4. Wzór się skarży.

- Co to takiego? - spytał Perrin, usiłując nie zwracać uwagi na ostry smród gnijącego mięsa. Nie widział żadnych trupów, ale nos mu mówił, że ziemia powinna być nimi usłana.

Stał twarzą ku północy na poboczu Drogi Jehannah, razem z awangardą swojej armii, i omiatał wzrokiem pofałdowaną równinę porośniętą z rzadka drzewami. Trawa, jak i w innych miejscach, miała brązowożółtą barwę, ale im dalej od drogi, tym stawała się ciemniejsza, jakby ją tknęła jakaś choroba.

- Już to kiedyś widziałam - odezwała się Seonid. Drobna, obdarzona bladą karnacją Aes Sedai pochylała się nad skrajem drogi i obracała w dłoniach liść jakiejś małej krzewinki. Miała na sobie suknię z zielonej wełny, znakomicie skrojoną, ale pozbawioną wszelkich ozdób; za całą biżuterię służył jej pierścień z Wielkim Wężem.

Po niebie przetoczył się daleki łoskot gromu. Za Seonid stało sześć Mądrych, wszystkie z rękoma splecionymi na piersiach i nieodgadnionymi obliczami. Perrin nawet nie wziął pod uwagę, że mógłby powiedzieć Mądrym - czy też ich dwóm uczennicom Aes Sedai - by trzymały się z tyłu. A zresztą powinien był uważać siebie za szczęściarza, że to one pozwoliły mu sobie towarzyszyć.

- Tak - przemówiła Nevarin, poszczękując bransoletami, kiedy klękała i brała liść od Seonid. - Byłam na Ugorze jako młoda dziewczyna; mój ojciec uznał, że winnam go zobaczyć. Ta roślina przypomina mi to, co tam zobaczyłam.

Perrin był na Ugorze tylko raz, ale te ciemne cętki były zaiste charakterystyczne. Na jedno z rosnących w oddali drzew sfrunęła sójka. Zaczęła dziobać liście i gałęzie, ale nie znalazłszy nic ciekawego, ponownie wzbiła się do lotu.

Niepokojącą rzeczą było to, iż rośliny tutaj zdawały się w lepszej kondycji niż niejedna z tych, które minęli po drodze. Pokrywały je plamy, ale te rośliny nie tylko żyły, a były wręcz bujne.

„Na Światłość!” - pomyślał Perrin, biorąc do ręki liść od Nevarin. Pachniał rozkładem. „Co to za świat, w którym Ugór staje się słuszną alternatywą?”.

- Mori objechała całe to miejsce - powiedziała Nevarin, wskazując skinieniem głowy Pannę stojącą nieopodal. - Blisko środka jest ciemniejsze. Mori nie udało się zobaczyć, co tam jest.

Perrin trącił piętami boki Stayera. Faile, która ruszyła jego śladem, ani trochę nie pachniała strachem, ale jego zbrojni z Dwu Rzek zawahali się.

- Lordzie Perrinie? - zawołał Wil.

- Raczej nie jest to nic groźnego - rzucił Perrin. - Zwierzęta wchodzą i wychodzą stamtąd nietknięte.

Ugór był groźny tym, co w nim żyło. I jeśli te bestie jakimś sposobem przemieszczały się ku południu, to oni musieli się o tym dowiedzieć. Aielowie podążali za nim bez słowa komentarza. I od czasu, gdy Faile przyłączyła się do niego, Berelain oczywiście też koniecznie chciała być przy nim, wlokąc za sobą Annourę i Galenne. Przynajmniej Alliandre zgodziła się pozostać z tyłu, przejmując pieczę nad obozowiskiem i uchodźcami w trakcie nieobecności Perrina.

Konie się płoszyły, a otoczenie też nie podnosiło im wszystkim nastrojów. Perrin oddychał przez usta, żeby stłumić smród zgnilizny i śmierci. Grunt tutaj był również wilgotny - gdyby chociaż te chmury odeszły, to wtedy porządne słońce osuszyłoby glebę - i konie stąpały po zdradzieckim gruncie, dlatego nie mogli się spieszyć. Łąka w przeważającej części była porośnięta trawą, koniczyną i drobnymi chwastami i im dalej jechali, tym więcej dostrzegali ciemnych plam. Po kilku minutach widzieli więcej brązowych roślin niż zielonych czy żółtych.

W końcu dotarli do niewielkiej kotliny zagnieżdżonej między trzema zboczami. Perrin zatrzymał Stayera. Pozostali zbili się w gromadę dookoła niego. Przed nimi roztaczała się jakaś osobliwa wioska utworzona z chat zbudowanych z dziwnego drewna przypominającego wielkie trzciny, z dachami krytymi strzechą - tyle że ta strzecha była zrobiona z ogromnych liści, o szerokości dwóch męskich dłoni.

Nic tam nie rosło, gleba była bardzo piaszczysta. Perrin wysunął się z siodła i pochylił się, by ją obmacać, rozetrzeć szorstki pył między palcami. Popatrzył po pozostałych. Pachnieli niezrozumieniem.

Ostrożnie poprowadził Stayera do środka wioski. W tym miejscu promieniował Ugór, ale wioska sprawiała wrażenie nim nie tkniętej. Panny rozeszły się z osłoniętymi twarzami, z Sulin na czele Szybko zbadały chaty, przekazując sobie znaki prędkimi gestami i zaraz wróciły.

- Nikogo? - spytała Faile.

- Nikogo - odparła Sulin, ostrożnie opuszczając zasłonę. - To miejsce jest opuszczone.

- Kto też mógł zbudować taką wioskę? - spytał Perrin. - I to w Ghealdan?

- Ona nie została zbudowana tutaj - powiedziała Masuri.

Perrin przeniósł spojrzenie na szczupłą Aes Sedai.

- Ta wioska nie jest typowa dla tego terenu - wyjaśniła Masuri. - Nigdy tutaj nie widziałam takiego drewna.

- Wzór się skarży - rzekła cicho Berelain. - Martwi powstają z grobów, dochodzi do dziwnych zgonów. W miastach znikają izby i psuje się jedzenie.

