Mat wziął ostatni łyk wina, rozkoszując się słodkim, chłodnym smakiem. Odstawił pucharek, potrząsnął pięcioma kośćmi w dłoni. Rzucił. Grzechocząc, potoczyły się po drewnianej podłodze.
Powietrze w tawernie wydawało się prawie namacalnie gęste. Gęste od głosów, gęste od przekleństw, gęste od zapachów. Dym, aromatyzowane alkohole i stek tak popieprzony, że ledwie smakował mięsem. Co zresztą chyba wyszło mu na dobre. Nawet w Caemlyn mięso psuło się w najmniej spodziewanych momentach.
Wokół Mata stała trójka niezbyt przyjemnie pachnących mężczyzn i przyglądała się toczącym kościom: od jednego zionęło czosnkiem, od drugiego bił zapach potu, trzeci rozsiewał smród garbarni. Włosy mieli tłuste, brud za paznokciami, niemniej ich pieniądze były tak samo dobre jak każde inne. Gra nazywała się „ślina koronko” i wywodziła się z Shienaru.
Mat nie znał jej reguł.
- Pięć jedynek - powiedział ten, który pachniał czosnkiem. Na imię miał Rittle. Teraz zdawał się zbity z tropu. - Przegrana.
- Nie, nieprawda - cicho stwierdził Mat. Nieważne, że nie znał zasad. Wiedział, że wygrał, czuł to przez skórę. Szczęście go nie opuściło.
To zresztą dobrze. Dzisiejszej nocy będzie mu potrzebne.
Mężczyzna, który pachniał niczym garbarnia, sięgnął do pasa, przy którym wisiał paskudnie wyglądający nóż. Tamci mówili do niego Sadler, a podbródek miał tak ostry, że, wydawałoby się, można by ostrzyć na nim miecze.
- Coś mi się zdaje, że mówiłeś, że nie znasz tej gry, przyjacielu.
- Nie znam - potwierdził Mat. - Przyjacielu. Ale to jest wygrany rzut. Czy naprawdę musimy popytać po sali, żeby ktoś nam to potwierdził?
Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie, ich twarze były ponure. Mat wstał. Ściany karczmy były prawie czarne od tytoniowego dymu, który osiadał na nich przez lata, a okna - choć można się było domyślać, że ze znakomitego szkła - właściwie nieprzejrzyste od brudu i sadzy. Tradycja stanowiła, że nigdy ich nie myto. Podniszczony szyld nad drzwiami karczmy miał wymalowane godło koła od wozu, a jej oficjalna nazwa brzmiała „Zakurzone koło”. Powszechnie natomiast mówiono na nią „Koło plotek”, ponieważ było to najlepsze miejsce w Caemlyn dla każdego, kto chciał ich posłuchać. Większość z tych plotek była oczywiście nieprawdziwa, ale na tym właśnie w sporej części polegała zabawa.
Prawie wszyscy klienci karczmy pijali ale, niemniej Mat nabrał ostatnimi czasy upodobania do dobrego czerwonego wina.
- Nalać jeszcze, panie Szkarłatny? - zapytała Kati, dziewka służebna. Była czarnowłosą pięknością o uśmiechu tak szerokim, że rozciągał się chyba na pół drogi do Cairhien. Flirtowała z Matem przez pół nocy. Nieważne, że powiedział jej, iż jest żonaty. Nawet się do niej nie uśmiechał. No, przynajmniej niewiele. I na pewno nie swoim najładniejszym uśmiechem. Niektóre kobiety za nic nie chciały przyjąć do wiadomości, jak to jest, choćby nawet tę prawdę wypisano im na czole, tak już był urządzony ten świat.
Odesłał ją gestem dłoni. Tylko jeden pucharek dzisiaj, dla kurażu. Żeby sczezł, ale naprawdę tego potrzebował. Zrezygnowany zdjął chustę z szyi i odłożył na bok. Wyjął spod koszuli medalion - Światłości, jak dobrze było go mieć z powrotem na szyi - i zawiesił na wierzchu kaftana. Kaftan był nowy, w barwach czerwieni i srebra. Thom mu go kupił.
Wziął do ręki ashandarei, które stało pod ścianą, i zdjął pokrowiec, odkrywając ostrze. Wsparł drzewce na ramieniu.
