Przepuszczono ich. Stacja graniczna została daleko w tyle i malała coraz bardziej, wyglądając jak odległa, szybko tracąca blask gwiazda. Za parę godzin powinni przejść przez warstwę chmur otulającą planetę.
Statek o napędzie grawitacyjnym nie musiał podchodzić do lądowania wykonując wokół planety wiele okrążeń o coraz mniejszym promieniu, ale też nie mógł zniżyć się zbyt gwałtownie. To, że nie podlegał działaniu siły ciężkości, nie znaczyło jednak, że nie działał nań opór powietrza. Mógł wprawdzie schodzić ku planecie po linii prostej, ale manewr ten należało wykonywać bardzo ostrożnie — prędkość nie mogła być zbyt duża.
— Gdzie się kierujemy? — spytał Pelorat ze zdezorientowaną miną. — W tych chmurach nie potrafię odróżnić jednego miejsca od drugiego.
— Ja też nie — powiedział Trevize — ale mamy tu urzędową mapę holograficzną Comporellona, na której widać kształty lądów i trochę przerysowaną rzeźbę terenu — wzniesienia na lądzie i głębiny morskie, a także podział administracyjny planety. Wprowadziłem mapę do komputera i on już zrobi, co trzeba. Porówna widok powierzchni z mapą, ustalając w ten sposób położenie statku, a potem skieruje statek po cykloidzie do stolicy.
— Jeśli polecimy do stolicy, to wpadniemy w wir polityki — powiedział Pelorat. — Jeśli panują tu, jak sugerował ten facet na stacji granicznej, nastroje antyfundacyjne, to napytamy sobie kłopotów.
— Ale stolica musi być intelektualnym centrum planety, a więc jeśli chcemy uzyskać jakieś informacje, to tylko tam — rzekł Trevize. — Co się tyczy nastrojów antyfundacyjnych, to wątpię, aby okazywali je otwarcie. To, że burmistrz nie darzy mnie zbytnią sympatią, nie znaczy, że mogłaby dopuścić do tego, aby potraktowano tu źle radnego z Terminusa. Mogłoby to stworzyć niebezpieczny precedens.
Z toalety wyszła Bliss. Miała jeszcze wilgotne ręce. Poprawiła bez śladu zażenowania majtki i powiedziała:
— Tak zupełnie na marginesie: myślę, że nasze odchody podlegają dokładnej utylizacji.
— Nie mamy wyboru — powiedział Trevize. Jak myślisz, na ile starczyłyby nasze zapasy wody, gdybyśmy nie uzdatniali i nie wykorzystywali tej, która jest w odchodach? A na czym rosną te smakowite drożdżowe ciasteczka, którymi urozmaicamy mrożonki, co? Mam nadzieję, moja ty wydajna panno, że to ci nie zepsuje apetytu.
— A niby dlaczego miałoby mi to zepsuć apetyt? Jak myślisz, skąd się bierze woda i żywność na Gai, na tej planecie czy na Terminusie?
— Oczywiście na Gai odchody są tak samo żywe jak ty — powiedział Trevize.
— Nie żywe. Świadome, a to duża różnica. Naturalnie poziom ich świadomości jest bardzo niski.
Trevize pociągnął wymownie nosem, ale powstrzymał się od komentarza.
— Idę do sterowni dotrzymać towarzystwa komputerowi — powiedział. — Nie znaczy to bynajmniej, że jestem mu potrzebny.
— Możemy iść z tobą? — spytał Pelorat. — Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że on sam prowadzi statek, że potrafi wyczuć inne statki, burze czy co tam jeszcze…
Trevize uśmiechnął się szeroko.
— Musisz się do tego przyzwyczaić. Statek jest o wiele bezpieczniejszy pod jego kontrolą niż pod moją… Ale oczywiście możecie iść ze mną. Dobrze wam zrobi, jeśli sobie trochę popatrzycie.
Znajdowali się teraz nad oświetloną półkulą, gdyż, jak wyjaśnił im Trevize, komputerowi było łatwiej porównać mapę z powierzchnią planety w słońcu niż w ciemności.
— To oczywiste — powiedział Pelorat.
— Wcale nie takie oczywiste. Komputer może równie szybko działać w podczerwieni, którą powierzchnia emituje w ciemnościach, jak przy świetle dziennym. Jednakże fale promieniowania podczerwonego są dłuższe, przez co komputer nie ma takiego rozeznania jak przy świetle widzialnym. To znaczy w podczerwieni komputer nie widzi tak ostro i dokładnie jak przy świetle dziennym i dlatego, jeśli nas nic nie pili, to wolę ułatwić mu zadanie.
— A jeśli stolica leży na półkuli, która jest teraz w cieniu?
— Mamy szanse pół na pół, że leży z tej strony — powiedział Trevize — ale kiedy już komputer zgra mapę z terenem, to poprowadzi nas bezbłędnie do stolicy, nawet gdyby znajdowała się na zaciemnionej półkuli. A poza tym, zbliżając się do niej, będziemy przechodzili przez pasma fal ultrakrótkich i dostaniemy wskazówki, jak dotrzeć do najdogodniejszego portu… Nie ma się czym martwić.
