich. Nic dziwnego, że — tak jak Ziemię — okryła ich mgła zapomnienia.
— Na ilu światach żyli Przestrzeńcy?
— Legendy mówią o pięćdziesięciu… podejrzanie okrągła liczba. Prawdopodobnie było ich o wiele mniej.
— I nie zna pan położenia nawet jednego z nich?
— Hmm, właśnie zastanawiam się, czy…
— Czy co?
— Ponieważ moim hobby, tak jak hobby profesora Pelorata, jest historia, czasami przeglądam stare dokumenty w poszukiwaniu czegoś o dawnych czasach, czegoś innego niż legendy. W ubiegłym roku natrafiłem na dziennik pokładowy starego statku, dziennik, który był prawie nie do odczytania. Pochodził jeszcze z tych czasów, kiedy nasz świat nie nazywał się Comporellonem. Ówczesna jego nazwa brzmiała Świat Baleya. Wydaje mi się, że jest to nazwa starsza nawet od nazwy Świat Benbally’ego, która przetrwała w naszych legendach.
— Opublikował pan to? — zapytał podekscytowany Pelorat.
— Nie — odparł Deniador. — Jak mawia stare porzekadło, nie dam nurka, zanim się nie upewnię, czy w basenie jest woda. Otóż, widzi pan, w dzienniku tym znajduje się notatka, że kapitan tego statku wylądował na świecie Przestrzeńców i nawet zabrał ze sobą stamtąd jakąś kobietę.
— Ale przecież sam pan mówił, że Przestrzeńcy nie pozwalali obcym lądować u siebie — powiedziała Bliss.
— Otóż to. Właśnie dlatego nie opublikowałem tego materiału. Brzmi to zbyt nieprawdopodobnie. Zachowały się pewne niejasne opowieści, które zdają się mówić o Przestrzeńcach i ich konflikcie z kolonistami, naszymi przodkami… Takie opowieści, w różnych wersjach, istnieją nie tylko na Comporello nie, ale także na wielu innych światach w naszym sektorze. Różnią się one między sobą w wielu sprawach, ale w jednym są absolutnie zgodne — Przestrzeńcy i Koloniści nigdy nie mieszali się ze sobą. Nie było między nimi żadnych towarzyskich, nie mówiąc już o seksualnych, kontaktów, ale tego kapitana i tę kobietę najwidoczniej łączyła miłość. Jest to tak niewiarygodne, że nie widzę najmniejszej możliwości, aby historię tę uznano za prawdziwą. W najlepszym razie zostałaby potraktowana jako romans historyczny.
Trevize wyglądał na rozczarowanego.
— I to wszystko? — spytał.
— Nie, panie radny. Jest coś jeszcze. W tym, co zostało z dziennika pokładowego, natrafiłem na pewne liczby. Mogą to być, chociaż niekoniecznie, przestrzenne współrzędne jakiejś planety. Gdyby były to istotnie — a powtarzam, ponieważ każe mi tak mój honor sceptyka, że nie muszą — współrzędne, to w świetle tego, o czym mówi dziennik, musiałbym je uznać za współrzędne trzech Światów Przestrzeńców. Jeden z nich mógłby być tym, na którym wylądował ów kapitan i z którego odleciał ze swą ukochaną.
— A czy nie może być tak, że nawet jeśli ta opowieść została zmyślona, to współrzędne są prawdziwe? — spytał Trevize.
— Może — powiedział Deniador. — Dam wam te dane i możecie z nich korzystać, jak wam się podoba, ale być może zaprowadzą was one donikąd… Ale przyszła mi do głowy zabawna myśl — dodał i przez twarz przemknął mu jego zwykły uśmiech.
— Jaka? — spytał Trevize.
— A jeśli któryś z tych zbiorów współrzędnych odnosi się do Ziemi?
Jaskrawo pomarańczowe słońce Comporellona było większe niż słońce Terminusa, ale znajdowało się nisko na niebie i dawało niewiele ciepła. Wiatr, na szczęście niezbyt silny, muskał lodowatymi palcami policzki Trevizego.
Wzdrygnął się pomimo elektrycznie ogrzewanego skafandra, który dostał od Mitzy Lizalor. Stała właśnie koło niego.
— Musi być tu czasem ciepło, Mitza — powiedział.
Rzuciła krótkie spojrzenie na słońce. Stała tam, na pustej płycie portu kosmicznego, w lżejszej kurtce, niż miał Trevize, i wydawało się, że nic nie robi sobie z zimna.
— Mamy tu piękne lato — powiedziała. — Nie trwa długo, ale nasze rośliny jadalne są do tego przystosowane. Mamy tu starannie dobrane odmiany, które szybko rosną, korzystając z tego, że przez pewien czas jest dość słońca, i które nie są wrażliwe na mróz. Nasze zwierzęta domowe mają gęste futra, a wełna comporellońska jest przez wszystkich uważana za najlepszą w całej Galaktyce. Poza tym mamy sztuczne plantacje na orbicie wokół Comporellona, gdzie uprawiamy owoce tropikalne. Nawet eksportujemy puszkowane ananasy o znakomitym smaku. Większość z tych, którzy wiedzą, że nasz świat jest zimny, nie ma o tym pojęcia.
— Dziękuję ci, Mitza, za to, że przyszłaś nas pożegnać i że zgodziłaś się pomóc nam w tej misji powiedział Trevize. — Dla własnego spokoju muszę jednak spytać, czy nie będziesz w związku z tym miała jakichś poważnych kłopotów.