- Hej, ludzie - oznajmił gromkim głosem. - Czy ktoś w tej przeklętej dziurze wie, jakie są zasady gry w ślinę koronko?
Trzej mężczyźni, z którymi grał, wbili wzrok w broń, potem jeden z nich - Snelle - wstał, włożył kciuki za pasek spodni i odsunął do tyłu poły kaftana, ukazując krótki miecz przy pasie.
Z początku nikt nie zwrócił uwagi na pytanie Mata. Rozmowy dalej toczyły się w najlepsze: opowieści o armii Pograniczników, która przeszła niedaleko miasta, o ciąży królowej, o Smoku Odrodzonym, o tajemniczych albo wcale nie tak tajemniczych zgonach. Każdy miał w zanadrzu plotki, którymi chciał się podzielić. Niektórzy z gości karczmy mieli na sobie ubiory nie lepsze od łachmanów, inni najświetniejszy przyodziewek. Szlachta, gmin i wszystkie pośrednie stany pojawiały się w „Kole plotek”.
Tylko kilku gości przy barze zauważyło wystąpienie Mata, i to pewnie wyłącznie ze względu na donośny głos, jakim się posłużył. Jeden wyraźnie zawahał się i zamrugał, nie wiedząc, co robić. Mat sięgnął dłonią w dół, by zdjąć z blatu stołu swój czarny kapelusz o szerokim rondzie, po czym nasadził na głowę. Mężczyzna przy barze szturchnął swego kolegę. Spocony łysol, z którym Mat grał w kości, uniósł dłoń do podbródka i zaczął się w namyśle drapać; wyglądał, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
Snelle uśmiechnął się do Mata.
- Wychodzi na to, że jakoś nikt nie ma tu nic do powiedzenia, przyjacielu. Moim zdaniem nie masz innego wyjścia, jak nam zaufać. Nie znając reguł, nie powinieneś rzucać. Teraz nam zapłacisz albo…
W tym momencie oczy Rittle’a otworzyły się jak szeroko, wstał pospiesznie i ujął przyjaciela za rękę. Pochylił się do jego ucha, wyszeptał coś. Snelle spojrzał na medalion Mata. Potem powędrował wzrokiem odrobinę wyżej i popatrzył mu w oczy.
Mat pokiwał głową.
- Wybacz nam - powiedział Rittle, szybko odchodząc.
Pozostali poszli za jego przykładem. Na podłodze zostały kości i monety.
Mat spokojnie przyklęknął, zgarnął monety i wsunął do sakiewki. Kości zostawił. Były sfałszowane w taki sposób, żeby jak najczęściej wypadały trójki. Zorientował się w tym wcześniej, podczas obserwacji kilku kolejek, zanim postawił pieniądze.
Szepty poniosły się po wspólnej sali karczmy niczym rój mrówek obłażących trupa. Krzesła zaskrzypiały. Rozmowy zmieniły rytm: jedne przycichły, inne stały się bardziej naglące.
Mat podniósł się, żeby wyjść. Ludzie pospiesznie schodzili mu z drogi.
Zostawił złotą koronę na kontuarze baru, przyłożył dłoń do ronda kapelusza, żegnając się z Hatchem, karczmarzem. Tamten stał spokojnie za barem, polerując szkło. Jego żona znajdowała się obok. Naprawdę śliczna, pomyślał Mat, ale wiedział, że Hatch trzyma pod barem specjalna pałkę na tych, którzy przyglądają się jej zbyt długo. Więc tylko obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.
Następnie ściągnął ze stolika czarną chustę i upuścił na podłogę. Tak czy siak była dziurawa. Wyszedł w noc i w tym samym momencie kości przestały się toczyć w jego głowie.
Czas wziąć się do roboty.
Znalazł się na ulicy. Cały wieczór spędził z odkrytym obliczem. Pewien był, że co najmniej kilkukrotnie został rozpoznany, bo o co innego mogło chodzić ludziom, którzy na jego widok natychmiast, bez słowa wyślizgiwali się w noc? Teraz obejrzał się przez ramię i w drzwiach oraz oknach gospody dostrzegł sylwetki i twarze gapiów.