— Jesteś tego pewien? — spytała Bliss. — Wieziecie mnie bez dokumentów, nie mogąc podać nazwy mojej ojczystej planety, którą by ci ludzie tutaj znali i zaakceptowali, a ja jestem zdecydowana w żadnym przypadku nie zdradzić nazwy Gai. Co zrobimy, jeśli zażądają ode mnie dokumentów?
— To raczej nieprawdopodobne — odparł Trevize. — Każdy będzie myślał, że zostały sprawdzone na stacji granicznej.
— No ale jeśli jednak ich zażądają?
— No to wtedy będziemy się martwić. Na razie nie stwarzajmy sztucznych problemów.
— Kiedy się pojawią problemy, może być za późno, żeby je rozwiązać.
— Ufam w swoją pomysłowość i nie boję się, że będzie za późno.
— Skoro już o tym mowa, to jakim sposobem udało ci się przekonać tego człowieka na stacji, żeby nas przepuścił?
Trevize popatrzył na Bliss i uśmiechnął się szelmowsko. Wyglądał zupełnie jak kilkunastoletni łobuziak cieszący się z wyrządzonej psoty.
— Główka pracuje.
— No, ale co zrobiłeś, stary? — spytał Pelorat.
— Trzeba było po prostu zwrócić się do niego we właściwy sposób. Próbowałem gróźb i przekupstwa. Apelowałem do jego rozsądku i lojalności wobec Fundacji. Wszystko na próżno, więc została ostatnia deska ratunku. Powiedziałem mu, Janov, że zdradzasz żonę.
— Żonę? Przecież ja nie mam żadnej żony, stary!
— Wiem, ale on o tym nie wiedział.
— Zdaje mi się, że przez „żonę” rozumiecie stałą towarzyszkę jakiegoś mężczyzny — powiedziała Bliss.
— Coś więcej, Bliss — rzekł Trevize. — Legalną towarzyszkę, taką, która w rezultacie tego związku ma pewne niepodważalne prawa.
— Bliss, ja nie mam żony — rzekł ze zdenerwowaniem Pelorat. — Byłem parę razy żonaty, ale już od dawna nie jestem. Gdyby ci zależało na formalnym potwierdzeniu naszego związku…
— Och, daj sposób, Pel — powiedziała Bliss, machnąwszy ręką — dlaczego miałoby mi na tym zależeć? Mam nieprzeliczone rzesze towarzyszy, którzy są mi tak bliscy, jak twoja jedna ręka drugiej. Tylko izole czują się tak samotni i wyobcowani, że muszą uciekać się do jakiejś sztucznej konwencji, żeby uzyskać niepewną namiastkę prawdziwego uczucia.
— Ale ja też jestem izolem, Bliss.
— W miarę upływu czasu będziesz nim w coraz mniejszym stopniu, Pel. Prawdopodobnie nigdy nie staniesz się w pełni Gają, ale nie będziesz zupełnym izolem. Wtedy będziesz miał mnóstwo towarzyszy.
— Chcę tylko ciebie, Bliss.
— To dlatego, że nic o tym nie wiesz. Ale dowiesz się.
Podczas tej rozmowy Trevize ze sztuczną obojętnością obserwował ekran. Zbliżyli się do warstwy chmur i na chwilę otoczyła ich szara mgła.
„Ogląd mikrofalowy” wydał w myśli polecenie i komputer natychmiast przełączył się na odbiór radarowy. Chmury zniknęły i ukazała się powierzchnia Comporellona. Miała nienaturalny kolor, a granice między rejonami o różnej budowie były nieco zamazane i drżące.
— To tak to już teraz będzie wyglądało? — zapytała ze zdumieniem Bliss.
— Tylko do czasu, gdy wyjdziemy z chmur. W słońcu wszystko znowu będzie wyglądało normalnie. — Akurat gdy kończył to mówić, ukazało się słońce i powrócił normalny obraz.
— Tak, widzę — rzekła Bliss. — Nie rozumiem, dlaczego dla tego funkcjonariusza straży granicznej okazało się takie ważne to, że Pel zdradza żonę.
— Powiedziałem temu Kendrayowi, że gdyby cię zatrzymał, to wiadomość o tym mogłaby dotrzeć na Terminusa i tym samym do żony Pelorata. W konsekwencji Pelorat znalazłby się w kłopotach. Nie sprecyzowałem, jakiego rodzaju byłyby te kłopoty, ale dałem mu do zrozumienia, że bardzo poważne… Między mężczyznami istnieje pewnego rodzaju solidarność — Trevize wyszczerzył zęby w uśmiechu i żaden mężczyzna nie zdradzi drugiego. Co więcej, jeśli go o to poprosi ten drugi, to chętnie pomoże. Wydaje mi się, że opiera się to na rozumowaniu: „Dzisiaj ja tobie, jutro ty mnie”. Przypuszczam dodał nieco poważniej — że podobna solidarność panuje też wśród kobiet, ale ponieważ nie jestem kobietą, nigdy nie miałem okazji z czymś takim się spotkać.
