PROLOG. Różnice.

Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi - Lan Mandragoran jechał na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru - pokrywające wszystko ciemne porosty.

Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole.

Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą burzowych chmur.

„Och, ta kobieta” - pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia, jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała… sprawiała ból. Wielki ból.

Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że Trollokom niełatwo byłoby poprowadzić poprzez nie zorganizowany atak; w związku z czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton.

Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce. Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych dróg. Później zaś…

Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki.

Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł ten odgłos?

„Z prawej” - odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś szedł po jego przeciwległym zboczu. Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem, przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica.

Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nakazał mu to sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go dłoń.

Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy.

- Lord Mandragoran! - zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. - Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera!

Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba.

- Znam cię?

- Przywiozłem prowiant, mój panie! - Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. - Doszedłem do wniosku, że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę też mam. Pasza dla koni. I…

- Kim jesteś? - ostro rzucił Lan. - I skąd mnie znasz?

Tamten przystanął gwałtownie.

- Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru. Z Kandoru…

We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo do tamtego w twarzy przed sobą.

- Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu!

- Wiem, lordzie Mandragoran. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i…

- Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar?

- Tak, mój panie. El’Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że będziesz potrzebował zapasów.

„Żeby sczezła ta kobieta” - pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej dwadzieścia lat w towarzystwie Aes Sedai nauczyło Lana, żeby zwracać uwagę na słowa.

- Wracaj do Aesdaishar - polecił tamtemu. - Powiedz im, że moja żona się myliła i wcale nie wzniosłem sztandaru Złotego Żurawia.

- Ależ…

- Nie potrzebuję cię, synu. Zmykaj. - Uściskiem kolan Lan pchnął Mandarba naprzód i spokojnie przejechał obok stojącego na drodze mężczyzny. Przez parę chwil wydawało mu się nawet, że jego rozkaz zostanie wysłuchany, choć sumienie już go gryzło z powodu potraktowania własnej przysięgi.

- Mój ojciec był Malkierczykiem - dobiegł go z tyłu głos Bulena.

Lan nie zatrzymał się.

- Zginął, kiedy miałem pięć lat! - wołał za nim Bulen. - O…żenił się z kobietą z Kandoru. Oboje zabili bandyci. Prawie ich nie pamiętam. Pamiętam tylko coś, co mi ojciec powiedział, a mianowicie, że któregoś dnia będziemy walczyć za Złotego Żurawia. To wszystko, co mi po nim zostało.

Lan nie potrafił się powstrzymać, żeby nie spojrzeć za siebie. Mandarb dalej szedł naprzód. W wyciągniętej ręce Bulen trzymał cienki pasek skóry: hadori, które nosili na głowach Malkierczycy, co zaprzysięgli walczyć z Cieniem.

- Nosiłbym hadori ojca - wołał dalej Bulen, coraz głośniej. - Lecz nie mam kogo spytać, czy mogę. Tak głosi tradycja, czyż nie? Ktoś musi dać ci prawo do przywdziania hadori. Cóż, ja będę walczył z Cieniem do końca moich dni. - Opuścił wzrok na trzymane w dłoni hadori, następnie uniósł go i krzyknął w głos: - Zawsze ciemność będzie mi wrogiem, al’Lanie Mandragoranie! Odbierzesz mi do tego prawo?

- Idź do Smoka Odrodzonego! - odkrzyknął Lan. - Albo do armii twojej królowej. Tam cię na pewno przyjmą.

- A ty? Chcesz przebyć całą drogę do Siedmiu Wież bez jedzenia.

- Coś zdobędę.

- Wybacz mi, mój panie, ale chyba nie masz pojęcia, jak wyglądają te ziemie w obecnych czasach. Ugór posuwa się coraz dalej na południe. Na niegdyś żyznych ziemiach nic dziś nie rośnie. Zwierzyna łowna prawie wyginęła.

Lan zawahał się. Ściągnął wodze Mandarba.

- W tych dawnych latach - wołał Bulen, ruszając naprzód i ciągnąc postronek jucznego konia - nie bardzo rozumiałem, kim jesteś, choć wiedziałem, że miałeś u nas kogoś drogiego i straciłeś go! Potem przez lata przeklinałem samego siebie, że nie służyłem ci lepiej. Przysiągłem sobie, że kiedyś stanę przy twoim boku. - Podszedł do Lana siedzącego nieruchomo w siodle. - Ponieważ nie mam ojca, muszę zapytać ciebie. Mogę założyć na głowę hadori i walczyć przy twoim boku, al’Lanie Mandragoranie? Mój królu?

Lan powoli wypuścił wstrzymywany oddech, uspokajając się. „Nynaeve, kiedy następnym razem cię zobaczę…”. - Ale wiedział, że już jej nie zobaczy. Próbował o tym nie myśleć. Złożył przysięgę. Aes Sedai potrafiły się wykręcić z najbardziej jasnych obietnic, lecz czyż dawało mu to takie samo prawo? Nie. Mężczyzna był tyle wart, ile jego honor. Nie odeśle Bulena.

- Pojedziemy incognito - oznajmił. - Nie wzniesiemy sztandaru Złotego Żurawia. Nie zdradzisz nikomu, kim jestem.

- Tak, mój panie - zgodził się Bulen.

- W takim razie godnie noś to hadori - powiedział Lan. - Tak niewielu z nas trwa przy dawnych obyczajach. Poza tym, tak, możesz się do mnie przyłączyć.

Lan pchnął Mandarba naprzód, Bulen poszedł za nim pieszo. A jeden zmienił się w dwóch.

Perrin uderzył młotem w rozgrzaną do czerwoności sztabę żelaza. Iskry poleciały w górę chmarą świecących robaczków. Po jego twarzy spływały krople potu.

Ludzie zazwyczaj twierdzili, że łoskot uderzeń metalu o metal ich drażni. Perrin odbierał go zupełnie inaczej. Dla niego był to dźwięk uspokajający. Uniósł młot i uderzył ponownie.

Iskry. Latające odpryski światła, które odbijały się od jego skórzanej kamizelki i fartucha. Z każdym uderzeniem ściany pomieszczenia - wykonane z mocnego drewna skórzanego drzewa - rozmywały się nieznacznie, jakby ich istnienie wtórowało spotkaniom metalu z metalem. Perrin śnił, ale nie był to wilczy sen. Wiedział o tym z całą pewnością, choć nie miał pojęcia skąd.

Okna pomieszczenia były ciemne, jedyne światło dawał ogień płonący głęboką czerwienią po jego prawej ręce. W rozżarzonych węglach grzały się sztaby żelaza, czekając na wykucie. Perrin znowu uderzył młotem.

Tak wyglądał spokój. Tak wyglądał dom.

Zajmował się czymś ważnym. Bardzo ważnym. Czymś, co stanowiło część większej całości. Pierwszym krokiem do stworzenia czegoś było zrozumienie, z jakich powinno składać się części. Perrin nauczył się tego od pana Luhhana pierwszego dnia spędzonego w kuźni. Nie da się zrobić łopaty, nie wiedząc, jak stylisko ma pasować do metalu. Nie da się zrobić zawiasu, nie wiedząc, jak jego dwa skrzydła mają się poruszać na bolcu. Nie da się nawet gwoździa zrobić, nie znając jego części: łepek, trzonek, czubek.

„Zrozum, z czego się to składa, Perrin”.

W kącie pomieszczenia leżał wilk. Wielki, posiwiały, umaszczony barwą bladoszarego rzecznego kamienia, pobliźniony życiem spędzonym na walkach i polowaniach. Łeb wilka spoczywał na jego przednich łapach, przyglądał się Perrinowi. W widoku tym Perrin nie znalazł nic osobliwego. Wilk w kącie - całkiem naturalne. Dlaczego nie miałoby go tu być. Przecież to Skoczek.

Perrin pracował, pławiąc się we wszechogarniającym żarze paleniska kuźni, strumieniach potu ściekających po ramionach, zapachu ognia. Kształtował żelazną sztabę, uderzając miarowo - jedno uderzenie na każde dwa uderzenia serca. Metal nie stygł, cały czas zachowując kowalną czerwonożółtą barwę.

„Co ja robię?” - Wziął w szczypce kawałek żarzącego się żelaza. „Bij, bij, bij” - przekazał mu Skoczek za pomocą obrazów i woni. Jak szczeniak skaczący za motylami”.

Skoczek nie rozumiał, po co nadawać metalowi inny kształt, niż ma, i śmieszyło go, że ludzie zajmują się takimi rzeczami. Dla wilka każda rzecz była tym, czym była. Po co zadawać sobie tyle trudu, żeby zmieniać ją w coś innego?

Perrin odłożył sztabę żelaza na bok. Natychmiast ostygła, a jej barwa przeszła od żółci do pomarańczy, a potem szkarłatu, żeby wreszcie stać się szarą czernią. Perrinowi udało się wykuć z niej niekształtną bryłę, rozmiarów może dwóch pięści złożonych razem. Pan Luhhan oburzyłby się na taką nędzną robotę. Lecz zanim mistrz wróci, Perrin musi się przynajmniej zorientować, co właściwie robi.

Nie. Coś tu jest nie tak. I wtedy pejzaż snu zadrżał, a ściany stały się mgliste.

„Nie jestem czeladnikiem”. - Perrin podniósł do czoła dłoń w grubej rękawicy. „Nie mieszkam już w Dwu Rzekach. Jestem mężczyzną, żonatym mężczyzną”.

Schwycił szczypcami bryłę nieukształtowanego żelaza, cisnął na kowadło. Powróciła do życia, rozsiewając wokół tchnienie żaru. „Wciąż wszystko jest nie tak”. - Perrin z całą siłą opuścił młot. „Powinno być wszystko lepiej. A nie jest. Jakimś sposobem wydaje się, że jest gorzej”.

Uderzał miarowo. Nienawidził tych plotek, które na jego temat rozsiewali ludzie w obozie. Był chory, a Berelain się nim opiekowała. I tyle. Jednak szepty wciąż krążyły.

Uderzał młotem raz za razem. Iskry tryskały w powietrze niczym bryzgi wody, zbyt wiele, aby mogły pochodzić z pojedynczej sztaby żelaza. Wreszcie uderzył po raz ostatni, a potem zastygł, ciężko dysząc.

Bryła żelaza była taka sama jak przedtem. Perrin warknął i chwycił za szczypce; odłożył bryłę na bok, z ognia wziął świeżą sztabę. Musiał skończyć ten fragment. To było nadzwyczaj ważne. Ale co właściwie robił?

Zaczął kuć.

„Muszę spędzać więcej czasu z Faile, żeby coś zrozumieć, żeby zniknęło to zażenowanie, które odczuwamy w swoim pobliżu. Ale nie mam czasu!”. Ci oślepieni Światłością głupcy, którzy go otaczali, nie potrafili sami o siebie zadbać. Nikt w Dwu Rzekach nigdy wcześniej nie potrzebował żadnego pana.

Pracował czas jakiś, potem podniósł z kowadła drugą sztabę żelaza. Ostygła, zmieniając się w nieszczęsną płaską listwę długą jak jego przedramię. Kolejna zmarnowana robota. Odłożył ją na bok.

Jeżeli czujesz się nieszczęśliwy - przekazał mu Skoczek - weź swoją panią i wyjedźcie. Jeżeli nie chcesz przewodzić stadu, znajdzie się ktoś inny”. - Przesłanie wilka pojawiło się w jego umyśle jako seria obrazów: wilk biegnie przez otwarte pola, źdźbła zboża muskają jego pysk. Otwarte niebo, chłodny wietrzyk, grające emocje i żądza przygód. Wonie niedawno spadłego deszczu, dzikich łąk.

Perrin sięgnął szczypcami w węgle po ostatnią sztabę żelaza. Lśniła chłodną, niebezpieczną żółcią.

- Nie mogę odejść. - Machnął w stronę wilka trzymaną w szczypcach sztabą. - Oznaczałoby to rezygnację z tego, co we mnie ludzkie, i ulegnięcie wilkowi. Oznaczałoby utratę samego siebie. Nie zrobię tego.

W powietrzu między nimi kołysała się prawie płynna stal. Skoczek przyglądał się jej poruszeniom, w wilczych oczach odbijały się żółte ogniki. Ten sen był naprawdę dziwny. Kiedyś normalne sny Perrina i wilcze sny były czymś całkiem różnym. Jak należało rozumieć fakt, że teraz się ze sobą zlały?

Perrin się bał. Udało mu się osiągnąć kruchy rozejm z wilkiem w sobie. Nadmierne zbliżenie się do wilków mogło być niebezpieczne, choć zagrożenie to było niczym, gdy szukał Faile. Wszystko gotów był dla niej zrobić. A w trakcie omalże nie oszalał i nawet próbował zabić Skoczka.

Nie panował nad sobą w takim stopniu, jak mu się wydawało. Wilk w jego wnętrzu mógł jeszcze objąć rządy.

Skoczek ziewnął, wywalając jęzor. Pachniał słodkim rozbawieniem.

- To nie jest śmieszne. - Odłożył ostatnią sztabę, nie uderzywszy w nią ani razu. Ostygła, przybierając kształt cienkiego prostokąta, coś jakby zaczątek zawiasu.

„Kłopoty nie są zabawne, Młody Byku” - zgodził się Skoczek. „Lecz ty wciąż wspinasz się i złazisz po tej samej ścianie. Chodź. Pobiegamy”.

Wilki żyły chwilą, choć pamiętały przeszłość i w dziwny sposób potrafiły wyczuwać przyszłość, żadną z nich jednak szczególnie się nie przejmowały. Zupełnie inaczej niż ludzie. Wilki gnały wolne, ścigając wiatry. Żeby do nich dołączyć, trzeba było odrzucić na bok ból, smutek i zmartwienia. Uwolnić się…

Ta wolność kosztowałaby Perrina zbyt wiele. Straciłby Faile, straciłby samego siebie. Nie chciał być wilkiem. Chciał być człowiekiem. - Czy jest jakiś sposób, żeby odwrócić to, co się ze mną stało? „Odwrócić?”. - Skoczek przekrzywił łeb. Wilki nie zawracały. - Czy nie mógłbym… - Perrin miał kłopoty z wyłożeniem całej sprawy umysłowi wilka. - Czy nie mógłbym odbiec tak daleko, aby mnie wilki nie słyszały?

Skoczek sprawiał wrażenie zmieszanego. Nie. „Zmieszany” to nie było słowo, które w pełni oddawało tchnące od niego pełne bólu przesłanie. Nic, woń gnijącego mięsa, wilki wyjące w agonii. Oderwanie nie było rzeczą, którą Skoczek byłby w stanie pojąć.

Perrinowi zakręciło się w głowie. Dlaczego przestał kuć? Musiał skończyć robotę. Pan Luhhan będzie zawiedziony! Te bryły żelaza były straszne. Trzeba będzie je gdzieś schować. Zrobić coś innego, pokazać, że potrafi. Że umie kuć. Bo przecież umie, prawda?

Z tyłu dobiegł go jakiś syk. Perrin odwrócił się i ze zdumieniem stwierdził, że w jednej z beczek służących do hartowania stali woda wrze.

„Oczywiście” - pomyślał. „Te pierwsze sztaby, które wykułem. Tu je wrzuciłem”.

Znienacka zaniepokojony, złapał szczypce i sięgnął nimi do kotłującej się wody. Para buchnęła mu w twarz. W końcu wygrzebał coś na dnie i uniósł do góry - kawałek rozgrzanego do białości metalu.