Próbował pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, jakby ich spojrzenia były nożami wbijającymi się w jego plecy. Światłości, zdawało mu się - naprawdę - że jego głowa wciąż tkwi w tamtej pętli! Odruchowo uniósł dłoń i pod palcami wyczuł bliznę przecinającą szyję. Nie pamiętał, ile już minęło czasu, odkąd ostatnio występował z odkrytą szyją. Nawet w łóżku z Tylin zazwyczaj nie zdejmował chustki.
Dzisiaj jednak zatańczy z Widmowym Jakiem. Przywiązał medalion do ashandarei w taki sposób, że przylegał do płazu klingi krawędzią, wystając poza ostrze. Stwarzało to pewne wymagania szermiercze - aby medalion trafiał w ciało przeciwnika, Mat będzie musiał często uderzać płazem - ale i tak dzięki temu zwiększy zasięg operowania nim w stosunku do sytuacji, w której musiałby wymachiwać trzymanym na rzemieniu.
Medalion na miejscu - wybrał kierunek i ruszył przed siebie. Znajdował się w Nowym Mieście, w którym dominowała zabudowa wzniesiona ludzką ręką, w przeciwieństwie do reszty miasta, które wznieśli Ogirowie. Budynkom nie można było nic zarzucić, tyle że - wąskim, niskim i ścieśnionym - daleko było do wspaniałości tamtych.
Pierwszy zamach na jego życie nastąpił na następnej przecznicy od „Koła plotek”. Czterech ich było. Gdy tylko na niego ruszyli, z pobliskiej uliczki wyskoczył oddział cieni z Talmanesem na czele. Mat ruszył w stronę zabójców, którym na widok jego żołnierzy wyraźnie zabrakło animuszu. Nie minęło wiele czasu, nim tamci rzucili się do bezładnej ucieczki, a Mat podziękował Talmanesowi skinieniem głowy.
Po chwili żołnierze Legionu znów roztopili się w ciemnościach, a Mat ruszył swoją drogą. Szedł wolno, wspierając ashandarei na ramieniu. Jego żołnierze mieli rozkazy nie ujawniać się, póki nie zostanie zaatakowany.
W ciągu najbliższej godziny konieczność taka pojawiła się trzykrotnie, z każdym razem liczebność napastników rosła. Ostatnia potyczka faktycznie się odbyła, ale uliczne zbiry nie stanowiły żadnej konkurencji dla wyszkolonych żołnierzy, choćby nawet mroczne ulice były im domem. Skutkiem czego pięciu dało głowę, a tylko jeden żołnierz Legionu został ranny. Mat odesłał Harvella - bo to o niego chodziło - pod opieką dwóch ludzi do obozu.
Robiło się coraz później. Mat zaczynał już się martwić, czy przypadkiem następnej nocy nie będzie musiał powtarzać przedstawienia i wtedy zobaczył coś przed sobą na ulicy. Kamienie bruku były mokre od wieczornej mgły, która spłynęła nieco wcześniej na miasto. Przeglądał się w nich zamazany sierp księżyca.
Mat przystanął i opuścił broń. W mroku nie dawało się wyróżnić szczegółów stojącej przed nim postaci, niemniej coś w tym, jak stała…
- Wymyśliłeś sobie, że zastawisz na mnie zasadzkę? - zapytał gholam, a w jego głosie zdawało się brzmieć coś na kształt rozbawienia. - Pomóc ci mają twoi ludzi, których tak łatwo rozpruć i wycisnąć, którzy tak łatwo umierają, omalże pod dotknięciem?
- Zmęczyła mnie ta ucieczka - głośno odpowiedział Mat.
- A więc przyszedłeś oddać się w moje ręce. Cóż za łaskawość.
- Nie ma sprawy - zgodził się Mat, zniżając ostrze ashandarei, na mgnienie poświata księżycowa zalśniła w medalionie. - Tylko uważaj, żeby się nie pokaleczyć.
Stwór ruszył naprzód, a ludzie Mata zapalili przyniesione latarnie. Zapalone postawili na ziemi, potem odsunęli się i tylko kilku pobiegło przekazać wiadomość. Mieli wyraźne rozkazy, aby pod żadnym pozorem nie interweniować. Dzisiejsza noc musiała pod tym względem okazać się próbą siły przysiąg, jakie mu składali.