Twarz Bliss przypominała chmurę gradową.
— To ma być żart? — spytała.
— Ależ skąd! Mówię zupełnie poważnie — odparł Trevize. — Nie twierdzę, że ten Kendray przepuścił nas tylko dlatego, żeby uchronić Janova przed gniewem jego żony. Być może moje wcześniejsze argumenty przemawiały do niego, a męska solidarność była po prostu tym, co przeważyło szalę na naszą korzyść.
— Przecież to straszne. Tym, co łączy i spaja społeczeństwo, są zasady. Czy można je łamać z jakiegoś błahego powodu?
— No — powiedział Trevize, przyjmując natychmiast postawę obronną — niektóre z tych zasad są same w sobie błahe. W czasach pokoju i rozkwitu wymiany handlowej, takich, jakie — dzięki Fundacji — mamy teraz, niewiele światów drobiazgowo reguluje zasady wchodzenia w należącą do nich przestrzeń i wychodzenia z niej. Z jakichś powodów należy do nich Comporellon… prawdopodobnie ma to jakiś związek z ich sprawami wewnętrznymi. Ale dlaczego my mamy cierpieć z tego powodu?
— To nie ma nic do rzeczy. Gdybyśmy przestrzegali tylko tych zasad, które sami uznajemy za słuszne i mądre, to nie ostałaby się żadna zasada, bo nie ma takiej, która by się wszystkim podobała. A kiedy mamy na względzie naszą osobistą korzyść, to — jak widzimy na tym przykładzie — zawsze znajdziemy jakiś powód, żeby uznać, że zasada, która nam przeszkadza w osiągnięciu tej korzyści, jest niesłuszna i niemądra. A zatem to, co zaczyna się od sprytnego obejścia jakiejś zasady, kończy się ogólnym chaosem i nieszczęściem, które dotyka nawet spryciarza, co obszedł tę zasadę, ponieważ on też nie przetrwa upadku społeczności, w której żyje.
— Społeczeństwa nie upadają tak łatwo — rzekł na to Trevize. — Mówisz jako Gaja, a Gaja prawdopodobnie nie potrafi zrozumieć związku wolnych jednostek. Zasady, które w momencie ich ustanowienia były słuszne i mądre, mogą, kiedy zmienią się okoliczności, stać się niepotrzebnymi i nie przynoszącymi żadnych korzyści przeżytkami, ale nadal trwać siłą bezwładu, a wówczas ich złamanie jest nie tylko słuszne, ale także pożyteczne, gdyż zwraca uwagę na fakt, że są one niepotrzebne, a może nawet szkodliwe.
— Skoro tak, to każdy złodziej czy morderca może przekonywać, że przysłużył się ludzkości.
— Popadasz w skrajność. W tym superorganizmie, którym jest Gaja, panuje automatyczna zgoda na wszystkie zasady, które rządzą waszym społeczeństwem, i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że mógłby je złamać. Równie dobrze można by powiedzieć, że Gaja wegetuje i powoli staje się skamieliną. Na pewno w wolnym związku jest pewien element nieporządku, ale jest to cena, którą trzeba zapłacić za zdolność do wprowadzania zmian i nowości… Ogólnie biorąc, nie jest to zbyt duża cena.
Bliss rzekła nieco podniesionym głosem:
— Jesteś w wielkim błędzie, jeśli uważasz, że Gaja wegetuje i zmienia się w skamielinę. Cały czas kontrolujemy nasze działania i poglądy. Nie są one przyjmowane bezmyślnie i nie trwają siłą bezwładu. Gaja opiera się na swoim doświadczeniu i na swoich przemyśleniach i stale uczy się. Dlatego zmienia się, jeśli jest to konieczne.
— Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to ta samokontrola i nauka muszą przebiegać bardzo powoli, gdyż na Gai nie ma niczego, co nie byłoby Gają. Natomiast u nas, w wolnym społeczeństwie, nawet jeśli prawie wszyscy w czymś się zgadzają, to zawsze jest przynajmniej kilku, którzy się nie zgadzają i niekiedy właśnie oni mogą mieć rację. A jeśli są przy tym wystarczająco inteligentni, jeśli mają dość zapału i są wystarczająco pewni swej słuszności, to w końcu ich racje zwyciężają, a oni sami stają się w przyszłości bohaterami. Taki był na przykład Hari Seldon, który stworzył psychohistorię, przeciwstawił swą myśl całemu Imperium Galaktycznemu i zwyciężył.
— Zwyciężał tylko do tej pory. Drugie Imperium, które zaprojektował, nigdy nie powstanie. Zamiast niego powstanie Galaxia.
— Na pewno? — spytał posępnie Trevize.
