Obiad zjedli w tej samej sali, w której jedli śniadanie. Tym razem był w niej tłum Alfian, którzy miło przyjęli Trevizego i Pelorata. Bliss i Fallom siedziały osobno, w małym aneksie.
Podano różne dania z ryb oraz zupę, w której pływały kawałki mięsa, prawdopodobnie z koźlęcia. Na stole leżały bochny chleba, stało masło i dżem. Potem podano sałatkę warzywną w ogromnych ilościach. Nie było widać żadnego deseru, choć wokół stołu gęsto krążyły ogromne dzbany soków owocowych. Trevize i Pelorat jedli niewiele, będąc po obfitym śniadaniu, ale pozostali nie żałowali sobie.
— Jak im się udaje utrzymać linię? — zdziwił się cicho Pelorat.
Trevize wzruszył ramionami.
— Prawdopodobnie dużo pracują fizycznie.
Było to najwyraźniej społeczeństwo, w którym nie obowiązywały dobre maniery przy stole. W sali było gwarno, słychać było śmiechy, krzyki i walenie w stół najwidoczniej niełamliwymi kubkami. Kobiety były tak samo głośne jak mężczyźni, tyle że bardziej piskliwe.
Pelorat skrzywił się, ale Trevize, który teraz (przynajmniej chwilowo) nie odczuwał nic z tych przykrości, na które skarżył się Hiroko, był zrelaksowany i w dobrym humorze.
— Prawdę mówiąc, ma to dobre strony — powiedział. — Ci ludzie zdają się cieszyć życiem i nie mają żadnych zmartwień. Pogoda jest taka, jak im się podoba, żywności nadzwyczajna obfitość. Żyją nieustannie w złotym wieku.
Musiał krzyczeć, aby Pelorat go usłyszał. Pelorat odpowiedział mu w ten sam sposób:
— Ale taki tu hałas!
— Są do tego przyzwyczajeni.
— Nie pojmuję, jak oni mogą się nawzajem zrozumieć w takiej wrzawie.
W każdym razie oni obaj pogubili się w tym zupełnie. Dziwna wymowa i składnia języka alfiańskiego sprawiały, że w tym hałasie nawet Pelorat nie mógł zrozumieć ani słowa. Czuli się obaj, jak gdyby znaleźli się wśród przestraszonych zwierząt w zoo.
Dopiero po obiedzie spotkali się ponownie z Bliss w małym domku, który dla Trevizego nie różnił się prawie niczym od domku Hiroko, a który przydzielono im na czas pobytu na planecie. Fallom, niezwykle — według słów Bliss — szczęśliwa, że może być sama, była w drugim pokoju i starała się zasnąć.
Pelorat popatrzył na otwór wejściowy i rzekł niepewnie:
— Bardzo mało tu prywatności. Możemy rozmawiać swobodnie?
— Zapewniam cię — odparł Trevize — że kiedy zasuniemy tę brezentową kotarę, nikt nam nie przeszkodzi. Na mocy panujących tu zwyczajów ten brezent jest barierą nie do przekroczenia.
Pelorat zerknął na umieszczone wysoko, niczym nie przesłonięte otwory okienne.
— Mogą nas podsłuchiwać.
— Nie musimy krzyczeć. Alfianie nie będą podshzchiwać. Nawet kiedy jedliśmy śniadanie, stali za oknami w odpowiedniej, podyktowanej szacunkiem odległości.
Bliss uśmiechnęła się.
— Przez ten czas, który spędziłeś z piękną Hiroko, tak dużo się dowiedziałeś o zwyczajach alfiańskich i nabrałeś takiej wiary w okazywane przez nich poszanowanie życia prywatnego. Co się stało?
— Jeśli dostrzegasz w moim mózgu jakąś zmianę na lepsze i potrafisz odgadnąć przyczynę tego odparł Trevize — to mogę cię tylko prosić, żebyś zostawiła mój mózg w spokoju.
— Wiesz bardzo dobrze, że Gaja w żadnym wypadku, z wyjątkiem niebezpieczeństwa zagrażającego twemu życiu, nie tknie twego mózgu i wiesz, dlaczego nie może tego zrobić. Nie jestem jednak umysłowo tępa. Potrafię na kilometr wyczuć, co się stało. Zawsze tak postępujesz w czasie podróży przez przestrzeń, ty erotomanie?
— Erotomanie? Daj spokój, Bliss. Dwa razy podczas całej podróży. Dwa razy!
— Byliśmy tylko na dwóch światach, na których żyły normalne kobiety. A więc wypada dwa na dwa, a warto dodać, że na każdym z tych światów spędziliśmy tylko parę godzin.
— Doskonale wiesz, że na Comporellonie nie miałem wyboru.
— To brzmi wiarygodnie. Pamiętam, jak ona wyglądała — Bliss wybuchnęła śmiechem. Po chwili opanowała się i ciągnęła dalej: — Ale nie przypuszczam, żeby Hiroko unieruchomiła cię stalowym uściskiem albo zaciągnęła cię, drżącego ze strachu, do łóżka.
— Oczywiście, że nie. Miałem na to ochotę. Ale niemniej jednak to była jej propozycja.
— Stale ci się coś takiego zdarza, Golari? — spytał Pelorat, z lekką nutą zazdrości w głosie.
— Oczywiście, Pel. Nie może być inaczej — powiedziała Bliss. — Kobiety lecą do niego jak ćmy do lampy.
— Chciałbym, żeby tak było — rzekł Trevize ale nie jest. Zresztą cieszę się, że tak nie jest mam co innego do roboty. Nie zmienia to jednak faktu, że tym razem rzeczywiście nie można mi się było oprzeć. W końcu jesteśmy pierwszymi ludźmi z innego świata, których Hiroko, a pewnie i wszyscy inni tu widzieli. Z jej luźnych uwag wywnioskowałem, że podniecała ją myśl, iż — anatomicznie czy technicznie — mogę się różnić od Alfian. Obawiam się, że się zawiodła.
— Oho! — rzekła Bliss. — A ty?
— Ja nie — odparł Trevize. — Byłem na wielu światach i mam trochę doświadczenia. Przekonałem się, że i ludzie, i seks wszędzie są tacy sami. Jeśli istnieją jakieś zauważalne różnice, to są one jednocześnie błahe i niemiłe. Te perfumy, które zdarzyło mi się wąchać! Pamiętam też pewną młodą damę, która po prostu nie mogła bez głośnej muzyki, a ta muzyka składała się z niesamowitych pisków. Tak więc, kiedy włączała muzykę, to z kolei ja nie mogłem. Wierzcie mi — lubię, kiedy jest to w tym samym, starym stylu.
— Skoro mowa o muzyce — powiedziała Bliss — to po kolacji jesteśmy zaproszeni na koncert. Zdaje się, że to będzie uroczysta ceremonia, specjalnie na naszą cześć. Jak się zorientowałam, Alfianie są bardzo dumni ze swojej muzyki.
Trevize skrzywił się.
— To, że są dumni, wcale nie sprawi, że ich muzyka będzie lepiej brzmiała w naszych uszach.
— Pozwól mi skończyć — powiedziała Bliss. Z tego, co usłyszałam, wynika, że doskonale grają na starożytnych instrumentach. Przy tej okazji może uda się nam dowiedzieć czegoś o Ziemi.
Trevize uniósł brwi do góry.
— Interesująca myśl. Ale to mi przypomina, że oboje mieliście postarać się zdobyć jakieś informacje. Janov, widziałeś się z tym Monolee, o którym mówiła Hiroko?
— Tak — odparł Pelorat. — Spędziłem z nim trzy godziny. Hiroko nic nie przesadziła. Był to jeden monolog z jego strony, a kiedy zbierałem się na obiad, złapał mnie za rękę i nie chciał puścić, dopóki nie obiecałem, że wrócę, jak tylko będę mógł, żeby go jeszcze posłuchać.
— Powiedział ci coś ciekawego?
— On też, jak wszyscy inni, upierali się, że cała Ziemia jest skażona zabójczym promieniowaniem radioaktywnym. Powiedział też, że ich przodkowie byli ostatnimi, którzy opuścili Ziemię i że gdyby te go nie zrobili, to wszyscy zginęliby… Mówił to z takim przekonaniem, że nie sposób było mu nie uwierzyć. Golan jestem przekonany, że Ziemia jest martwa i że nasze poszukiwania są bezcelowe.