Mat stanął mocno na nogach i czekał na napastnika. Tylko jakiś bohater z opowieści bardów rzucałby się na taką bestię, a on nie był żadnym przeklętym bohaterem. Z drugiej strony przykazał swoim ludziom, żeby zabezpieczyli teren przed przypadkowymi przechodniami, żeby nikomu nic się nie stało i żeby nikt nie spłoszył gholam. Ale to nie był żaden heroizm. Chociaż być może była to głupota.
Gholam poruszał się płynnymi ruchami. W świetle latarń jego sylwetka ciskała cienie na ściany domów. Mat wykonał szeroki zamach ashandarei, ale potwór odtańczył w bok z łatwością, unikając ciosu. Krwawe popioły, ależ jest szybki! Sięgnął naprzód dłonią, w której trzymał nóż i odtrącił odrobinę na bok czubek glewii.
Mat cofnął broń, nie chcąc, aby potwór przez przypadek odciął medalion. Tamten zaś okrążał Mata, więc ten obracał się w ślad, utrzymując pozycję wewnątrz kręgu latarń. Na wspomnienie mrożących krew w żyłach scen z wąskiej alejki w Ebou Dar, która omalże nie stała się przyczyną jego śmierci, od początku zdecydował się na stosunkowo szeroką ulicę.
Bestia płynnym ruchem przysunęła się bliżej. Mat sparował cios, wciągając ją do półdystansu. Omalże się nie przeliczył, jednak udało mu się na czas skręcić ashandarei, żeby trafił gholam płazem broni. Medalion zasyczał, dotykając skóry na ręce stwora.
Gholam zaklął i cofnął się odruchowo. Migotliwe światło latarń wyławiało z mroku jego oblicze, malując je plamami światła i ciemności. Znów się uśmiechał, mimo dymiącej ręki. Wcześniejszy pojedynek zostawił w pamięci Mata wizję twarzy pozbawionej całkowicie rysów charakterystycznych, jednak w nierównym świetle - i z tym uśmiechem - nabierała ona doprawdy przerażającego wyrazu. Zdawała się bardziej regularna, a w odbitym sztucznym świetle oczy jarzyły się niby dwa płomienie, otoczone cieniami oczodołów.
Za dnia bez wyrazu, w nocy czysta groza. Ta istota zarżnęła bezradną Tylin. Mat zgrzytnął zębami. I zaatakował.
Nie był to mądry ruch. Gholam był szybszy od niego, poza tym Mat nie miał pojęcia, czy medalion naprawdę okaże się dlań groźny. Niemniej zaatakował. Zaatakował, ponieważ miał w pamięci Tylin i innych ludzi, którzy padli ofiarą tego koszmaru. Zaatakował, ponieważ nie widział innego wyjścia. Bo, kiedy chce się wiedzieć, ile człowiek jest wart, wystarczy przyprzeć go do muru i zmusić do walki o życie.
A teraz Mat właśnie był przyparty do muru. Skrwawiony, zadręczony. Wiedział, że stwór prędzej czy później go znajdzie - albo, co gorsza, znajdzie Tuon lub Olvera. To była właśnie taka sytuacja, w której każdy rozsądny człowiek by uciekał. On zaś okazał się cholernym głupcem. Zostać w mieście tylko dlatego, że się złożyło obietnicę Aes Sedai? Cóż, jeśli przyjdzie umierać, niech się to chociaż stanie z bronią w ręku.
Zmienił się więc w wir błyszczącej stali, twardego drewna i krzyku. Gholam, ewidentnie zdumiony, naprawdę cofnął się kilka kroków pod jego atakiem. Mat trafił ashandarei w rękę tamtego - znowu zaskwierczało przypalane mięso - zawirował i mocnym ciosem wytrącił sztylet z jego palców. Stwór próbował odskoczyć, lecz Mat nie dał mu czasu, tym samym płynnym ruchem wbijając drzewce glewii między nogi monstrum.
Gholam upadł. Wprawdzie nie stracił płynności ruchów i nie runął jak długi - ale przecież upadł. Gdy gramolił się na nogi, Mat ciął ostrzem ashandarei kostkę stwora. O mało co nie udało mu się przeciąć ścięgna, a gdyby stwór bardziej przypominał istotę ludzką, już byłoby po walce. Zamiast tego przeciwnik padł, nie skrzywiwszy się nawet z bólu, a z rozcięcia nie wyciekła nawet kropla krwi.