— To była twoja decyzja i choć teraz robisz, co możesz, żeby mnie przekonać o wyższości izoli i ich wolności do zbrodni i głupoty, to jest coś w zakamarkach twego mózgu, co zmusiło cię, w chwili kiedy dokonywałeś wyboru, do przyznania racji mnie — nam — Gai.
— To, co kryje się w zakamarkach mego mózgu — odparł jeszcze posępniej Trevize — jest właśnie tym, czego szukam… Na początek tam — dodał, wskazując na ekran, na którym widać było wielkie, rozpościerające się aż po horyzont, miasto. Składało się z niskich budynków, tylko gdzieniegdzie przedzielonych jakimś wyższym gmachem. Otaczały je pokryte szronem pola.
Pelorat pokręcił głową.
— Niedobrze. Chciałem się z bliska przyjrzeć planecie, ale zaciekawiła mnie wasza dyskusja i przegapiłem odpowiednią chwilę.
— Nie przejmuj się, Janov — powiedział Trevize. — Będziesz mógł się dokładnie przyjrzeć, jak będziemy stąd odlatywać. Obiecuję, że nie odezwę się ani słowem, jeśli tylko zdołasz przekonać Bliss, żeby też nic nie mówiła.
„Odległa Gwiazda”, podążając za naprowadzającym ją na właściwy tor mikrofalowym sygnałem, podeszła do lądowania.
Kendray miał ponurą minę, kiedy powrócił na stację i przyglądał się oddalającej się „Odległej Gwieździe”. Pod koniec służby był w dalszym ciągu wyraźnie przygnębiony.
Siadał właśnie do kolacji, kiedy zjawił się jeden z jego kolegów — wysoki kościsty mężczyzna o głęboko osadzonych oczach, rzadkich jasnych włosach i brwiach tak jasnych, że z daleka wydawało się, że ich w ogóle nie ma.
— Co się stało, Ken? — spytał.
Kendray skrzywił usta.
— Ten statek, który dopiero co przepuściłem, miał napęd grawitacyjny, Gatis.
— Ten o takim dziwnym kształcie i zerowej radioaktywności?
— Właśnie dlatego nie był radioaktywny. Nie używa żadnego paliwa. Czysta grawitacja.
Gatis skinął głową.
— Ten, na który mieliśmy uważać, tak?
— Tak.
— No i trafił się tobie. Szczęściarz z ciebie.
— Nie taki szczęściarz. Była na nim kobieta bez papierów… i nie zameldowałem o tym.
— Co?! Nawet nie mów mi o tym. Ani słowa. Nie chcę o tym wiedzieć. Jestem twoim kumplem, ale nie mam zamiaru dostać za współudział.
— Tym się akurat nie przejmuję. W każdym razie nie za bardzo. I tak musiałem przepuścić ten statek. Chcieli mieć grawitacyjny — ten albo inny. Wiesz o tym.
— Jasne, ale mogłeś przynajmniej zameldować o tej kobiecie.
— Nie chciałem. To nie była mężatka. Zabrali ją dla… dla rozrywki.
— A ilu facetów było na pokładzie?
— Dwóch.
— I zabrali ją dla… w tym celu. Muszą być z Terminusa.
— Zgadłeś.
— Na Terminusie robią, co chcą.
— No.
— Odrażające. I udało im się.
— Jeden z nich jest żonaty i nie chciał, żeby jego żona dowiedziała się o tym. Gdybym zameldował o tej kobiecie, to by się dowiedziała.
— Przecież ona jest chyba na Terminusie?
— Oczywiście, ale i tak by się dowiedziała.
— No to faktycznie mu się przysłużyłeś, jeśli jego stara się o tym dowie.
— Zgoda… ale to nie będzie moja wina.
— Dostaniesz za to, że o niej nie zameldowałeś. To, że chciałeś oszczędzić temu facetowi kłopotów, nie jest żadnym usprawiedliwieniem.
— A ty byś zameldował?
— Myślę, że bym musiał.
— Wcale byś nie musiał. Rząd chce mieć ten statek. Gdybym się upierał, że muszę o tym zameldować, to ci faceci mogliby zmienić zamiar i odlecieć na jakąś planetę, a rząd nie chciałby, żeby się tak stało.
— Ale czy ci uwierzą?
— Myślę, że tak… Ta kobieta była bardzo ładna. Wyobraź sobie taką kobietę, która zgadza się polecieć z dwoma facetami, i żonatych facetów, którzy nie boją się skorzystać z takiej okazji… To niezła pokusa.
— Myślę, że nie chciałbyś, żeby szefowa dowiedziała się o tym… albo żeby jej takie podejrzenie przyszło do głowy.
— A kto jej o tym powie? Ty? — rzekł wyzywająco Kendray.
— Daj spokój. Przecież mnie znasz. — Wyraz oburzenia szybko zniknął z twarzy Gatisa. — To, że przepuściłeś tych facetów — powiedział — nie wyjdzie im na dobre.
— Wiem.
— Tam na dole szybko zorientują się w sytuacji i nawet jeśli tobie się upiecze, to ima na pewno nie.