Trevize wyprostował się w krześle i zmierzył wzrokiem Pelorata, który siedział na wąskim łóżku. Bliss podniosła się z miejsca i spoglądała to na jednego, to na drugiego.
W końcu Trevize powiedział:
— Pozwól, Janov, że to ja będę osądzał, czy nasze poszukiwania są bezcelowe. Powiedz mi lepiej, co ci ten stary gaduła naopowiadał… oczywiście, w skrócie.
— Robiłem notatki z tego, co mówił. Uwiarygodniało to moją rolę uczonego, ale nie muszę się do nich odwoływać. Ten jego monolog to był prawdziwy strumień świadomości. Wszystko, co mówił, przypominało mu o czymś innym, ale rzecz jasna — przez całe życie starałem się systematyzować informacje poszukując rzeczy ważnych i istotnych dla mnie, tak że w końcu umiejętność przedstawiania w skondensowanej formie nawet bardzo długich i bezładnych opowieści stała się moją drugą naturą…
Trevize przerwał mu, mówiąc łagodnie:
— Do rzeczy, Janov, do rzeczy.
Pelorat chrząknął z zakłopotaniem.
— Tak, oczywiście, stary. Postaram się przedstawić to chronologicznie i w pewnym porządku. A zatem Ziemia była kolebką ludzkości i milionów gatunków roślin i zwierząt. Było tak przez niezmierzony czas, aż do wynalezienia sposobu podróży przez nadprzestrzeń. Wtedy to założono światy Przestrzeńców. Oderwały się one od Ziemi, wykształciły swą własną kulturę i zaczęły pogardzać macierzystą planetą i gnębić jej mieszkańców.
Trwało to kilkaset lat, po czym Ziemi udało się odzyskać wolność, chociaż Monolee nie wyjaśnił dokładnie, w jaki sposób, a ja nie śmiałem pytać, nawet gdybym zdołał mu przerwać, bo to by mu tylko dało okazję do nowych dygresji. Wspomniał o jakimś bohaterze nazwiskiem Elijah Baley, ale to, co o nim mówił, było tak typowe dla pewnych legend, w których wszystkie osiągnięcia wielu pokoleń przypisuje się jednej osobie, że nie warto było starać się…
— W porządku, Pel, rozumiemy to — przerwała mu Bliss.
Pelorat znowu umilkł i zastanawiał się przez chwilę. Potem powiedział:
— Oczywiście. Przepraszam. Ziemia zapoczątkowała drugą falę osadnictwa, zakładając wiele nowych światów, ale na zupełnie inną modłę. Ta nowa fala kolonizatorów okazała się bardziej energiczna niż pierwsza, wyprzedziła Przestrzeńców, pobiła i przetrwała ich, a w końcu założyła Imperium Galaktyczne. Podczas wojen osadników z Przestrzeńcami… nie, nie wojen… Monolee starannie unikał tego słowa, używając terminu „konflikt”… a więc wtedy Ziemia stała się radioaktywna.
— To śmieszne, Janov — powiedział, wyraźnie zawiedziony, Trevize. — W jaki sposób jakiś świat może się stać radioaktywny? Każdy świat, od chwili jego powstania, jest w takim czy innym, ale w sumie niewielkim stopniu radioaktywny, lecz ten stopień powoli się zmniejsza. Żaden świat nie staje się radioaktywny.
Pelorat wzruszył ramionami.
— Powtarzam tylko to, co usłyszałem. A on opowiedział mi tylko to, co sam usłyszał od kogoś innego, kto z kolei usłyszał to od innego, i tak dalej. To ludowa wersja historii, powtarzana z pokolenia na pokolenie, kto wie jak zniekształcona i ubarwiona przez rzesze tych, którzy przekazywali ją sobie z ust do ust.
— Rozumiem, ale czy nie ma tu jakichś książek, dokumentów, w których historia została utrwalona w czasach starożytnych i które dzięki temu mogłyby być jej wierniejszym zapisem niż te opowieści?
— Wyobraź sobie, że udało mi się zadać mu to pytanie, ale odpowiedź jest przecząca. Powiedział, że kiedyś mieli takie książki, ale że zaginęły dawno temu, a poza tym było w nich właśnie to, co mi opowiadał.
— Tak, tyle że nieźle przekręcone. Wciąż ta sama historia. Na każdym świecie, na którym się znajdziemy, okazuje się, źe materiały dotyczące Ziemi w ten czy inny sposób zaginęły… No dobrze, a skąd jego zdaniem wzięła się na Ziemi radioaktywność? Powiedział coś?
— Nic konkretnego. Dowiedziałem się tylko tyle, że to sprawka Przestrzeńców, ale zdaje mi się, że dla Ziemian Przestrzeńcy byli czymś w rodzaju demonów odpowiedzialnych za wszystkie nieszczęścia. Radioaktywność…
Przerwał mu czysty głos:
— Bliss, czy ja jestem Przestrzeńcem?
W wąskich drzwiach prowadzących do drugiej izby stała Fallom, z potarganymi włosami, w koszuli nocnej (dopasowanej do pełniejszego ciała Bliss), która zsunęła się jej z jednego ramienia, ukazując nierozwiniętą pierś.
— Martwimy się, czy nas nikt nie podsłuchuje z zewnątrz, a zapomnieliśmy o tym, kogo mamy wewnątrz — powiedziała Bliss. — Dlaczego tak mówisz, Fallom? — podniosła się i zbliżyła do niej.
— Nie mam ani tego, co oni — Fallom wskazała Trevizego i Pelorata — ani tego, co ty, Bliss. Jestem inna. Czy to dlatego, że jestem Przestrzeńcem?
— Jesteś Przestrzeńcem — powiedziała łagodnie Bliss — ale małe różnice nie są ważne. Wracaj do łóżka.
Fallom odwróciła się posłusznie, jak zawsze wtedy, kiedy Bliss tego chciała, ale zanim wyszła, spytała:
— A czy jestem demonem? Co to jest demon?
— Zaczekajcie na mnie chwilę — powiedziała Bliss. — Zaraz wracam.
Po pięciu minutach była z powrotem. Potrząsnęła głową.
— Będzie spała, dopóki jej nie obudzę. Chyba powinnam to była zrobić wcześniej, ale ingerencja w czyjś mózg jest usprawiedliwiona tylko w razie nagłej potrzeby… Nie mogę pozwolić, żeby zastanawiała się nad tym, czym jej ciało różni się od naszych — dodała tonem usprawiedliwienia.
— Kiedyś i tak będzie się musiała dowiedzieć, że jest hermafrodytą — powiedział Pelorat.
— Kiedyś tak, ale nie teraz. Opowiadaj dalej, Pel.
— Właśnie — rzekł Trevize. — Zanim nam coś innego nie przeszkodzi.
— No więc Ziemia, a przynajmniej jej skorupa, stała się radioaktywna. W owym czasie Ziemia była gęsto zaludniona, a największe skupiska ludzi znajdowały się w wielkich miastach, które w przeważającej części zbudowane były pod ziemią…
— No, to na pewno nie było tak — przerwał mu Trevize. — To lokalny patriotyzm każe gloryfikować przeszłość i mówić o złotym wieku tej czy innej planety. A szczegóły zostały zaczerpnięte z historii Trantora, jego złotego wieku, kiedy był stolicą imperium obejmującego całą Galaktykę.
Pelorat chwilę milczał, a potem powiedział:
— Słuchaj, Golan nie ucz mnie abecadła mojego zawodu. My, mitolodzy, doskonale wiemy, że mity i legendy zawierają różne zapożyczenia, pouczenia moralne, odniesienia do cyklicznego charakteru zjawiska przyrody i setki innych elementów zniekształcających ich pierwotne przesłanie i staramy się oddzielić to wszystko i dotrzeć do jądra, do tego ziarna prawdy. Zresztą tych samych technik trzeba używać w przypadku najbardziej nawet rzeczowych relacji historycznych, bo nikt nigdy nie pisze obiektywnej prawdy — jeśli w ogóle coś takiego jak prawda obiektywna może istnieć. Teraz na przykład przekazuję wam mniej więcej to, co powiedział mi Monolee, ale przypuszczam, że mimo usilnych starań też zniekształcam to w pewien sposób.
— No już dobrze, Janov — rzekł Trevize. Mów dalej. Nie chciałem cię obrazić.