Zebrał się w sobie, rzucił na Mata z wyciągniętymi pazurami. Teraz on musiał się cofać, broniąc wymachami ashandarei. Potwór szczerzył się do niego.
A potem, znienacka, odwrócił się i uciekł.
Mat zaklął. Czy coś go przestraszyło?
Nie, on nie uciekał. Rzucił się na jego ludzi!
- Odwrót! - zawołał Mat. - Do tyłu! Żebyś sczezł, przeklęty potworze. Tu jestem! Walcz!
Żołnierze Legionu posłuchali rozkazu i rozproszyli się. Jedynie Talmanes zwlekał, a wyraz twarzy miał ponury. Gholam zaśmiał się, ale nie ścigał żołnierzy. Zamiast tego wziął się za światła. Kopnął pierwszą latarnię, która zamigotała i zgasła, a potem ruszył kręgiem i gasił jedną po drugiej, póki ulicy nie zaczęły ogarniać ciemności.
„Krwawe popioły!” - ryknął w duchu Mat, ścigając potwora. Jeżeli uda mu się zgasić wszystkie, to przy grubej powłoce chmur nad głową trzeba będzie walczyć w całkowitym mroku!
Talmanes, brawurowo ignorując własne bezpieczeństwo, skoczył naprzód i porwał jedną z latarń. Pobiegł z nią w głąb ulicy. Gholam ruszył za nim, Mat zaklął.
Nie miał innego wyjścia jak pospieszyć w tamtą stronę. Talmanes wyprzedzał potwora, ale gholam był naprawdę szybki. Omalże go nie dopadł. Na szczęście Talmanes zorientował się w ostatniej chwili, skoczył w bok i stanął tyłem do jakichś schodów. Potwór zaatakował, a Talmanes zatoczył się do tyłu. Mat już z całych sił pędził mu na ratunek.
Latarnia wyleciała z palców Talmanesa i rozlała płonącą oliwą po froncie budynku. Suche drewno zajęło się od razu. W językach ognia oliwnego pożaru ukazała się znów sylwetka gholam. Skoczył…
Mat rzucił glewią.
Glewia o szerokim ostrzu nie nadaje się do rzucania, ale nie miał czasu, żeby wyciągnąć nóż. Celował w głowę gholam. Nikt by chyba go o to nie podejrzewał, ponieważ chybił rozpaczliwie. Na szczęście ashandarei zniosło w dół i wylądowało między nogami gholam.
Potwór potknął się i runął bezwładnie na kamienie bruku. Talmanes gramolił się niezgrabnie w górę po schodkach wiodących do solidnie już płonącego budynku.
„Cóż bym począł bez swego szczęścia?” - pomyślał gorzko Mat.
Gholam podniósł się i wykonał taki ruch, jakby chciał dalej napierać na Talmanesa, ale w tym momencie spuścił wzrok i zobaczył, o co się potknął. Potem spojrzał na Mata z paskudnym uśmiechem, a połowę twarzy zalewał mu blask płonącego budynku. Następnie nachylił się, uniósł z ziemi ashandarei - medalion z lisim łbem wciąż tkwił przymocowany do ostrza - machnął ręką i odrzucił broń na bok. Rozbiła szybę i wpadła do wnętrza.
W kilku oknach rozbłysły światła, jakby mieszkańcy dopiero teraz zorientowali się, że tuż obok nich toczy się walka na śmierć i życie. Talmanes zerknął na Mata. Ich spojrzenia się spotkały. Cairhienianin rzucił się z całej siły na drzwi, które ustąpiły pod jego ciężarem. Gholam tymczasem zwrócił się w stronę Mata, jego sylwetkę kreśliły czernią tańczące za plecami płomienie. Gdy potwór szedł w jego stronę - szybko, nienaturalnie szybko - Mat czuł serce łomoczące w piersiach.
Palcami spoconych dłoni sięgnął do kieszeni. Na ułamek sekundy przed tym, nim gholam go dopadł - jego wyciągnięte ręce właściwie już muskały szyję Mata - wydobył coś z obu kieszeni i wcisnął w szpony gholam. Powietrze przeszyło ostre, przeraźliwe syczenie, jakby ktoś rzucił wielki kawał mięsa na patelnię. Gholam wrzasnął z bólu. Zatoczył się i szeroko rozwartymi oczyma spojrzał na Mata.