W jednej chwili żar zgasł. Kawałek metalu okazał się małą stalową figurką przedstawiającą wysokiego, szczupłego mężczyznę z mieczem przepasanym przez plecy. Każdy szczegół figurki odrobiony był z najwyższą precyzją: fałdy koszuli, skórzana plecionka na rękojeści miecza. Tylko twarz była zniekształcona, a usta rozwarte w wykrzywiającym ją wrzasku.

„Aram” - pomyślał Perrin. „Miał na imię Aram”.

Czegoś takiego nie można pokazać panu Luhhanowi! Po co zrobił ten posążek?

Usta figurki rozwarły się szerzej, wydając z siebie niemy krzyk. Perrin wrzasnął i odskoczył, figurka wysunęła się z uchwytu szczypiec. Upadła na podłogę i roztrzaskała się na kawałki.

„Dlaczego tyle o nim myślisz?”. - Skoczek ziewnął szeroko, wilczym ziewem, przy którym język wygina się ku górze. „To normalna sprawa, że młody szczeniak rzuca wyzwanie basiorowi. Był głupi, a ty go pokonałeś”.

- Nie - szepnął Perrin. - U ludzi to nie jest normalne. A przynajmniej nie wśród przyjaciół.

Ściany kuźni znienacka stały się płynne, zmieniły się w dym. Perrina jakoś to nie zdziwiło. Za nimi zobaczył biegnącą w dal, zalaną światłem słońca ulicę. Miasto z powybijanymi oknami witryn.

- Malden - szepnął Perrin.

Na zewnątrz kuźni widział mglisty, przezroczysty obraz samego siebie. Nie miał kaftana, jego nagie ramiona opinały wydatne mięśnie. Broda, jak to miał w zwyczaju, przystrzyżona była krótko, ale nadawało mu to wygląd starszego, niż był, bardziej gwałtownego. Zastanawiał się, czy naprawdę wyglądał aż tak imponująco? Nie mężczyzna, ale taran bojowy, na dodatek te połyskujące żółcią oczy, a w ręku lśniący topór z ostrzem w kształcie półksiężyca wielkim jak głowa mężczyzny.

Z tym toporem też było coś nie tak. Perrin wyszedł z kuźni, po drodze przenikając przez widmową wersję samego siebie. Kiedy to nastąpiło, stał się tamtym sobą - topór zaciążył w dłoni, zniknęło gdzieś robocze ubranie, a zastąpił je strój bitewny.

Ruszył biegiem. Tak, to było Malden. Aielowie na ulicach. Brał już udział w tej bitwie, więc teraz był znacznie spokojniejszy. Poprzednim razem dał się porwać podnieceniu bojem i szukaniem Faile. Nagle stanął jak wryty.

- Z tym też jest coś nie tak. Do Malden zabrałem w bój młot. Topór wyrzuciłem.

„Róg czy kopyto, Młody Byku, jakie to ma znaczenie, za pomocą którego polujesz?” - Skoczek siedział obok niego na zalanej słońcem ulicy.

- Ma. Ma znaczenie. Dla mnie ma.

„A jednak używasz ich w ten sam sposób”.

Zza rogu wyłoniło się dwóch Shaido. Wzrok mieli wbity w coś po swojej lewej stronie, coś, czego Perrin nie mógł dostrzec z miejsca, gdzie się znajdował. Ruszył biegiem w ich stronę.

Jednemu rozciął twarz ostrzem, drugiemu wbił kolec topora w pierś. Jego atak był brutalny i straszny, ostatecznie wszyscy trzej padli na ziemię. Potrzebował jeszcze kilku ciosów kolcem, żeby dobić drugiego Shaido.

Wstał. Pamiętał, jak zabił tych dwóch Aielów, lecz uczynił to młotem i nożem. Nie płakał po nich. Mężczyzna czasami po prostu musi walczyć, i tyle. Śmierć była straszna, lecz czasami konieczna. Po prawdzie, to z walki z Aielami pozostały mu cudowne wspomnienia. Czuł się wtedy jak polujący wilk.

Kiedy Perrin walczył, nie czuł się sobą. A to było niebezpieczne. Obrzucił oskarżycielskim wzrokiem siedzącego na rogu ulicy Skoczka.

- Dlaczego zmuszasz mnie, abym o tym śnił?

„Zmuszam?” - zdziwił się Skoczek. „To nie jest mój sen, Młody Byku. Czyżbyś czuł moje szczęki na swoim karku, zmuszające do takiego myślenia?”.

Topór Perrina ociekał krwią. Wiedział, co się za chwilę stanie. Odwrócił się. Aram skradał się z mordem w oczach. Połowę twarzy niegdysiejszego Druciarza pokrywała krew, krew też ściekała mu po brodzie, brudząc kaftan w czerwone paski.

Aram sięgnął mieczem karku Perrina. Stal ze świstem przeszyła powietrze. Perrin dał krok do tyłu. Nie miał ochoty po raz drugi walczyć z chłopakiem.

Widmowa część Perrina oddzieliła się, zostawiając go w roboczym ubiorze kowala. Cień wymienił ciosy z Aramem.

„Prorok mi wszystko wyjaśnił… Tak naprawdę jesteś Pomiotem Cienia… Muszę ratować przed tobą lady Faile…”.

Znienacka widmowy Perrin zmienił się w wilka. Skoczył. W powietrzu mignęła smuga futra niemal tak ciemnego jak u Cienistego Brata, a potem zęby rozszarpały gardło Arama.

- Nie! To nie tak się zdarzyło!

„To sen” - przesłał mu Skoczek.

- Ale ja go nie zabiłem - protestował Perrin. - Trafiła go jakaś aielska strzała, na chwilę przedtem, nim…

Nim Aram zabiłby Perrina.

„Róg, kopyto czy kieł” - przesłał Skoczek i powlókł się w stronę jakiegoś budynku. Kiedy doń doszedł, ściana zniknęła, odsłaniając wnętrze kuźni pana Luhhana. Jakie to ma znaczenie? Martwi nie żyją. Dwunodzy się tu nie pojawiają po śmierci, przynajmniej zazwyczaj. Nie mam pojęcia, dokąd oni idą”.

Perrin spuścił spojrzenie i objął nim ciało Arama.

- Powinienem odebrać temu głupcowi miecz w tej samej chwili, gdy wziął go do ręki. Powinienem go odesłać z powrotem do rodziny.

„Czy szczeniak nie ma prawa do swoich kłów?” - zapytał Skoczek, autentycznie zdumiony. „Dlaczego chciałbyś mu je wyrwać?”.

- My, ludzie, tak załatwiamy swoje sprawy.

„Sprawy dwunogów, ludzi. Zawsze mówisz o ludzkich sprawach. A co z wilczymi sprawami?”.

- Nie jestem wilkiem.

Skoczek wszedł do kuźni, Perrin z niechęcią poszedł za nim. Woda w beczce wciąż wrzała. Po chwili ściana na powrót stała się ścianą, a Perrin stwierdził, że znów ma na sobie skórzaną kamizelkę i takiż fartuch, a w ręku trzyma szczypce.

Podszedł do beczki i wyciągnął z niej następną figurkę. Ta stanowiła podobiznę Toda al’Caara. Kiedy nieco ostygła, Perrin zobaczył, że jej twarz nie jest zniekształcona jak twarz Arama, natomiast od pasa w dół figurka jest nieukształtowana, stanowi właściwie litą sztabkę metalu. Perrin postawił posążek na podłodze, a ten wciąż się jarzył słabą czerwoną poświatą. Wsadził szczypce z powrotem do wody, następnie wyciągnął kolejne figurki. Przedstawiały Jori Congara i Azi al’Thone.

Wracał do beczki jeszcze wiele razy, żeby z bulgoczącej wody wyciągać następne figurki. Jak to bywa w snach, wyciągnięcie ich wszystkich zajęło mu kilka sekund, które zdawały się trwać godziny. Kiedy skończył, twarzami w jego stronę stała na podłodze setka figurek. Przyglądały mu się. Każdą rozjarzał od środka maleńki płomień, jakby czekający tylko na młot kowala.

Ale figurek takich jak te nie można było wykuć. Trzeba je było odlać.

- Co to może znaczyć? - Perrin osunął się na stołek. „Znaczyć?” - Skoczek rozdziawił paszczę w wilczym uśmiechu. „To znaczy, że na podłodze stoi mnóstwo małych ludzików, z których żadnego nie można zjeść. Twój ród za bardzo lubi skały i to, co jest w środku”.

Figurki zdawały się patrzeć oskarżycielskim wzrokiem. Wokół nich walały się połamane okruchy figurki Arama, które z każdą chwilą robiły się coraz większe. Strzaskane dłonie zaczęły poruszać palcami, żłobić bruzdy w klepisku. Wszystkie odłamki zmieniły się w drobne dłonie, które pełzły ku Perrinowi, wyciągały się ku niemu.

Perrin jęknął, poderwał się na równe nogi. Usłyszał dobiegający z oddali śmiech, który zbliżał się z każdą chwilą, aż w końcu trząsł się od niego cały budynek. Skoczek też się poderwał, wpadł na niego. A potem…

Perrin obudził się z szarpnięciem. Znajdował się w swoim namiocie, rozbitym na polu, na którym obozowali już od paru dni. Tydzień wcześniej natrafili na bańkę zła, która spowodowała, że z ziemi wokół obozu wypełzło mrowie wściekle czerwonych węży o tłustej skórze. Kilkaset osób pochorowało się od ich ukąszeń; Aes Sedai udało się ocalić życie większości z pokąsanych, lecz trzeba było czasu, aby Uzdrowieni w pełni doszli do siebie.

Faile spokojnie spała obok Perrina. Na zewnątrz jeden z jego ludzi zastukał w palik, co stanowiło przyjętą metodę odmierzania godzin. Trzy stuknięcia. Do świtu wciąż pozostało wiele godzin.

Perrin czuł, jak bije mu serce, przyłożył dłoń do nagiej piersi. Na poły oczekiwał, że zaraz spod koca wylezie armia maleńkich metalowych rączek.

W końcu zmusił się, żeby zamknąć oczy, i spróbował się rozluźnić. Tym razem sen jakoś nie chciał przyjść.


Graendal upiła łyk wina, lśniący płyn zakołysał się w pucharze o brzegach ozdobionych srebrną siateczką. Sama czasza wykonana była z kryształu, w którym ktoś mistrzowsko uwięził krople krwi. Zamarłe na wieki, niewielkie bąbelki szkarłatu.

- Powinniśmy coś zrobić - oznajmiła rozparta na sofie Aran’gar, mierząc jednego z przechodzących pieszczoszków Graendal wzrokiem pełnym drapieżnego głodu. - Nie mam pojęcia, jak ty to wytrzymujesz, odcięta od ważnych wydarzeń, niczym jakaś uczona w zakurzonym kącie biblioteki.

Graendal uniosła brew. Uczona? W jakimś zakurzonym kącie? Kurhan Natrina był siedzibą dość skromną, kiedy porównać ją z pałacami zajmowanymi przez nią w ubiegłym Wieku, lecz bynajmniej nie zasługiwał na miano zakurzonego kąta. Umeblowanie było pierwszorzędne, ściany zbudowane na ładnym, łukowatym rusztowaniu z grubego, ciemnego mahoniu, marmury posadzek iskrzyły się inkrustacją z odłamków macicy perłowej i złota.

Aran’gar próbowała ją tylko prowokować. Zrozumiawszy to, Graendal przegnała odruch irytacji ze swej głowy. Na kominku płonął niewielki ogień, lecz obie pary drzwi - wiodących na ufortyfikowany ganek trzy piętra nad ziemią - były otwarte, wpuszczając do wnętrza chłodny górski wietrzyk. Rzadko zostawiała drzwi lub okna otwarte na świat zewnętrzny, dziś jednak urzekł ją kontrast: z jednej strony ciepło ognia, z drugiej chłód gór.

W życiu liczyły się wyłącznie przeżycia. Muśnięcia na skórze, tak namiętne, jak ziejące chłodem. W każdym razie wszystko, co nie sprowadzało się do normalnych, przeciętnych, letnich doświadczeń.

- Słuchasz mnie? - zapytała Aran’gar.

- Ja zawsze słucham - odparła Graendal, odstawiając puchar i siadając na własnej sofie. Odziana była w złotą, przylegającą do ciała suknię, dość przezroczystą, lecz zapiętą pod szyję. Jakież wspaniałe wyczucie stylu miały te Domani, idealne połączenie kuszenia z drażniącym niedopowiedzeniem.

- Nie cierpię znajdować się z dala od wydarzeń - kontynuowała Aran’gar. - Ten Wiek jest taki ekscytujący. Prymitywni ludzie mają tyle w sobie. - Zmysłowa kobieta o karnacji bladej jak kość słoniowa odchyliła głowę do tyłu i wyciągnęła za siebie ramiona tak, że aż prawie dotknęły ściany. - Omija nas cała zabawa.

- Zabawie najlepiej przyglądać się z daleka - zauważyła Graendal. - Skłonna byłabym myśleć, że kto jak kto, ale ty to rozumiesz.

Aran’gar umilkła. Wielki Władca nie był zadowolony, gdy Egwene al’Vere wyrywała się spod jej kontroli.

- Cóż - rzekła na koniec, wstając. - Jeżeli nic więcej nie masz do zaproponowania, sama poszukam sobie na wieczór bardziej interesującej rozrywki.

W jej głosie brzmiały chłodne tony. Być może czas ich przymierza miał się już ku końcowi. W takim razie najwyższa pora wezwać posiłki. Graendal otworzyła się i uznała hegemonię Wielkiego Władcy nad sobą, czując równocześnie przeszywającą dreszczem ekstazę obcowania z jego mocą, jego namiętnością, z samą jego istotą. To było znacznie bardziej oszałamiające niż Jedyna Moc, ten szalejący strumień ognia.

W każdej chwili mógł ją wciągnąć i pochłonąć, a choć wypełniona była Prawdziwą Mocą, mogła przenieść tylko drobną strużkę. Dar dla niej od Moridina. Nie, od Wielkiego Władcy. Lepiej nawet w myślach nie kojarzyć ich ze sobą. Na razie Moridin był Nae’blis. Tylko na razie.

Graendal splotła wstążkę Powietrza. Praca z Prawdziwą Mocą była podobna, ale bynajmniej nie taka sama co praca z Jedyną Mocą. Splot Prawdziwej Mocy często działał w nieco odmienny sposób lub przynosił nieoczekiwane efekty uboczne. A istniały też sploty, które można było wykonać, wyłącznie posługując się Prawdziwą Mocą.

Istota Wielkiego Władcy siłą odciskała się na Wzorze, napinając go i zostawiając na nim blizny. Nawet coś, co przez Stwórcę zostało na wieczność powołane do istnienia, można było rozplątać za pomocą energii Czarnego. Tkwiła w tym wieczna prawda - coś tak bliskiego świętości, jak dalece Graendal skłonna się była posunąć. Cokolwiek Stwórca zbudował, Czarny mógł zniszczyć.

Sięgnęła wstążką Powietrza skroś komnaty, ku Aran’gar. Wybrana właśnie wyszła na balkon. Graendal zakazywała tworzenia bram we wnętrzu, już choćby dlatego, że stanowiły zagrożenie dla jej pieszczoszków i mebli. Wstążka Powietrza dotknęła policzka Aran’gar i popieściła go delikatnie.