— Nie! — potrząsnęła dumnie głową. — Nie będę miała żadnych kłopotów. Przede wszystkim nikt nie będzie mnie przesłuchiwał. Kieruję resortem komunikacji, a to znaczy, że ja sama ustanawiam przepisy regulujące pracę tego i innych portów kosmicznych, stacji granicznych, zasady wpuszczania i odprawiania statków. W tych sprawach premier całkowicie polega na mnie i jest szczęśliwy, że nie musi się zajmować szczegółami… A zresztą, gdybym nawet była przesłuchiwana, to i tak musiałabym powiedzieć szczerą prawdę. Rząd pochwaliłby mnie za to, że nie przekazałam twojego statku Fundacji. Taka sama byłaby opinia ludu, gdyby względy bezpieczeństwa pozwoliły na opublikowanie tej informacji. Natomiast Fundacja o niczym się nie dowie.
— Rząd może być zadowolony, że Fundacja nie dostała statku, ale czy będzie zadowolony, że pozwoliłaś nam go stąd zabrać? — spytał Trevize.
Lizalor uśmiechnęła się.
— Jesteś porządnym człowiekiem, Golan. Walczyłeś nieustępliwie, żeby zachować ten statek, a teraz, kiedy już go masz, martwisz się, czy nie będę miała z tego powodu kłopotów. — Wyciągnęła do niego rękę, jak gdyby nie mogła się oprzeć, by go pogładzić, ale zaraz, choć z widocznym trudem, opanowała tę pokusę. Powiedziała szorstko: — Nawet jeśli zakwestionują moją decyzję, to wystarczy, że powiem im, iż szukałeś i nadal szukasz Najstarszego, by pochwalili mnie, że dobrze postąpiłam, pozbywając się jak najszybciej ciebie razem z tym statkiem i całą resztą. Natychmiast też odprawią modły pokutne za to, że w ogóle pozwolono wam wylądować, chociaż w żaden sposób nie mogliśmy zgadnąć, jakie macie zamiary.
— Naprawdę obawiasz się, że moja obecność może sprowadzić nieszczęście na ciebie i na twój świat?
— Naprawdę — powiedziała beznamiętnym głosem Lizalor. Potem dodała cieplejszym tonem: Już sprowadziłeś na mnie nieszczęście, bo teraz, kiedy cię poznałam, comporellońscy mężczyźni będą mi się wydawali jeszcze bardziej oziębli niż przedtem. Będę usychać z tęsknoty. Ten Który Karze zadbał już o to.
Trevize chwilę się wahał, a potem powiedział:
— Nie mam zamiaru nakłaniać cię do zmiany poglądów w tej sprawie, ale nie chcę też, żebyś odczuwała bezpodstawny lęk. Musisz zrozumieć, że wiara w to, że sprowadzę na was nieszczęście, to tylko przesąd i zabobon.
— Przypuszczam, że powiedział ci to ten sceptyk.
— Nie musiał mi nic mówić. Wiem to i bez niego.
Lizalor starła dłonią szron, który zdążył osiąść na jej gęstych brwiach, i powiedziała:
— Wiem, że niektórzy uważają, że to przesąd. A jednak jest faktem, że Najstarszy przynosi nieszczęście. Mogliśmy się o tym przekonać już nieraz i żadne sprytne argumenty sceptyków nie przekreślą prawdy.
Wysunęła nagłym ruchem rękę.
— Żegnaj, Golan. Wsiadaj na statek i dołącz do swoich, zanim nasz zimny, choć przyjemny wiatr zmieni twoje wrażliwe ciało w sopel lodu.
— Żegnaj, Mitza. Mam nadzieję, że zobaczymy się, kiedy wrócę.
— Tak, obiecałeś, że wrócisz i próbuję w to uwierzyć. Łudzę się nawet myślą, że wylecę ci naprzeciw i spotkamy się w przestrzeni, aby nieszczęście spadło tylko na mnie, a nie na cały mój świat, ale… niestety, już nigdy nie wrócisz.
— Nic podobnego! Wrócę! Teraz, kiedy wiem, jaką możesz dać mi rozkosz, nie zrezygnuję z ciebie tak łatwo. — W tej chwili Trevize był święcie przekonany, że mówi szczerą prawdę.
— Nie wątpię w twoje romantyczne porywy, mój ty słodki Fundacjonisto, ale ci, którzy ośmielają się szukać Najstarszego, nigdy nie wracają. Czuję to w głębi duszy.
Trevize starał się powstrzymać szczękanie zębami. Trząsł się z zimna i nie chciał, aby pomyślała, że trzęsie się ze strachu.
— To też przesąd — powiedział.
— Niestety — odparła — to też prawda.
Miło było znaleźć się znowu w sterowni „Odległej Gwiazdy”. To nic, że było tam ciasno. To nic, że otaczała go bezkresna przestrzeń. Ważne było, że czuł się tam jak w swoim własnym, ciepłym i przytulnym domu.
— Cieszę się, że w końcu znalazłeś się na pokładzie — powiedziała Bliss. — Zastanawiałam się, jak długo jeszcze będziesz tam stał z panią minister.
— Niedługo — odparł Trevize. — Było zbyt zimno.