A ten w każdej dłoni ściskał medalion z lisim łbem.
Strząsnął dłońmi i rozwinęły się długie, grube łańcuchy. Medaliony zawirowały w powietrzu. Zalśniły odbitym światłem płomieni, a gdy Mat zamachnął się szeroko na gholam i uderzył, wyglądało to tak, jakby dwie smugi światła smagnęły potwora po rękach. Stwór zawył i dał kolejny krok do tyłu.
- Jak? - zapytał. - Jak?
- Sam doprawdy nie wiem. - Elayne twierdziła, że jej kopiom daleko do doskonałości, ale najwyraźniej z wyznaczonego im zadania wywiązywały się całkiem nieźle. Póki działały na gholam, Matowi obojętne były ich pozostałe właściwości lub ich brak. Uśmiechał się, machnął jednym z medalionów. - Chyba znowu miałem szczęście.
Gholam patrzył na niego wściekłym wzrokiem, potem dał kilka nieporadnych kroków po schodach wiodących do płonącego budynku. Na koniec skoczył do środka, być może zdecydował się na ucieczkę. Mat nie miał zamiaru na to pozwolić, nie tym razem. Wbiegł po stopniach. Nachylony pokonał obramowane płomieniami drzwi i wyciągnął dłoń, w którą wpadło rzucone przez Talmanesa z drugiej strony korytarza ashandarei.
Złapał broń, ale nie pozbył się medalionów zaplątanych łańcuchami wokół przedramion. Wtedy gholam rzucił się na niego. Korytarz domostwa też już płonął, żar bijący od ścian i sufitu był straszny. Kłęby dymu wiły się w górze. Talmanes kaszlał, przyciskając chusteczkę do ust.
Gholam odwrócił się w stronę Mata, wyszczerzył i zaatakował. Mat dał krok naprzód. Starli się na środku korytarza; glewia zablokowała cios pazurów. Koniec drzewca był osmalony od ognia, drewno jeszcze się tliło, poruszając się w powietrzu, zostawiało za sobą smugę dymu.
Mat walczył, jak tylko umiał najlepiej - ashandarei kręciło się, otaczając go spiralami dymnych smug. Gholam spróbował go dosięgnąć ciosem dłoni, ale Mat przerzucił glewię do jednej ręki, drugą smagnął medalionem i stwór dostał w twarz. Zawył znowu, cofnął się, jego twarz syczała i dymiła. Mat skorzystał z okazji, szybko nabił ostrzem glewii medalion wcześniej do niej przywiązany, który teraz spadł na podłogę, i taką konstrukcją znowu uderzył potwora.
I tak to szło. Znowu uderzył ashandarei i kilka odciętych palców przeciwnika poleciało w powietrze. Oczywiście gholam nie krwawił i najwyraźniej nie odczuwał bólu w wyniku odniesionych ran, niemniej kolejne kontuzje wyraźnie go spowalniały.
A nie… szybko doszedł do siebie, zasyczał, oczy rozszerzyły mu się z gniewu. Tyle że uśmiech zniknął. Skoczył tak szybko, że właściwie jego ruch był niedostrzegalny, Mat jednak zdążył zrobić unik i ciął ostrzem, które sięgnęło brązowej koszuli potwora, obnażając pierś. Praktycznie rzecz biorąc, natychmiast poprawił trzymanym w drugim ręku medalionem, trafił w rękę gholam, która już sięgała jego ciała, rozcinając skórę; krople krwi poleciały w powietrze.
Jęknął. Gholam tymczasem zawył, zachwiał się, cofnął w głąb płonącego korytarza. Po twarzy Mata spływały grube krople potu, tyleż skutek gorąca co zmęczenia. Zdawał sobie sprawę, że prawie dotarł już do kresu sił, za chwilę nie będzie w stanie stawiać czoło bestii. Ale to nie miało znaczenia. Napierał dalej, wirujące ashandarei zamazanymi smugami przecinało powietrze. Znowu trafił - płazem - gholam. Kiedy stwór doszedł do siebie, uderzył w twarz drugim medalionem. Tamten kucnął, unikając ciosu. Ale wtedy przyszła kolej na trzeci medalion, którym trafił potwora w kark.