— Wiem — powtórzył Kendray — ale szkoda mi ich. To, co ich czeka z powodu tej kobiety, to pestka w porównaniu z tym, co ich czeka z powodu tego statku. Kapitan napomknął…
Kendray przerwał, więc Gatis zapytał z zainteresowaniem:
— O czym?
— Nieważne — odparł Kendray. — Gdyby się to wydało, to dostałbym za swoje.
— Nikomu nie powiem.
— Ja też nie. Ale szkoda mi tych facetów.
Każdy, kto był w przestrzeni i zna jej monotonię, dobrze wie, że prawdziwe podniecenie podróżą kosmiczną odczuwa się dopiero wtedy, kiedy statek ma lądować na obcej planecie. Za oknem błyskawicznie pojawiają się i nikną to skrawki ziemi, to znów wody, figury i linie geometryczne, które mogą przedstawiać pola i drogi, zieleń roślinności, szarość betonu, brąz i czerń gołej ziemi, biel śniegu. Jednak najbardziej emocjonujący jest widok miast, gdyż na każdym świecie mają one inną geometrię i inną architekturę.
Lądowanie w normalnym statku dostarcza dodatkowych wrażeń w momencie zetknięcia się pojazdu z ziemią i później, podczas jego ślizgu po pasie startowym. W przypadku „Odległej Gwiazdy” wyglądało to inaczej. Statek płynął w powietrzu, stopniowo tracąc szybkość dzięki zręcznemu manipulowaniu oporem powietrza i siłą ciężkości, aż w końcu zatrzymał się nad portem kosmicznym. Wiał porywisty wiatr, co stwarzało dodatkową komplikację. Po przygotowaniu jej na minimalną reakcję na przyciąganie grawitacyjne „Odległa Gwiazda” miała nie tylko nienormalnie niską wagę, ale również masę. Jeśli masa jej zbliżyłaby się za bardzo do zera, to wiatr mógłby ją zdmuchnąć. Dlatego trzeba było nieco zwiększyć reakcję na przyciąganie, włączając silniki rakietowe, których ciąg trzeba było następnie ostrożnie regulować, tak aby zrównoważyć siłę wiatru. Bez odpowiedniego komputera manewr ten byłby raczej niemożliwy.
Statek powoli opadał w dół, przesuwając się czego nie można było uniknąć — to w jedną, to w drugą stronę, aż w końcu osiadł łagodnie na przeznaczonym dla niego miejscu.
Kiedy Odległa Gwiazda” wylądowała, niebo miało bladoniebieski, przetykany bielą, kolor. Na płycie portu wiatr był nie mniej porywisty niż nad nim i chociaż jego podmuchy nie zagrażały już statkowi, Trevize zadrżał. Było po prostu bardzo zimno. Trevize uświadomił sobie od razu, że cała odzież, którą mieli na statku, była zupełnie nieodpowiednia na pogodę, która panowała na Comporellonie.
Natomiast Pelorat rozejrzał się z uznaniem i głęboko, z wyraźną przyjemnością, zaczerpnął powietrza, rozkoszując się, przynajmniej w pierwszej chwili, ukłuciem mrozu. Rozpiął nawet kurtkę, aby poczuć na piersi powiew wiatru. Wiedział, że za chwilę zapnie ją znowu i poprawi nawet szalik, ale na razie chciał poczuć, że wokół jest atmosfera. Na statku nigdy się tego nie czuło.
Bliss ciasno owinęła się w kurtkę i naciągnęła czapkę na uszy. Ręce schowała w rękawiczkach. Wyglądała jak obraz nieszczęścia i wydawało się, że zaraz się rozpłacze.
— To zły świat — mruknęła. — Nie lubi nas i dlatego nas tak wita.
— Nic podobnego, Bliss — powiedział z przekonaniem Pelorat. — Jestem pewien, że miejscowi lubią ten świat i że on… no, tego… lubi ich, jeśli chcesz to ująć w ten sposób. Zaraz znajdziemy się w jakimś pomieszczeniu, a tam będzie ciepło.
Jak gdyby po namyśle okrył ją połą swej kurtki. Przytuliła się do niego.
Trevize starał się nie zwracać uwagi na temperaturę. Dostał od zarządu portu namagnetyzowaną kartę i zaraz sprawdził na komputerze kieszonkowym, czy są tam wszystkie niezbędne szczegóły numer pasa i stanowisko, nazwa statku i numer silnika, i tak dalej. Raz jeszcze sprawdził statek, żeby się upewnić, czy jest dobrze zamknięty i podjął wszelkie środki ostrożności, aby zabezpieczyć go przed niepożądanymi gośćmi (zbytecznie zresztą, gdyż — biorąc pod uwagę prawdopodobny poziom techniki comporellońskiej — statkowi nic nie groziło, a gdyby groziło, to i tak żadne odszkodowanie nie zrekompensowałoby jego utraty).