— Wydawało mi się — rzekła Bliss — że zastanawiałeś się, czy nie zostać z nią i nie odłożyć na później poszukiwania Ziemi. Nie chcę nawet minimalnie sondować twego umysłu, ale martwiłam się o ciebie i pokusa, którą odczuwałeś, objawiła mi się sama w całej okazałości.
— Masz rację — odparł Trevize. — Przynajmniej przez chwilę czułem taką pokusę. To niezwykła kobieta. Nigdy dotąd nie spotkałem takiej… Czy wzmocniłaś mój opór, Bliss?
— Mówiłam ci już wiele razy — powiedziała że nie wolno mi w żaden sposób ingerować w twój mózg. Przypuszczam, że pokonałeś pokusę, gdyż masz silnie rozwinięte poczucie obowiązku.
— Ja tak nie myślę. — Uśmiechnął się krzywo. — Moja decyzja nie była tak dramatyczna i nie wypływała z takich szlachetnych pobudek. Oparłem się tej pokusie po pierwsze dlatego, że było zimno, a po drugie dlatego, że nie trzeba by było dużo czasu, żeby mnie zupełnie wykończyła. Nie potrafiłbym dotrzymać jej kroku.
— Tak czy inaczej, jesteś już na statku — powiedział Pelorat. — Co najpierw zrobimy?
— Najpierw postaramy się jak najszybciej odlecieć od słońca Comporellona na taką odległość, żebyśmy mogli bezpiecznie wykonać skok.
— Myślisz, że mogą nas zatrzymać albo polecieć za nami?
— Nie, myślę, że minister Lizalor naprawdę pragnie, abyśmy się stąd jak najszybciej wynieśli i trzymali się z dala od Comporellona, żeby nie ściągnąć na jej świat zemsty Tego Który Karze. Zresztą…
— Co?
— Ona jest święcie przekonana, że nie minie nas kara. Jest zupełnie pewna, że nie wrócimy. Spieszę dodać, że mówiąc mi o tym, nie myślała bynajmniej o mojej niestałości, bo nie miała dotąd okazji, żeby wypróbować moją wierność. Chodzi o to, że — jej zdaniem — Ziemia wywiera tak fatalny wpływ, że każdy, kto jej szuka, ściąga na siebie zły los i musi zginąć.
— A ilu Comporellan szukało Ziemi i nie wróciło, że jest tego taka pewna? — spytała Bliss.
— Wątpię, czy kiedykolwiek jakiś Comporellianin wyruszył na taką wyprawę. Powiedziałem jej, że boją się Ziemi, bo wierzą w przesądy.
— A ty sam na pewno tak uważasz? Może udało się jej zachwiać twoją pewność?
— Wiem, że w tej formie, w jakiej je wyraża, jej obawy są przesądne, ale to wcale nie znaczy, że są bezpodstawne.
— Chcesz powiedzieć, że jeśli wylądujemy na Ziemi, to zabije nas promieniowanie radioaktywne?
— Nie wierzę, że Ziemia jest radioaktywna. Wierzę za to, że broni się ona przed obcymi. Pamiętaj o tym, że z Biblioteki Trantorskiej zostały usunięte wszelkie wzmianki na temat Ziemi. Nie zapominaj też, że cudowna pamięć Gai, którą przechowuje cała planeta, łącznie z jej skalną skorupą i płynnym jądrem, nie sięga tak daleko, żebyście mogli powiedzieć cokolwiek o Ziemi.
Jeśli zatem Ziemia jest tak potężna, że potrafiła tego dokonać, to mogła też wpoić ludziom przekonanie, że jest radioaktywna, zapobiegając w ten sposób wszelkim próbom odnalezienia jej. Być może dlatego, że Comporellon leży dość blisko od niej i z tej przyczyny stanowi dla niej szczególne zagrożenie, postarała się jeszcze w inny sposób odwrócić od siebie zainteresowanie. Oto Deniador, który jest sceptykiem i uczonym, jest głęboko przekonany, że poszukiwanie Ziemi nie ma żadnego sensu… Właśnie dlatego uważam, że obawy Lizalor nie muszą być bezpodstawne. A skoro Ziemi tak bardzo zależy na ukryciu faktu swego istnienia, to czy nie jest możliwe, że prędzej nas zgładzi albo odkształci nasze umysły, niż pozwoli nam się odnaleźć?
Bliss zmarszczyła brwi i zaczęła:
— Gaja…
Trevize nie pozwolił jej skończyć.
— Tylko nie mów, że Gaja nas obroni. Skoro Ziemia potrafiła wymazać jej wczesne wspomnienia, to jest oczywiste, że w przypadku konfliktu między nią a Gają ona właśnie zwycięży.
— A skąd wiesz, że te wspomnienia zostały wymazane? — spytała chłodno Bliss. — Być może Gaja potrzebowała po prostu czasu, aby wykształcić pamięć ogólnoplanetarną i teraz możemy sięgnąć wstecz tylko do czasu zakończenia tego procesu. A zresztą, jeśli nawet te wspomnienia zostały wymazane, to jak możesz być pewien, że zrobiła to Ziemia?
— Nie wiem, czy zostały wymazane — odparł Trevize. — To tylko moje spekulacje.