Perrin podrapał się po brodzie, przypomniawszy sobie tamten dzień, kiedy własny topór usiłował go zabić. Jeśli całe wioski znikały i pojawiały się w innych miejscach, jeśli Ugór wyrastał ze szczelin tam, gdzie Wzór zaczynał się strzępić… Światłości! Jak niedobry obrót przybrały już sprawy?

- Spalcie tę wioskę - powiedział, obracając się do pozostałych. - Użyjcie Jedynej Mocy. Wypalcie tyle skażonych roślin ile tylko się da. Może uda się wam zatrzymać jego dalszą ekspansję. Przeniesiemy wojsko do tamtego obozowiska oddalonego o godzinę drogi i zostaniemy tam jeszcze do jutra, jeśli będziecie potrzebowały więcej czasu.

Przynajmniej tym razem ani Mądre, ani Aes Sedai nie skomentowały nawet pociągnięciem nosa tak bezpośredniego rozkazu.

„Poluj z nami, bracie”.

Perrin znalazł się w wilczym śnie. Mgliście pamiętał, że siedział senny w coraz to mniejszej plamie światła padającego z otwartej lampy, z pojedynczym płomykiem drżącym na czubku, w oczekiwaniu na raport od kobiet, które miały się zająć dziwną wioską. Czytał Podróże Jaina Długi Krok, które Gaul znalazł wśród rzeczy wyratowanych z Malden.

A teraz leżał na plecach na samym środku wielkiego pola porośniętego trawą, tak wysoką, że sięgałaby do pasa dorosłego człowieka. Gapił się na niebo, czując, jak źdźbła drżące na wietrze ocierają mu się o policzki i ręce. Na niebie wrzała ta sama burza co w świecie jawy. Tu bardziej gwałtownie.

Wpatrzony w niebo - pole widzenia miał okolone łodygami brunatnych albo zielonych traw i pędami dzikiego prosa - niemalże czuł, że burza rozrasta się, że jest coraz bliżej. Zdawała się spełzać z nieba po to, żeby go pochłonąć.

„Młody Byku! Przybywaj! Przybywaj na polowanie!”.

To był głos wilczycy. Perrinowi instynkt podpowiedział, że ona nazywa się Tancerka Dębów, a to dlatego, że jako szczenię uganiała się wśród młodych drzewek. I byli też inni. Zaklinacz. Brzask. Iskra. Bezkres. Wołało go kilkanaście wilków, żywych wilków, pogrążonych we śnie, albo duchy tych, które już nie żyły.

Wołały do niego mieszaniną zapachów, obrazów i dźwięków. Odorem kozła wiosną, którego roztańczone kopyta zostawiają ślady w ziemi. Wonią spadłych liści miażdżonych przez łapy biegnących wilków. Powarkiwaniami zwycięstwa, dreszczem podniecenia przepełniającym rozpędzoną watahę.

Zaproszenia obudziły coś ukrytego w nim głęboko, wilka, którego starał się trzymać tam na uwięzi. Ale wilka nie da się długo trzymać na uwięzi. Albo ucieka, albo umiera; nie jest w stanie wytrzymać niewoli. Pragnął poderwać się na nogi i wysłać w świat radosną wieść, że przyjmuje zaproszenie, pragnął zagubić się w stadzie. Był Młodym Bykiem i witano go tam z radością.

- Nie! - zawołał, siadając prosto i chwytając się za głowę. - Nie zatracę się wśród was.

Skoczek siedział na trawie po jego prawej ręce. Wielki, szary wilk przyglądał się uważnie Perrinowi złotymi, niemrugającymi ślepiami, w których odbijały się błyskawice tańczące po niebie. Trawa sięgała mu do karku.

Perrin odjął dłoń od swojej głowy. Powietrze było ciężkie, pełne wilgoci i pachniało deszczem. Przez woń aury i suchego pola przebijał się zapach cierpliwości Skoczka.

„Masz zaproszenie, Młody Byku” - takie przesłanie przesłał mu Skoczek.

- Nie mogę polować z wami - wyjaśnił Perrin. - Rozmawialiśmy już o tym, Skoczek. Zatracam się. Kiedy wchodzę do bitwy, staję się rozjuszony. Jak wilk.

„Jak wilk?” - powtórzył Skoczek. „Młody Byku, ty jesteś wilkiem. I człowiekiem. Przybywaj polować”.

- Powiedziałem ci, że nie mogę! Nie pozwolę, by mnie to pochłonęło. - Przypomniał sobie pewnego młodzieńca ze złotymi oczami, zamkniętego w klatce, pozbawionego wszelkiego człowieczeństwa. Nazywał się Noam - Perrin widział go w wiosce o nazwie Jarra.

„Światłości” - pomyślał. „To niedaleko stąd”. A w każdym razie niedaleko od tego miejsca, gdzie jego ciało drzemało w prawdziwym świecie. Jarra znajdowała się w Ghealdan. Dziwny zbieg okoliczności.

„Tam, gdzie blisko jest jakiś ta’veren, nie dochodzi do zbiegów okoliczności”.

Zmarszczył brwi, unosząc się z miejsca i omiatając spojrzeniem krajobraz. Moiraine powiedziała mu, że w Noamie nie pozostało nic ludzkiego. Taki los spotykał wilczego brata, jeśli dał się w całości pochłonąć przez wilka.

- Albo nauczę się nad tym panować, albo będę musiał wygnać z siebie wilka - powiedział Perrin. - Nie ma już czasu na kompromisy, Skoczku.

Od Skoczka powiało niezadowoleniem. Nie lubił tego czegoś, co nazywał ludzkim dążeniem do sprawowania kontroli nad wszystkim.

„Przybywaj” - wysłał przesłanie Skoczek, powstając wśród traw. „Przybywaj polować”.

- Ja…

„Przybywaj się uczyć” - wysłał Skoczek, wyraźnie zniecierpliwiony. „Zbliża się Ostatnie Polowanie”.

Przesłania od Skoczka zawierały obraz młodego szczeniaka, który po raz pierwszy dopada i zabija swoją ofiarę. To i lęk o przyszłość - normalnie niewilczy atrybut. Ostatnie Polowanie przynosiło zmianę.