Trevize znalazł postój taksówek tam, gdzie powinien był być (wiele urządzeń w portach kosmicznych było znormalizowanych pod względem wyglądu, sposobu korzystania i umiejscowienia, co było zrozumiałe, zważywszy, że korzystała z nich wieloświatowa klientela).
Przywołał taksówkę. Kierowcy powiedział krótko: „Do miasta”.
Taksówka miała diamagnetyczne płozy. Podjechała do nich i zatrzymała się, spychana nieco wiatrem, drgając lekko skutkiem wibracji spowodowanych niezbyt cichą pracą silnika. Miała ciemnoszary kolor, a na tylnych drzwiach emblemat. Taksówkarz był ubrany w ciemną kurtkę i białą futrzaną czapkę.
Pelorat, spostrzegłszy to, powiedział cicho:
— Wydaje się, że gustują tu w czerni i bieli.
— W samym mieście mogą być żywsze kolory powiedział Trevize.
Kierowca spytał przez mały mikrofon, być może po to, aby nie otwierać okna:
— Do miasta?
Mówił z lekkim zaśpiewem. Miało to pewien urok, a przy tym nietrudno było go zrozumieć, co powitali z ulgą na obcym świecie.
— Tak — odparł Trevize i otworzyły się tylne drzwi pojazdu.
Najpierw weszła Bliss, potem Pelorat, a na końcu Trevize. Drzwi same zamknęły się za nimi i owionęło ich ciepłe powietrze.
Bliss roztarła dłonie i z ulgą westchnęła.
Taksówka wolno ruszyła.
— Statek, którym przylecieliście, ma napęd grawitacyjny, tak? — spytał kierowca.
— Biorąc pod uwagę sposób, w jaki lądował, chyba nie ma pan co do tego wątpliwości? — odparł sucho Trevize.
— A więc jest z Terminusa? — pytał dalej taksówkarz.
— A zna pan inny świat, gdzie by mogli zbudować taki statek? — powiedział Trevize.
Kierowca umilkł, jakby przetrawiał odpowiedź, a tymczasem taksówka nabierała prędkości. W końcu spytał:
— Zawsze odpowiada pan pytaniem na pytanie?
Trevize nie mógł się powstrzymać.
— A dlaczego nie?
— W takim razie jak by pan odpowiedział, gdybym spytał, czy nazywa się pan Golan Trevize?
— Odpowiedziałbym: „Dlaczego pan pyta?”
Taksówka zatrzymała się przy wyjeździe z portu, a kierowca powiedział:
— Z ciekawości. Pytam ponownie: pan jest Golanem Trevize?
— A co to pana obchodzi? — odparł wrogo Trevize.
— Drogi przyjacielu — rzekł na to taksówkarz. — Nie ruszymy się stąd, dopóki nie odpowie pan na to pytanie. I jeśli za dwie sekundy nie usłyszę jasnej odpowiedzi — tak lub nie — to wyłączam ogrzewanie w kabinie pasażerskiej i potem możemy poczekać. Czy pan jest Golanem Trevize, radnym z Terminusa? Jeśli odpowie pan przecząco, to będzie pan musiał pokazać mi swoje papiery.
— Tak, jestem Golan Trevize — powiedział Trevize — i jako radny z Fundacji oczekuję traktowania należnego memu stanowisku. Jeśli mi pan w czymś uchybi, to wpakuje się pan w niezłe tarapaty. No i co teraz?
— Teraz możemy porozmawiać nieco swobodniej. — Taksówka znowu ruszyła. — Starannie dobieram pasażerów i spodziewałem się podwieźć tylko dwóch mężczyzn. Obecność tej kobiety była dla mnie niespodzianką, więc pomyślałem, że mogłem się pomylić. Ale skoro już was mam, to sami wyjaśnicie na miejscu, skąd się ona wzięła.
— Nie wie pan, do jakiego miejsca jedziemy.
— Tak się składa, że wiem. Jedziecie do Ministerstwa Komunikacji.
— To nie jest miejsce, gdzie chcę jechać.
— To nie ma absolutnie żadnego znaczenia, panie radny. Gdybym był taksówkarzem, to zawiózł bym pana, gdzie pan chce. Ponieważ nim nie jestem, zawiozę was tam, gdzie ja chcę.
— Przepraszam — rzekł Pelorat, pochylając się do przodu — ale pan wygląda na taksówkarza. Prowadzi pan taksówkę.
— Każdy może prowadzić taksówkę, ale nie każdy ma zezwolenie. I nie każdy samochód, który wygląda jak taksówka, jest taksówką.
— Skończmy tę zabawę — powiedział Trevize. — Kim pan jest i co pan wyrabia? Niech pan pamięta, że odpowie pan za to przed Fundacją.
— Ja na pewno nie — odparł kierowca. — Może moi przełożeni. Jestem agentem comporellońskiej służby bezpieczeństwa. Mam rozkaz traktować pana z szacunkiem należnym panu z racji stanowiska, ale musi pan jechać tam, gdzie pana wiozę. I niech pan uważa na swoje reakcje, bo ten pojazd jest uzbrojony, a ja mam rozkaz bronić się w razie ataku.