— I nie czuję się obrażony. W miarę jak radioaktywność rosła, te wielkie miasta — zakładając, że faktycznie istniały — obumierały i rozpadały się, aż w końcu z licznej ludności Ziemi zostały tylko niedobitki, które szukały schronienia w rejonach, gdzie stopień promieniowania był stosunkowo niski. Liczba ludności utrzymywała się na stałym poziomie, dzięki rygorystycznemu przestrzeganiu kontroli urodzin i eutanazji wszystkich, którzy ukończyli sześćdziesiąt lat.
— To straszne — wzdrygnęła się Bliss.
— Bez wątpienia — zgodził się Pelorat — ale według Monolee tak właśnie było. I może to być prawda, gdyż z pewnością nie przynosi to Ziemianom chluby, a jest mało prawdopodobne, żeby wymyślili coś tak niepochlebnego dla siebie. Ziemianie, wcześniej prześladowani przez Przestrzeńców, stali się wtedy obiektem prześladowań ze strony Imperium, choć tu akurat, litując się nad swym losem, Ziemianie mogli przesadzić. Znany jest przypadek…
— Dobrze, dobrze, Janov. Opowiesz o tym innym razem. Teraz, proszę, wracaj do sprawy Ziemi. — Przepraszam. Imperium, w przypływie łaskawości, zgodziło się usunąć skażoną ziemię i zastąpić ją sprowadzoną z innych światów. Nie trzeba chyba mówić, że było to bardzo pracochłonne i kosztowne zadanie i Imperium szybko zniechęciło się do tego, szczególnie że (jeśli się trafnie domyślam) zbiegło się to w czasie z upadkiem Kandara V, po którym Imperium miało ważniejsze sprawy niż ratowanie Ziemi.
Tymczasem poziom radioaktywności stale się zwiększał, a liczba ludności spadała, aż w końcu Imperium, w kolejnym przypływie łaskawości, zaofiarowało się przetransportować resztkę mieszkańców Ziemi na nowy świat… krótko mówiąc, na ten właśnie świat.
Zdaje się, że wcześniej jakaś ekspedycja wprowadziła do oceanu pewne organizmy, tak że kiedy opracowano plan ewakuacji Ziemian, na Alfie istniała już atmosfera tlenowa i były bogate zasoby pożywienia. Przy tym żaden inny świat Imperium Galaktycznego nie spoglądał łakomie na Alfę, gdyż ludzie żywią jakąś antypatię do planet krążących wokół podwójnych gwiazd. Myślę, że bierze się to stąd, że w układach tych gwiazd jest tak mało odpowiednich planet, że nie zasiedla się nawet tych, które akurat nadają się do tego, przypuszczając, że z nimi też jest coś nie w porządku. To powszechny sposób myślenia. Dobrze znany jest na przykład przypadek…
— Później opowiesz o tym dobrze znanym przypadku, Janov — przerwał mu Trevize. — Wracaj do sprawy ewakuacji.
— Pozostało tylko — Pelorat mówił teraz trochę szybciej — przygotować jakiś ląd. Znaleziono miejsce, gdzie ocean był najpłytszy, przerzucono tam ziemię z głębszych partii i tak stworzono tę wyspę, Nową Ziemię. Potem dodano tam korale i zasadzono rośliny lądowe, aby system korzeni utrzymał glebę. I tym razem Imperium postawiło sobie wielkie zadanie. Może początkowo projektowano założenie całych kontynentów, ale kiedy utworzono tę wyspę, zapał Imperium ostygł.
To, co zostało z ludności Ziemi, sprowadzono tutaj. Imperium zabrało swój sprzęt i ludzi i przestało się interesować Alfą. Ziemianie znaleźli się w kompletnej izolacji.
— Kompletnej? — spytał Trevize. — Czyżby Monolee powiedział ci, że aż do naszego przylotu nie zjawił się tu nigdy nikt z innej planety?
— Prawie kompletnej — powiedział Pelorat. Myślę, że nie ma tu po co przylatywać, nawet jeśli nie brać pod uwagę tej przesądnej niechęci do gwiazd podwójnych. Raz na jakiś czas może tu zawitać jakiś statek, tak jak nasz, ale w końcu odlatuje. I tyle.
— Pytałeś Monolee, gdzie leży Ziemia? — spytał Trevize.
— Oczywiście. Nie wie.
— Jak może tyle wiedzieć o historii Ziemi i nie wiedzieć, gdzie się ona znajduje?
— Spytałem go nawet konkretnie, Golan czy ta gwiazda, która znajduje się około parseka od Alfy może być słońcem, wokół którego krąży Ziemia. Nie wiedział, co to parsek, więc wyjaśniłem mu, że w astronomii to niewielka odległość. Odparł na to, że bez względu na to, czy wielka czy niewielka, nie wie, gdzie leży Ziemia i nie zna nikogo, kto by o tym wiedział, a poza tym, jego zdaniem, nie powinno się jej szukać. Powiedział, że powinno się ją zostawić w spokoju, niech sobie krąży bez końca w przestrzeni.
— Zgadzasz się z nim? — spytał Trevize.
Pelorat potrząsnął ze smutkiem głową.
— Niezupełnie. Ale powiedział, że jeśli radioaktywność dalej wzrastała w takim tempie, to krótko po ewakuacji Ziemia musiała w ogóle przestać się nadawać do zamieszkania i teraz musi płonąć tak intensywnie, że nikt się do niej nawet nie może zbliżyć.
— Bzdura — rzekł stanowczo Trevize. — Planeta nie może się stać radioaktywna, a nawet gdyby się stała, to poziom radioaktywności nie może ustawicznie rosnąć. Radioaktywność może tylko zmniejszać się.
— Ale Monolee jest o tym święcie przekonany. Wszyscy ludzie na różnych światach, z którymi o tym rozmawialiśmy, zgadzają się w tym punkcie, że Ziemia jest radioaktywna. Na pewno nie ma sensu tam lecieć.
Trevize wziął głęboki oddech, a potem powiedział, starannie panując nad głosem:
— Bzdura, Janov. To nieprawda.
— Nie możesz, stary, wierzyć, że coś jest takie, a nie inne tylko dlatego, że chcesz, żeby było takie, a nie inne — odparł Pelorat.
— To, co chcę, nie ma tu nic do rzeczy. Na każdym świecie stwierdzaliśmy, że zostały usunięte wszystkie wzmianki na temat Ziemi. Dlaczego miałby je ktoś usuwać, gdyby nie było czego ukrywać, gdyby Ziemia była martwym, skażonym radioaktywnością światem, do którego nie można się nawet zbliżyć?
— Nie wiem, Golan.
— Owszem, wiesz. Kiedy zbliżaliśmy się do Melpomenii, sam powiedziałeś, że być może radioaktywność jest tylko jedną stroną monety. Powiedzmy, że niszczysz wszelkie zapiski, aby usunąć konkretne informacje i wymyślasz opowieść o radioaktywności, aby stworzyć informacje mylące. I jedno, i drugie może skutecznie zniechęcić każdego do podejmowania jakichkolwiek prób znalezienia Ziemi, a nam nie wolno dać się zniechęcić.
— Uważasz, zdaje się, że ta sąsiednia gwiazda może być słońcem Ziemi — powiedziała Bliss. Po co zatem roztrząsać problem radioaktywności? Jakie to ma znaczenie? Czy nie lepiej po prostu tam polecieć i sprawdzić, czy to faktycznie Ziemia, a jeśli tak, to przekonać się na miejscu, czy jest, czy nie jest radioaktywna?
— Nie lepiej, dlatego, że ci na Ziemi muszą dysponować jakąś niezwykłą siłą i wolałbym dowiedzieć się czegoś o nich i o ich świecie, zanim się tam zbliżę. Na razie, ponieważ w dalszym ciągu nie wiem nic o Ziemi, taki krok byłby niebezpieczny. Myślę, że powinienem zostawić was na Alfie i sam polecieć na Ziemię. Wystarczy, że zaryzykuję swoje życie.
— Nie, Golan — rzekł stanowczo Pelorat. Bliss i dziecko mogą tutaj zostać i poczekać, ale ja muszę lecieć z tobą. Zacząłem szukać Ziemi, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie i teraz, kiedy cel jest tak bliski, nie mogę — bez względu na to, jakie by mi groziło niebezpieczeństwo — wycofać się z tego.