Tamta zamarła. Odwróciła się, spojrzała podejrzliwie, ale już po chwili jej oczy otworzyły się szeroko. Nie mogła przecież poczuć gęsiej skórki na rękach, która byłaby dla niej znakiem, że Graendal przenosi. Prawdziwa Moc nie zostawiała żadnej wskazówki, żadnego znaku. Czy mężczyzna, czy kobieta, nikt nie był w stanie wyczuć splotów - chyba że dano im przywilej przenoszenia Prawdziwej Mocy.

- Co? - zapytała Aran’gar. - Jakim sposobem? Moridin jest przecież…

- Nae’blis - dokończyła Graendal. - Tak, to prawda. Lecz niegdyś było tak, że łaski Wielkiego Władcy nie ograniczały się pod tym względem do Nae’blis. - Wciąż pieściła policzek Aran’gar, a tamta w końcu się zarumieniła.

Jak wszyscy pozostali Wybrani, Aran’gar łaknęła Prawdziwej Mocy, a równocześnie drżała przed nią - widząc w niej był niebezpieczny, rozkoszny, uwodzicielski. Kiedy Graendal wreszcie cofnęła swój strumień Powietrza, Aran’gar wróciła do komnaty na zajmowaną wcześniej sofę, po czym posłała któregoś z pieszczoszków Graendal, żeby sprowadził jej maskotkę Aes Sedai. Pragnienie wciąż pokrywało rumieńcem policzki Aran’gar. Zapewne chciała wykorzystać Delanę, żeby czymś zająć myśli. Dominacja nad bezbarwną Aes Sedai najwidoczniej wciąż stanowiła rozrywkę.

Delana pojawiła się parę chwil później - zawsze trzymała się niedaleko. Shienaranka miała jasną cerę, krępą figurę i grube kończyny. Usta Graendal wygiął odruchowy niesmak. Taka brzydula. Nie to, co sama Aran’gar. Ta byłaby idealną pieszczoszką. Może któregoś dnia Graendal otrzyma szansę, żeby ją w tego rodzaju istotę zmienić.

Aran’gar i Delana zaczęły swoje karesy na sofie. Aran’gar była nienasycona, który to fakt Graendal wykorzystywała wielokrotnie - pokusa Prawdziwej Mocy, jaką przed nią roztoczyła, była tylko ostatnią odsłoną tej gry. Oczywiście sama też nie była obojętna na przyjemności, dbała jednak, aby ludzie widzieli w niej istotę znacznie bardziej rozwiązłą, niż była naprawdę. Kiedy wiadomo, czego ludzie się po tobie spodziewają, można te oczekiwania wykorzystać. Można…

Zamarła w pół myśli. W jej uszach zaryczał alarm, któremu nadała dźwięk tłukących się o siebie grzywaczy. Aran’gar nawet na moment nie oderwała się od swej zabawy - ale ona oczywiście nie mogła nic usłyszeć. Splot był dość unikatowy, nadto ulokowany w miejscu, gdzie służba mogła go wyzwolić, aby ją ostrzec.

Podniosła się, przespacerowała przez komnatę, a wszystko bez najmniejszego śladu pośpiechu. Stanęła w drzwiach i posłała kilkoro swoich pieszczoszków, aby dodatkowo zajęli uwagę Aran’gar. Najlepiej samej najpierw przekonać się, na czym polega problem.

Przeszła przez korytarz o ścianach zdobionych zwierciadłami, oświetlony wiszącymi u sufitu kandelabrami. Znajdowała się już w połowie wiodącej na dół klatki schodowej, gdy przypadł do niej Garumand, dowódca jej gwardii pałacowej. Był Saldaeaninem, dalekim krewnym królowej. Jego przystojnej pociągłej twarzy męskiego uroku dodawał gruby wąs. Rzecz jasna, wskutek zastosowanego Przymusu był bez reszty jej oddany.

- Wielka Pani… - zaczął, dysząc. - Pod pałacem schwytano człowieka. Moi ludzie rozpoznali w nim pośledniejszego szlachcica z Bandar Eban, członka Domu Ramshalan.

Graendal zmarszczyła brwi, następnie gestem nakazała Garumandowi iść za sobą do jednej z komnat audiencyjnych - w istocie niewielkiego pomieszczenia zaprojektowanego w szkarłacie.

Splotła osłonę przeciwko podsłuchom i posłała Garumanda, żeby sprowadził obcego.

Wkrótce wrócił na czele kilkuosobowego oddziału gwardii, strzegącego mężczyzny odzianego w jaskrawe zielenie i błękity i ze sztucznym pieprzykiem w kształcie dzwoneczka na policzku. Równo przystrzyżoną, krótką brodę też wieńczyły maleńkie dzwoneczki - tym razem jak najbardziej realne, ponieważ przy każdym kroku odzywały się dźwięcznie. Gwardziści puścili go. Otrzepał rękawy koszuli, potoczył po nich groźnym wzrokiem, w końcu wygładził pomiętą koszulę.

- Domyślam się, że zostałem doprowadzony przed oblicze… Urwał z głuchym stęknięciem, gdy Graendal oplotła go strumieniami Powietrza i sięgnęła do jego umysłu. Z ust pociekła mu ślina, oczy nabrały nieobecnego wyrazu.

- Jestem Piqor Ramshalan - wyrecytował monotonnym głosem. - Zostałem tu przysłany przez Smoka Odrodzonego z misją nawiązania porozumienia z mieszkającą w tej fortecy rodziną kupiecką. Jako że jestem bardziej przebiegły i bystrzejszy od al’Thora, jestem mu nieodzowny do takich negocjacji. Dotyczy to zwłaszcza mieszkańców tegoż pałacu, którzy z jakiegoś powodu wydają się napawać go lękiem, co w moim mniemaniu jest zupełnie absurdalne, zważywszy na położenie i znaczenie tego miejsca. Wnoszę stąd, że Smok Odrodzony jest człowiekiem słabym. Umyśliłem sobie więc, że zdobywszy jego zaufanie, mogę zostać następnym królem Arad Doman. Mój plan polegał na tym, aby nawiązać z tobą porozumienie we własnym imieniu, nie zaś w imieniu al’Thora, w zamian za co chciałem obiecać ci szczególne łaski, którymi będziesz się cieszyć po tym, jak już zostanę królem. Dlatego też…

Graendal skinęła dłonią, a Ramshalan urwał w pół słowa. Zaplotła ramiona na piersiach, zadrżała, czując, jak włosy omalże stają jej dęba na głowie.

Znalazł ją Smok Odrodzony.

I wysłał tego nieszczęśnika, żeby odwrócić jej uwagę.

Wydawało mu się, że może nią manipulować.

W jednej chwili splotła bramę wiodącą do jednej ze swych najbardziej sekretnych kryjówek. W twarz uderzyło ją chłodne powietrze miejsca, gdzie panował dopiero świt, a nie wczesny wieczór. Trzeba uważać. Najlepiej od razu uciekać. Chociaż…

Zawahała się.

„On musi poznać, czym jest złamane serce. Musi dowiedzieć się, czym jest rozpacz i czym jest lęk. Podaruj mu tę wiedzę. A wtedy nagroda cię nie minie”.

Aran’gar głupio dała się przyłapać na przenoszeniu saidina, skutkiem czego musiała porzucić swój posterunek pomiędzy Aes Sedai. Wciąż płaciła za błąd. Gdyby Graendal teraz również uciekła - rezygnując z choćby niewielkiej szansy pomieszania szyków al’Thorowi - czy również zostałaby podobnie ukarana?

- Co się dzieje? - zabrzmiał za drzwiami głos Aran’gar. Przepuśćcie mnie, durnie. Graendal? Co ty wyprawiasz?

Graendal syknęła cicho, potem zamknęła bramę i wzięła się w garść. Skinęła głową, co było dla gwardzistów znakiem, że mogą wpuścić Aran’gar do środka. Smukła kobieta wsunęła się do środka, obrzucając szacującym spojrzeniem Ramshalana. Graendal przyszło do głowy, że jednak nie powinna była podsyłać jej swoich pieszczoszków, gdyż w ten sposób tylko wzbudziła podejrzenia.

- Al’Thor mnie znalazł - krótko wyjaśniła Graendal. - Przysłał swojego człowieka, żeby rzekomo nawiązał ze mną „porozumienie”, ale nie wyjaśnił mu, kim jestem. Zapewne chce, abym myślała, że cała ta wizyta ma charakter zupełnie przypadkowy.

Aran’gar zacisnęła usta.

- A więc chcesz uciec? Znów jak najdalej od centrum całej zabawy?

- I ty to mówisz?

- Otaczali mnie sami wrogowie. Ucieczka była jedynym wyjściem. - Słowa brzmiały jak wielokrotnie przećwiczona kwestia.

Lecz słowa te były również wyzwaniem. W obecnej sytuacji Aran’gar powinna posłuchać jej poleceń. Może więc…

- Czy ta twoja Aes Sedai zna się na Przymusie?

Aran’gar wzruszyła ramionami.

- Została wyszkolona. Można uznać, że jakoś sobie daje radę.

- Dawaj ją tutaj.

Aran’gar uniosła brwi, lecz nie zaprotestowała i skinąwszy z szacunkiem głową, oddaliła się osobiście wypełnić polecenie… a tak naprawdę, to zapewne, żeby pomyśleć chwilę na osobności. Graendal posłała służącego po klatkę z gołębiami. Ptaki pojawiły się w komnacie szybciej niż Aran’gar. Graendal, nie czekając, przeniosła Prawdziwą Moc - znowuż drżąc w obliczu tego doświadczenia - i splotła misterną tkankę Ducha. Chyba nie zapomniała, jak to idzie? Tyle już minęło czasu…

Położyła splot na głowie ptaka. Świat jakby przeskoczył… Przez chwilę miała przed oczami obraz podwójny - świat, jakim sama go widziała i jego wersję wtórną, czyli to, co widział gołąb. Przy odpowiedniej koncentracji byłoby to możliwe przez dłuższy czas.

Zakręciło się jej w głowie. Świat widziany oczami ptaka był czymś całkowicie innym niż świat istoty ludzkiej: znacznie większe pole widzenia i barwy tak żywe, że omalże oślepiające, lecz kontury zamazane i ewidentne komplikacje z oceną odległości.

Zepchnęła ptasi świat gdzieś w głąb głowy. Gołąb nie będzie jej się narzucał, choć posługiwanie się nim było trudniejsze niż korzystanie z kruka czy szczura, preferowanych oczu Czarnego. Było jakoś tak, że splot najzgrabniej działał w przypadku tych dwóch zwierząt. Z drugiej strony, większość robactwa szpiegującego dla Czarnego musiała opowiadać mu o tym, co widziała, inaczej wiedza nie docierała do Wielkiego Władcy. Dlaczego tak było, nie miała pojęcia - rozmaite specyficzne sploty Prawdziwej Mocy były w jej oczach zupełnie pozbawione sensu. A przynajmniej wyznawała się w nich znacznie słabiej niż taki, na przykład, Aginor.

Aran’gar wróciła ze swoją Aes Sedai, która ostatnimi czasy zachowywała się coraz bardziej potulnie. Tamta skłoniła się nisko przed Graendal, a potem zamarła w pokornej pozie. Graendal pieczołowicie usunęła sploty Przymusu z głowy Ramshalana, co natychmiast wywołało na jego twarzy wyraz oszołomienia i zagubienia.

- Co mam zrobić, Wielka Pani? - zapytała Delana, spoglądając na Aran’gar, a potem znów na Graendal.

- Przymus - odrzekła Graendal. - Splot tak misterny i skomplikowany, jaki tylko potrafisz.

- Jaka ma być funkcja splotu, Wielka Pani?

- Niech się zachowuje w swój zwykły sposób - odparła Graendal. - Lecz ma zapomnieć o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Niech pamięta, jak pomyślnie negocjował porozumienie z rodziną kupiecką. Dodaj do niego kilka pierwszych lepszych warunków, cokolwiek ci przyjdzie na myśl.

Delana zmarszczyła brwi, lecz już nauczyła się, żeby nie kwestionować poleceń Wybranych. Przyglądając się pracującej Aes Sedai, Graendal zaplotła ramiona na piersiach i postukiwała jednym z palców o swe ramię. Z każdą chwilą robiła się coraz bardziej zdenerwowana. Al’Thor wiedział, z kim ma do czynienia. Czy zaatakuje? Nie, nie będzie chciał skrzywdzić kobiet. Ta akurat jego słaba strona była dość istotna. Ponieważ wynikało, że starczy czasu na jakąś reakcję. Przynajmniej tak jej się wydawało.

Jak mu się udało wyśledzić ją w jej pałacu? Przecież idealnie zamaskowała własne ślady. Jedyni jej pachołkowie, którym pozwoliła opuścić pałac, znajdowali się w okowach Przymusu tak potężnego, że usunięcie go musiało na nich sprowadzić natychmiastową śmierć. Czy to możliwe, że ta Aes Sedai, którą przy sobie trzymał - ta Nynaeve, tak ponoć utalentowana w Uzdrawianiu - była w stanie odczytać i rozplątać strumienie Graendal?

Potrzebowała czasu, a poza tym musiała zorientować się, ile wie al’Thor. Gdyby się okazało, że Nynaeve al’Meara ma dość umiejętności, aby odczytać sploty Przymusu, sytuacja byłaby nieciekawa. Graendal zdawała sobie sprawę, że musi podrzucić Smokowi fałszywy trop, opóźnić jego pogoń - i stąd też taki, a nie inny był jej rozkaz dla Delany: potężny Przymus oraz kilka dziwnych uwarunkowań weń wplecionych.

Na tyle Graendal z pewnością było stać. On musi zrozumieć, czym jest agonia.

- Teraz ty - zwróciła się do Aran’gar, gdy Delana wreszcie skończyła. - Coś zawiłego. Chcę, żeby al’Thor i jego Aes Sedai znaleźli w tym umyśle ślad męskiej ręki. To dodatkowo zbije ich z tropu.

Aran’gar wzruszyła ramionami, ale zrobiła, o co ją poproszono, i umysłowi nieszczęsnego Ramshalana przyszło zaznać kolejnej warstwy Przymusu, grubej i wielowymiarowej. Dopiero teraz zauważyła, że było w nim coś ładnego. Czy al’Thor uznał, że Graendal zechce go na jednego ze swoich pieszczoszków? Czy w ogóle pamiętał dość z życia Lewsa Therina, żeby to o niej wiedzieć? Docierające do niej raporty na temat tego, ile mógł pamiętać, a ile z pewnością zapomniał, były nadzwyczaj niejasne - jedno było pewne, coraz więcej sobie przypominał. I to ją właśnie martwiło. Niewykluczone, że Lews Therin byłby w stanie znaleźć ją w tym pałacu. Ale nigdy się nie spodziewała, że al’Thora będzie na to stać.

Aran’gar skończyła.

- A teraz - rzekła Graendal, uwalniając Ramshalana ze strumieni Powietrza - wróć do Smoka Odrodzonego i donieś mu o sukcesie, jaki tu odniosłeś.

Ramshalan zamrugał, potrząsnął głową.