— Jeśli Ziemia jest tak potężna — wtrącił raczej bojaźliwie Pelorat — i tak jej zależy na zachowaniu intymności, jeśli można to tak nazwać, to jaki sens jej szukać? Zdaje się, że uważasz, iż Ziemia nie pozwoli nam osiągnąć naszego celu i zabije nas, jeśli będzie to jedyny sposób, żeby nas powstrzymać przed jego osiągnięciem. Czy w takim razie jest sens upierać się przy tych poszukiwaniach? Czy nie lepiej dać sobie z tym spokój?
— Przyznaję, że może się wydawać, że powinniśmy dać sobie z tym spokój, ale jestem głęboko przekonany, że Ziemia istnieje, że muszę ją znaleźć i że znajdę. A Gaja utrzymuje, że jeśli mam silne przekonanie tego rodzaju, to mam rację.
— Ale czy uda nam się przeżyć to odkrycie, stary?
— Być może — powiedział Trevize, starając się, by zabrzmiało to lekko — Ziemia też doceni mój dar nieomylności i zostawi mnie w spokoju. Ale i to właśnie chcę jasno powiedzieć — nie mogę mieć pewności, że wy dwoje też ocalejecie i to nie daje mi spokoju. Cały czas czułem o was niepokój, ale teraz to uczucie nasiliło się i wydaje mi się, że powinienem odstawić was na Gaję i sam zająć się swoim zadaniem. To nie wy, lecz ja doszedłem do wniosku, że muszę szukać Ziemi. To nie wy, lecz ja uważam, że jest to ważne. To mnie tam ciągnie, nie was. A zatem to ja, nie wy, powinienem podjąć to ryzyko. A więc pozwólcie, że dalej zajmę się tym sam… No, Janov?
Pelorat opuścił brodę, tak że jego twarz wydawała się jeszcze dłuższa, niż była w istocie.
— Nie przeczę, Golan że jestem podenerwowany — powiedział — ale byłoby mi wstyd zostawić cię samego. Straciłbym sam do siebie szacunek.
— A ty, Bliss?
— Gaja nie opuści cię, bez względu na to, co zrobisz. Jeśli Ziemia okaże się groźna, to Gaja będzie cię bronić przed nią tak, jak będzie mogła. A poza tym, jako Bliss, nie opuszczę Pela i jeśli on trzyma się ciebie, to ja będę się trzymała jego.
— A więc dobrze — odparł ponuro Trevize. Dałem wam szansę. Teraz lecimy dalej razem.
— Razem — powiedziała Bliss.
Pelorat uśmiechnął się niepewnie i ścisnął Trevizego za ramię.
— Razem. Zawsze razem.
— Spójrz na to, Pel — powiedziała Bliss. Zabawiała się obserwowaniem przestrzeni przez teleskop pokładowy, traktując to jako pewne urozmaicenie po studiach nad zbiorami legend o Ziemi z biblioteki Pelorata.
Pelorat podszedł do niej, objął ręką jej ramiona i spojrzał na ekran. W polu widzenia teleskopu znajdował się olbrzym gazowy systemu planetarnego Comporellona. Teleskop powiększył obraz, ukazując olbrzyma w całej okazałości.
Był on bladopomarańczowy, z jaśniejszymi pasami. Znajdował się w większej odległości od słońca niż statek i oglądany z ich pozycji na przedłużeniu osi poziomej planety, wydawał się prawie regularnym, świetlistym kołem.
— Piękny widok — stwierdził Pelorat.
— Środkowy pas ciągnie się aż za planetę, Pel.
Pelorat zmarszczył brwi i powiedział.
— Wiesz co, Bliss? Faktycznie tak to wygląda.
— Myślisz, że to złudzenie optyczne?
— Nie wiem, Bliss. W przestrzeni jestem takim samym nowicjuszem jak ty… Golan!
— O co chodzi? — zapytał niewyraźnie Trevize i wszedł do sterowni w nieco pomiętym ubraniu i rozczochrany, jakby dopiero co wyrwano go z drzemki, co zresztą faktycznie się stało.
— Proszę was, nie bawcie się przyrządami — powiedział z lekką irytacją.
— Patrzymy tylko przez teleskop — rzekł Pelorat. — Spójrz na to.
Trevize rzucił okiem i powiedział:
— To olbrzym gazowy. Z informacji, które dostałem, wynika, że nazywają tę planetę Gallią.
— Skąd możesz wiedzieć, że to właśnie ten, skoro tylko rzuciłeś na niego okiem?
— Po pierwsze — powiedział Trevize — biorąc pod uwagę naszą odległość od słońca, a także rozmiary i orbity poszczególnych planet, które dokładnie przestudiowałem wytyczając kurs naszego statku, łatwo wywnioskować, że skoro mogliście w tym momencie uzyskać takie powiększenie, to może to być tylko Gania. Po drugie, jest tam ten pierścień.
— Pierścień? — Bliss była wyraźnie zdezorientowana.
— Możecie stąd dostrzec tylko cienki, jasny pas, ponieważ widzimy go prawie dokładnie z boku. Ale możemy wznieść się wyżej, a stamtąd będziecie mieli lepszy widok. Chcecie?
— Nie chcę, żebyś musiał przeze mnie obliczać na nowo pozycję i kurs — powiedział Pelorat.
— Tym się nie przejmuj, zrobi to za mnie komputer — mówiąc to usiadł przy komputerze i umieścił dłonie we wgłębieniach. Komputer, połączywszy się z jego mózgiem, zrobił resztę.