— Bliss i dziecko nie będą tu czekać — powiedziała Bliss. — Jestem Gają, a Gaja potrafi obronić nas wszystkich nawet przed Ziemią.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz — rzekł ponuro Trevize — ale Gaja jakoś nie potrafiła zapobiec usunięciu ze swej pamięci dawnych wspomnień o Ziemi.
— To stało się we wczesnym okresie istnienia Gai, kiedy nie była ona jeszcze dobrze zorganizowana. Teraz sprawy wyglądają inaczej.
— Mam nadzieję, że jest tak, jak mówisz… A może jesteś taka pewna, bo udało ci się dzisiaj uzyskać jakieś informacje o Ziemi? Prosiłem cię, żebyś porozmawiała z jakimiś starszymi kobietami.
— I porozmawiałam.
— I czego się dowiedziałaś?
— O Ziemi — niczego. W tym względzie w ich umysłach jest zupełna pustka.
— Ach tak.
— Ale dowiedziałam się, że mają bardzo rozwiniętą biotechnologię.
— Czyżby?
— Mimo tego, że kiedy zaczynali, na tej małej wysepce było niewiele gatunków, udało im się wyhodować i wypróbować niezliczone gatunki roślin i zwierząt i stworzyć tu trwałą równowagę ekologiczną. Wyhodowali nowe odmiany organizmów wodnych, które żyły w oceanie, kiedy przybyli tu parę tysięcy lat temu, o większych wartościach odżywczych i lepszym smaku. To właśnie dzięki ich biotechnologii ten świat stał się istnym rogiem obfitości. Mają też pewne plany wobec samych siebie.
— Jakiego rodzaju?
— Doskonale wiedzą, że w obecnych warunkach, żyjąc na tym niewielkim, jedynym na tym świecie skrawku lądu, nie mogą zwięksżyć swego obszaru posiadania, więc myślą o przekształceniu się w organizmy ziemnowodne.
— W co?
— W organizmy ziemnowodne. Chcą wykształcić u siebie skrzela. Oprócz płuc. Chcą móc spędzać dłuższe okresy pod wodą, znaleźć płytsze miejsca i wybudować tam osiedla. Moja informatorka opowiadała o tym z wielkim zapałem i przejęciem, ale przyznała, że choć zajmują się tym problemem już od kilkuset lat, nie udało im się na razie dużo osiągnąć.
— Są więc dwie dziedziny — rzekł Trevize — w których mogą być lepsi od nas — regulacja pogody i biotechnologia. Ciekaw jestem, jakimi też dysponują technologiami.
— Musielibyśmy znaleźć specjalistów — powiedziała Bliss — a ci być może nie chcieliby o tym rozmawiać.
— Nie jest to nasze najważniejsze zadanie tutaj — rzekł Trevize — ale na pewno Fundacja mogłaby się czegoś nauczyć na tym miniaturowym świecie.
— Dosyć dobrze radzimy sobie na Terminusie z regulacją pogody — zauważył Pelorat.
— Regulacja pogody działa dość dobrze na wielu światach — odparł Trevize — ale w każdym przypadku jest to regulacja w skali całego świata. Natomiast Alfianie regulują pogodę na małym kawałku swego świata, a więc muszą dysponować technikami, jakich my nie znamy… Masz coś jeszcze, Bliss?
— Zaproszenie. Zdaje się, że ci ludzie bardzo lubią świętować i robią to, kiedy mają wolny czas i nie muszą zajmować się rolnictwem i łowieniem ryb. Dzisiaj, po kolacji, odbędzie się festiwal muzyczny. Mówiłam wam już o tym. Natomiast jutro, w dzień, będzie festiwal na plaży. Zdaje się, że wszyscy mieszkańcy wyspy, którzy będą mogli oderwać się od swoich prac polowych, wylegną na brzeg oceanu rozkoszować się słońcem i wodą, gdyż pojutrze ma padać. Rankiem, tuż przed deszczem, mają powrócić łodzie rybackie, a wieczorem odbędzie się zbiorowa degustacja tego, co złowili.
Pelorat jęknął:
— I teraz posiłki są wystarczająco obfite. Jak będzie wyglądała ta degustacja?
— Jeśli dobrze zrozumiałam, to ważna będzie nie obfitość, ale różnorodność potraw. W każdym razie wszyscy czworo jesteśmy zaproszeni na te wszystkie uroczystości, szczególnie na dzisiejszy festiwal muzyczny.
— Gra na antycznych instrumentach? — spytał Trevize.
— Tak.
— A nawiasem mówiąc — co to za instrumenty? Prymitywne komputery?
— Nie, nie. O to właśnie chodzi, że nie. To w ogóle nie jest muzyka elektroniczna, lecz mechaniczna. Opisywali mi ją. Skrobią struny, dmą w rury, uderzają w jakieś pudła.
— Mam nadzieję, że zmyślasz? — rzekł z przerażeniem Trevize.
— Nic podobnego. Zrozumiałam też, że twoja Hiroko będzie dęła w jedną z tych rur… zapomniałam jej nazwy… więc powinieneś postarać się to znieść.
— Jeśli o mnie chodzi — rzekł Pelorat — to bardzo chcę tam pójść. Bardzo mało wiem o prymitywnej muzyce, więc chciałbym jej posłuchać.
— Ona nie jest „moją Hiroko” — powiedział chłodno Trevize. — Ale jak myślisz, czy to są takie instrumenty, jakich używano kiedyś na Ziemi?
— Tak zrozumiałam — odparła Bliss. — W każdym razie ta Alfianka mówiła, że zostały wynalezione na długo przed przybyciem tu ich przodków.
— W takim razie — rzekł Trevize — może warto posłuchać tego skrobania, dmuchania i bębnienia. Może w ten sposób dowiemy się czegoś o Ziemi.
Dziwna rzecz, ale osobą, która najbardziej ucieszyła się perspektywą wzięcia udziału w wieczorze muzycznym była Fallom. Wykąpała się razem z Bliss w małej przybudówce, która służyła za toaletę. Była tam gorąca i zimna (a raczej ciepła i chłodna) woda bieżąca, umywalka i sedes. Pomieszczenie było bardzo schludne i czyste, a w promieniach popołudniowego słońca było tam jasno i przyjemnie.
Fallom, jak zwykle, zainteresowała się piersiami Bliss, która (teraz, kiedy Fallom rozumiała po galaktycznemu) zmuszona była wyjaśnić, że tak właśnie wyglądają ludzie na jej świecie, na co Fallom nieuchronnie spytała: — Dlaczego? — a Bliss, zdecydowawszy po namyśle, że nie ma na to pytanie sensownej odpowiedzi, zamknęła dyskusję krótkim: — Dlatego!
Kiedy skończyły kąpiel, Bliss pomogła Fallom włożyć bieliznę dostarczoną im przez Alfian i rozszyfrowała sposób, za pomocą którego można było na to włożyć spódnicę. Pomyślała, że od pasa w górę Fallom może pozostać, alfiańskim zwyczajem, naga. Sama jednak, włożywszy dolne części alfiańskiego przyodziewku (dość ciasne, jak na jej biodra), włożyła też swą bluzkę. Nie było powodu, by krępować się pokazać piersi, szczególnie jeśli — tak jak jej — były kształtne i nieduże, w społeczeństwie, w którym pokazywały je wszystkie kobiety, ale…
Kiedy zwolniły łazienkę, weszli tam obaj mężczyźni. Trevize mruknął tylko, zgodnie z odwiecznym męskim zwyczajem, coś na temat czasu, jaki kobietom zabiera przygotowanie się do wyjścia.
Bliss okręciła Fallom, aby sprawdzić jak na jej chłopięcych biodrach i pośladkach leży spódnica.
— To bardzo ładna spódnica, Fallom — powiedziała. — Podoba ci się?
Fallom spojrzała w lustro i odparła:
— Tak. Ale czy nie będzie mi zimno bez niczego? — dodała, przesuwając ręką po gołych piersiach.
— Nie sądzę, Fallom. Na tym świecie jest zupełnie ciepło.
— Ale ty masz coś na sobie.
— Tak. Tak się chodzi na moim świecie. Teraz posłuchaj, Fallom. Podczas kolacji i później będzie z nami wielu Alfian. Jak myślisz, zniesiesz to?