- Ja… Tak, moja pani. Tak, ufam, że stosunki, jakie dzisiaj zadzierzgnęliśmy, okażą się wzajemnie korzystne dla obu stron. - Uśmiechnął się, dureń słaby na umyśle. - Może powinniśmy zasiąść do stołu i wypić za nasz sukces, lady Basene? Droga, jaką przebyłem, aby się z tobą spotkać, była dość wyczerpująca i…

- Idź - chłodnym tonem poleciła mu Graendal.

- Cóż, niech tak się stanie. Kiedy już będę królem, nagroda cię nie ominie!

Gwardziści wyprowadzili go. Już w korytarzu zaczął pogwizdywać z zadowolenia. Graendal usiadła, przymknęła powieki, paru żołnierzy natychmiast podeszło bliżej, żeby stanąć na straży; podeszwy ich butów cicho zaszeleściły na miękkim dywanie.

Rozejrzała się wokół oczyma gołębia, oswajając się z odmiennym obrazem świata. Na jej rozkaz służący podnieśli klatkę z ptakiem i zanieśli do okna w korytarzu. Otworzyli drzwiczki i ptak przeskoczył na parapet. Graendal zachęciła go lekko - nie była na tyle wprawna, żeby w całości przejąć kontrolę nad umysłem zwierzęcia. Latanie było znacznie trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.

Gołąb wyfrunął z okna. Tarcza słońca chowała się już za górami, kreśląc ich kontury wściekłą czerwienią i pomarańczem. Jezioro poniżej spowił głęboki, czarnoniebieski cień. Widok był zachwycający, lecz gdy gołąb stromym lotem ruszył w górę, żeby wylądować na dachu jednej z baszt, Graendal zakręciło się w głowie.

W dole widziała Ramshalana, który właśnie wychodził przez bramę. Graendal ponownie dała gołębiowi mentalnego prztyczka, a ten zeskoczył z dachu wieży i zanurkował ku ziemi. I znowu aż ją skręciło w żołądku, gdy ptak mknął ku ziemi, a kamienne mury pałacu zmieniły się w smugę szarości. Zacisnęła zęby. W końcu gołąb wyrównał lot i teraz łopocząc skrzydłami, mknął za Ramshalanem. Ten chyba coś do siebie mamrotał pod nosem, choć dziurki uszne gołębia pozwalały jedynie na wychwycenie paru pierwotnych dźwięków.

Leciał za nim czas jakiś przez mroczniejący las. Sowa nadawałaby się znacznie lepiej, nie miała jednak sowy w swej menażerii. Zrugała się w myślach za brak przezorności. Gołąb przelatywał z gałęzi na gałąź. Pod nim poszycie leśne stanowiło gęstwę niskich krzewów i opadłych sosnowych igieł. Z jakiegoś powodu widok zdał się jej odstręczający.

W końcu zobaczyła przed sobą jasność. W istocie, ledwie jej odległe lśnienie, niemniej oczom gołębia to wystarczyło, żeby wyłowić z mroku światło i cień, ruch i bezruch. Zmusiła zwierzę, żeby podleciało bliżej, zostawiając Ramshalana.

Światło wylewało się z bramy otwartej na środku leśnego prześwitu, tętniło ciepłym blaskiem. Na jego tle rysowały się stojące postacie. Jedną nich był al’Thor.

Graendal poczuła odruchowe ukłucie lęku. Był tam! Spoglądał ze szczytu tego wzniesienia, prosto w jej stronę. Na ciemność w sercu świata! Wcześniej nie mogła mieć pewności, że pojawi się tu we własnej osobie ani że Ramshalan miał przekazać swój raport, wędrując przez bramę. W co grał al’Thor? Kazała gołębiowi wylądować na pobliskiej gałęzi. Aran’gar tymczasem skarżyła się obok, że Graendal o niczym jej nie informuje. Zobaczywszy wcześniej gołębia, bez trudu zorientowała się, do czego Graendal zmierza.

Ta tymczasem skoncentrowała się jeszcze mocniej. Smok Odrodzony, człowiek, który był kiedyś Lewsem Therinem Telamonem. Wiedział, gdzie ją znaleźć. Ongiś nienawidził jej z całego serca, ile dzisiaj z tego pamiętał? Czy pamiętał, że zamordowała Yanet?

Oswojeni Aielowie al’Thora przyprowadzili Ramshalana przed jego oblicze, Nynaeve zbadała go saidarem. Tak, najwyraźniej była w stanie odczytać sploty Przymusu. A przynajmniej wiedziała, czego szukać. Będzie musiała zginąć, ponieważ al’Thor na niej polegał, więc jej śmierć przyniesie mu ból. A potem ten sam los spotka ciemnowłosą kochankę Smoka.

Graendal zmusiła gołębia, żeby przefrunął na niższą gałąź. Co al’Thor zrobi w następnej kolejności? Wszystkie jej instynkty zapewniały ją, że nie wykona następnego ruchu, póki nie zorientuje się w jej strategii. Zachowywał się identycznie jak w jej rodzimym Wieku - lubił zastanawiać się, planować, nurzać się w narastającym crescendo, którego zwieńczeniem był szturm.

Zmarszczyła brwi. Co też on mówi? Natężyła uwagę, próbując wyłowić słowa z przypadkowych dźwięków. Przeklęte dziurki uszne gołębia - wszystko brzmiało monotonnym skrzeczeniem. „Callandor”? Dlaczego on wspomina o Callandorze? I skrzyni…

Coś rozbłysło w jego dłoni. Klucz dostępu. Graendal zaparło dech w piersiach. Przyniósł ze sobą to coś? To było prawie równie paskudne jak płomień stosu.

! wtedy zrozumiała. Rozegrano ją.

Zmrożona aż do kości, uciekła z umysłu gołębia, otworzyła oczy. Znajdowała się wciąż w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. Aran’gar stała z zaplecionymi na piersiach rękami, oparta o framugę drzwi.

Al’Thor specjalnie przysłał tu Ramshalana, żeby został schwytany i poddany Przymusowi. Jedynym celem wizyty Ramshalana było upewnienie się, że Graendal jest w twierdzy.

„Światłości! Ależ się zrobił bystry”.

Wypuściła Prawdziwą Moc i objęła znacznie mniej powabnego saidara. Szybko! Była tak roztrzęsiona, że Źródło omalże jej się nie wyrwało. Całą zlewał pot.

Wynosić się stąd. Natychmiast się stąd wynosić.

Otworzyła nową bramę. Aran’gar odwróciła się i teraz wbijała spojrzenie w ścianę, tam, gdzie widziałaby al’Thora, gdyby go mogła zobaczyć

- Tyle Mocy. Co on robi?

Aran’gar. To ona i Delana sporządziły sploty Przymusu. Al’Thor musi dojść do wniosku, że Graendal zginęła. Jeżeli zniszczy pałac, a Przymus wciąż pozostanie na miejscu, będzie wiedział, że chybił i że Graendal wciąż żyje.

Pospiesznie splotła dwie tarcze i jedną oddzieliła od Źródła Aran’gar, drugą Delanę. Obie jęknęły jak na rozkaz. Graendal podwiązała sploty i dodatkowo skrępowała je Powietrzem.

- Graendal? - zapytała Aran’gar, a w jej głosie brzmiała panika. - Co ty…?

Nadchodziło. Graendal skoczyła ku bramie, przetoczyła się przez nią, a potem jeszcze koziołkowała na ziemi. Jakaś gałąź poszarpała jej suknię. Za nią rozbłysło oślepiające światło. Zmagając się ze splotami bramy, zobaczyła jeszcze ostatnie mgnienie przerażonej Aran’gar, a potem wszystko pochłonęła piękna, nieskazitelnie czysta biel. Brama zniknęła, Graendal ogarnęły ciemności.

Leżała, czując nieprawdopodobnie szybkie łomotanie serca, omalże oślepiona blaskiem. Brama, którą splotła w takim pośpiechu, nie mogła prowadzić daleko. Leżała więc teraz w brudnym leśnym poszyciu, na szczycie wzniesienia tuż obok pałacu.

Zalała ją fala poczucia niegodziwości, od której aż skręciło się powietrze i zmarszczył Wzór. Efekt ten zwano ,wrzaskiem stosu” - i nazywano nim tę właśnie chwilę, gdy sama istota stworzenia wyła z bólu.

Drżąc, wypuściła długo wstrzymywany oddech. Lecz musiała zobaczyć. Musiała wiedzieć. Wstała chwiejnie, dopiero teraz dotarło do niej, że skręciła kostkę. Pokuśtykała ku linii drzew, spojrzała w dół.

Kurhan Natrina - cały pałac - zniknął. Wypalony z Wzoru. Na oddalonym grzbiecie wzniesienia nie mogła dostrzec at’Thora, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie się znajduje.

- Ty… - warknęła. - Stałeś się znacznie groźniejszy, niż przypuszczałam.

Setki pięknych mężczyzn i kobiet, najlepszych, jakich udało się jej zebrać… wszyscy odeszli. Jej warownia, dziesiątki przedmiotów Mocy, jej najlepsza sojuszniczka wśród Wybranych. To była katastrofa.

„Nie” - napomniała odruchowo samą siebie. „Przecież żyję”. Udało się jej wyprzedzić al’Thora. Cóż z tego, jeśli tylko o mgnienie. Teraz będzie pewny, że zginęła.

Nagle zalało ją poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała od czasu ucieczki z więzienia Czarnego. Rzecz jasna, nie należało zapominać, że stała się właśnie przyczyną śmierci jednego z Wybranych. Wielki Władca nie będzie zadowolony.

Pokuśtykała w głąb lasu, już planując następne posunięcie. Które trzeba będzie wykonać z nadzwyczajną, naprawdę nadzwyczajną starannością.


Galad Damodred, Lord Kapitan Komandor Synów Światłości, oswobodził obutą stopę z głębokiego po kostki błota, które wydało bulgoczące mlaśnięcie.

W wilgotnym powietrzu bzyczały chmary bitemów. Odór błota i zastałej wody dławił w gardle. Galad ciągnął za uzdę konia, próbując dotrzeć na bardziej suchy szlak. Za nim podążała długa, kręta czwórkowa kolumna, a każdy z żołnierzy był równie ubłocony, spocony i zmęczony jak on.

Znajdowali się na granicy Ghealdan i Altary, na podmokłych bagniskach, gdzie dawno już dęby i pnącza ustąpiły miejsca wawrzynom oraz pajęczym cyprysom, których poskręcane korzenie rozpościerały się niczym kościste palce. W cuchnącym powietrzu zalegał żar - mimo cienia zarośli i chmur nad głową - było strasznie parno. Jakby się wdychało wstrętną zupę. Galad gotował się w napierśniku i kolczudze, stożkowy hełm dyndał przy siodle, całe ciało swędziało od brudu i słonego potu.

Lecz jakkolwiek żałośnie by się czuł, miał pewność, że obrana przez niego marszruta jest najlepsza. Asunawa nigdy na to nie wpadnie. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła i dla dodania ducha tym, którzy wlekli się za nim, przez czas jakiś spróbował iść wyprostowany. Siedem tysięcy ludzi, Synów Światłości, którzy woleli pójść za nim, niż przystać do seanchańskiego najeźdźcy.

Z gałęzi zwisały długie pasma ciemnozielonych mchów niczym strzępy ciała z gnijących trupów. Tu i tam mdlącą monotonię zieleni i szarości zakłócał drobny rozbłysk różu czy fioletu - maleńkie kwiatki tłoczyły się wokół niteczek strumieni. Kontrast był tak uderzający, że w pierwszej chwili miało się wrażenie, że ktoś spryskał ziemię farbą.

Dziwiła sama obecność piękna w takim miejscu. Lecz równocześnie dodawała otuchy - może on też odnajdzie Światłość w swojej sytuacji? Obawiał się, że w tym drugim wypadku nie będzie to takie proste.

Nieustępliwie ciągnął Chrobrego za uzdę. Zza pleców dobiegały go pełne niepokoju strzępy rozmów, przerywanych okazjonalnymi przekleństwami. To miejsce, ten smród i chmary kąśliwych owadów będą próbą dla najlepszych. Za Galadem poszli ci, którzy nie mogli już znieść miejsca, jakim stawał się świat. Świat, nad którym niebo wciąż zasnuwały czarne chmury, gdzie dobrzy ludzie ginęli skutkiem jakichś niepojętych zaburzeń Wzoru, gdzie Salda - Lord Kapitan Komandor, którego pozycję Galad odziedziczył - okazał się mordercą i gwałcicielem.

Galad pokręcił głową. Ostatnia Bitwa już niedługo.

Szczęk kolczugi podpowiedział mu, że ktoś za nim przepycha się przez kolumnę spieszonych jeźdźców. Galad zerknął przez ramię akurat w tej chwili, żeby dostrzec, jak Dain Bornhald zbliża się, salutuje i zajmuje miejsce obok.

- Damodred - cicho odezwał się Dain, podczas gdy buty obu mlaskały po błocie - może jednak powinniśmy zawrócić.

- Droga w tył wiedzie wyłącznie ku przeszłości - odparł Galad, wbijając wzrok w drogę przed nimi. - Dużo się nad tym zastanawiałem, Synu Bornhald. To niebo, marniejące ziemie, umarli powstający z grobów… Nie ma już czasu na to, żeby szukać sprzymierzeńców do walki z Seanchanami. Powinniśmy pomaszerować wprost na pole Ostatniej Bitwy.

- Ale ja o tym bagnie - upierał się Bornhald, zerkając na bok, gdzie właśnie wśród korzeni prześlizgiwał się wielki wąż. - Wedle naszych map dawno już powinniśmy je opuścić.

- Wobec tego z pewnością nastąpi to niedługo.

- Może - z powątpiewaniem oznajmił Dain, a strużka potu spłynęła mu z brwi na policzek szczupłej twarzy, w której zadrgał mięsień. Przynajmniej brandy mu się skończyła kilka dni temu. - O ile nasze mapy są dokładne.

Galad nie odpowiedział. W tych czasach potrafiły zawieść nawet wierne kiedyś mapy. W miejscu otwartych pól rozpościerały się nierówne zbocza wzgórz, wioski znikały, pastwiska jednego dnia bujne następnego były zarośnięte pnączami i grzybami. Mogło i bagno się powiększyć.

- Ludzie są wykończeni - kontynuował Bornhald. - A to są przecież dobrzy ludzie… Sam wiesz najlepiej. Coraz częściej słychać niezadowolenie. - Skrzywił się, jakby w przewidywaniu reprymendy.

Może faktycznie na nią zasłużył. Synowie Światłości powinni z dumą znosić niedole. Z drugiej strony spokoju nie dawały mu lekcje, jakie otrzymał od Morgase - lekcje, których nie przyswoił sobie w młodości, gdy był na to czas. Świecić przykładem. Wymagać wiele, ale najpierw od siebie.

Więc tylko pokiwał głową. Zresztą, dochodzili już do miejsca pozbawionego roślinności i wyglądającego na bardziej suche.

- Zbierz ludzi. Przemówię do pierwszych szeregów. Niech moje słowa zostaną zapamiętane, a potem przekazane dalej.

Bornhald wydawał się cokolwiek zbity z tropu rozkazem, lecz wykonał go bez jednego słowa. Galad skręcił nieco w bok, wdrapał się na szczyt pagórka. Wsparł dłoń na rękojeści miecza, przyjrzał ich twarzom, a tymczasem oddziały gromadziły się wokół. Stali zgarbieni, nogi mieli ubłocone. Dłonie mimowolnie odganiały owady lub drapały skórę pod kołnierzami.