Perrin zawahał się. Podczas poprzedniej wizyty w wilczym śnie zażądał od Skoczka, by ten go nauczył, jak się przejmuje władzę nad miejscem. Bardzo niestosowne w przypadku młodego wilka - rodzaj wyzwania rzuconego starszeństwu - ale reakcja była. Skoczek przybył go uczyć, ale on miał to robić tak, jak robi to wilk.

- Przepraszam - powiedział Perrin. - Będę z wami polował, ale nie wolno mi zatracić siebie.

„To, co ty myślisz” -wysłał Skoczek, wyraźnie niezadowolony. Jak ty możesz myśleć takimi obrazami, w których nie ma nic?”. I zaraz potem pojawiły się wizje pustki - pustego nieba, nory, w której nikogo nie było, jałowej ziemi. Jesteś Młodym Bykiem. Zawsze będziesz Młodym Bykiem. Jak możesz zatracić Młodego Byka? Spójrz w dół, a zobaczysz jego łapy. Ugryź, jego kły zabiją. Tego się nie traci”.

- Ja odwołuję się do człowieczeństwa.

„Te same puste słowa, bez końca” - odpowiedział mu Skoczek.

Perrin zrobił głęboki wdech, wsysając i wypuszczając zbyt wilgotne powietrze.

- Jak sobie chcesz - odparował i w jego dłoniach pojawił się młotek i nóż. - Chodźmy.

„Polujesz na zwierzynę za pomocą swoich kopyt?”. Obraz byka, który zapomniał o swoich rogach, tylko usiłuje wskoczyć na grzbiet jelenia i wdeptać go w ziemię.

- Masz rację. - W dłoni Perrina pojawił się znienacka długi łuk z Dwu Rzek. Nie był tak dobry w strzelaniu jak Jondyn Barran albo Rand, ale radził sobie ze swoim łukiem.

Skoczek posłał byka przeciwko jeleniowi. Perrin warknął, wysyłając w odpowiedzi przesłanie z wilczymi pazurami, którymi atakował jelenia z dystansu, ale ta wizja chyba tylko jeszcze bardziej rozbawiła Skoczka. Sam Perrin, mimo iż poirytowany, musiał przyznać, że to dość zabawny obraz.

Skoczek rozesłał ten obraz do innych wilków, sprawiając, że zawyły z rozbawieniem, aczkolwiek większość chyba wolałaby, aby byk skakał po grzbiecie jelenia. Perrin znowu zawarczał i ruszył w pościg za Skoczkiem w stronę odległego lasu, gdzie czekały pozostałe wilki.

Kiedy tak biegł, trawy zdawały się coraz to gęstsze. Spowalniały jego bieg, niczym splątane leśne poszycie. Skoczek niebawem go wyprzedził.

„Biegnij, Młody Byku!”.

„Staram się” - odpowiedział mu Perrin.

„Nie tak jak przedtem!”.

Perrin wciąż przedzierał się przez trawy. To dziwne miejsce, ten cudowny świat, po którym biegały wilki, potrafił być odurzający. I niebezpieczny. Skoczek już dawniej przestrzegał go przed tym i to nie raz.

„Niebezpieczeństwa na jutro. Ignoruj je teraz” - powiedział mu Skoczek, coraz bardziej oddalony. „Zmartwienia są dla dwunożnych”.

„Nie mogę lekceważyć moich problemów!” - pomyślał w odpowiedzi Perrin.

„A jednak często to robisz” - odparł Skoczek.

Była w tym prawda - więcej prawdy, niż wilk o tym wiedział. Perrin wtargnął na jakąś polanę i zatrzymał się. Tu, na ziemi, leżały trzy metalowe przedmioty, które wykuł w swoim wcześniejszym śnie. Duża gruda wielkości dwóch pięści, spłaszczony pręt, cienki prostokąt. Prostokąt jarzył się żółtoczerwono, osmalając okalającą go trawę.

Metalowe bryły zniknęły w jednej chwili, aczkolwiek skwierczący prostokąt pozostawił po sobie wypalone miejsce. Perrin zadarł głowę, szukając wilków. Przed nim, na niebie nad drzewami, otworzyła się wielka dziura wypełniona czernią. Nie umiał określić, jak to daleko od niego, ale mimo że była oddalona, zdawała się dominować nad wszystkim, co znajdowało się w polu jego widzenia.

Stał tam Mat. Walczył sam z sobą. Kilkunastu różnych mężczyzn miało jego twarz, wszyscy ubrani w różne znakomite przyodziewki. Zrobił wymach włócznią, ale nie widział cienistej postaci podkradającej się do niego od tyłu, z zakrwawionym nożem w ręku.

- Mat! - krzyknął Perrin, ale wiedział, że to na nic. To, co widział, to był jakiś sen albo wizja przyszłości. Upłynęło już sporo czasu, odkąd po raz ostatni oglądał takie sceny. Prawie uwierzył, że przestaną go nawiedzać.

Odwrócił się i w tym momencie w niebie otworzyła się kolejna mroczna luka. Ujrzał owce, biegnące stadnie w stronę lasu. Ścigały je wilki, a w lesie czekała jakaś straszliwa, niewidzialna bestia. Był tam, w tym śnie, czuł wszystko zmysłami. Tylko kogo on ścigał i dlaczego? Coś było jakby nie tak z tymi wilkami.

Trzecia mroczna czeluść, z boku. Faile, Grady, Elyas, Gaul… wszyscy szli w stronę urwiska, a za nimi tysiące innych.

Wizja zamknęła się. Skoczek znienacka dał susa w tył, lądując obok Perrina, zatrzymując się z poślizgiem. Nie mógł był widzieć tamtych czarnych dziur; ani razu nie objawiły się przed jego ślepiami. Przyjrzał się za to z pogardą wypalonemu miejscu i przesłał obraz Perrina, niechlujnego Perrina, ze zmętniałym spojrzeniem, z nieprzystrzyżonymi włosami i brodą, w złachmanionym odzieniu. Perrin przypomniał sobie tamten epizod; to było na samym początku niewoli Faile.

Naprawdę wyglądał tak źle? Światłości, sprawiał wrażenie oberwańca. Niemalże jakiegoś żebraka. Czy raczej przypominał… Noama?