„Odległa Gwiazda” gwałtownie przyspieszyła nie musiał się przecież obawiać ani kłopotów z paliwem, ani działania siły ciężkości — i Trevize ponownie poczuł przypływ miłości dla tego doskonałego zespołu statku i komputera, który reagował na jego wydawane w myśli polecenia tak, jak gdyby był przedłużeniem jego samego, całkowicie posłusznym jego woli.
Nic dziwnego, że Fundacja chciała go mieć z powrotem, nic dziwnego, że Comporellon chciał go zagarnąć dla siebie. Dziwne było tylko to, że siła przesądu okazała się tak wielka, że zmusiła Comporellon do rezygnacji z wcześniejszych zamierzeń.
Odpowiednio uzbrojony, mógłby pokonać każdy inny statek, a nawet każdy zespół statków w Galaktyce — chyba żeby natknął się na inny statek tego samego typu. Oczywiście nie był odpowiednio uzbrojony. Przydzielając mu ten statek, burmistrz Branno zadbała przynajmniej o to, żeby dostał go bez broni.
Pelorat i Bliss patrzyli z przejęciem, jak Gallia powoli przechyla się w ich stronę. Ukazał się górny (nie wiedzieli czy północny czy południowy) biegun, wokół którego w strefie o kształcie koła coś się burzyło i kotłowało, natomiast dolny skrył się za równikiem planety.
W miarę jak się wznosili, piękny pomarańczowy krąg ścieśniał się coraz bardziej, przybierając kształt półksiężyca, gdyż wyłaniała się zacieniona strona planety. Jeszcze bardziej interesujące było to, że środkowy, jaśniejszy pas z prostego zrobił się zakrzywiony. To samo stało się z innymi pasami, na północ i na południe od niego, tyle że były jeszcze bardziej zakrzywione.
Teraz widać było zupełnie wyraźnie, że ów środkowy pas ciągnie się poza krawędzie planety, obejmując ją wąskim pierścieniem. Nie było mowy o złudzeniu, jego natura stała się oczywista. Był to pierścień materii okrążający planetę, chociaż nie widzieli go w całej okazałości.
— Myślę, że to wystarczy, żebyście wyrobili sobie zdanie o tym, co to jest — rzekł Trevize. Gdybyśmy okrążyli planetę, to przekonalibyście się na własne oczy, że otacza ją całą, nie stykając się w żadnym miejscu z jej powierzchnią. Chyba będziecie mogli zobaczyć, że nie jest to jeden, lecz kilka koncentrycznych pierścieni.
— Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że może istnieć coś takiego — powiedział Pelorat. — Jak utrzymuje się w przestrzeni?
— Tak samo, jak każdy satelita — odparł Trevize. — Pierścienie te składają się z drobnych cząstek, z których każda krąży wokół planety, a przy tym znajdują się tak blisko niej, że efekt przypływu nie pozwala na połączenie się tych cząsteczek w jedno ciało.
Pelorat potrząsnął głową.
— To przerażające, stary, kiedy uświadamiam sobie, że całe życie poświęciłem nauce, a tak mało wiem o astronomii. Jak to możliwe?
— Ja natomiast nie wiem nic o mitach i legendach. Nikt nie jest w stanie opanować całej wiedzy… Rzecz w tym, że te pierścienie nie są niczym niezwykłym. Maje każdy gazowy olbrzym, chociażby w postaci jednej, cienkiej smugi pyłu. Tak się składa, że w planetarnej rodzinie słońca Terminusa nie ma prawdziwego olbrzyma gazowego, więc jeśli Terminusczyk nie jest podróżnikiem ani nie chodził na uniwersytecie na wykłady z astronomii, to może nic nie wiedzieć o takich pierścieniach. Tym, co jest niezwykłe w tym pierścieniu, jest fakt, że jest tak szeroki, że świeci i jest widoczny, co się rzadko zdarza. Wygląda to wspaniale. Musi mieć szerokość przynajmniej kilkuset kilometrów.
W tym momencie Pelorat nagle pstryknął palcami.
— To o to chodziło!
Bliss aż podskoczyła.
— Co się stało, Pel?
— Natrafiłem kiedyś na fragment bardzo starego poematu. Był pisany w jakiejś archaicznej odmianie galaktycznego i trudno go było zrozumieć, ale to był najlepszy dowód jego starożytnego pochodzenia… Chociaż nie powinienem narzekać na jego archaiczny język. Dzięki swojej pracy stałem się ekspertem w sprawach różnych odmian starogalaktycznego, co jest dostateczną nagrodą za mój trud, mimo że nie przydaje się to do niczego poza moją pracą… Ale o czym to ja mówiłem?
— O jakimś fragmencie starego poematu, Pel powiedziała Bliss.
— Dziękuję ci — odparł Pelorat i zwracając się do Trevizego powiedział: — Ona zawsze uważa na to, co mówię, żeby skierować mnie na właściwy tor, kiedy odbiegnę od tematu, co się zdarza bardzo często.
— Na tym między innymi polega twój urok powiedziała Bliss z uśmiechem.