- Jesteśmy Synami Światłości - oznajmił Galad, gdy w szyku zapanował jako taki porządek. - A przyszło nam żyć w najmroczniejszej epoce człowieka. W czasach, gdy nadzieja słabnie w ludzkich sercach, a po świecie sroży się śmierć. Lecz pośród najgłębszej nocy najjaśniej płonie światło. Za dnia jaskrawa żagiew może zdawać się słabą. Lecz kiedy gasną wszystkie inne światła, nadchodzi nasz czas! Albowiem to my jesteśmy żagwią. Brodzimy w tym bagnie pełnym niedoli. Lecz jesteśmy Synami Światłości i z naszych niedoli czerpiemy siłę. Ścigają nas ci, którzy powinni być nam braćmi, ale wszystkie inne drogi zawiodą nas wprost do grobu. Dlatego pójdziemy dalej naprzód. Za tych, których musimy chronić, za nasz udział w Ostatniej Bitwie, za Światłość! Zapyta kto, gdzie tu triumf na tych bagnach? Triumf jest w tym, żeby się nie poddać, żeby zachować dumę. Dumę z tego, że żyć przyszło w takich dniach, dumę, że będzie się częścią tego, co nadejdzie. Ci, którzy przed nami żyli w naszym Wieku, wypatrywali dnia człowieczej próby. Niech inni opłakują swój los. Niech inni łkają i zawodzą. To nie dla nas, ponieważ w czas próby wejdziemy z uniesionym czołem. I w jej ogniu dowiedziemy, żeśmy silni!

Przemowa nie była szczególnie długa. Nie chciał przeciągać czasu, jaki przyjdzie im spędzić na bagnach. Mimo to czuł, że ma obowiązek ją wygłosić. Widział, jak prostują się żołnierskie karki, jak ludzie kiwają głowami na zgodę. Żołnierze wybrani, aby zapisać słowa, skończyli, a potem odeszli na tyły, żeby odczytać je tym, którzy nie mogli usłyszeć.

Kiedy oddział ruszył w dalszą drogę, kroki żołnierzy nie były już tak ciężkie, wyprostowały się zgarbione karki. Galad pozostał na swoim wzgórzu, z pozoru po to, aby wysłuchać paru raportów, lecz tak naprawdę, aby żołnierze mogli go zobaczyć.

Kiedy minął go ostatni - jak mu się wydawało - z siedmiu tysięcy, okazało się, że u stóp wzgórza została niewielka grupka. Był z nimi Syn Jaret Byar, który nie odrywał od Galada zapadniętych oczu, lśniących wiarą. Był chudy, miał wąską twarz.

- Synu Byar - powitał go, schodząc ku tamtym.

- To była świetna mowa, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - żywiołowo zareagował Byar. - Ostatnia Bitwa. Tak, czas już na nią wyruszać.

- Taki ciężar wzięliśmy sobie na ramiona - zgodził się Galad. - Poza tym to nasz obowiązek.

- Pojedziemy na północ - entuzjazmował się Byar. - Ludzie przystaną pod nasz sztandar i nasze szeregi będą rosły. Wielka, potężna siła Synów Światłości, dziesiątki tysięcy. Setki tysięcy. Będzie nas mnóstwo na tej ziemi. Może nawet starczy nam ludzi, żeby obalić Białą Wieżę, miast się z nią sprzymierzać.

Galad pokręcił głową.

- Aes Sedai będą nam potrzebne, Synu Byar. Po stronie Cienia walczyć będą Władcy Strachu, Myrddraale, Przeklęci…

- Tak, zapewne. - Byar najwyraźniej miał wątpliwości. Cóż, wcześniej też miał wątpliwości odnośnie do tego pomysłu, ale przecież się zgodził.

- Przed nami trudna droga, Synu Byar, lecz bądź pewny, że Synowie Światłości znajdą się wśród pierwszych na polach Ostatniej Bitwy.

Zbrodnie Valdy splamiły zakon. Gorzej, z czasem Galad nabierał coraz silniejszego przekonania, że w torturach i śmierci jego matki niebagatelną rolę odegrał też Asunawa. To oznaczałoby, że sam Wielki Inkwizytor był skorumpowany.

Najważniejszą rzeczą w życiu było podążanie słuszną drogą. Nieważne, jakich wymagała poświęceń. W aktualnej sytuacji właściwa droga była drogą ucieczki. Galad nie mógł otwarcie wystąpić przeciwko Asunawie, ponieważ Wielkiego Inkwizytora wspierali Seanchanie. Poza tym Ostatnia Bitwa była powołaniem znacznie bardziej doniosłym.

Po chwili ruszył szybkim marszem i przez błoto zmierzał ku czołu kolumny swych ludzi. W drogę wyruszyli bez taborów, zabierając ze sobą tylko kilka zwierząt jucznych. Zbroje żołnierze nosili na własnych grzbietach, a zapasy i prowiant niosły ich wierzchowce.

Dotarłszy na czoło kolumny, zastał tam Troma pogrążonego w rozmowie z jedynymi ludźmi oddziału, którzy nie mieli na sobie białych płaszczy i stalowych hełmów, a skóry i brązowe okrycia. To byli ich zwiadowcy. Trom skinął mu z szacunkiem głową - Lord Kapitan był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Galada.

- Zwiadowcy utrzymują, że z przodu czeka na nas drobna przygoda, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - poinformował go Trom.

- Cóż niby?

- Najlepiej by było, gdyby przyjrzał się pan na własne oczy - wtrącił Syn Barlett dowodzący oddziałem zwiadowców.

Galad skinął głową we wspomnianym przez nich kierunku. Ruszyli. Po drodze okazało się, że bagnisty las chyba się powoli przerzedza. Światłości dzięki - może oznaczało to, że są wreszcie wolni?

Nie. Kiedy Galad dojechał na wskazane miejsce, zastał resztę oddziału zwiadowców, wpatrzonych w martwy las. Większość drzew na bagnach, choć niezbyt dorodna, jakieś liście jednak rodziła - tu stały tylko szkielety o barwie popiołów, jakby cały las spłonął. Po dokładniejszym przyjrzeniu się stwierdził, że wszystko porastał jakiś koszmarny biały mech. A pnie drzew wydawały się przezeń wyssane.

Teren był nie tyle podmokły, ile zalany wodą - płynęła przezeń rzeka szeroka, lecz leniwa. Udało się jej podmyć korzenie wielu drzew, teraz ich gałęzie wystawały spod wody niczym ręce rozpaczliwie sięgające nieba.

- To są trupy, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - oznajmił jeden ze zwiadowców, wskazując gestem w górę rzeki. - Płyną z prądem. Wygląda na to, że musiała mieć miejsce jakaś wielka bitwa.

- Ta rzeka jest na naszych mapach? - zapytał Galad.

Zwiadowcy po kolei kręcili głowami.

Galad zacisnął szczęki.

- Damy radę przejść ją w bród?

- Jest płytka, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - stwierdził Syn Barlett. - Ale trzeba będzie uważać na ewentualne głębie.

Galad odwrócił się do drzewa, przed którym stał, i zerwał zeń długą gałąź. Trzasnęła głośno.

- Pójdę pierwszy. Niech ludzie pozbędą się zbroi i płaszczy.

Rozkazy zostały przekazane wzdłuż kolumny, a Galad tymczasem sam zdjął zbroję, owinął ją w płaszcz i przytroczył do grzbietu. Następnie podkasał nogawki spodni najwyżej, jak się dało, zszedł po łagodnie nachylonym brzegu i wstąpił w mętną wodę. Zesztywniał, czując na skórze zimny, wiosenny prąd. Buty natychmiast nabrały wody, zapadły się na kilka cali w piaszczyste dno. Chrobry wszedł w wodę zaraz za nim, wywołując znacznie głośniejszy plusk.

Przeprawa nie okazała się wcale taka trudna, woda sięgała mu tylko do kolan. Kosturem wybierał drogę po dnie rzeki, szukając najlepszego oparcia dla stóp. I tylko widok szkieletów umierających drzew był denerwujący. Jakoś nie wydawały się martwe, a w miarę jak znajdował się coraz bliżej, dokładniej widział miękką, szaro-białą substancję wśród porostów pokrywających ich pnie i gałęzie.

Za plecami usłyszał głośne pluski - to kolejni Synowie wchodzili w nurt szerokiego strumienia. Obok wydęte sylwetki spływały z prądem, od czasu do czasu zatrzymując się na sterczących spod niego kamieniach. Ciała ludzi, ale też większe kształty.

„Muły” - zrozumiał, gdy w oczy wpadł mu charakterystyczny pysk. „Dziesiątki”. Sądząc po stanie, w jakim się znajdowały, musiały nie żyć już od jakiegoś czasu.

Wychodziło na to, że jakąś wioskę w górze strumienia zaatakowano i złupiono w poszukiwaniu jedzenia, a mieszkańców zabito. Nie był to pierwszy tego rodzaju widok, na który natrafili.

Dotarł na drugi brzeg, wyszedł z wody. Gdy odwijał nogawki spodni, a potem przywdziewał zbroję i płaszcz, czuł w ramieniu ból od ciosów zadanych przez Valdę. W udzie też jeszcze szarpało.

Odwrócił się i ruszył zwierzęcą ścieżką na północ, ustępując miejsca na brzegu kolejnym wychodzącym z wody Synom. Strasznie tęsknił za jazdą na grzbiecie Chrobrego, jednak nie ośmielił się jeszcze wsiąść na siodło. Wprawdzie pokonali rzekę, lecz grunt dalej był podmokły, nierówny i upstrzony ukrytymi otworami. Gdyby zdecydował się na jazdę, ryzykował złamaną nogę Chrobrego i utratę swojej pozycji.

A więc szedł wraz ze swymi ludźmi, w otoczeniu szarych drzew, pocąc się w niemiłosiernym upale. Jakże tęsknił za porządną kąpielą…

W końcu Trom przytruchtał doń wzdłuż kolumny.

- Wszystkim udało się bezpiecznie przeprawić. - Zerknął w niebo. - Żeby sczezły te chmury. Nie wiem nawet, która godzina.

- Cztery godziny po południu - poinformował go Galad.

- Jesteś pewny?

- Tak.

- Czy w południe nie mieliśmy się zatrzymać, aby omówić, co robić dalej? - Wiec został odroczony do czasu, gdy wreszcie opuszczą bagna.

- Na chwilę obecną nie mamy wielkich możliwości wyboru - stwierdził Galad. - Chcę poprowadzić ludzi na północ, do Andoru.

- Dotąd Synowie spotykali tam się z… niezbyt przyjaznym przyjęciem.

- Posiadam ustronne ziemie na północy kraju. Nikt mnie stamtąd nie wypędzi, niezależnie od tego, kto zasiada na tronie. Światłości, spraw, żeby na Tronie Lwa zasiadała Elayne. Światłości, spraw, żeby udało się jej wywinąć z sieci Aes Sedai… Niemniej w myślach obawiał się najgorszego. Było wielu takich, którzy chętnie zrobią z niej pionka w swej grze, a al’Thor bynajmniej nie był wśród nich ostatnim. Była uparta i przez to łatwo dawało się nią manipulować.

- Potrzebujemy zapasów - kontynuował Trom. - Zdobycie ich po drodze jest właściwie niemożliwe, a poza tym większość mijanych wiosek była pusta.

Galad pokiwał głową. Słuszna uwaga.

- To jest jednak niezły plan - poinformował go Tram, a potem ściszył głos. - Przyznaję, Damodred, że obawiałem się, iż nie weźmiesz na siebie ciężaru dowództwa.

- Nie mogłem odmówić. Opuszczenie Synów po tym, jak zabiłem ich dowódcę, byłoby niesłuszne.

Trom uśmiechnął się.

- Dla ciebie to takie proste, co?

- Dla każdego powinno być równie proste. - Galad musiał objąć pozycję, którą mu zaoferowano. Nie miał innego wyboru. - Nadchodzi Ostatnia Bitwa, a Synowie Światłości będą w niej walczyć. Nawet gdybyśmy mieli zawrzeć sojusz z samym Smokiem Odrodzonym, będziemy walczyć.

Ostatnimi czasy Galad miał coraz więcej wątpliwości w związku z osobą al’Thora. Nie było wątpliwości: Smok Odrodzony musiał walczyć w Ostatniej Bitwie. Ale czy miał to być al’Thor, który być może był po prostu marionetką Białej Wieży, a nie żadnym Smokiem Odrodzonym? Smętne myśli, żeby oddawać się im pod tak czarnym niebem, na spustoszonej ziemi. Al’Thor musi być Smokiem Odrodzonym. Z czego jednak nie wynikało wcale, że nie jest równocześnie marionetką Aes Sedai.

Po krótkim marszu minęli obszar szarych, drzewnych szkieletów i wjechali do lasu, który wyglądał nieco bardziej normalnie. Liście drzew wciąż miały żółtawe zabarwienie, zbyt wiele też uschłych wisiało na gałęziach, niemniej wszystko lepsze niż ta szara, gąbczasta substancja.

Jakąś godzinę później Galad ujrzał przed sobą powracającego Syna Barletta. Zwiadowca był chudy, jeden z jego policzków znaczyła blizna. Galad pozdrowił go gestem uniesionej ręki.

- Jakie słowo przynosisz?

Barlett zasalutował, przyciskając rękę do piersi.

- Za jakąś milę bagno się kończy, a las przerzedza, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Pola za nim są otwarte i puste, jak daleko sięgnąć na północ wzrokiem.

„Światłości dzięki!” - pomyślał Galad. Skinął głową Barlettowi, a tamten natychmiast zniknął wśród drzew.

Zerknął za siebie na kolumnę swoich ludzi. Byli ubłoceni, spoceni i zmęczeni. Mimo to wciąż stanowili wspaniały widok, w zbrojach, z surowymi grymasami na obliczach. Przeszli za nim przez to potworne bagno. To byli dobrzy żołnierze.

- Przekaż słowo pozostałym Lordom Kapitanom, Trom - oznajmił Galad. - A oni niech poinformują swoje legiony. Za godzinę nasza przeprawa dobiegnie końca.

Starszy mężczyzna uśmiechnął się, a na jego twarzy odmalowała się ulga identyczna jak ta, którą Galad czuł w sercu. Ten tymczasem dalej szedł naprzód, zaciskając szczęki i walcząc z bólem w nodze. Rana zresztą została dobrze opatrzona i nie istniała szczególna groźba dalszych powikłań. Bolała, ale z bólem można sobie poradzić.

W końcu skończyło się to trzęsawisko! Dalszą marszrutę trzeba jednak będzie zaplanować dość pieczołowicie, aby wiodła z dala od większych miasteczek, głównych dróg tudzież posiadłości jakichś możniejszych lordów. W głowie już przeglądał mapy - mapy, które wbił sobie w pamięć jeszcze przed dziesiątymi imieninami.

I tym się zajmował, gdy przed jego oczyma żółty gąszcz zrzedł, a spomiędzy gałęzi wyjrzało światło zachmurzonego nieba. Zaraz też zobaczył Barletta, czekającego na skraju linii drzew. Las skończył się gwałtownie, jakby był nie skupiskiem żywych istot, lecz linią na mapie.

Galad westchnął z ulgą, ciesząc się na samą myśl o otwartym terenie. Wyszedł spomiędzy drzew. I w tej samej chwili dojrzał armię zbrojnych, która wychynęła na grzbiet wzniesienia po jego prawej stronie.