- Przestań mieszać mi w głowie! - zaprotestował Perrin. - Taki się stałem, bo zależało mi na znalezieniu Faile, nie dlatego, że uległem wilkom!

„Najmłodsze szczeniaki zawsze obwiniają starszych ze stada”. Skoczek znowu szarżował przez trawy.

Co to oznaczało? Zapachy i obrazy mąciły mu w głowie. Warcząc, pognał przed siebie, pozostawiając za sobą polanę i ponownie wskakując między trawy. Źdźbła znowu stawiały mu opór. To przypominało walkę z prądem. Skoczek pomknął do przodu.

- Zaczekaj na mnie, ażebyś sczezł! - wrzasnął Perrin.

Jeśli się czeka, to się traci zdobycz.

„Biegnij, Młody Byku!”.

Perrin zazgrzytał zębami. Skoczek zamienił się już w daleką plamkę, prawie dobiegał do drzew. Perrin pragnął się zastanowić nad tymi wizjami, ale nie było czasu. Wiedział, że jeśli zgubi Skoczka, to już go więcej nie zobaczy tej nocy. „I dobrze” - pomyślał z rezygnacją.

Ziemia kolebała się dookoła niego, trawy pędziły jedną zamazaną plamą. Było tak, jakby jednym krokiem pokonał przestrzeń stu kroków. Dał kolejny, znów gnając w przód. Pozostawił za sobą rozmazaną, bladą plamę.

Trawy rozdzielały się przed nim. Wiatr wiał mu w twarz. Tamten pierwotny wilk w jego wnętrzu ocknął się. Perrin dotarł do drzew i zwolnił. Teraz każdy krok równał się skokowi na jakieś dziesięć stóp. Pozostałe wilki były tam, uformowały się i podniecone zaczęły biec razem z nim.

„Dwie stopy, Młody Byku?” - spytała Tancerka Dębów. Była młodą wilczycą, jasno umaszczoną, niemalże na biało, z ciemnymi pasmami na prawym boku.

Nie odpowiedział, ale udzielił sobie pozwolenia na ten bieg razem z nimi między drzewami. To, co przedtem wyglądało jak niewielki zagajnik, stało się rozległym lasem. Perrin przemieszczał się między pniami i paprociami, ledwie czując pod stopami ziemię.

W taki sposób należało biec. Z energią. Pokonywał susami powalone kłody, jego skoki wynosiły go tak wysoko, że włosami ocierał się o konary. Lądował gładko. Las należał do niego. Należał do niego i on to rozumiał.

Jego troski zaczęły się ulatniać. Akceptował teraz stan rzeczy taki, jaki był, już bez lęku o to, jaki może się stać. Te wilki były jego braćmi i siostrami. Biegnące wilki w prawdziwym świecie prezentowały się jako arcydzieła równowagi i kontroli. Tutaj - gdzie zasady rządzące naturą uginały się od ich woli - były czymś o wiele lepszym. Wilki uskakiwały na boki i odbijały się od pni drzew, nic ich nie trzymało przy ziemi. Niektóre autentycznie dopadały do konarów, szybowały z gałęzi na gałąź.

Wszystko było takie radosne. Czy kiedykolwiek czuł w sobie tyle życia? Że z jednej strony jest tylko cząstką otaczającego go świata, a jednocześnie jego władcą? Szorstkie, królewskie skórzane drzewa rosły na przemian z cisami i gdzieniegdzie ozdobnymi krzewami lindery w pełnym rozkwicie. Wybił się w powietrze, kiedy mijał taki krzew, i podmuch jego lotu przez powietrze strącił burzę purpurowego kwiecia z gałęzi. Tamci mknęli obok niego wirującą plamą, pochwyceni w te same prądy, otulając go swym słodkim zapachem.

Wilki zaczęły wyć. Ludzie nie odróżniali jednego wycia od drugiego. Dla Perrina każdy głos był odrębny. Słyszał wycie zadowolenia, zachętę do polowania.

„Zaczekaj. Tego się właśnie obawiałem! Nie mogę dać się uwięzić w pułapce. Jestem człowiekiem, nie wilkiem”.

W tym jednak momencie pochwycił woń jelenia. Potężnego zwierzęcia, wartościowej zdobyczy. Ten jeleń dopiero co szedł tą drogą. Perrin próbował się pohamować, ale pragnienie okazało się przemożne. Pognał szlakiem wyznaczonym przez zapach. Wilki, w tym Skoczek, nie wyprzedziły go. Biegły z nim, wionąc zapachem zadowolenia, pozwalając mu gnać na ich czele.

Był zwiastunem, sednem, szpicą ataku. Za nim rozlegał się ryk polowania. Wyglądało to tak, jakby wiódł za sobą łoskoczące fale oceanu. I hamował je jednocześnie.

„Nie powinienem ich spowalniać” - pomyślał.

I wtedy padł na czworaki, odrzuciwszy swój łuk na bok, zapominając o nim; jego ręce i nogi stały się łapami. Ci za nim znowu zawyli, wychwalając ten widok. Młody Byk naprawdę do nich dołączył.

Jeleń biegł w przedzie. Młody Byk wypatrzył go między drzewami. Zwierzę było olśniewająco białe, z porożem składającym się z co najmniej dwudziestu sześciu odnóg, zimowe futro już mu wyliniało. Był ogromny, większy od konia. Obrócił się, popatrzył czujnie na stado. Spojrzał Perrinowi w oczy i Perrin wyczuł woń jego strachu. A potem potężnym spięciem zadnich kończyn - zrywem napiętych mięśniami boków - jeleń zeskoczył ze szlaku.

Młody Byk zawył swoje wyzwanie, mknąc przez poszycie w pogoni za jeleniem. Wielkie, białe zwierzę gnało przed siebie, każdym skokiem biorąc odległość równą dwudziestu krokom. Ani nie zderzyło się z konarem, ani nie utraciło oparcia dla kopyt, mimo że leśne podłoże było porośnięte śliskim, zdradzieckim mchem.

Młody Byk ścigał go precyzyjnie, stawiając łapy tam, gdzie zaledwie kilka chwil wcześniej opadły kopyta, dopasowując każdy krok. Słyszał dyszenie jelenia, widział pot pieniący się na jego sierści, czuł woń jego strachu.