Samochód, osiągnąwszy normalną dla taksówki szybkość, jechał dalej gładko i bez zatrzymywania się, a Trevize siedział w milczeniu, jak skamieniały. Wiedział bez patrzenia, że Pelorat spogląda co chwila na niego z wyrazem niepewności na twarzy, jakby pytał: „I co teraz zrobimy? No, powiedz”.
Bliss, jak przekonał się zerknąwszy na nią, siedziała spokojnie, najwyraźniej wcale nie przejmując się sytuacją. No jasne, przecież była całym światem. Cała Gaja, choć odległa w przestrzeni, znajdowała się w jej ciele. W razie prawdziwego niebezpieczeństwa miała się czym bronić.
Ale o co tu chodziło?
Widocznie ten funkcjonariusz ze stacji granicznej przesłał zwykły sh~żbowy raport, nie wspominając w nim o Bliss, i raport ten wzbudził zainteresowanie służby bezpieczeństwa i przede wszystkim Ministerstwa Komunikacji. Dlaczego?
Czasy były pokojowe. Trevize nic nie wiedział o żadnym napięciu w stosunkach Terminusa z Comporellonem. W końcu sam był członkiem władz Fundacji…
Zaraz, przecież sam powiedział temu funkcjonariuszowi na stacji granicznej — nazywał się chyba Kendray — że przybywa tu, aby spotkać się w ważnej sprawie z rządem Comporellona. Powiedział to z naciskiem, chcąc skłonić Kendraya, aby ich przepuścił. Kendray musiał o tym wspomnieć w swoim raporcie i to właśnie wzbudziło zainteresowanie rządu.
Nie przewidział, a powinien był przewidzieć.
No i co teraz z tym jego rzekomym darem podejmowania słusznych decyzji? Czyżby zaczynał wierzyć, że jest — jak myślała albo tylko mówiła, że tak myśli, Gaja — czarną skrzynką:? Czyżby to nadmierna pewność siebie, oparta na przesądzie, wpędziła go w te tarapaty?
Jak mógł dać się wciągnąć w to szaleństwo? Czy nigdy się nie pomylił? Czy wiedział, jaka jutro będzie pogoda? Czy udało mu się kiedyś wygrać jakąś dużą sumę na loterii? Oczywiście, że nie.
A więc nie mylił się nigdy tylko wtedy, kiedy chodziło o wielkie, dopiero tworzące się zdarzenia? Skąd mógł to wiedzieć?
Mniejsza z tym! W końcu sam fakt, że stwierdził, iż ma do załatwienia sprawę państwowej wagi… nie, powiedział, że chodzi o bezpieczeństwo Fundacji…
No dobrze, więc sam fakt, że przybywa tu w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa Fundacji, i do tego w tajemnicy i bez uprzedzenia, na pewno obudził zainteresowanie jego osobą… No tak, ale przecież dopóki nie dowiedzieliby się o co chodzi, działaliby z największą ostrożnością. Byliby ugrzecznieni i traktowaliby go jak wysokiego dygnitarza. Na pewno nie porwaliby go i nie uciekli się do gróźb.
A przecież to właśnie zrobili. Dlaczego? Co sprawiło, że poczuli się na tyle silni i potężni, żeby w taki sposób potraktować radnego z Terminusa?
Czyżby była to sprawka Ziemi? Czyżby ta siła, która tak skutecznie trzymała w tajemnicy miejsce położenia świata, z którego pochodziła ludzkość, że nawet potężni mentaliści z Drugiej Fundacji nie mieli o nim pojęcia, teraz chciała przerwać już w pierwszym stadium jego poszukiwania? Czyżby Ziemia była wszechwiedząca? Wszechmocna?
Potrząsnął głową. To prowadziło do paranoi. Czyżby chciał o wszystko obwiniać Ziemię? Czy każde niezrozumiałe zachowanie, każdy zakręt drogi, każda niespodziewana zmiana sytuacji miały być rezultatem ukrytych machinacji Ziemi? Gdyby zaczął tak myśleć, to byłoby to równoznaczne z jego porażką.
W tym momencie poczuł, że samochód zwalnia i od razu powrócił do rzeczywistości.
Uświadomił sobie, że ani razu, nawet przelotnie, nie spojrzał na miasto, przez które przejeżdżali. Rozejrzał się teraz, trochę nerwowo. Budynki były niskie, ale planeta była zimna — prawdopodobnie większa część każdego budynku znajdowała się pod ziemią. Nie zauważył nawet śladu jakiegoś żywszego koloru i wydało mu się to sprzeczne z naturą ludzką.
Tu i ówdzie widać było jakiegoś przechodnia, solidnie opatulonego. Prawdopodobnie ludzie, tak jak budynki, w większości tkwili pod ziemią.
Taksówka zatrzymała się przed niskim, długim budynkiem, usytuowanym w zagłębieniu, którego dna Trevize nie mógł dostrzec. Minęło kilka minut, ale dalej tam stali. Kierowca siedział bez ruchu. Jego potężna biała czapa prawie dotykała sufitu pojazdu.