Szczękały zbroje, rżały konie, tysiące żołnierzy zajmowały pozycje na grzbiecie. Sądząc po zbrojach i kolczugach, niektórzy z nich należeli do Synów Światłości, lśniły wypolerowane do połysku stożkowe hełmy. Kłuły w oczy bielą kaftany i płaszcze, złote promieniste słońca wyzierały z napierśników, migotały uniesione groty lanc. Jednak większość stanowiła piechota w prostych brązowych skórach - ani śladu bieli Synów Światłości. Najpewniej Amadicjanie, działający z poręki Seanchan. Uzbrojeni w łuki.

Galad aż się zachwiał, ręka sama powędrowała ku rękojeści miecza. Lecz zrozumiał od razu, że to była pułapka. Wśród Synów kaftany licznych zdobił pastorał Ręki Światłości - to byli Śledczy. A jeśli zwykli, prości Synowie byli płomieniem wypalającym zło, to Śledczych należało określić jako wściekły żar paleniska.

Galad szybko przeliczył ich szeregi. Trzy do czterech tysięcy Synów, a do tego przynajmniej sześć do ośmiu tysięcy piechoty, przy czym połowa uzbrojona w łuki. Dziesięć tysięcy świeżego żołnierza. Poczuł, jak serce zamiera mu w piersi.

Trom, Bornhald i Byar pospiesznie wypadli z lasu z garstką innych Synów i stanęli u boku Galada. Trom zaklął cicho.

- A więc - rzekł Galad, zwracając się do zwiadowcy, Barletta - ty okazałeś się zdrajcą?

- To ty jesteś zdrajcą, Synu Damodred - odparł zwiadowca z hardym obliczem.

- Tak - zgodził się Galad. - Przypuszczam, że można mnie za takiego uważać. - Pomysł marszu przez bagno podsunęli mu zwiadowcy. Teraz Galad rozumiał już dlaczego. Taktyka opóźniająca, która pozwoliła Asunawie wysunąć się przed niego. Poza tym przeprawa wyczerpała do cna siły jego ludzi, podczas gdy siły Asunawy były świeże i gotowe do boju.

Zaświstał miecz wyjmowany z pochwy. Nie odwracając się, Galad uniósł dłoń.

- Spokój, Synu Byar. - Można było się spodziewać, że on pierwszy sięgnie po broń, najpewniej po to, żeby pozbawić życia Barletta.

Może da się jeszcze coś uratować. Galad w jednej chwili podjął decyzję.

- Synowie: Byar i Bornhald ze mną. Trom, zbierz pozostałych lordów kapitanów i wyprowadźcie naszych ludzi w szyku na pole.

Zza frontu wojsk Asunawy wyjechał spory oddział żołnierzy i ruszył w dół wzniesienia. W większości byli to Śledczy. Galad rozumiał, że mogli szybciej zatrzasnąć swoją pułapkę i zabić wszystkich z jego czołowego oddziału łącznie z nim samym. Zamiast tego wysłali parlamentarzystów. To był dobry znak.

Galad dosiadł konia, opanowując odruchowy grymas spowodowany bólem w zranionej nodze. Byar i Bornhald poszli za jego przykładem, a potem za nim ruszyli w pole, stukot kopyt ich wierzchowców tłumiła gruba, zżółkła trawa. W zbliżającym się ku nim oddziale był sam Asunawa. Miał krzaczaste, posiwiałe brwi, lecz poza tym jego sylwetka była tak chuda, że wydawał się lalką wykonaną z patyków i obciągniętą płótnem imitującym skórę.

Asunawa nie uśmiechał się. Rzadko to czynił.

Galad zatrzymał swego konia przed Wielkim Inkwizytorem. Asunawę otaczała niewielka straż przyboczna złożona z jego Śledczych, lecz poza tym towarzyszyło mu także pięciu lordów kapitanów, z których każdego Galadowi zdarzyło się poznać podczas krótkiej służby u Synów Światłości, a pod niektórymi nawet służył.

Asunawa pochylił się w siodle, zwęziły się zapadnięte oczy.

- Twoi buntownicy ustawiają się w szyku bojowym. Każ im przestać albo dam rozkaz łucznikom.

- Z pewnością nie masz zamiaru zlekceważyć zasad honorowego boju? - zdziwił się Galad. - Chcesz strzelać do moich ludzi, zanim ustawią się w szyku? Gdzie twój honor?

- Sprzymierzeńcy Ciemności nie zasługują na to, żeby ich traktować z honorem - warknął Asunawa. - Nie zasługują też na miłosierdzie.

- A więc uznajesz nas za Sprzymierzeńców Ciemności, tak? - zapytał Galad, nieznacznie zmieniając położenie wierzchowca. - Wszystkich siedem tysięcy Synów, którzy pozostawali pod rozkazami Valdy? Towarzyszy broni twoich żołnierzy, z którymi tamci dzielili chleb i wspólnie rozlewali krew? Żołnierzy, nad którymi trzymałeś pieczę jeszcze przed dwoma miesiącami?

Asunawa zawahał się. Uznanie siedmiu tysięcy Synów za Sprzymierzeńców Ciemności było absurdem - oznaczało bowiem, że z każdych trzech pozostałych przy życiu dwóch jakimś sposobem przeszło na stronę Cienia.

- Nie - zdecydował wreszcie Asunawa. - Być może powinienem uznać, że po prostu… zbłądzili. Nawet dobry człowiek może wstąpić na cienistą drogę, jeżeli dowodzą nimi Sprzymierzeńcy Ciemności.

- Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności. - Galad spojrzał Asunawie prosto w oczy.

- Poddaj się więc mojemu śledztwu i dowiedź swych słów.

- Lord Kapitan Komandor nie ma obowiązku poddawania się czemukolwiek - oznajmił Galad. - Rozkazuję ci na Światłość, żebyś ustąpił mi pola.

Asunawa roześmiał się.

- Synu, masz nóż na gardle! To twoja ostatnia szansa, żeby złożyć broń!

- Golever - zwrócił się Galad do lorda kapitana, stojącego u lewego boku Asunawy. Golever był żylastym, brodatym mężczyzną, równie twardy, jak zdawał się wskazywać wygląd. Niemniej był również sprawiedliwy. - Powiedz mi, czy Synowie Światłości kiedykolwiek składają broń?

Golever pokręcił głową.

- Nie poddajemy się. W Światłości zawsze zwyciężamy.

- A w obliczu przewagi liczebnej?

- Walczymy.

- A jeśli jesteśmy zmęczeni i obolali?

- Walczymy, wierząc, że Światłość nas ochroni - wyrecytował Golever. - A jeżeli oznacza to, że nadszedł nasz czas… cóż, trudno. Przynajmniej weźmiemy do grobu tylu wrogów, ilu damy radę.

Galad spojrzał z powrotem na Asunawę.

- Sam rozumiesz, w jakim się znalazłem kłopocie. Jeżeli będę walczył, nazwiesz mnie Sprzymierzeńcem Ciemności, jeżeli się poddam, złamię składane przysięgi. Mój honor Lorda Kapitana Komandora nie pozwala mi przystać na żadną z tych dwóch opcji.

Twarz Asunawy pociemniała.

- Nie jesteś Lordem Kapitanem Komandorem. On nie żyje.

- Padł z mej ręki - zgodził się Galad i wyciągnął broń ostrzem przed siebie tak, że zalśniły wygrawerowane na nim czaple. - A teraz trzymam w dłoni ten miecz. Czy chciałbyś zaprzeczyć, iż widziałeś, jakem się zmierzył z Valdą w uczciwej walce, zgodnej z zasadami prawa?

- Walka być może i była zgodna z zasadami prawa - powiedział Asunawa. - Ale nie nazwałbym jej uczciwą. Wspierały cię moce Cienia. Na własne oczy widziałem, jak spowijała cię ciemność, mimo że przecież było jasno i widziałem, jak na twoim czole pojawił się Kieł Smoka. Valda nie miał żadnych szans.

- Harnesh. - Galad zwrócił się tym razem do lorda kapitana stojącego u prawego boku Asunawy. Ten dla odmiany był niski, łysy i brakowało mu jednego ucha, które stracił w walce z zaprzysiężonymi Smokowi. - Ty mi powiedz… Czy Cień jest potężniejszy od Światłości?

- Oczywiście, że nie - rzekł tamten, spluwając na bok.

- Więc gdyby sprawa Lorda Kapitana Komandora była sprawą honoru, czyż uległby mi w walce toczonej w Światłości? Gdybym naprawdę był Sprzymierzeńcem Ciemności, czy byłbym w stanie pokonać samego Lorda Kapitana Komandora?

Harnesh nie odpowiedział, lecz Galad niemalże był w stanie zobaczyć myśli krążące po jego głowie. Cień czasami zdolny bywał do okazania siły, niemniej Światłość zawsze uwidaczniała jego prawdziwą naturę i ostatecznie zwyciężała. A więc możliwe było, że Lord Kapitan Komandor padł z ręki Sprzymierzeńca Ciemności… każdemu człowiekowi mogło się to przydarzyć. Ale w pojedynku na oczach pozostałych Synów? Pojedynku honorowym, toczonym w Światłości?

- Cień niekiedy potrafi wykazać się sprytem i siłą - wtrącił Asunawa, uniemożliwiając Galadowi zadanie kolejnych pytań. - Bywa, że dobrzy ludzie giną.

- Wszyscy wiecie, czego dopuścił się Valda - stwierdził Galad. - Moja matka nie żyje. Czy istnieją jakiekolwiek wątpliwości względem tego, że miałem prawo go wyzwać?

- Jako Sprzymierzeniec Ciemności nie masz żadnych praw! Nie będę się dłużej z tobą układał, morderco. - Asunawa skinął dłonią, a kilku jego Śledczych dobyło mieczy.

W jednej chwili zabłysnęły też ostrza towarzyszy Galada. Za sobą słyszał odgłosy świadczące, że jego umordowani towarzysze pospiesznie zwierają szyki.

- Co się z nami stanie, Asunawa, gdy Syn będzie walczył z Synem? - zapytał cicho Galad. - Nie poddam się i nie zaatakuję cię, lecz być może moglibyśmy osiągnąć zbliżenie? Nie jak wrogowie, w boju, lecz jak bracia, których rozdzielił czas.

- Nigdy nie będę miał nic wspólnego ze Sprzymierzeńcami Ciemności - upierał się Asunawa, lecz mówił głosem, w którym znać było ślady wahania. Cały czas obserwował żołnierzy Galada. Było nadzwyczaj prawdopodobne, że Asunawa wygra bitwę, lecz gdyby ludzie Galada dotrzymali mu pola, zwycięstwo mogło okazać się nadzwyczaj kosztowne. Po obu stronach zapewne padłyby tysiące.

- Podporządkuję się twojej władzy - ciągnął dalej Galad. - Lecz na określonych warunkach.

- Nie! - zaprotestował za jego plecami Bornhald, lecz Galad uciszył go gestem uniesionej dłoni.

- Jakie to miałyby być warunki? - zapytał Asunawa.

- Przysięgniesz… wobec Światłości i zgromadzonych tu lordów kapitanów… że nie skrzywdzisz, nie wydasz na śledztwo ani w żaden inny sposób nie napiętnujesz ludzi, którzy poszli za mną. Robili tylko to, co ich zdaniem było słuszne.

Oczy Asunawy zwęziły się, usta zacisnęły w cienką kreskę.

- Warunek tyczy się również moich towarzyszy tu obecnych - kontynuował Galad, skinieniem głowy wskazując Byara i Bornhalda. - Każdego jednego, Asunawa. Nie ma mowy o wydaniu ich na śledztwo.

- Nie możesz w ten sposób stawać na drodze Ręce Światłości! Jeżeli przystanę na twój warunek, dam im wolną rękę w poszukiwaniu Cienia!

- A więc uważasz, że to tylko strach przed śledztwem każe nam się trzymać Światłości, Asunawa? - zapytał Galad. - Czyż nie są Synowie niezłomnego serca i prawości?

Asunawa umilkł. Galad przymknął powieki, czując na barkach cały ciężar dowództwa. Każda zyskana przezeń chwila polepszała pozycję przetargową jego ludzi. Otworzył oczy

- Nadchodzi Ostatnia Bitwa, Asunawa. Nie zostało już czasu na spory. Smok Odrodzony wędruje po świecie.

- Herezja! - żachnął się Asunawa.

- Tak - zgodził się Galad. - Lecz równocześnie prawda.

Asunawa zgrzytnął zębami, lecz najwyraźniej na poważnie rozważał złożoną propozycję.

- Galad - cicho rzekł Bornhald. - Nie rób tego. Damy radę walczyć- Światłość nas ochroni.

- Jeżeli będziemy walczyć, zginą dobrzy ludzie, Synu Bornhald - odparł Galad, nie odwracając się. - Każdym ciosem naszego miecza będzie powodowała ręka Czarnego. Synowie są jedynym oparciem, jakie jeszcze zostało temu światu. Jesteśmy potrzebni. Jeżeli nasza jedność wymaga ofiary z mego życia, niech tak będzie. Wierzę, że postąpiłbyś tak samo. - Spojrzał prosto w oczy Asunawy.

- Brać go - warknął tamten, a na jego twarzy ukazał się wyraz rozczarowania. - I każcie legionom ustąpić pola. Poinformujcie żołnierzy, że aresztowałem fałszywego Lorda Kapitana Komandora i zostanie on poddany śledztwu, które ujawni faktyczny rozmiar jego zbrodni. - Zawahał się. - Lecz przekażcie też słowo, że ci, którzy za nim poszli, nie zostaną ukarani ani poddani śledztwu. - Z tymi słowy Asunawa zawrócił konia i odjechał.

Galad ujął swój miecz rękojeścią do przodu i podał go Bornhaldowi.

- Wracaj do swoich, ludzi, opowiedz im, co się tu wydarzyło, i wybij im z głowy wszelkie próby odbicia mnie. To rozkaz.

Bornhald spojrzał mu w oczy, potem powolnym ruchem wyciągnął rękę po miecz. W końcu zasalutował.

- Tak jest, mój Lordzie Kapitanie Komandorze.

Gdy tylko mały oddział zawrócił konie, żeby odjechać, po Galada sięgnęły brutalne ręce i ściągnęły go z siodła Chrobrego. Jęknął, uderzywszy w ziemię. Zranione ramię odezwało się bólem, który przeszył całą klatkę piersiową. Spróbował wstać, lecz tymczasem Śledczy zdążyli już zsiąść z koni i powalili go znowu.

Jeden butem wbitym w grzbiet przydusił go do ziemi. Usłyszał metaliczny zgrzyt noża wychodzącego z pochwy. Rozcięli na nim zbroję i kaftan.

- Nie będziesz chodził w mundurze Syna Światłości, Sprzymierzeńcu Ciemności - wyszeptał do ucha głos jednego ze Śledczych.

- Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności - wystękał Galad z twarzą wciśniętą w ziemię. - Nigdy nie usłyszycie ode mnie tego kłamstwa. Światłość kieruje mymi uczynkami.

Za to zarobił kopnięcie w żebra, potem następne i następne. Skulił się, jęknął. Lecz ciosy nie przestawały padać.

Wreszcie ogarnęła go ciemność.


Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, szła teraz po zboczu wzgórza. Zbocze pokrywały nierówne łaty brązowego zielska wyglądające jak szczecina na brodzie żebraka.