Ale nie. Młody Byk nie mógł zaakceptować tego pośledniejszego zwycięstwa, jakim byłoby zagonienie jego ofiary. Czuł smak krwi w gardle pompowanej co sił przez zdrowe serce. Wygra ze swoją ofiarą.

Zaczął różnicować susy, nie biegnąc już po tej samej ścieżce co jeleń. Musiał zabiec mu drogę, nie ścigać go! W zapachu jelenia pojawiło się więcej trwogi, co sprawiło, że Młody Byk gnał teraz jeszcze prędzej. Jeleń umknął w prawo i Młody Byk skoczył, uderzając w prosty pień drzewa wszystkimi czterema łapami i odbijając się pod kątem, by zmienić kierunek biegu. Ten manewr sprawił, że zyskał tyle, ile trwa jedno uderzenie serca.

Niebawem mknął o dystans jednego oddechu za jeleniem, każdy skok przybliżał go o kilka cali do jego kopyt. Zawył i jego bracia i siostry zawtórowali mu z tyłu. Stali się jednością w tym polowaniu. Ale Młody Wilk prowadził.

Jego wycie przeszło w warkot triumfu, kiedy jeleń znowu się odwrócił. Pojawiła się szansa! Młody Byk przeskoczył przez kłodę powalonego drzewa i uchwycił szczękami kark zwierzęcia. Poczuł smak potu, futra, ciepłej krwi zbierającej się wokół kłów. Pociągnął jelenia na ziemię całym swoim ciężarem. Kiedy się przetaczali, Młody Byk nie zwalniał uścisku, przyduszając do leśnego podłoża swoją ofiarę, której skóra już się pokryła koronką z czerwonej krwi.

Wilki zawyły zwycięsko, a on poluzował na chwilę, zamierzając przegryźć zwierzęciu szyję i zabić. Już nic innego nie istniało. Las zniknął. Wycie ucichło. Było tylko zabijanie. Słodycz zabijania.

Jakiś kształt spadł na niego z miażdżącym impetem, ciskając go w krzaki. Młody Byk potrząsnął głową, oszołomiony, i zawarczał. Powstrzymał go inny wilk. Skoczek! Dlaczego?

Jeleń poderwał się na nogi i znowu pomknął przez las. Młody Byk zawył z wściekłością, gotując się, by za nim pobiec. Skoczek znowu na niego naskoczył, rzucając się całym swoim ciężarem.

„Jeśli on tu umrze, to umrze ostatnią śmiercią” - wysłał przesłanie Skoczek. „To polowanie się skończyło, Młody Byku. Zapolujemy innym razem”.

Młody Byk omal nie odwrócił się, żeby zaatakować Skoczka. Ale nie. Próbował już tego kiedyś i to był błąd. Nie był wilkiem. Był…

Perrin leżał na ziemi, czując smak obcej krwi, oddychając głęboko, z twarzą ociekającą potem. Z wysiłkiem podźwignął się na kolana, potem usiadł, dysząc, otrząsając się z tamtego pięknego, zatrważającego polowania.

Wilki przysiadły, nic nie mówiąc. Skoczek leżał obok Perrina, ułożywszy swój posiwiały łeb na postarzałych łapach.

- Tego się właśnie boję - odezwał się w końcu Perrin.

„Nie, ty się tego nie boisz” - przesłał swoją myśl Skoczek.

- Ty mi mówisz, co ja czuję?

„Nie pachniesz strachem” - odpowiedział Skoczek.

Perrin położył się na plecach, wbijając wzrok w wiszące nad nim konary, miażdżąc pod sobą gałązki i liście. Serce wciąż mu łomotało po biegu.

- To w takim razie martwię się tym.

„Martwić się to nie to samo, co się bać” - stwierdził Skoczek w przesłaniu. „Po co mówić jedno, a czuć co innego? Martwię się, martwię, martwię. Tylko to robisz”.

- Nie. Ja również zabijam. Jeśli zamierzasz nauczyć mnie panowania nad wilczym snem, to czy tak to właśnie będzie wyglądało?

„Tak”.

Perrin spojrzał w bok. Krew jelenia zalała wyschniętą kłodę. Ciemna plama wsiąkała już w drewno. Uczenie się w ten sposób popchnie go na skraj stania się wilkiem.

Ale unikał tej kwestii zbyt długo. To wyglądało tak, jakby robił podkowy w kuźni, ale te najtrudniejsze i najbardziej wymagające sztuki pozostawiał nietknięte. Polegał na swoim zmyśle zapachu, szukając kontaktu z wilkami, kiedy ich potrzebował, ale poza tym ignorował je.

Nie da się stworzyć jakiejś rzeczy, jeśli się nie zrozumie, czym są jej poszczególne części. Nie będzie wiedział, jak sobie radzić z wilkiem w jego wnętrzu - albo jak go odrzucić - dopóki nie zrozumie wilczego snu.

- Bardzo dobrze - powiedział Perrin. - Niech tak będzie.

Galad przemierzał truchtem obozowisko na grzbiecie Chrobrego. W którąkolwiek stronę spojrzał, widział Synów, którzy rozstawiali namioty i wykopywali doły na ogniska, szykując się do nocnego spoczynku. Jego ludzie codziennie maszerowali niemalże do zmroku, a potem wstawali wcześnie następnego ranka. Im prędzej dotrą do Andoru, tym lepiej.

Tamte bagna przez Światłość przeklęte mieli już za sobą; teraz przemierzali otwarte równiny porośnięte trawą. Może byłoby szybciej, gdyby zboczyli na wschód i dotarli do jednego z wielkich traktów biegnących na północ, ale tak nie byłoby bezpiecznie. Za wszelką cenę należało się trzymać z dala od przemarszu armii Smoka Odrodzonego i Seanchanów. Światłość opromieniała Synów, ale niejeden waleczny bohater zginął pod Światłością. Bez groźby śmierci nie było męstwa, jednak Galad wolał, by Światłość go opromieniała wtedy, gdy jeszcze będzie nabierał oddechu.

Rozbili obóz w pobliżu Drogi Jehannah. Mieli ją przekroczyć rankiem i dalej maszerować na północ. Galad wysłał patrol, który miał obserwować drogę. Chciał wiedzieć, jakich to podróżników przyciąga do siebie ten gościniec, a poza tym miał braki w zaopatrzeniu.