— W każdym razie, ten fragment opisywał rzekomo układ planetarny, do którego należała Ziemia. Nie wiem, jaki był cel tego opisu, bo reszta poematu nie zachowała się, a przynajmniej nigdy nie udało mi się do niej dotrzeć. Przetrwał tylko ten kawałek, może ze względu na to, że dotyczył astronomii. No więc jest tam mowa o wspaniałym potrójnym pierścieniu otaczającym szóstą planetę układu, który był tak „szeroki a wielgi, iże świat ów kiej pokurcz przy nim się pokazował”. Widzicie, potrafię jeszcze go zacytować. Nie miałem pojęcia co to takiego — pierścień planety. Pamiętam, że wyobrażałem sobie trzy koła w rzędzie, po jednej stronie planety. Wydało mi się to tak nonsensowne, że nawet nie zrobiłem dla siebie kopii. Teraz żałuję, że nie zbadałem tego bliżej. — Potrząsnął głową. Zajmować się mitologią w dzisiejszej Galaktyce to znaczy być skazanym na własne siły. W takiej sytuacji możesz zapomnieć o pożytkach płynących z badań.
— Chyba miałeś rację, Janov, że to zlekceważyłeś — powiedział Trevize. — Nie można brać dosłownie gadania poety.
— Ale to właśnie o to chodziło — powiedział Pelorat, wskazując na ekran. — To właśnie to opisywał ten fragment. Trzy szerokie, koncentryczne pierścienie, szersze niż sama planeta.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałem — rzekł Trevize. — Nie sądzę, żeby pierścienie mogły być tak szerokie. W porównaniu z planetą, którą otaczają, są zawsze bardzo wąskie.
— Ale nigdy nie słyszeliśmy też o zamieszkanej planecie, która miałaby ogromnego satelitę. Ani o planecie z radioaktywną powierzchnią. To jest trzecia unikalna cecha. Jeśli natrafimy na planetę, która — gdyby nie promieniowanie radioaktywne mogłaby być zamieszkana i która ma, oprócz tego, ogromnego satelitę, a w układzie, do którego należy, znajduje się też inna planeta z szerokim pierścieniem, to będziemy mieć pewność, że znaleźliśmy Ziemię.
Trevize uśmiechnął się.
— Zgadzam się, Janov. Jeśli stwierdzimy, że jakiś układ ma te trzy cechy, to na pewno będzie tam Ziemia.
— Jeśli… — powiedziała z westchnieniem Bliss.
Znajdowali się już poza głównymi światami układu planetarnego Comporellona, lecąc w kierunku jego skraju po linii przebiegającej między dwoma najbardziej oddalonymi od środka planetami, tak że w promieniu półtora miliarda kilometrów nie było żadnego ciała o znacznej masie. Przed nimi był tylko duży obłok pyłu kometarnego, który z punktu widzenia grawitacji nie miał żadnego znaczenia.
„Odległa Gwiazda” przyspieszyła i osiągnęła prędkość rzędu 0,1 c, równą jednej dziesiątej prędkości światła. Trevize dobrze wiedział, że — teoretycznie — statek mógł osiągnąć prędkość prawie równą prędkości światła, ale wiedział też, że praktycznie — 0,1 c była górną granicą, którą niebezpiecznie było przekraczać.
Przy prędkości równej 0,1 c można było ominąć każdy obiekt o dającej się oszacować masie, ale nie sposób było uniknąć zderzeń z niezliczonymi cząstkami pyłu kosmicznego, a tym bardziej z pojedynczymi atomami i cząsteczkami. Przy bardzo dużych prędkościach nawet tak małe obiekty mogły uszkodzić statek, powodując rysy i zadrapania na jego kadłubie. Przy prędkościach bliskich prędkości światła każdy atom, który uderzał w kadłub statku, miał własności cząstki promieniowania kosmicznego. Załoga statku, wystawiona na działanie takiego promieniowania, nie miała żadnych szans na przeżycie.
Mimo iż statek poruszał się z prędkością trzydziestu tysięcy kilometrów na sekundę, widoczne na ekranie gwiazdy nie zmieniały pozycji i wydawały się trwać w bezruchu.
Komputer przeszukiwał przestrzeń w znacznej odległości od statku, aby w porę wykryć obiekty o znacznej masie, które mogłyby znaleźć się na kursie i doprowadzić do kolizji. W takim przypadku, choć było to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, statek zboczyłby lekko, aby uniknąć zderzenia. Biorąc pod uwagę małe rozmiary obiektów, które ewentualnie mogłyby znaleźć się na drodze statku, szybkość, z jaką statek je omijał, i brak jakichkolwiek efektów działania siły ciężkości w wyniku zmiany kursu, nie sposób było stwierdzić, czy choć raz doszło do sytuacji, którą można by określić mianem bliskiego spotkania.
Z tego względu Trevize nie przejmował się takimi rzeczami, a nawet w ogóle nie zaprzątał sobie tym głowy. Całą uwagę skoncentrował na trzech zbiorach współrzędnych, które dostał od Deniadora, a szczególnie na zbiorze, który określał położenie najbliższego z tych obiektów.
— Coś nie w porządku z tymi liczbami? — spytał z niepokojem Pelorat.
— Jeszcze nie wiem — odparł Trevize. — Współrzędne same w sobie nie mają żadnej wartości. Trzeba znać punkt zerowy i reguły, według których zostały obliczone… to znaczy, mówiąc inaczej, kierunek, w którym oblicza się odległość, odpowiednik zenitu, i tak dalej.
— A w jaki sposób chcesz znaleźć to wszystko? — spytał Pelorat z tępą miną.