Niebo było czarne. Szalała nawałnica. Uwielbiał taką pogodę, choć nienawidził tego, który był jej sprawcą.

Nienawiść. Dowód, że wciąż żyje, jedyne uczucie, jakie mu zostało. Jedyne uczucie. Innych już nie będzie.

Porywająca. Podniecająca. Piękna. Słodka. Gwałtowna. Nienawiść. Cudownie. To z burzy czerpał siłę, cel, który nim kierował. Al’Thor umrze. Z jego ręki. A po nim, być może, sam Czarny. Cudownie…

Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, musnęła palcami swój piękny sztylet, czując pod opuszkami wzory z delikatnej złotej plecionki, która otaczała jego rękojeść. Rękojeść wieńczył wielki rubin, a broń istota niosła obnażoną, trzymając ją prawą dłonią w taki sposób, że ostrze wystawało między palcem wskazującym a środkowym. Wnętrza tych palców zaznały już dziesiątków skaleczeń.

Z czubka noża krew ściekała na zielska. Cieszące wzrok szkarłatne plamki. Czerwień pod nogami, czerń nad głową. Doskonale. A może to jego nienawiść wywołała tę nawałnicę. Zapewne tak było. Tak.

Krople krwi dodawały szkarłatnych plam martwym liściom i gołym łodygom już wcześniej poznaczonym czarnymi cętkami - im dalej na północ zagłębiał się w Ugór, tym było ich więcej.

Był ze szczętem szalony. Dobrze. Kiedy dopuścić szaleństwo do siebie - objąć je i wypić, jakby było światłem słońca albo wodą, albo samym powietrzem - wówczas stanie się częścią człowieka.

Jak dłoń czy oko. Można patrzeć okiem szaleństwa. Można dzierżyć rzeczy jego dłonią. Cudowne. Wyzwalające.

W końcu był wolny.

Istota, która nazywała się kiedyś Mordeth, dotarła do stóp zbocza, nawet się nie obejrzawszy na wielką, purpurową masę cielska, która została na jego szczycie. Robale trudno było zabić w odpowiedni sposób, niemniej pewne rzeczy trzeba było robić w odpowiedni sposób. Taka była zasada rzeczy.

Mgła wędrowała jego śladem, snując się po ziemi. Czy mgła ta była jego szaleństwem, czy jego nienawiścią? Wydawała się taka znajoma. Plątała się wokół jego kostek i lizała po stopach.

Coś wyjrzało zza pobliskiego wzgórza, potem szybko się schowało. Robale umierały głośno. Robale wszystko, co czyniły, czyniły z towarzyszeniem hałasu. Stado Robali mogło zgładzić cały legion wojska. Kiedy słyszało się zbliżające stado, szło się w drugą stronę, i to szybko. Lepiej jednak było - rozważniej - wysłać zwiadowców, żeby ocenili, w którą stronę zmierza stado, żeby nie natknąć się na nie dalej na swej drodze.

Tak więc istota, która była niegdyś Padanem Fainem, bynajmniej nie zdziwiła się, gdy okrążyła wzgórze i znalazła za nim nerwową grupkę Trolloków pod dowództwem Myrddraala.

Uśmiechnęła się.

„Moi przyjaciele” - pomyślała. To już tyle czasu.

Chwilę zajęło, zanim ich prymitywne mózgi zdobyły się na oczywisty - choć błędny - wniosek z tego spotkania: skoro człowiek wędrował sobie tędy spokojnie, Robali nie mogło być w pobliżu. Przecież wyczułyby jego krew i ruszyły za nim. Robale wolały ludzi niż Trolloki. I całkiem sensownie. Istota, która nosiła kiedyś imię Mordeth, próbowała jednych i drugich, i nikomu nie polecałaby mięsa Trolloków.

Trolloki ruszyły naprzód chaotyczną zgrają: pióra, dzioby, pazury, zęby, kły. Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, stała nieruchomo, a mgła lizała jej bose stopy. Jak cudownie! Z tyłu grupy Myrddraal zawahał się w pewnej chwili, jego bezokie spojrzenie spoczęło na przeciwniku. Być może wyczuł, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. I oczywiście miał rację. Nie można być jednym bez drugiego, to nie miałoby sensu.

Istota, która nosiła kiedyś imię Mordeth - wkrótce będzie potrzebować nowego imienia - uśmiechnęła się szeroko. Myrddraal odwrócił się, żeby rzucić do ucieczki.

Mgła uderzyła.

Przetoczyła się przez Trolloki, poruszając szybko, jak macki lewiatana żyjącego w Oceanie Aryth. Jej pasma smagnęły skroś piersi Trolloków. Jeden długi sznur mgły przemknął ponad ich głowami, a potem wystrzelił naprzód rozmazaną smugą, bijąc Pomora w kark.

Trolloki rozwrzeszczały się, runęły na ziemię w konwulsjach. Sierść odpadała im płatami, skóra zaczęła wrzeć. Bąble, pęcherze. Pękając, zostawiały w ciele Pomiotu Cienia okrągłe otwory, jakie tworzą się na powierzchni schłodzonego zbyt szybko metalu.

Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, z rozkoszy rozdziawiła usta, wzniosła zamknięte oczy ku kłębiącemu się czarnemu niebu i w takiej pozie rozkoszowała się swą ucztą. Kiedy wszystko się skończyło, westchnęła, mocniej ścisnęła sztylet - ostrze rozcięło ciało.

Czerwień pod nogami, czerń nad głową. Czerwone i czarne, czerwone i czarne, tyle czerwieni i czerni. Cudownie.

Ruszyła w dalszą wędrówkę przez Ugór.

Za jej plecami zniekształcone w swej istocie Trolloki gramoliły się na nogi, powoli wpadając w rytm marszu, z ich warg ściekała ślina. W oczach była pustka i otępienie, lecz kiedy będzie trzeba, napełni je oszalała żądza zabijania, dalece przekraczająca wszystko, co znały za życia.

Myrddraal został, gdzie padł. Nie powstanie z martwych, wbrew temu, co głosiły plotki. Dotyk Padana Faina oznaczał teraz natychmiastową śmierć dla przedstawicieli tej rasy. Szkoda. Miał kilka gwoździ, które akurat tu mogły się do czegoś przydać.

Może powinien załatwić sobie jakieś rękawice. Ale wtedy nie mógłby kaleczyć dłoni. Problem.

Nieważne. Naprzód. Nadszedł czas, żeby zabić al’Thora.

Martwiło go, że polowanie kiedyś musi się skończyć. Ale tymczasem zniknęły wszelkie przesłanki polowania. Trudno mówić o polowaniu na coś, o czym dokładnie wie się, gdzie będzie to można znaleźć. Wystarczyło znaleźć się w tym samym miejscu i polowanie zakończone.

Jak starzy przyjaciele. Jeleń, stary, ukochany przyjaciel, którego trzeba będzie pchnąć w oko, a potem rozpruć brzuch i napić się jego gorącej krwi. Tak właśnie należało traktować przyjaciół.

To był zaszczyt.

Malenarin Rai przeglądał raporty o stanie zaopatrzenia. Przeklęta okiennica za jego biurkiem znów rozwarła się z trzaskiem, wpuszczając do wnętrza parne powietrze Ugoru.

Dziesięć lat spędzonych na stanowisku dowódcy Wieży Heath jakoś nie przyzwyczaiło go do upału panującego w górach. Mokro. Lepkie powietrze pełne woni zgnilizny.

Wiatr zaświstał i zatrząsł drewnianą okiennicą. Rai powstał, podszedł do okna, żeby ją zamknąć, a potem kawałkiem pnącza związał uchwyt.

Wrócił do biurka, ogarnął wzrokiem akta nowo zaciągniętych żołnierzy. Obok każdego imienia odnotowana była specjalizacja - w tych okolicach każdy z żołnierzy musiał umieć niejedno. Wprawny w opatrywaniu ran. Szybki w nogach, nadaje się do przenoszenia wiadomości. Celnie strzela z łuku. Potrafi sprawić, aby stary gulasz smakował jak świeży. Malenarin zawsze szczególnie wypatrywał takich jak ten ostatni. Każdy kucharz, który potrafił sprawić, aby żołnierze chętnie podchodzili do kotła, był wart swej wagi w złocie.

Odłożył na bok aktualny raport, przycisnął wypełnionym ołowiem rogiem Trolloka, który do tego celu mu służył. Następnym dokumentem w stosie akt był list od człowieka imieniem Barriga - kupca, który przyjeżdżał niekiedy ze swą karawaną do wieży na handel. Malenarin uśmiechnął się. W pierwszym rzędzie był żołnierzem, jednak na jego piersi srebrzyły się trzy łańcuchy, które czyniły zeń mistrza gildii kupieckiej. A choć zasadniczo zaopatrzeniem wieży zajmowała się korona, żaden wywodzący się z Kandorczyków dowódca nie marnował okazji do handlu.

Jeżeli mu się powiedzie przebiegły plan, zdoła upić tego cudzoziemskiego kupca podczas targów. Malenarin miał na swoim koncie niejednego kupca, wcielonego przemocą na rok do służby wojskowej za to, że nie potrafił się wywiązać z zawartych umów. Zresztą rok szkolenia w wojskach królowej paru tego rodzaju zagranicznym grubasom wyszedł tylko na dobre.

Wsunął papier pod róg Trolloka, po czym zawahał się na moment, gdyż na samym dole stosu dokumentów widniało coś, co musiało go zainteresować. Przypomnienie, które wysłał mu zarządca majątku. Jego najstarszy syn, Keemlin wkrótce będzie miał czternaste imieniny. Jak można było o czymś takim zapomnieć! Nie potrzebował żadnego przypominania.

Uśmiechnął się i przycisnął notatkę od zarządcy rogiem Trolloka na wypadek, gdyby ta okiennica znów się otworzyła. Osobiście zabił Trolloka, który był poprzednim właścicielem rogu. Chwilę namyślał się, a potem podszedł do stojącego w głębi biura zniszczonego dębowego kufra. Wśród rozmaitości pomieszczonych wewnątrz dobytku znajdował się miecz owinięty w płótno; schowany był w brązowej pochwie, której mimo pieczołowitej konserwacji i oliwienia czas nie oszczędził. Miecz jego ojca.

Za trzy dni wręczy go Keemlinowi. W dniu swoich czternastych imienin chłopiec stawał się mężczyzną, tego też dnia otrzymywał swój pierwszy miecz i stawał się za siebie odpowiedzialny. Keemlin porządnie się napocił, szkoląc w formach miecza u najbardziej wymagających nauczycieli, jakich Malenarin był w stanie znaleźć. Wkrótce jego syn zostanie mężczyzną. Jak szybko mijały lata…

Wciągnąwszy powietrze do napęczniałej z dumy piersi, Malenarin zamknął wieko kufra, podniósł się i opuścił biuro, żeby dokonać codziennego obchodu. W wieży, będącej obronnym bastionem strzegącym Ugoru, stacjonowała dwustupięćdziesięcioosobowa załoga.

Skutkiem dobrze wypełnianych obowiązków była duma - Malenarin wiedział, że ciężar noszony na ramionach tylko dodaje sił.

Jego obowiązkiem, a więc źródłem jego siły była straż pełniona przy Ugorze, tak ważna zwłaszcza w tych dniach, kiedy na północy szalała osobliwa nawałnica, a królowa wraz z większą częścią kandorskiej armii wyruszyła na poszukiwanie Smoka Odrodzonego.

Zamknął drzwi do swego biura, a potem uruchomił ukrytą zapadkę, która zamykała je od wewnątrz. W korytarzu znajdowało się kilkoro w ten sposób strzeżonych drzwi - wróg, który wedrze się do środka, nie ma prawa wiedzieć, jakie drzwi prowadzą na klatkę schodową, a dalej na wyższe piętra. Pod tym względem jego maleńkie biuro wplatało się w system obronny całej wieży.

Ruszył w kierunku schodów. Na górne piętra wieży w ogóle nie można było wejść z poziomu gruntu - cała czterdziestostopowa dolna część bastionu była właściwie pułapką. Wróg, który wdarł się na nią i pokonał trzy piętra kwater garnizonu, zmuszony był odkryć, że nie ma żadnej drogi na czwarte piętro. Można się było na nie dostać jedynie wąską, chwiejną rampą wiodącą wzdłuż zewnętrznego muru wieży z drugiego piętra na czwarte. Droga ta wystawiała napastników na deszcz strzał z góry. Poza tym, w przypadku gdyby część atakujących sił nawet zdołała się przedostać na górę, Kandorczycy mogli zwalić rampę, dzieląc siły wroga, a tych, którzy znaleźli się na górze, wydając na daremne poszukiwanie wewnętrznych schodów pod ogniem wroga.

Malenarin ruszał się żwawo. W barierce biegnącej obok schodów ziały regularne szczeliny, pozwalające znajdującym się na niższej kondygnacji łucznikom obrońców razić napastników. Znalazłszy się mniej więcej w połowie drogi na górę, usłyszał nad sobą pospieszne kroki. Ktoś schodził. Moment później zobaczył za zakrętem Jargena, sierżanta wart. Wzorem większości Kandorczyków Jargen miał rozwidloną brodę. Czarne włosy były mocno przyprószone siwizną.

Jargen dołączył do Straży Ugoru w dniu swych czternastych imienin. Przez ramię brązowego munduru miał przewieszony sznur, na nim zawiązywał węzeł za każdego zabitego Trolloka. Pewnie musiało ich być blisko pięćdziesiąt.

Jargen zasalutował, przykładając dłoń do piersi, następnie opuścił ją i wsparł na rękojeści miecza, co należało rozumieć jako gest szacunku pod adresem dowódcy. W wielu krajach dłoń na rękojeści miecza oznaczała zniewagę lub wyzwanie, wiadomo jednak było, że Południowcy są nadmiernie drażliwi i wybuchowi. Czy nie mogli pojąć, że miecz w dłoni to honor, że z gestu wynika, iż uznaje się swego dowódcę za człowieka naprawdę groźnego?

- Mój panie - zaczął Jargen ponurym głosem. - Przekaz optyczny z Wieży Rena.

- Co? - zdumiał się Malenarin.

Obaj natychmiast ruszyli na górę.

- Bardzo wyraźny, panie - kontynuował Jargen. - Widziałem na własne oczy. Tylko sygnał otwierający przekazu, ale naprawdę było widać.

- Wysłali sprostowanie?

- Może i tak. Od razu pobiegłem po ciebie.

Gdyby były jeszcze jakieś inne wieści, Jargen by go o nich poinformował, więc Malenarin nie marnował tchu i nie naciskał go dalej. Wkrótce znaleźli się na szczycie wieży, gdzie znajdował się ogromny mechanizm złożony z luster i lamp. Dzięki aparatowi wieża mogła wysyłać przekazy na wschód i zachód - gdzie znajdowały się inne wieże, strzegące granic Ugoru - tudzież na południe, wzdłuż linii wież, która kończyła się na Pałacu Aesdaishar w Chachin.

U ich stóp rozciągał się bezkresny, pofałdowany krajobraz kandorskiego pogórza. Niektóre z południowych wzgórz wciąż skrywała półprzejrzysta koronka porannej mgły. Ziemie na południu, wolne od nienaturalnego upału, wkrótce powinny się zazielenić, a kandorscy pasterze udadzą się w górne partie wzgórz, gdzie będą wypasać swoje stada.