Koniec drzewca, który nie przestawał kopcić, smugą dymu przeciął powietrze. Mat odwrócił ashandarei i teraz trzymał je z powrotem w obu dłoniach. Zorientował się, że krzyczy w Dawnej Mowie:
- Al dival, al kiserai, al mashi! „Za światłość, za chwalę, za życie!”. Gholam cofnął się pod atakiem, warknął. Zerknął przez ramię, jakby coś za sobą zobaczył, ale kolejny atak Mata zmusił go do odwrócenia spojrzenia.
- Tai’daishar! „Prawdziwa Krew Bity!”.
Powoli Mat spychał stwora w kierunku otwartych drzwi na końcu korytarza. Pokój za nimi pogrążony był w całkowitym mroku. Żadne odblaski światła na ścianach nie rozpraszały ciemności.
- Carai manshimaya Tylin. Carai an manshimaya Nalesean. Carai an manshimaya ayend’an. „Duma mego ostrza za Tylin. Duma mego ostrza za Naleseana. Duma mego ostrza za poległych”. Zawołanie zemsty.
Gholam wycofał się do zaciemnionego pokoju. Tam stanął na białej niczym kość powierzchni, wzrokiem szukając czegoś pod stopami.
Mat wziął głęboki oddech, zebrał resztki sił, przeszedł przez próg i uderzył tlącym się końcem drzewca ashandarei w skroń potwora. Eksplozja iskier i dymu otoczyła głowę stwora. Gholam zaklął i zatoczył się w bok.
Omalże nie spadł z krawędzi platformy zawieszonej w bezkresnej pustce. Syknął ze złości, balansując nad krawędzią otchłani i rozpaczliwe próbując odzyskać równowagę.
Z wnętrza „pokoju” było widać, że „drzwi” doń otacza jarząca się biała poświata - portal bramy stworzonej dla Przemykania.
- Nie mam pojęcia, czy w ogóle jesteś śmiertelny - powiedział cicho Mat. - Na Światłość, żywię nadzieję, że nie. - Podniósł nogę i kopnął potwora w plecy, strącając w głąb ciemności. Gholam spadł, w locie przekręcił się jeszcze i po raz ostatni spojrzał na Mata oczyma wypełnionymi grozą.
- Mam nadzieję, że nigdy nie umrzesz, ponieważ do końca życia będzie cieszyć mnie wizja tego, jak spadasz i spadasz przez ten mrok, przeklęty synu koziego łajna. - Splunął i przyglądał się jak krwawa plwocina leci w ślad za monstrum, w mrok. Po chwili oboje zniknęli mu z oczu.
Tymczasem obok Mata, jakby znikąd pojawiła się Sumeko. Krępa Kuzynka miała długie czarne włosy, otaczała ją wyniosła atmosfera: oto kobieta, która nie da sobą pomiatać. Zorientował się, że musiała stać tuż wewnątrz bramy, obok wejścia, żeby nie było jej widać z korytarza. Musiała tam być, żeby zawiadywać białą platformą, przypominającą zresztą z wyglądu ogromną księgę. Spojrzała na niego spod uniesionych brwi.
- Dzięki za stworzenie bramy - powiedział Mat, opierając drzewce ashandarei na ramieniu; koniec wciąż tlił się lekko. Sumeko otworzyła swój koniec bramy w pałacu, potem wykorzystała ją, żeby Przemknąć do tego miejsca i stworzyć drugie wyjście w korytarzu domu stanowiącego ostatnią scenę walki między Matem a gholam. Planując ten podstęp, przyjęli, że dzięki temu gholam być może nie wyczuje przenoszonej Mocy.
Sumeko parsknęła. Razem wyszli z wnętrza bramy na korytarz budynku. Kilku żołnierzy Legionu już uwijało się żwawo przy gaszeniu pożaru. W momencie, gdy brama zamknęła się, do Mata podbiegł Talmanes w towarzystwie kolejnej kobiety z Rodziny imieniem Julanya.
- Myślisz, że ta ciemność naprawdę jest bezkresna? - zapytał Mat.
Julanya była pulchną, śliczną kobietą, która pięknie wyglądałaby u niego na kolanach. A przetykane siwizną włosy żadną miarą nie odbierały atrakcyjności temu obrazowi.
- Jeśli tylko jestem w stanie stwierdzić, to tak - odpowiedziała Sumeko. - O mało co nie wyszłaby z tego piękna katastrofa, Matrimie Cauthon. Potwór w ogóle nie wydawał się zaskoczony obecnością bramy. Myślę, że i tak wyczuł dzieło Jedynej Mocy.