— Dostałem współrzędne Terminusa i paru innych miejsc, których położenie zostało określone względem Comporellona. Jeśli wprowadzę je do komputera, zrekonstruuje on zasady, przy których zastosowaniu współrzędne Terminusa i tych innych miejsc poprawnie określają ich rzeczywiste położenie. Na razie próbuję ułożyć sobie to wszystko w głowie, żeby odpowiednio zaprogramować komputer. Kiedy będziemy już znali zasady ustalania współrzędnych, to być może te liczby odnoszące się do położenia Zakazanych Światów nabiorą dla nas znaczenia.
— Tylko być może? — spytała Bliss.
— Obawiam się, że tak — odparł Trevize. — W końcu te współrzędne są dość stare. Przypuszczalnie zostały obliczone na Comporellonie, ale nie jest to pewne. A może zostały obliczone według innych zasad?
— To co wtedy?
— To wtedy mielibyśmy zupełnie bezwartościowe dane. Ale musimy się o tym przekonać.
Jego palce szybko biegały po lekko lśniących klawiszach komputera, wprowadzając odpowiednie informacje. Kiedy skończył, położył dłonie na wgłębieniach w pulpicie. Czekał. Tymczasem komputer zrekonstruował zasady przekazanych mu współrzędnych określających położenie znanych Trevizemu miejsc, a potem, po krótkiej przerwie, zinterpretował — zgodnie z tymi zasadami — liczby określające współrzędne najbliższego z Zakazanych Światów i w końcu zlokalizował ten świat na mapie Galaktyki znajdującej się w jego pamięci.
Na ekranie pojawił się obraz usianej gwiazdami przestrzeni. Potem obraz przekręcił się szybko, dostosowując się do ich pozycji. Kiedy znieruchomiał, komputer zaczął go powiększać. Za ramami ekranu znikały gwiazdy, ale oko nie mogło nadążyć za ich ruchem, tak był szybki. Migotanie uciekających z pola widzenia gwiazd zlewało się, tworząc roziskrzoną mgiełkę. W końcu na ekranie pozostał tylko fragment przestrzeni o wymiarach jedna dziesiąta na jedną dziesiątą parseka (pokazywał to wskaźnik umieszczony pod ekranem). Obraz nie zmienił się już. Tylko pół tuzina świetlistych punktów rozjaśniało ciemność ekranu.
— Który z nich jest tym Zakazanym Światem? — spytał cicho Pelorat.
— Żaden — odparł Trevize. — Cztery z nich to czerwone karły, jeden — gwiazda zmieniająca się w karła i jeden biały karzeł. Żadnego z nich nie może obiegać zamieszkany świat.
— A na jakiej podstawie twierdzisz, że to czerwone karły, skoro tylko tyle widzisz?
— To, co tu widzimy, to nie są prawdziwe gwiazdy — rzekł Trevize. — Oglądamy fragment mapy Galaktyki znajdującej się w pamięci komputera. Każda gwiazda jest oznaczona. Nie widzicie tego i ja też nie mogę tego zobaczyć, ale dopóki mam kontakt z komputerem, otrzymuję znaczną ilość danych dotyczących każdej gwiazdy, na której skoncentruję uwagę.
— A więc te współrzędne są bezwartościowe powiedział z żalem Pelorat.
Trevize spojrzał na niego.
— Nie, Janov. Jeszcze nie skończyłem. Pozostaje jeszcze problem czasu. Współrzędne Zakazanych Światów pochodzą sprzed dwudziestu tysięcy lat. W tamtym czasie te światy i Comporellon krążyły wokół środka Galaktyki. Być może poruszają się one z różną szybkością i po orbitach o różnym odchyleniu i w różnym stopniu ekscentrycznych. Dlatego wraz z upływem czasu Comporellon i ten Zakazany Świat, który próbujemy teraz znaleźć, mogły się od siebie oddalić albo zbliżyć się do siebie. W ciągu tych dwudziestu tysięcy lat ten Zakazany Świat mógł się przesunąć o pół do pięciu parseków od miejsca, w którym się początkowo znajdował. Na pewno nie może się znajdować w tym kwadracie, bo jego bok ma zaledwie jedną dziesiątą parseka.
— Co wobec tego zrobimy?
— Polecimy komputerowi, żeby przesunął Galaktykę o dwadzieścia tysięcy lat wstecz względem Comporellona.
— On może to zrobić? — spytała Bliss z pewnym lękiem.
— No, nie samą Galaktykę, ale jej obraz w swojej pamięci.
— Będziemy widzieli jakieś zmiany na ekranie? — spytała Bliss.
— Zobaczysz — odparł Trevize.
Gwiazdy bardzo powoli przesunęły się. Z lewej strony pojawiła się nowa, niewidoczna przedtem, gwiazda. Pelorat wskazał na nią palcem i zawołał z przejęciem:
— Tam! Tam!
— Przykro mi, Janov — powiedział Trevize ale to też czerwony karzeł. Są bardzo pospolite. Przynajmniej trzy czwarte wszystkich gwiazd w Galaktyce to czerwone karły.
Obraz przestał się przesuwać.
— No i co? — spytała Bliss.
— To właśnie to — rzekł Trevize. — Tak wyglądała ta część Galaktyki dwadzieścia tysięcy lat temu. W samym środku ekranu jest punkt, w którym powinien się znajdować ten Zakazany Świat, jeśli poruszał się przez cały czas z tą samą mniej więcej, przeciętną prędkością.
— Powinien się znajdować, ale się nie znajduje — powiedziała uszczypliwie Bliss.