Na północy leżał Ugór. Malenarin czytał o dniach, kiedy z wieży, na której się znajdował, ledwie można było go dostrzec. Teraz granica Ugoru biegła niemal tuż obok masywu jej kamiennej podstawy. Wieża Rena znajdowała się na północny wschód. Jej dowódcą był lord Niach z Domu Okatomo, daleki kuzyn i dobry przyjaciel. Bez powodu nie wysłałby sygnału alarmu, a gdyby nawet stało się to przypadkiem, natychmiast pojawiłoby się sprostowanie.

- Coś jeszcze przyszło? - zapytał Malenarin.

Żołnierze na warcie pokręcili głowami. Jargen parę razy stuknął czubkiem buta o podłogę, a Malenarin zaplótł ramiona na piersiach - wszyscy czekali na sprostowanie.

Nic nie przyszło. W tych dniach Wieża Rena znajdowała się już dobrze wewnątrz Ugoru, który zresztą sięgał na południe poza Wieżę Heath. Usytuowanie to jednak zazwyczaj nie wzbudzało większych kontrowersji. Nawet najgroźniejsze istoty Ugoru rozumiały, że lepiej nie atakować kandorskich wież.

Sprostowanie nie nadeszło. Nie pojawił się ani jeden błysk.

- Wyślijcie wiadomość do Reny - polecił Malenarin. - Zapytajcie, czy alarm był pomyłką. A potem zapytajcie Wieżę Farmay, czy nie zauważyli czegoś dziwnego.

Jargen zapędził swoich ludzi do pracy, jednak najpierw obrzucił Malenarina pozbawionym wyrazu spojrzeniem, jakby chciał zapytać: „Myślisz, że już tego nie zrobiłem?”.

Należało stąd wnosić, że przekazy zostały wysłane i że nie było na nie żadnej reakcji. Wiatr dął nad szczytem wieży, świszcząc w stalowej konstrukcji aparatu optycznego, a ludzie Jargena uwijali się z kolejną serią przekazów. Wiatr był wilgotny. I zbyt gorący. Malenarin zerknął na północ, gdzie wciąż ta sama czarna burza srożyła się i kłębiła. A już się wydawało, że trochę ścicha.

Ta myśl zaniepokoiła go.

- Wyślijcie przekaz w drugą stronę - rozkazał Malenarin. - To znaczy ku wieżom w głębi kraju. Niech się dowiedzą, co zobaczyliśmy, i niech się przygotują na wypadek kłopotów.

Żołnierze wzięli się do roboty.

- Sierżancie - Malenarin zwrócił się do Jargena. - Kto jest teraz na służbie u łączników?

Załoga wieży miała wśród siebie niewielki oddział chłopców, którzy znakomicie jeździli na koniach. Niewiele ważyli, dosiadali naprawdę szybkich zwierząt, a dowódca mógł się nimi posłużyć, gdy z jakichś powodów chciał skorzystać z innego szlaku komunikacyjnego niż optyczny. Przekaz optyczny był wprawdzie szybki, lecz wróg też mógł go zobaczyć. Poza tym, gdyby w linii wież pojawiła się luka - lub gdyby bodaj aparat jednej z nich uległ uszkodzeniu - potrzebne były środki pozwalające dostarczyć wiadomość do stolicy.

- Na służbie u łączników jest… - zaczął Jargen, przyglądając się liście wiszącej na wewnętrznej stronie drzwi wiodących na szczyt wieży. - To będzie Keemlin, mój panie.

Keemlin. Jego Keemlin.

Malenarin zerknął na północny zachód ku milczącej wieży, która wcześniej uraczyła ich tak złowrogim alarmem.

- Natychmiast raportujecie, jeśli tylko pozostałe wieże zareagują bodaj najlżejszym rozbłyskiem - polecił Malenarin żołnierzom. - Jargen, chodź ze mną.

Szybko zeszli po schodach.

- Musimy posłać gońca na południe - stwierdził Malenarin, a potem zawahał się na moment. - Nie. Nie, musimy wysłać kilku gońców. Ilu się da. Na wypadek, gdyby wieże padły. - Znów podjął swoją wędrówkę.

W końcu obaj dotarli na dół schodów i skręcili do biura Malenarina. Ten zaraz wyjął z wiszącego na ścianie przybornika swoje najlepsze pióra. Przeklęta okiennica znowu się tłukła z łoskotem o mur. Papiery na jego biurku zaszeleściły, gdy wyciągnął niezapisaną kartkę.

„Rena i Farmay nie odpowiadają na alarmy optyczne. Prawdopodobnie zostały zdobyte lub istotnie dezaktywowane. Wiedzcie jednak, że Heath się obroni”.

Złożył kartkę, podał ją Jargenowi. Tamten wziął ją pomarszczoną dłonią, przeczytał, mruknął:

- A więc dwie kopie, tak?

- Trzy - stwierdził Malenarin. - Zbieraj łuczników i wyślij ich na dach. Powiedz im, że zagrożenie może przyjść z góry. Jeżeli nie reagował z przesadną nerwowością - jeżeli wieże znajdujące się po obu stronach Heath faktycznie padły w jednej chwili - ten sam los mógł spotkać wieże na południu. Gdyby to on dowodził tym atakiem, zrobiłby wszystko, żeby prześlizgnąć się przez linię wież wartowniczych i w pierwszej kolejności zająć jedną z wież południowych. Najpewniejszy sposób, aby żadna wiadomość nie dotarła do stolicy.

Jargen zasalutował dłonią do piersi, potem poszedł wykonać rozkaz. Wiadomość zostanie wysłana natychmiast: po trzykroć na końskich nogach i raz na nogach światła. Malenarin pozwolił sobie na odrobinę ulgi, jaką przyniosła myśl, że jego syn znajdzie się wśród tych, którzy popędzą w bezpieczne miejsce. Nie widział w tym żadnego dyshonoru: wiadomości należało dostarczyć, a na Keemlina wypadła akurat służba gońca.

Malenarin wyjrzał ze swego okna. Wychodziło na północ, ku Ugorowi. To było zwyczajem u dowódców wież. Kłębiąca się burza, czarne i srebrne chmury. Czasami zdawały się przybierać osobliwie geometryczne kształty. Uważnie wsłuchiwał się w opowieści przejeżdżających kupców. Nadchodziły ciężkie czasy. Królowa nie udałaby się na południe w poszukiwaniu fałszywego Smoka, jakkolwiek przebiegły i wpływowy mógłby się okazać. Wierzyła.

Nadchodził czas Tarmon Gai’don. Stojącemu i przyglądającemu się burzy Malenarinowi zdało się, że spogląda za krawędź samego czasu. Krawędź, która bynajmniej nie była wcale tak odległa. Po prawdzie, to zdawała się ciemnieć, zbliżając. A pod nią, na ziemi północnego wschodu też gromadziła się ciemność.

Ciemność szła naprzód.

Malenarin wypadł z pomieszczenia, pognał po schodach na szczyt wieży, gdzie wiatr szarpał mundurami żołnierzy zmagających się z lustrami.

- Wysłaliście wiadomość na południe? - wyrzucił z siebie.

- Tak, panie - odparł porucznik Landalin. Niedawno awansował na stanowisko dowódcy szczytu wieży. - Odpowiedź jeszcze nie nadeszła.

Malenarin zerknął w dół i zobaczył sylwetki trzech jeźdźców, którzy w pełnym pędzie oderwali się od masywu wieży. Łącznicy pojechali. Następnym przystankiem na ich drodze będzie Barklan, pod warunkiem że nie zostało zaatakowane. Jeżeli nie, dowódca na wszelki wypadek wyśle ich dalej na południe. Jeżeli natomiast Barklan padło, chłopcy pojadą dalej, aż do samej stolicy, jeśli będzie trzeba.

Malenarin odwrócił się i spojrzał w kierunku nawałnicy. Zbliżająca się ciemność nie dawała mu spokoju. W głębi duszy zresztą już wiedział - nadchodziło.

- Podnieść palisady - rozkazał Landalinowi. - Przynieść zapasy z magazynów i opróżnić piwnice. Niech ładowniczy zabiorą wszystkie strzały i zgromadzą je w punktach, z których będą mogli je odbierać łucznicy, a łucznicy niech obsadzą wszystkie wąskie gardła, szczeliny strzelnicze i okna. Grzać smołę w kotłach i ustawić ludzi, żeby zwalili zewnętrzne rampy. Przygotować się do oblężenia.

Landalin wykrzyczał odpowiednie rozkazy, ludzie rozbiegli się. Malenarin usłyszał za sobą szuranie butów po kamieniach i obejrzał się. Jargen już wrócił?

Nie. To był jakiś chłopak, niemający jeszcze za sobą czternastych imienin, zbyt młody, żeby nosić brodę. Włosy miał rozwichrzone, twarz ociekała potem, co zapewne było skutkiem biegu przez siedem pięter wieży.

Keemlin. Malenarin poczuł ukłucie lęku, które natychmiast zastąpił gniew.

- Żołnierzu! Miałeś pojechać z wiadomością!

Keemlin przygryzł wargę.

- Cóż, panie - odparł. - Tian znajdował się w kolejce służby cztery miejsca niżej. Ma pięć lat, jest może dziesięć funtów lżejszy. A to stanowi poważną różnicę, panie. Jeździ znacznie lepiej, a domyśliłem się, że wiadomość jest nadzwyczaj ważna. A więc poprosiłem go, żeby zajął moje miejsce.

Malenarin zmarszczył brwi. Żołnierze w pośpiechu omijali ich, zbiegając na dół po schodach i wracając z łukami na blanki wieży. Wiatr wył na zewnątrz, niosąc ze sobą cichy, lecz uporczywy głos gromu.

Keemlin spojrzał ojcu prosto w oczy.

- Matka Tiana, lady Yabeth, straciła na Ugorze czterech synów - powiedział tak cicho, że tylko Malenarin mógł go usłyszeć. - Tian jest ostatnim, jaki jej został. Doszedłem do wniosku, że jeżeli któremuś z nas należy się szansa ucieczki, to właśnie jemu, panie.

Malenarin przez dłuższą chwilę patrzył synowi w oczy. Chłopak wiedział, co nadchodzi. Niech go Światłość ma w swej opiece, jednak wiedział. I odesłał kogoś innego, ustępując mu miejsca.

- Kralle - warknął Malenarin, spoglądając na jednego z mijających go żołnierzy.

- Tak, mój lordzie komandorze?

- Biegnij do mojego biura. W dębowym kufrze znajdziesz miecz. Przynieś go tutaj.

Żołnierz zasalutował i pobiegł wypełnić rozkaz.

- Ojcze? - zdziwił się Keemlin. - Dzień moich imienin wypada dopiero za trzy dni.

Malenarin nie odpowiedział, czekał tylko z rękoma założonymi za plecy. Najważniejszym zadaniem, jakie teraz miał przed sobą, była rola dowódcy dodającego swoim widokiem ducha żołnierzom. Tymczasem Kralle wrócił z mieczem. Na zniszczonej pochwie widniało godło płonącego dębu. Herb Domu Rai.

- Ojcze… - powtórzył Keemlin. - Ja…

- Ta broń przeznaczona jest dla chłopca, który staje się mężczyzną - oznajmił Malenarin. - Mam wrażenie, że dostaje mu się zbyt późno. Ponieważ przed sobą widzę już dojrzałego mężczyznę. - Wyciągnął miecz naprzód w prawej dłoni. Zgromadzeni na szczycie wieży żołnierze spojrzeli na nich: łucznicy z łukami w pogotowiu, operatorzy luster, warta na służbie. Każdy był Pogranicznikiem i każdy otrzymał miecz w dniu swoich czternastych urodzin. Każdy z nich czuł wtedy ten sam ucisk w piersiach, wspaniałe poczucie dojrzałości. Każdy z nich miał to już za sobą, co wcale nie czyniło okazji mniej szczególną.

Keemlin przyklęknął na jedno kolano.

- Po co wyciągasz miecz? - zapytał Malenarin głosem tak donośnym, że usłyszeć go mogli wszyscy zgromadzeni na szczycie wieży.

- W obronie mego honoru, mej rodziny i mej ojczyzny - odparł Keemlin.

- Póki walczysz?

- Póki mój oddech nie dołączy do północnych wiatrów.

- Kiedy kończy się straż?

- Nigdy - szepnął Keemlin.

- Głośniej!

- Nigdy!

- Kiedy dobędziesz tego miecza, staniesz się wojownikiem zawsze gotowym do walki z Cieniem. A więc, czy dobędziesz go i dołączysz do nas, już jako mężczyzna?

Keemlin uniósł wzrok, potem silną dłonią ujął rękojeść miecza i wyciągnął go z pochwy. ‘

- Powstań, mężczyzno, mój synu! - ogłosił Malenarin.

Keemlin powstał, uniósł broń do góry, a błyszcząca klinga schwyciła mętne promienie słońca. Na całym szczycie wieży podniosły się radosne okrzyki.

W takiej chwili nie wstyd, jeśli w oku zakręci się łza. Malenarin przez chwilę mrugał, potem przyklęknął, żeby przepasać syna. Pozostali żołnierze wciąż wiwatowali i krzyczeli, a on wiedział, że to nie tylko dla jego syna. Wykrzykiwali swój sprzeciw wobec Cienia. Na chwilę ich krzyki brzmiały donośniej niż grzmot.

Malenarin podniósł się, położył dłoń na ramieniu Keemlina, a chłopak wsunął miecz do pochwy. Obaj odwrócili się, żeby stawić czoło nadchodzącemu Cieniowi.

- Tam! - oznajmił jeden z łuczników, wskazując ku górze. - Coś jest w chmurach!

- Draghkar! - dopowiedział drugi.

Nienaturalne chmury były już blisko, a ich cień nie potrafił ukryć bezkresnej hordy Trolloków podchodzących pod wieżę. Z nieba coś sfrunęło, lecz dziesięciu łuczników zareagowało natychmiast. Istota wrzasnęła i runęła w dół, niezgrabnie łopocząc skrzydłami. Przez tłok na szczycie wieży przepchnął się Jargen.

- Mój panie - zwrócił się do Malenarina, wcześniej obrzuciwszy przelotnym spojrzeniem Keemlina. - Chłopak powinien być na dole.

- Nie jest już chłopcem - z dumą oznajmił Malenarin. - Jest mężczyzną. Co masz do powiedzenia?

- Wszystko gotowe. - Jargen zerknął przez blanki, mierząc nadciągające Trolloki wzrokiem równie spokojnym, jakim mógłby się przyglądać koniom w stajni. - Przekonają się, że tego drzewa tak łatwo nie zetną.

Malenarin pokiwał głową. Pod palcami poczuł tężejące mięśnie Keemlina. To morze Trolloków naprawdę zdawało się bezkresne. Mając naprzeciw siebie takiego wroga, wieża ostatecznie musi upaść. Trolloki po prostu będą ją atakować bez końca, fala za falą.

Lecz każdy z mężczyzn na szczycie wieży znał swoją powinność. Będą mordować Pomiot Cienia tak długo, żeby kupić czas łącznikom, bo tylko w nich była jakaś nadzieja.

Malenarin był człowiekiem Pogranicza, podobnie jak jego ojciec i jak stojący obok syn. Wiedzieli, na czym polega ich zadanie. Utrzymać się, póki nie przyjdą posiłki.

I tyle.

Загрузка...