Patrząc na to, Trevize zastanawiał się przez chwilę, jak kierowcy udaje się wchodzić i wychodzić z samochodu, nie strącając przy tym czapy, a potem powiedział, ze starannie kontrolowanym gniewem, którego należało się spodziewać od potraktowanego niewłaściwie wyniosłego dygnitarza:
— No, i co dalej, kierowco?
Comporellońska wersja błyszczącej przegrody utworzonej przez pole siłowe między kabiną kierowcy i kabiną pasażerską nie była bynajmniej prymitywna. Przepuszczała fale dźwiękowe, ale Trevize był pewien, że przedmioty materialne o dużej energii nie mogłyby przez nią przeniknąć.
— Ktoś po was przyjdzie. Niech pan usiądzie wygodniej i spokojnie czeka — odpowiedział kierowca.
Zaledwie to powiedział, gdy z zagłębienia, w którym znajdował się budynek, wyłoniły się trzy głowy, a za nimi powoli i płynnie zaczęli się wyłaniać ich właściciele. Najwidoczniej korzystali z czegoś w rodzaju ruchomych schodów, ale z miejsca, gdzie siedział, Trevize nie mógł dostrzec żadnych detali tego urządzenia.
Kiedy podeszła do nich ta trójka, otworzyły się drzwi od kabiny pasażerskiej i do wnętrza wtargnęła fala zimna.
Trevize wysiadł, zapiąwszy kurtkę aż po szyj. Za nim wyszli jego towarzysze, Bliss z wyrażną niechęcią. Comporellianie wyglądali prawie karykaturalnie, gdyż ich ubrania — prawdopodobnie elektrycznie ogrzewane — wydymały się jak balony, zniekształcając ich sylwetki. Trevize stwierdził to z pogardliwą wyższością. Na Terminusie takie rzeczy były raczej niepotrzebne. Kiedy jeden jedyny raz, spędzając zimę na pobliskim Anakreonie, wypożyczył ogrzewaną kurtkę, przekonał się, że nagrzewa się ona bardzo powoli, tak że zanim zorientował się, że za bardzo się nagrzała, zdążył się już nieźle spocić.
Kiedy podeszli bliżej, Trevize zauważył z oburzeniem, że cala trójka była uzbrojona. Nawet nie starali się tego ukryć. Przeciwnie — każdy miał miotacz w kaburze przytroczonej do pasa na kurtce.
Jeden z nich podszedł do Trevizego, mruknął: „Pozwoli pan, panie radny” i bezceremonialnie rozpiął jego kurtkę, po czym szybko przesuwał dłońmi po plecach, piersiach, bokach i udach Trevizego. Potem obmacał kurtkę i potrząsnął nią. Trevize był tak zaskoczony, że kiedy zorientował się, że został szybko i dokładnie przeszukany, było już po wszystkim.
Pelorat, z opuszczoną w dół brodą i skrzywioną miną, znosił to samo upokorzenie ze strony drugiego Comporellianina.
Trzeci podszedł do Bliss, ale ta nie czekała, aż zacznie ją obmacywać. Ona przynajmniej jakoś zorientowała się, czego może się spodziewać, gdyż zrzuciła kurtkę i przez chwilę stała tam w swym cienkim ubraniu, wystawiona na lodowate podmuchy wiatru. Powiedziała tonem równie lodowatym jak ten wiatr:
— Widzi pan, że nie mam broni.
Rzeczywiście, każdy mógł to dostrzec. Comporelianin potrząsnął kurtką, jak gdyby chciał się zorientować po jej wadze, czy nie zawiera jakiejś broni — może faktycznie byłby w stanie to stwierdzić — i odszedł.
Bliss założyła kurtkę, ciasno się nią owijając i przez chwilę Trevize podziwiał jej zachowanie. Wiedział, jak źle znosi zimno, a mimo to, stojąc tam tylko w cienkiej bluzce i spodniach, nie tylko się nie skuliła, ale nawet nie zadrżała (potem pomyślał, że nie wiadomo, czy przypadkiem — w nagłej potrzebie — nie może uzyskać ciepła od reszty Ciai).
Jeden z Comporellian skinął ręką i trójka przybyszów ruszyła za nim. Pozostali dwaj Comporellianie ustawili się z tyłu. Nieliczni przechodnie nie zwracali uwagi na ten pochód. Albo byli przyzwyczajeni do takich widoków, albo — co bardziej prawdopodobne — myśleli tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w jakimś wnętrzu.
Trevize zorientował się teraz, że to. co uważał za ruchome schody, było ruchomą rampą. Zwiozła ich ona w dół, po czym cała szóstka przeszła przez drzwi, niemal tak skomplikowane jak luk wejściowy statku kosmicznego, chociaż bez wątpienia urządzenie to miało zapobiegać wydostawaniu się na zewnątrz raczej ciepła niż powietrza.
I od razu po wejściu znaleźli się w wielkiej sali.