— Faktycznie — przyznał Trevize ze stoickim niemal spokojem.
— Oj, to bardzo niedobrze, Golan — westchnął Pelorat.
— Zaczekaj, nie rozpaczaj. Nie spodziewałem się ujrzeć tam tej gwiazdy.
— Nie spodziewałeś się? — spytał Pelorat ze zdumieniem.
— Nie. Przecież powiedziałem wam, że to nie jest Galaktyka, tylko jej komputerowa mapa. Jeśli nie ma na niej jakiejś gwiazdy, to oczywiste, że nie możemy jej zobaczyć. Jeśli planeta, której szukamy, nazywa się Zakazany Świat i nosi tę nazwę od dwudziestu tysięcy lat, to jest prawdopodobne, że nie ma jej na mapie. I faktycznie nie ma, bo jej nie widzimy.
— Może nie widzimy jej dlatego, że w ogóle nie istnieje — powiedziała Bliss. — Może ta comporelliońska legenda nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, a może współrzędne są niedobre.
— Masz rację. Niemniej teraz, kiedy komputer znalazł miejsce, w którym ta planeta powinna się była znajdować dwadzieścia tysięcy lat temu, można obliczyć współrzędne, które określają jej obecne położenie. Posługując się współrzędnymi z poprawką czasową, którą mogłem wnieść tylko w oparciu o mapę gwiezdną, możemy teraz spróbować znaleźć naszą planetę nie na mapie, ale w Galaktyce.
— Ale założyłeś, że ten Zakazany Świat poruszał się z pewną przeciętną prędkością — powiedziała Bliss. — A jeśli ta prędkość była inna? W takiej sytuacji te współrzędne będą nieprawdziwe.
— Owszem, ale opierając się na pewnej przeciętnej prędkości, otrzymaliśmy współrzędne, które na pewno są bliższe faktycznym współrzędnym niż te bez poprawki czasowej.
— Masz tylko taką nadzieję — powiedziała Bliss z powątpiewaniem.
— Właśnie — rzekł Trevize. — Mam taką nadzieję… A teraz popatrzmy na rzeczywisty obraz Galaktyki.
Bliss i Pelorat wpatrywali się z napięciem w ekran, podczas gdy Trevize (być może po to, aby zmniejszyć swoje własne napięcie i odwlec chwilę rozpoczęcia) mówił spokojnie, jak gdyby prowadził wykład:
— Obserwować rzeczywistą Galaktykę jest o wiele trudniej. Mapa komputerowa jest tworem sztucznym, z którego można wyeliminować rzeczy nieistotne, ale istniejące w rzeczywistości. Jeśli obraz przesłania mi jakaś mgławica, to mogę ją usunąć. Jeśli nie odpowiada mi kąt widzenia, to mogę go zmienić. I tak dalej. Natomiast prawdziwą Galaktykę muszę przyjmować taką, jaka jest i jeśli chcę coś zmienić w obrazie, to muszę się dosłownie, fizycznie przenieść w przestrzeni, co oczywiście zabiera o wiele więcej czasu niż inne ustawienie mapy.
Kiedy to mówił, ekran ukazał chmurę gwiazd. Było ich tak wiele, że przypominały lśniącą górę pudru.
— To część Drogi Mlecznej, widziana pod dużym kątem. Chcę, oczywiście, zobaczyć to, co jest na pierwszym planie. Jeśli powiększę pierwszy plan, to, w porównaniu z nim, zniknie to, co jest w tyle. Miejsce, które określają współrzędne, znajduje się dość blisko Comporellona, tak że powinno mi się udać uzyskać powiększenie tej części odpowiadające obrazowi, który nam ukazała mapa. Teraz, jeśli zdołam przez odpowiedni czas utrzymać nerwy na wodzy, przekażę komputerowi konieczne polecenie. Start!
Chmura gwiazd powiększyła się, a więc pozornie zbliżyła, tak szybko, że tysiące gwiazd pomknęły na boki, a patrzący doznali wrażenia, że lecą w stronę ekranu i cała trójka instynktownie odsunęła się, chcąc uniknąć z nimi zderzenia.
Pojawił się poprzedni obraz, już nie tak ciemny jak na mapie, ale pół tuzina gwiazd znajdowało się na starych miejscach. Blisko środka widać jednak było inną gwiazdę, świecącą o wiele jaśniej niż pozostałe.
— Jest — szepnął z podziwem Pelorat.
— Może. Polecę komputerowi przeanalizować jej spectrum. — Nastąpiła dłuższa przerwa, po czym Trevize powiedział: — Klasa spektralna G-4, co znaczy, że jest nieco mniejsza i ciemniejsza niż słońce Terminusa, ale jaśniejsza od słońca Comporellona. Na komputerowej mapie Galaktyki nie powinno brakować żadnej gwiazdy klasy G. A ponieważ tej akurat brakuje, to fakt ten przemawia za tym, że może to być słońce, wokół którego krąży nasz Zakazany Świat.
— Czy istnieje możliwość, że wokół tej gwiazdy nie krąży żadna planeta nadająca się do zamieszkania? — spytała Bliss.
— Myślę, że tak. W takim przypadku spróbujemy odnaleźć pozostałe dwa Zakazane Światy.
— A jeśli i one okażą się fałszywym alarmem? — To spróbujemy czego innego.
— Na przykład czego?
— Sam chciałbym to wiedzieć — odparł ponuro Trevize.