Starając się ignorować ból, którym go nękały rozmaite rany na ciele, kontynuował swój objazd w towarzystwie grupki konnych asystentów. Obozowisko było uporządkowane i schludne. Namioty stały w grupach przynależących do konkretnych legionów, tworząc koncentryczne pierścienie bez żadnych prostych ścieżek pomiędzy. Miało to zdezorientować i spowolnić atak.

Pewną część obozu, niemalże w samym jego środku, pozostawiono pustą. Luka w szyku tam, gdzie niegdyś rozstawiali swoje namioty Śledczy. Nakazał Śledczym się rozproszyć, po dwóch na każdą kompanię. Gdyby Śledczy tak się nie odróżniali, to być może czuliby silniejszą więź z pozostałymi Synami. Galad powierzył swej pamięci, że powinien rozrysować nowy plan obozu, który eliminowałby ową lukę.

On i jego towarzysze minęli to miejsce i jechali dalej. Galad dokonywał tych objazdów po to, aby go zobaczono i zaiste, Synowie salutowali mu po drodze. Dobrze zapamiętał słowa, które powiedział mu kiedyś Gareth Bryne: „Do najważniejszych funkcji wypełnianych przez generała należy nie tyle podejmowanie decyzji, ile przypominanie ludziom, że jest ktoś, kto będzie podejmował decyzje”.

- Lordzie Kapitanie Komandorze - odezwał się jeden z asystujących mu ludzi. Brandel Vordarian. Był starszym człowiekiem, najstarszym z lordów kapitanów, którzy służyli pod Galadem. - Radzę ci, abyś raz jeszcze rozważył kwestię, czy wysłać ten list.

Vordarian jechał tuż obok Galada. Przy jego drugim boku jechał Trom, za nimi zaś Golever i Harnesh, w zasięgu słuchu. Nieco dalej podążał Bornhald, który tego dnia był osobistym strażnikiem Galada.

- Ten list musi zostać wysłany - odparł Galad.

- Mnie to zakrawa na lekkomyślność, Lordzie Kapitanie Komandorze - upierał się przy swoim Vordarian. Gładko ogolony Andoranin o pszenicznych włosach przyprószonymi srebrem był potężnie zbudowanym mężczyzną. Galad znał słabo jego rodzinę, pośledniejszą szlachtę związaną z dworem jego matki.

Tylko głupiec nie słuchał rad starszych i mądrzejszych od siebie. Ale też tylko głupiec przyjmował wszystkie rady, jakich mu udzielano.

- Może to i lekkomyślność - odparł Galad - ale tak należy postąpić. - List był adresowany do pozostałych Śledczych i Synów pod kontrolą Seanchan. Byli tacy, którzy nie poszli z Asunawą. W tym liście Galad wyjaśniał, co zaszło, i nakazywał im zgłosić się do niego najprędzej, jak to możliwe. Było mało prawdopodobne że któryś przybędzie, ale ci inni mieli prawo wiedzieć, co zaszło.

Lord Vordarian westchnął, po czym zrobił miejsce Harneshowi który właśnie podjechał do Galada. Łysy mężczyzna podrapał się bezwiednie po bliźnie w miejscu, gdzie kiedyś miał lewe ucho.

- Dość już na temat listu, Vordarian. Nadwyrężasz moją cierpliwość tą gadaniną.

Galad wiedział na podstawie własnych obserwacji, że wiele rzeczy nadwyrężało cierpliwość Murandianina.

- Masz inne sprawy, które chciałbyś omówić, zakładam? - Galad wskazał skinieniem głowy dwóch Synów rąbiących kłody którzy na moment przerwali pracę, by mu zasalutować.

- Powiedziałeś Bornhaldowi, Byarowi i innym, że planujesz dla nas sojusz z wiedźmami z Tar Valon!

Galad przytaknął.

- Rozumiem, że taki pomysł może być niepokojący, ale jak się nad nim zastanowisz, to sam stwierdzisz, że to jedynie słuszna decyzja.

- Przecież te wiedźmy to zło wcielone!

- Być może - odparł Galad. Dawniej byłby oponował. Ale z kolei pod wpływem tego, co mówili inni Synowie, a także tego, co te z Tar Valon zrobiły jego siostrze, zaczęły nachodzić go myśli, że jest może zbyt miękki wobec Aes Sedai. - Nawet jeśli są złem wcielonym, lordzie Harnesh, to wszakże nic nie znaczą w porównaniu z Czarnym. Nadciąga Ostatnia Bitwa. Czy zaprzeczysz?

Harnesh i pozostali popatrzyli na niebo, już od tygodni przygnębiająco zasnute chmurami. Poprzedniego dnia kolejny ich człowiek zapadł na jakąś dziwną chorobę: żuki wypełzały mu z ust, kiedy kaszlał. Zapasy kurczyły się, bo coraz więcej żywności się psuło.

- Nie, nie zaprzeczę - mruknął Harnesh.

- To w takim razie winieneś się radować - powiedział Galad - bo droga jawi się wyraźnie. Musimy stanąć do walki w Ostatniej Bitwie. Nasze przywództwo tam być może wskaże właściwy kierunek tym licznym, którzy nami wzgardzili. A jeśli nie, to i tak będziemy walczyli, bo to nasz obowiązek. Czy zaprzeczasz temu, lordzie kapitanie?

- Jeszcze raz nie. Ale wiedźmy, mój Lordzie Kapitanie Komandorze?

Galad potrząsnął głową.

- Nie potrafię tu wymyślić żadnej okrężnej drogi. Potrzebujemy sojuszników. Rozejrzyj się, lordzie Harnesh. Ilu Synów mamy? Nawet licząc najświeższych rekrutów, mamy mniej niż dwadzieścia tysięcy. Nasza forteca wpadła w cudze ręce. Nie dysponujemy ani żadnym wsparciem, ani aliansem, a wielkie narody świata brzydzą się nami. Nie, nie zaprzeczaj! Wiesz, że to prawda.

Galad popatrzył w oczy otaczającym go ludziom, którzy jeden po drugim mu potakiwali.