Fallom zrobiła przygnębioną minę, więc Bliss pospieszyła z pocieszeniem.
— Będę siedziała z twojej prawej strony i trzymała cię za rękę. Z drugiej strony będzie siedział Pel, a naprzeciw ciebie, po drugiej stronie stołu, usiądzie Trevize. Nie pozwolimy nikomu odzywać się do ciebie, a ty sama też nie będziesz musiała do nikogo mówić.
— Spróbuję, Bliss — pisnęła wysokim głosem Fallom.
— A potem — powiedziała Bliss — Alfianie zagrają dla nas na swój specjalny sposób. Będziemy słuchać muzyki. Wiesz, co to muzyka? — Zanuciła jakąś melodię, starając się jak najlepiej naśladować organy elektroniczne.
Fallom rozpromieniła się.
— Chodzi ci o… — Ostatnie słowo wypowiedziała w swoim języku i zaczęła coś śpiewać.
Bliss otworzyła szeroko oczy. Była to piękna, choć nieco dziwna i obfitująca w trele melodia.
— Tak. To muzyka — powiedziała. Fallom rzekła z ożywieniem:
— Jemby cały czas robił… — zawahała się chwilę, a potem zdecydowała się użyć galaktycznego słowa — muzykę. Na… Tu znowu powiedziała coś w swoim języku.
— Na felecie? — powtórzyła niepewnie Bliss.
Fallom roześmiała się:
— Nie na felecie, na…
Teraz, kiedy Fallom powiedziała oba słowa jedno po drugim, Bliss dostrzegła różnicę w wymowie, ale straciła nadzieję, że potrafi powtórzyć solariańską nazwę instrumentu.
— A jak to wygląda? — spytała.
Ograniczony zasób słów galaktycznych, którym dysponowała Fallom, nie wystarczał do dokładnego opisu instrumentu, a gesty, którymi pomagała sobie Fallom, też nie wytworzyły w umyśle Bliss żadnego wyraźnego kształtu.
— Jemby pokazał mi, jak grać na… — powiedziała z dumą Fallom. — Poruszałam palcami dokładnie tak jak on, ale powiedział, że niedługo nie będę musiała ich używać.
Oczy Fallom błyszczały, a myśl o przyjemnościach, które ją czekają, pomogła jej dotrwać do końca wystawnej kolacji i znieść zarówno tłum ludzi, jak ich śmiechy i cały hałas wokół. Tylko raz, kiedy ktoś niechcący wywrócił półmisek i tuż obok nich podniósł się wrzask, Fallom zrobiła przestraszoną minę, ale Bliss natychmiast mocno ją objęła.
— Zastanawiam się, czy nie dałoby się załatwić, żebyśmy jadali osobno — mruknęła Bliss do Pelorata. — W przeciwnym razie będziemy musieli stąd odlecieć. Mało, że muszę jeść te wszystkie białka zwierzęce, to do tego nie mogę tego robić w spokoju.
— To tylko podniecenie — odparł Pelorat, który zniósłby wszystko, co mieściło się w granicach rozsądku, a odpowiadało jego wyobrażeniu o pierwotnych zwyczajach i wierzeniach.
A potem kolacja się skończyła i obwieszczono, że wkrótce rozpocznie się festiwal.
Sala, w której miał się odbyć festiwal, była prawie tak duża jak sala jadalna. Stały w niej w rzędach składane (dość niewygodne, jak się przekonał Trevize) krzesła dla około stu pięćdziesięciu osób. Posadzono ich, jako gości honorowych, w pierwszym rzędzie, a niektórzy z Alfian wyrażali się z uznaniem o ich strojach.
Obaj panowie byli od pasa w górę nadzy. Trevize napinał mięśnie brzucha, kiedy sobie o tym przypominał, i od czasu do czasu spoglądał z zadowoleniem na swą owłosioną klatkę piersiową. Pelorat, całkowicie pochłonięty obserwowaniem tego, co się dzieje wokół, nie zwracał uwagi na swój wygląd. Zerkano ukradkiem ze zdziwieniem na bluzkę Bliss, ale nikt nic nie powiedział na ten temat.
Trevize zauważył, że sala była wypełniona tylko w połowie a większość publiczności stanowiły kobiety, prawdopodobnie dlatego, że wielu mężczyzn było na morzu.
Pelorat trącił łokciem Trevizego i powiedział:
— Mają elektryczność.
Trevize spojrzał na rurki umieszczone pionowo na ścianach i na inne, na suficie. Lśniły łagodnym światłem.
— To fluorescencja — powiedział. — Dość prymitywna.
— Zgoda, ale spełnia swoją rolę. Mamy to w naszym domku i w przybudówce, ale myślałem, że to tylko dekoracja. Jeśli uda nam się odkryć sposób, w jaki się je uruchamia, to nie będziemy musieli siedzieć po ciemku.
— Mogli nam o tym powiedzieć — powiedziała z irytacją Bliss.
— Myśleli, że wiemy — rzekł Pelorat. — Że każdy to wie.
Zza zasłony za sceną wyszły cztery kobiety i usiadły przed widownią. Każda trzymała instrument wykonany z lakierowanego drewna. Wszystkie instrumenty miały podobne kształty, które jednak trudno było opisać. Różniły się przede wszystkim wielkością. Jeden był zupełnie mały, dwa nieco, a czwarty dużo większy. Każda z kobiet trzymała w drugiej dłoni długi pręt.
Publiczność przywitała je lekkimi gwizdami, na co wszystkie skłoniły się. Każda z nich miała piersi przepasane kawałkiem gazy, jak gdyby w obawie, by nie przeszkadzały w czasie gry.
Trevize zinterpretował gwizdy jako znak aprobaty albo zadowolenia i uznał, że będzie grzecznie, jeśli przyłączy do nich swój własny. Na to Fallom dodała swój, który jednak był raczej trelem niż gwizdem i dopiero Bliss uciszyła ją, gdyż ludzie zaczynali się już na nich oglądać.
Trzy z kobiet na scenie umieściły, bez żadnego przygotowania, swoje instrumenty jednym końcem pod brodą, natomiast czwarty pozostał na ziemi, między nogami trzymającej go kobiety. Wszystkie zaczęły przeciągać prętami w poprzek ciągnących się prawie przez całą długość każdego z instrumentów strun, przebierając jednocześnie szybko palcami po ich zakończeniach.
A więc to było to „skrobanie”, którego spodziewał się Trevize, ale w niczym nie przypominało żadnego skrobania. Przeciwnie, były to miłe, melodyjne dźwięki, które — choć każdy instrument brzmiał nieco inaczej niż pozostałe — układały się w harmonijną całość.
Muzyce tej brakowało nieskończonej złożoności charakteryzującej muzykę elektroniczną („prawdziwą muzykę” — jak mimowiednie pomyślał Trevize). Wydawała się też dość jednostajna, ale w miarę upływu czasu, kiedy jego słuch przyzwyczaił się do tego dziwnego systemu dźwięków, zaczął dostrzegać w niej pewne subtelne różnice. Wymagało to dużej koncentracji uwagi i było męczące, więc zatęsknił do matematycznej precyzji i czystości dźwięku głośnej, „prawdziwej” muzyki. Przyszło mu jednak do głowy, że gdyby przez dłuży czas słuchał muzyki wykonywanej na tych prostych, drewnianych instrumentach, to pewnie polubiłby ją.
Hiroko wystąpiła dopiero po trzech kwadransach. Od razu spostrzegła Trevizego, siedzącego w pierwszym rzędzie, i uśmiechnęła się do niego. Całą duszą przyłączył się do powitalnych gwizdów widowni. Wyglądała ślicznie w długiej, wykwintnej spódnicy i z wielkim kwiatem we włosach. W przeciwieństwie do występującej przed nią czwórki, piersi miała odkryte, zapewne dlatego, że nie było obawy, aby przeszkadzało jej to w grze.
Jej instrument okazał się długą na około dwie trzecie metra i grubą na jakieś dwa centymetry rurką z ciemnego drzewa. Podniosła go do ust i zaczęła dmuchać w otwór znajdujący się przy jednym z końców instrumentu, przebierając jednocześnie palcami po metalowych klawiszach umieszczonych na jego wierzchniej stronie. Popłynęły cienkie, słodkie, wibrujące tony.
Na pierwszy dźwięk Fallom chwyciła Bliss za ramię i powiedziała:
— Bliss, to jest… — a ostatnie słowo znowu zabrzmiało w uszach Bliss jak „felet”.
Bliss potrząsnęła głową, na co Fallom powiedziała, tym razem ciszej:
— Na pewno.
Ludzie zaczęli spoglądać na Fallom. Bliss zakryła jej ręką usta, pochyliła się nad nią i z naciskiem mruknęła:
— Cicho!
Fallom nie próbowała już nic mówić i słuchała gry, ale jej palce poruszały się nerwowo, jak gdyby naciskała klawisze.
Jako ostatni wystąpił starszy mężczyzna ze żłobkowanym instrumentem o szerokich bokach, zawieszonym na pasach przerzuconych przez ramiona. Trzymając każdy bok jedną ręką, rozciągał i ściskał ten instrument, przy czym jego prawa dłoń wciskała po kilka czarnych i białych listewek ułożonych poziomo na tym boku.
Dźwięk tego instrumentu wydał się Trevizemu prawie barbarzyński i szczególnie przykry, jak szczekanie psów na Aurorze, ale nie dlatego, żeby w czymś je przypominał, lecz dlatego, że budził podobne doznania. Bliss wyglądała tak, jakby za chwilę miała zasłonić rękami uszy, a Pelorat słuchał ze zmarszczoną twarzą. Tylko Fallom zdawała się zadowolona, gdyż lekko przytupywała nogą i Trevize stwierdził, ku swemu zdziwieniu, że w muzyce tej jest pewien rytm, któremu odpowiada przytupywanie Fallom.
Wreszcie występ dobiegł końca i zerwała się prawdziwa burza gwizdów, w której wyraźnie słychać też było przenikliwy głos Fallom.
Potem publiczność wstała z miejsc i potworzyły się małe grupki rozprawiających głośno i z ożywieniem, jak chyba zawsze przy okazji publicznych zgromadzeń, Alfian. Muzycy, którzy brali udział w koncercie, stali w pobliżu sceny i rozmawiali z osobami, które podchodziły do nich, aby pogratulować im występu.
Fallom wymknęła się Bliss i podbiegła do Hiroko.
— Hiroko! — krzyknęła, chwytając szybko powietrze. — Pokaż mi ten…
— Co, kochanie? — spytała Hiroko.
— To, na czym grałaś.
— Ach to! — roześmiała się Hiroko. — To flet, mała.
— Mogę to zobaczyć?
— Dobrze. — Hiroko otworzyła futerał i wyjęła instrument. Był rozłożony na trzy części, ale Hiroko szybko go złożyła i przyłożyła ustnik do warg Fallom. — Dmuchnij tu.
— Wiem, wiem — odparła szybko Fallom i wyciągnęła rękę.
Hiroko automatycznie cofnęła ręce i podniosła flet do góry.
— Dmuchnij, dziecko, ale nie dotykaj.
Fallom zrobiła zawiedzioną minę.
— Mogę popatrzyć? Nie będę dotykać.
— Oczywiście, kochanie.
Znowu wyciągnęła ku niej flet i Fallom utkwiła w nim pałający wzrok.
Nagle światła lekko pociemniały i rozległ się niepewny i drżący dźwięk fletu.
Hiroko ze zdziwienia mało nie upuściła fletu, a Fallom krzyknęła radośnie:
— Udało się! Udało się! Jemby mówił, że kiedyś mi się uda.
— Czy to ty zrobiłaś? — spytała Hiroko.
— Tak, ja. Ja.
— Jak to zrobiłaś, dziecko?
Bliss, czerwona z zakłopotania, powiedziała:
— Przepraszam, Hiroko. Zaraz ją stąd zabiorę.
— Nie — odparła Hiroko. — Chcę, żeby to zrobiła jeszcze raz.
Podeszło kilkoro Alfian, przyglądając się z zaciekawieniem. Fallom zmarszczyła brwi, jakby koncentrowała uwagę. Światła znowu przygasły, tym razem bardziej niż poprzednio, i znowu rozległ się głos fletu, ale już pewny i czysty. Potem klawisze zaczęły się same poruszać i popłynęły różne tony.
— Jest trochę inny niż… — powiedziała Fallom, trochę zdyszana, jak gdyby to nie strumień powietrza, lecz jej dech wydobywał dźwięki z fletu.
— Na pewno czerpie energię z prądu, który zasila te lampy — powiedział Pelorat do Trevizego. Fallom zamknęła oczy. Dźwięk był teraz łagodniejszy i wyraźnie kontrolowany. Flet grał sam. Klawiszy nie poruszały palce, lecz energia przetwarzana i przekazywana przez wciąż jeszcze nie w pełni rozwinięte guzy mózgu Fallom. Tony, które początkowo zdawały się niemal niezharmonizowane, ułożyły się w melodię i wszyscy zebrali się wokół Hiroko i Fallom. Hiroko trzymała delikatnie kciukami i palcami wskazującymi końce fletu, a Fallom sterowała z zamkniętymi oczami strumieniem powietrza i ruchem klawiszy.
— To jest utwór, który grałam — szepnęła Hiroko.
— Pamiętam go — powiedziała Fallom, skinąwszy lekko głową, starając się nie osłabiać koncentracji.
— Nie pomyliłaś ani jednej nuty — rzekła Hiroko, kiedy Fallom skończyła.
— Ale to nie było dobrze, Hiroko. Nie zagrałaś tego dobrze.
— Fallom! To niegrzecznie — skarciła ją Bliss. — Nie wolno…
— Proszę jej pozwolić to powiedzieć — powiedziała z naciskiem Hiroko. — Dlaczego nie zagrałam dobrze?
— Bo ja zagrałabym to inaczej.
— No to pokaż, jak ty byś to zrobiła.
Znowu zabrzmiał flet, ale tym razem melodia była bardziej skomplikowana, gdyż klawisze poruszały się szybciej i w bardziej zawiłych kombinacjach niż poprzednio. Muzyka była nie tylko bardziej złożona, ale też miała większy ładunek uczuciowy i bardziej poruszała. Hiroko zamarła, a w całej sali nie słychać było najlżejszego szmeru.
Cisza trwała, nawet kiedy Fallom już skończyła. Wreszcie Hiroko odetchnęła głęboko i powiedziała: — Grałaś już to kiedyś?
— Nie — odparła Fallom. — Przedtem mogłam używać tylko palców, a palcami nie potrafiłabym tak zagrać. — Potem dodała bez cienia zarozumiałości: — Nikt by tak nie potrafił.
— Możesz jeszcze coś zagrać?
— Mogę coś wymyślić.
— To znaczy… zaimprowizować?
Fallom zmarszczyła się słysząc nieznane słowo i spojrzała na Bliss. Bliss skinęła głową i Fallom powiedziała:
— Tak.
— A więc zagraj, proszę — rzekła Hiroko. Fallom pomyślała chwilę, a potem wolno zaczęła. Były to proste tony, a melodia, którą tworzyły, raczej niewyraźna. Światła to przygasały, to płonęły żywiej, w zależności od przypływu i odpływu energii. Nikt nie zwracał na to uwagi, gdyż wydawało się, że jest to raczej skutkiem niż przyczyną muzyki, jak gdyby jakiś elektryczny duch słuchał poleceń fal dźwiękowych.
Potem ta sama kombinacja tonów powtórzyła się, ale głośniej, potem jeszcze raz, ale w bardziej rozbudowanej postaci, potem na temat zaczęły nakładać się wariacje, a całość stała się tak przejmująca, że słuchacze ledwie mogli oddychać. Na koniec fala dźwięków runęła o wiele szybciej, niż się wzniosła, a słuchacze poczuli się, jakby nagle spadli na ziemię, choć wciąż jeszcze trwało w nich uczucie wznoszenia się.
Potem nastąpiło istne pandemonium i nawet Trevize, który przywykł do zupełnie innego rodzaju muzyki, pomyślał ze smutkiem: „Nigdy już tego nie usłyszę”.
Kiedy w końcu Alfianie, acz niechętnie, uciszyli się, Hiroko wyciągnęła flet w stronę Fallom.
— Weź go, Fallom, jest twój — powiedziała. Fallom skwapliwie wyciągnęła rękę, ale Bliss powstrzymała ją, mówiąc:
— Nie możemy tego przyjąć, Hiroko. To zbyt cenny instrument.