- Śledczy są winni - burknął Harnesh.

- Częścią winy należy ich obarczać - zgodził się Galad. - Ale jest tak również dlatego, że ci, którzy czynią zło, patrzą z obrzydzeniem i odrazą na tych, którzy opowiadają się za słuszną sprawą.

Pozostali znów przytaknęli.

- Musimy stąpać ostrożnie - rzekł Galad. - W przeszłości męstwo i być może nadgorliwość Synów separowały od nas tych, którzy winni byli stać się naszymi sojusznikami. Moja matka zawsze twierdziła, że zwycięstwo dyplomacji nie bierze się z tego, że każdy dostał to, czego chciał. Wręcz przeciwnie, każdy nabierał przekonania, że z nią wygrał, i czuł się zachęcony do występowania z jeszcze bardziej wydumanymi roszczeniami. Cała sztuka polega nie na zaspokajaniu wszystkich, tylko na sprawieniu, by wszyscy poczuli, że osiągnęli najlepszy możliwy rezultat. Muszą się czuć na tyle zaspokojeni, by robili to, czego od nich chcesz, a jednocześnie na tyle niezadowoleni, by wiedzieli, że z nimi wygrałeś.

- A co to ma wspólnego z nami? - spytał z tyłu Golever. - Nami nie rządzi żadna królowa czy król.

- Owszem - odparł Galad - i to właśnie przeraża monarchów. Dorastałem na dworze Andoru. Wiem, jakie było zdanie matki względem Synów. Przy okazji jakichkolwiek kontaktów z nimi robiła się albo sfrustrowana, albo stwierdzała, że musi ich sobie absolutnie podporządkować. Tymczasem my nie możemy pozwalać na żadną z tych dwóch reakcji! Władcy tych ziem powinni nas szanować, a nie nienawidzić.

- Sprzymierzeńcy Ciemności - mruknął Harnesh.

- Moja matka nie była Sprzymierzeńcem Ciemności - rzekł cicho Galad.

Harnesh zaczerwienił się.

- Ją wyłączając, ma się rozumieć.

- Przemawiasz jak Śledczy - wskazał Galad. - Każdego, kto jest w opozycji wobec nas, podejrzewasz, że jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Wielu takich pozostaje pod wpływem Cienia, ale wątpię, by to było świadome. To właśnie tu Ręka Światłości pobłądziła. Śledczy często nie potrafili odróżnić zatwardziałego Sprzymierzeńca Ciemności od człowieka, który uległ wpływom Sprzymierzeńców Ciemności, względnie od kogoś, kto zwyczajnie nie zgadzał się z Synami.

- Cóż więc mamy począć? - spytał Vordarian. - Ulegać kaprysom monarchów?

- Jeszcze nie wiem, co robić - wyznał Galad. - Będę o tym myślał. Znajdę właściwą drogę. Nie możemy być pieskami salonowymi królów i królowych. A jednak zastanówcie się, ile moglibyśmy osiągnąć w granicach jakiegoś kraju, gdybyśmy nie potrzebowali całego legionu do zastraszenia tamtejszego władcy, aby móc swobodnie działać.

Pozostali przytaknęli mu. Wiedział, że dał im do myślenia.

- Lordzie Kapitanie Komandorze! - zawołał ktoś.

Galad odwrócił się i zobaczył Byara, który galopował w jego stronę na białym koniu. Koń należał do Asunawy; Galad go nie chciał, bo wolał swojego gniadosza. Zatrzymał swoją grupę, kiedy odziany w nieskazitelnie białą tunikę Byar był już blisko. Nie zaliczał się do najbardziej lubianych ludzi w obozie, ale dowiódł swej lojalności.

A jednak nie miało go być w obozie.

- Kazałem ci strzec Drogi Jehannah, Synu Byar - rzekł surowo Galad. -To miało obowiązywać jeszcze dobre cztery godziny.

Byar zatrzymał się i zasalutował.

- Lordzie Kapitanie Komandorze. Pojmaliśmy grupę podejrzanych podróżników na drodze. Co każesz z nimi zrobić?

- Pojmaliście ich? - spytał Galad. - Kazałem wam obserwować drogę, a nie brać jeńców.

- Lordzie Kapitanie Komandorze, jak mamy poznać charakter tych, którzy tamtędy jadą, jeśli z nimi nie porozmawiamy? - odparł Byar. - Kazałeś nam wypatrywać Sprzymierzeńców Ciemności.

Galad mimo woli westchnął.

- Kazałem wam pilnować, czy nie przemieszczają się tędy jakieś wojska, względnie wypatrywać kupców, których warto byłoby zagadnąć, Synu Byar.

- Ci Sprzymierzeńcy Ciemności mają jakieś towary - wytłumaczył Byar. - Wydaje się, iż mogą to być kupcy.

Galad jeszcze raz westchnął. Nikt nie mógł podważyć oddania Byara - towarzyszył Galadowi w potyczce z Valdą, choć mogło to oznaczać kres jego kariery. A jednak istniało jeszcze coś takiego jak przesadny zapał.

Szczupły oficer wyglądał na zakłopotanego. Cóż, polecenia Galada nie były zbyt precyzyjne. Będzie to musiał zapamiętać na przyszłość, szczególnie w odniesieniu do Byara.

- Pokój - powiedział Galad. - Nie zrobiłeś nic złego, Synu Byar. Ilu tych jeńców jest?

- Dziesiątki, Lordzie Kapitanie Komandorze. - Byarowi wyraźnie ulżyło. - Jedź za mną.

Zawrócił wierzchowca. Ze świeżo wykopanych dołów już wykwitały ogniska, na których miała być gotowana wieczerza. W powietrzu unosiła się woń palącego się drewna. Do uszu Galada wpadały strzępki rozmów, kiedy przejeżdżał obok żołnierzy. Co Seanchanie zrobili z tamtymi Synami, którzy pozostali za nimi? Czy Illian rzeczywiście podbił Smok Odrodzony, czy też jakiś fałszywy Smok? Ludzie gadali o jakimś ogromnym kamieniu, który spadł z nieba daleko na północy, w Andorze, niszcząc całe miasto i pozostawiając krater.