— Mam jeszcze jeden, Bliss. Nie tak dobry, jak ten, ale tak powinno być. Ten instrument należy do tego, kto potrafi na nim grać najlepiej. Nigdy jeszcze nie słyszałam takiej muzyki i byłoby niegodziwością z mojej strony, gdybym zatrzymała instrument, którego wszystkich możliwości nie potrafię wykorzystać. Gdybym to ja wiedziała, jak można na nim grać, wcale go nie dotykając!
Fallom wzięła flet z jej rąk i z wyrazem wielkiego zadowolenia przycisnęła go do piersi.
Obie izby ich domku były dobrze oświetlone lampami fluoroscencyjnymi. W łazience była trzecia lampa. Ich światło było mdłe i niewygodnie było przy nim czytać, ale przynajmniej w pomieszczeniach nie było ciemno.
Ociągali się jednak z wejściem do środka. Niebo było pełne gwiazd, co dla mieszkańca Terminusa, skąd prawie w ogóle nie było widać żadnych gwiazd, a Galaktyka wydawała się nikłą mgiełką, było zawsze fascynującym widokiem.
Hiroko, obawiając się, aby nie zbłądzili w ciemnościach, odprowadziła ich pod sam próg. Przez całą drogę trzymała Fallom za rękę, a i potem, zapaliwszy lampy w domku, została jeszcze z nimi na dworze, wciąż trzymając się dziecka.
Bliss spróbowała wyperswadować jej jeszcze raz, gdyż było widać, że Hiroko targają sprzeczne uczucia:
— Naprawdę, Hiroko, nie możemy wziąć tego fletu.
— Nie, on musi należeć do Fallom — odparła Hiroko, ale nadal była rozstrojona.
Trevize patrzył na niebo. Noc była naprawdę ciemna. Nie rozświetlało jej ani słabe światło dobiegające z ich domku, ani — tym bardziej — nikłe jak iskierki światła z dalej położonych budynków.
— Hiroko, widzisz tę gwiazdę, która świeci tak jasno? Jak się nazywa? — spytał.
Hiroko zerknęła na niebo i odparła bez specjalnego zainteresowania:
— To Towarzyszka.
— Skąd ta nazwa?
— Co osiem lat okrąża nasze słońce. O tej porze roku jest gwiazdą wieczorną. Nie można jej ujrzeć w dzień, kiedy jest nad horyzontem.
„Dobrze — pomyślał Trevize. — Nie jest kompletną ignorantką w dziedzinie astronomii”. A głośno powiedział:
— Wiesz o tym, że Alfa ma jeszcze jedną towarzyszkę, ale o wiele bardziej oddaloną niż ta? Jest bardzo mała, słabo świeci i można ją zobaczyć tylko przez teleskop. (Sam jej nie widział, bo nie zadał sobie trudu, żeby ją znaleźć, ale wiadomość o niej znajdowała się w banku danych komputera).
— Uczono nas o tym w szkole — odparła obojętnie.
— A co powiesz o tej? Widzisz te sześć gwiazd w zygzakowatej linii?
— To Kasjopea — powiedziała Hiroko.
— Co? — rzekł zaskoczony Trevize. — Która?
— Wszystkie. Ten cały zygzak. To Kasjopea.
— Dlaczego się tak nazywa?
— Brak mi takiej wiedzy. Nie wiem nic o astronomii.
— A widzisz najniższą z tych gwiazd tworzących zygzak, tę, która jest jaśniejsza od pozostałych? Co to jest?
— Gwiazda. Nie znam jej nazwy.
— Ale oprócz tych dwóch gwiazd — towarzyszek, ona jest najbliżej Alfy. Oddalona jest tylko o parsek.
— Tak powiadasz? — rzekła Hiroko. — Nie wiem.
— A może to jest ta gwiazda, wokół której krąży Ziemia?
Hiroko spojrzała na nią z nikłym zainteresowaniem.
— Nie wiem. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś o tym mówił.
— Myślisz, że to nie może być ta gwiazda?
— Skądże mam wiedzieć? Nikt nie wie, gdzie może być Ziemia. Teraz mu… muszę już iść. Jutro przed festiwalem na plaży jest moja zmiana na polu. Zobaczymy się wszyscy na plaży, zaraz po obiedzie. Tak?
— Oczywiście, Hiroko.
Odwróciła się nagle i, prawie biegnąc, zniknęła w ciemnościach. Trevize popatrzył za nią, a potem wszedł za resztą do słabo oświetlonego domku.
— Jesteś w stanie stwierdzić, Bliss, czy ona kłamała, mówiąc o Ziemi? — spytał.
Bliss potrząsnęła głową.
— Nie sądzę, żeby kłamała. Znajduje się w wielkim napięciu. Zauważyłam to dopiero po koncercie. Istniało ono, zanim jeszcze zacząłeś z nią rozmawiać o gwiazdach.
— Czyżby zatem z powodu tego fletu?
— Może. Nie potrafię powiedzieć. — Obróciła się do Fallom. — Słuchaj, Fallom, chcę, żebyś poszła do swojego pokoju. Kiedy będziesz gotowa do spania, idź do łazienki, zrób siusiu, umyj ręce, twarz i zęby.
— Chciałabym pograć na flecie, Bliss.
— Ale tylko trochę i bardzo cicho. Rozumiesz, Fallom? I będziesz musiała skończyć, kiedy ci powiem.
— Tak, Bliss.
Zostali w trójkę, Bliss na jedynym krześle, a Pelorat i Trevize na swoich łóżkach.
— Czy jest jakiś sens zostawać dłużej na tej planecie? — spytała Bliss.
Trevize wzruszył ramionami.
— Nie zdążyliśmy jeszcze poruszyć sprawy Ziemi w związku z tymi starożytnymi instrumentami, a być może moglibyśmy się w ten sposób czegoś dowiedzieć. Może też opłaca się poczekać na powrót rybaków. Oni mogą wiedzieć coś, czego nie wiedzą ci, co zostają w domach.
— Bardzo w to wątpię — powiedziała Bliss. Czy aby tym, co cię tu trzyma, nie są czarne oczy Hiroko?
— Nie rozumiem, Bliss — odparł z irytacją Trevize. — Co cię obchodzą moje sprawy? Dlaczego rościsz sobie prawo do wyrokowania o mojej moralności?
— Nie chodzi o twoją moralność. Chodzi o naszą ekspedycję. Chcesz znaleźć Ziemię, abyś mógł ostatecznie zdecydować, czy masz rację przedkładając Galaxię nad światy izoli. Ja też chcę, żebyś to wreszcie rozstrzygnął. Mówisz, że po to, żeby to zrobić, musisz lecieć na Ziemię, i wydajesz się przeświadczony, że Ziemia krąży wokół tej jasnej gwiazdy. A więc lećmy tam. Przyznaję, że byłoby dobrze uzyskać przedtem jakieś informacje o niej, ale jest dla mnie jasne, że tutaj ich nie zdobędziemy. Nie chcę tu dłużej siedzieć tylko dlatego, że podoba ci się Hiroko.
— Może polecimy — powiedział Trevize. — Daj mi pomyśleć. I zapewniam cię, że Hiroko nie będzie miała żadnego wpływu na moją decyzję.
— Czuję, że powinniśmy polecieć w kierunku Ziemi, choćby po to, żeby się przekonać, czy jest radioaktywna czy nie — rzekł Pelorat. — Nie widzę sensu zostawać tu dłużej.
— Czy aby na pewno nie popychają cię tam ciemne oczy Bliss? — spytał kpiącym tonem Trevize. Prawie zaraz dodał: — Nie, cofam to, Janov. To dziecinne. Niemniej jednak, zupełnie niezależnie od Hiroko, ten świat jest uroczy i muszę powiedzieć, że w innej sytuacji kusiłoby mnie, żeby tu zostać jak najdłużej… Nie uważasz, Bliss, że Alfa obala twoją teorię o izolach?
— W jaki sposób? — spytała Bliss.
— Utrzymujesz, że każdy, naprawdę odizolowany od reszty Galaktyki świat musi stać się niebezpieczny i wrogi.
— Nawet Comporellon — powiedziała Bliss spokojnie — który raczej stroni od uczestnictwa w głównym prądzie życia Galaktyki, mimo że w teorii jest światem stowarzyszonym z Federacją Fundacyjną.
— Ale nie Alfa. Ten świat jest całkowicie odizolowany, ale nie możesz się chyba uskarżać na brak życzliwości i gościnności z ich strony? Karmią nas, dają nam ubranie i schronienie, urządzają festiwale na naszą cześć i namawiają, żebyśmy zostali z nimi dłużej. Co im można zarzucić?
— Najwyraźniej nic. Hiroko oddaje ci nawet swoje ciało.
— Bliss, co się tak do tego przyczepiłaś? — rzekł ze złością Trevize. — Nie oddała mi swego ciała. Oddaliśmy się sobie nawzajem. Był to akt obopólny i dla obojga z nas przyjemny. Zresztą ty sama nie wahasz się oddać swego ciała, jeśli ci to odpowiada.
— Proszę cię, Bliss, daj spokój — powiedział Pelorat. — Golan ma całkowitą rację. Nie możemy się wtrącać do jego prywatnych spraw.
— Dopóki nie dotyczą one nas — powiedziała z uporem Bliss.
— Nie dotyczą was — powiedział Trevize. Daję ci słowo, że odlecimy stąd. Postaramy się uzyskać jeszcze jakieś informacje, ale to nie potrwa długo.
— Nie ufam izolom — powiedziała Bliss — nawet jeśli niosą dary.
Trevize rozłożył ręce.
— A więc wyciągnij wniosek, a potem tak nagnij materiał dowodowy, żeby go uzasadniał. Zupełnie jak…
— Nie mów tego — powiedziała ostrzegawczo Bliss. — Nie jestem kobietą. Jestem Gają. To nie ja, lecz Gaja czuje niepokój.
— Nie ma powodu do… — W tym momencie ktoś lekko zaskrobał w drzwi. Trevize zamarł. Co to? — spytał cicho.
Bliss wzruszyła ramionami.
— Otwórz drzwi i zobacz. Przecież sam nas przekonywałeś, że to przyjazny świat i nic nam nie grozi.
Trevize jednak wahał się, co robić, dopóki zza drzwi nie odezwał się cichy głos:
— Otwórzcie. To ja!
Był to głos Hiroko. Trevize pchnął drzwi.
Hiroko szybko weszła do środka. Miała mokre policzki.
— Zamknij drzwi — wykrztusiła.
— Co się stało? — spytała Bliss.
Hiroko złapała kurczowo Trevizego za rękę.
— Nie mogłam siedzieć i czekać. Starałam się, ale nie mogłam tego znieść. Uciekaj stąd! Wszyscy uciekajcie! Weźcie stąd szybko to dziecko. Zabierajcie statek i uciekajcie z Alfy, dopóki jest ciemno.
— Ale dlaczego? — spytał Trevize.
— Ponieważ w przeciwnym razie umrzesz, a z tobą cała reszta.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na nią w osłupieniu. W końcu Trevize spytał:
— Chcesz powiedzieć, że twoi ziomkowie zabiją nas?
— Już jesteś na drodze ku śmierci — powiedziała Hiroko. Po policzkach spływały jej łzy. — A z tobą twoi towarzysze… Dawno temu nasi uczeni stworzyli wirusa, który dla nas nie jest groźny, ale zabija przybyszów z innych światów. My jesteśmy uodpornieni na jego działanie. — Potrząsnęła z rozpaczą ramieniem Trevizego. — Zostałeś zarażony.
— Jak?
— Kiedy dawaliśmy sobie przyjemność. Jest tylko jeden sposób.
— Ale czuję się zupełnie dobrze.
— Na razie wirus jest uśpiony. Przebudzi się, kiedy wróci flota rybacka. Zgodnie z naszym prawem, muszą o tym postanowić wszyscy — nawet mężczyźni. Na pewno wszyscy postanowią, że musicie umrzeć i dlatego trzymamy was tu, aż do powrotu floty. Odlećcie teraz, póki jest ciemno i nikt nic nie podejrzewa.
— Dlaczego to robicie? — spytała ostro Bliss.
— Dla naszego bezpieczeństwa. Jest nas mało, a mamy dużo. Nie chcemy, żeby niepokoili nas przybysze z innych światów. Jeśli ktoś tu przybędzie, a potem opowie, jak żyjemy, przylecą inni, a zatem kiedy pojawia się u nas jakiś statek, musimy mieć pewność, że już nie odleci.
— Wobec tego dlaczego nas przed tym przestrzegasz? — spytał Trevize.
— Nie pytaj o powód… Nie, powiem wam, skoro znowu to słyszę. Słuchajcie…
Z sąsiedniej izby dobiegał miły dźwięk fletu.
— Nie mogę znieść myśli, że ta muzyka zginie, bo dziecko też będzie musiało umrzeć.
— Czy to właśnie dlatego dałaś Fallom swój flet? — spytał srogim głosem Trevize. — Dlatego, że wiedziałaś, iż po śmierci dziecka wróci do ciebie?
Hiroko zrobiła przerażoną minę.
— Nie, nie przyszło mi to do głowy. A kiedy, po pewnym czasie, uprzytomniłam to sobie, wiedziałam, że nie mogę do tego dopuścić. Uciekajcie, zabierzcie dziecko, a z nim flet, żebym go już nigdy nie widziała. W przestrzeni będziecie bezpieczni, a uśpiony wirus, który teraz znajduje się w tym ciele, po pewnym czasie zginie. W zamian proszę, byście nigdy nie opowiadali o tym świecie, by nikt inny nie dowiedział się o nim.
— Nie będziemy o nim opowiadać — rzekł Trevize.
Hiroko spojrzała na niego. Powiedziała cicho:
— Czy mogę cię jeszcze raz pocałować, zanim odlecicie?
— Nie — odparł Trevize. — Już raz zostałem zarażony i wystarczy. — A potem dodał już mniej szorstko: — Nie płacz. Ludzie zaczną cię pytać, dlaczego płaczesz, a ty nie będziesz im mogła powiedzieć… Mając na względzie twoje obecne starania, aby nas uratować, wybaczam ci to, co mi zrobiłaś.
Hiroko wyprostowała się, otarła starannie wierzchem dłoni policzki, zaczerpnęła głęboko powietrza, powiedziała: — Dziękuję ci za to — i szybko wyszła.
— Zostawimy światło zapalone i odczekamy jeszcze trochę, a potem uciekamy — powiedział Trevize. — Bliss, powiedz Fallom, żeby przestała grać. Pamiętaj oczywiście o tym, żeby zabrać ten flet… A potem szybko na statek, jeśli uda nam się odnaleźć drogę w tych ciemnościach.
— Ja ją odnajdę — powiedziała Bliss. — Na pokładzie zostało moje ubranie, a ono też — choć tylko w niewielkim stopniu — jest częścią Gai. Gaja zawsze bez trudu odnajdzie Gaję. — Zniknęła w drugiej izbie, aby przygotować Fallom do wyjścia.
— Nie myślisz, że mogli uszkodzić statek, aby zatrzymać nas na planecie? — spytał Pelorat.
— Brak im odpowiedniej techniki — odparł ponuro Trevize.
Kiedy wyszła Bliss, prowadząc za rękę Fallom, Trevize zgasił światło.
Potem siedzieli cicho w ciemnościach. Kiedy Trevizę otworzył wreszcie ostrożnie drzwi, wydawało im się, że przesiedzieli tak pół nocy, choć minęło pewnie nie więcej niż pół godziny. Niebo wydawało się trochę zachmurzone, ale było widać gwiazdy. Wysoko na niebie świeciła Kasjopea, z gwiazdą, która być może była słońcem Ziemi, na dolnym końcu, Było bezwietrznie i pusto, żadnych odgłosów.
Trevize powoli wysunął się na dwór, skinąwszy na pozostałych, aby szli za nim. Jego dłoń niemal machinalnie znalazła się przy kolbie bicza neuronowego. Był pewien, że nie będzie musiał z niego skorzystać, ale…
Bliss przesunęła się na czoło. Wzięła za rękę Pelorata, a on podał rękę Trevizemu. Drugą ręką Bliss trzymała Fallom, która z kolei w drugiej dłoni trzymała flet. Badając ostrożnie, w niemal zupełnej ciemności, grunt stopą, Bliss poprowadziła ich — w kierunku, z którego docierała do niej bardzo słaba „gajańskość” jej ubrania.