Ludzie gadali, zdradzając w ten sposób, że się czegoś obawiają. A winni byli rozumieć, że z obaw nie wynika nic użytecznego. Nikt nie potrafił przewidzieć, jak będzie obracało się Koło.

Jeńcy Byara posiadali zaskakująco dużą liczbę ciężko obładowanych wozów, może sto albo i więcej. Zgromadzili się teraz przy swoim dobytku i popatrywali na Synów z jawną wrogością. Galad zmarszczył czoło, dokonując prędkiej inspekcji.

- Niezgorsza karawana - zauważył cicho Bornhald jadący u jego boku. - Kupcy?

- Nie - odrzekł cicho Galad. - To podróżne meble, zwróćcie uwagę na te kołki z boku, dzięki którym można je przenosić w częściach. Worki z owsem dla koni. Te toboły z płótna na tyle wozu po prawej to narzędzia kowala. Widzicie te wystające młoty?

- Na Światłość! - wyszeptał Bornhald. Też je teraz dostrzegł. To była grupa zaopatrująca armię znacznych rozmiarów. Tylko gdzie byli żołnierze?

- Bądźcie gotowi ich rozdzielić - nakazał Galad Bornhaldowi, zsiadając z konia. Podszedł do wozu, który stał na czele karawany. Mężczyzna, który nim powoził, miał tęgą sylwetkę i ogorzałą twarz. Jego włosy były ułożone w taki sposób, by z miernym skutkiem ukrywały sporą łysinę. Nerwowo miął w dłoniach kapelusz z brązowego filcu, zza pasa grubej kurty wystawały rękawice. Galad nie widział, by miał przy sobie jakąś broń.

Obok wozu stało jeszcze dwóch innych mężczyzn, znacznie młodszych. Jeden z nich, zwalisty, umięśniony i z miną zawadiaki - ale nie żołnierz - mógł przysporzyć kłopotów. Jakaś piękna kobieta ściskała go za ramię, zagryzając dolną wargę.

Mężczyzna siedzący na wozie wzdrygnął się na widok Galada.

„No tak - pomyślał Galad - wie dość, by rozpoznać pasierba Morgase”.

- A więc, podróżnicy - zagaił Galad, starannie ważąc słowa. - Ponoć jesteście kupcami, tak przynajmniej powiedzieliście mojemu człowiekowi.

- Zgadza się, mój dobry lordzie - odparł woźnica.

- Niewiele wiem o tym terenie. Czy wy go znacie?

- Nie bardzo, panie - odparł tamten, wciąż mnąc kapelusz. - W rzeczy samej my też znajdujemy się daleko od domu. Jestem Basel Gill, z Caemlyn. Przybyłem na północ, bo chciałem prowadzić interesy z pewnym kupcem z Ebou Dar. Ale ci seanchańscy najeźdźcy udaremnili mi robienie handlu.

Zdawał się nad wyraz nerwowy. Dobrze, że chociaż nie skłamał względem miejsca swego pochodzenia.

- A jak się zwał ów kupiec? - spytał Galad.

- No jakże, Falin Deborsha, mój panie - odparł Gill. - Czy znasz Ebou Dar?

- Byłem tam - odrzekł spokojnie Galad. - Niezłą karawanę za sobą wiedziesz. Interesujący dobór towarów.

- Dotarły nas słuchy, że tu na południu mobilizują się jakieś armie, mój panie. Wiele z tych towarów nabyłem od oddziału najemników, który się demobilizował, i pomyślałem, że uda mi się je sprzedać tu właśnie. Może twoja armia potrzebuje obozowych mebli? Mamy namioty, przenośny sprzęt kowalski, wszystko, co przydaje się żołnierzom.

„Sprytnie” - stwierdził Galad. Zaakceptowałby kłamstwo, ale ten „kupiec” miał zbyt wielu kucharzy, pomywaczek i kowali ze sobą i o wiele za mało strażników jak na tak cenną karawanę.

- Rozumiem - powiedział Galad. - Cóż, tak się składa, że zaiste potrzebujemy zapasów. Zwłaszcza żywności.

- Niestety, mój panie - powiedział mężczyzna. - Nie możemy się podzielić naszym jedzeniem. Wszystko inne sprzedam, ale żywność obiecałem przez posłańca komuś w Lugard.

- Zapłacę więcej.

- Złożyłem swoją obietnicę, mój panie - powiedział Gill. - Nie mógłbym jej złamać, niezależnie od ceny.

- Rozumiem. - Galad machnął ręką na Bornhalda, który wydał rozkazy, i Synowie w białych tunikach ruszyli przed siebie, dobywając broni.

- Co… co wy robicie? - spytał Gill.

- Rozdzielamy twoich ludzi - rzekł Galad. - Porozmawiamy z każdym z nich z osobna i sprawdzimy, czy ich zeznania się pokrywają. Obawiam się, że mogłeś nie być z nami… szczery. No bo coś mi się zdaje, że podążacie śladem jakiejś dużej armii. Jeśli tak jest, to bardzo chciałbym wiedzieć, czyja to armia, nie wspominając już o tym, gdzie ona się teraz znajduje.

Na czole Gilla wystąpił pot, gdy tymczasem żołnierze Galada skutecznie rozdzielali pojmanych. Galad odczekał jakiś czas, obserwując kupca. W końcu podbiegli do niego Bornhald i Byar, obaj trzymali dłonie na rękojeściach mieczy.

- Lordzie Kapitanie Komandorze - odezwał się Bornhald z napięciem w głosie.

Galad odwrócił się od Gilla.

- Tak?

- Niewykluczone, że mamy tu problem - zaczął tłumaczyć Bornhald. Twarz miał zaczerwienioną z gniewu. Oczy stojącego obok Byara były zogromniałe, niemalże oszalałe. - Część jeńców zaczęła mówić. Jest, jak się obawiałeś. Niedaleko stąd zatrzymała się jakaś wielka armia. Toczyli potyczki z Aielami, ci jegomoście o tam, w białych szatach, to w rzeczy samej Aielowie.

- I?

Byar splunął.

- Słyszałeś kiedykolwiek o człowieku, który się zwie Perrin Złotooki?

- Nie. A powinienem?

- Owszem - odparł Bornhald. - On zabił mego ojca.

Загрузка...