- Mimo to, zgodnie z planem, udało mi się go zepchnąć z platformy - upierał się Mat.
- Ledwo ci się udało. Naprawdę powinieneś pozwolić nam się nim zająć.
- Nic by z tego nie wyszło - stwierdził Mat, biorąc z rąk Talmanesa zmoczoną w wodzie chustkę. Sumeko zerknęła na zranioną rękę. Mat zauważył jej spojrzenie, ale nie poprosił o Uzdrowienie kontuzji. Czyste rozcięcie, z pewnością ładnie się zagoi. Może nawet zostanie po nim atrakcyjna blizna. Blizny podobały się większości kobiet, póki oczywiście nie znaczyły twarzy. Cóż Tuon mogła sobie o nich myśleć?
Sumeko znowu parsknęła.
- Męska duma. Nie zapominaj, że nasi ludzie też padli ofiarą potwora.
- Pamiętam, i jestem szczęśliwy, że mogłem pomóc wam wziąć na nim pomstę - zgrabnie odpowiedział Mat. Uśmiechnął się do niej, choć oczywiście miała rację i cała rzecz omalże nie zakończyła się katastrofą. Pewien był też, że gholam wyczuł Kuzynkę po drugiej stronie drzwi, zanim zdecydował się w nie wejść. Na szczęście, zapewne był przyzwyczajony do potrafiących przenosić kobiet i nie traktował ich jako zagrożenia.
Talmanes podał Matowi oba medaliony, które wcześnie w ogniu walki spadły na podłogę. Ten wepchnął je do kieszeni kaftana, a potem odwiązał trzeci od ostrza ashandarei i zawiesił na szyi. Kuzynki przyglądały się wszystkim trzem z drapieżnym błyskiem w oczach.
Cóż, mogą sobie robić, co chcą. Jeden medalion przeznaczony był dla Olvera, drugi otrzyma Tuon, o ile oczywiście uda mu się ją znaleźć.
W tej samej chwili do budynku wszedł kapitan Guybon, zastępca Birgitte.
- Bestia zgładzona?
- Nie - przyznał Mat - ale skutek ten sam i kontrakt z koroną można uznać za wypełniony.
- Kontrakt z koroną? - zdziwił się Guybon, marszcząc czoło. - Poprosiłeś królową o pomoc w tym przedsięwzięciu. Ale nie było to objęte żadnym kontraktem.
- W rzeczy samej - zaczął Talmanes i odkaszlnął znacząco - to właśnie uwolniliśmy miasto od groźnego mordercy, którego działalność, wedle ostatnich szacunków, pochłonęła co najmniej dwanaście ludzkich żywotów. Przypuszczam więc, że należy nam się premia za udział w walce. - Wszystko to powiedział z całkowicie nieruchomym obliczem. Niesamowite.
- Cholerna racja - dodał Mat. Zgrabnie: wyeliminować gholam i jeszcze wziąć za to pieniądze. Perspektywy jutrzejszego dnia zarysowały się znienacka bardziej świetlane. Rzucił zakrwawioną chustkę Guybonowi i odszedł, zostawiając Kuzynki przyglądające się całej scenie z zaplecionymi na piersiach ramionami i wyrazami niesmaku na twarzach. Jak to jest, że kobieta może się gniewać na mężczyznę, mimo iż zrobił on dokładnie to, co powiedział, nadstawiając przy okazji karku?
- Przepraszam za ten pożar, Mat - tłumaczył się Talmanes. - Nie zamierzałem upuścić latarni. Wiem, wiem, miałem go tylko zwabić do środka.
- Ostatecznie wyszło wszystko na dobre - pocieszył go Mat, przyglądając się czubkowi drzewca ashandarei. Szkoda była niewielka.
Nie mieli pojęcia, gdzie - i czy w ogóle - gholam go zaatakuje, lecz Guybon dobrze wywiązał się ze swojej części zadania, najpierw usunąwszy wszystkich z okolicznych budynków, a potem przygotowując korytarz, do którego Kuzynka mogła otworzyć bramę. A potem przez żołnierza Legionu dał Talmanesowi znać, o jakie miejsce chodzi.
Cóż, pomysł Elayne i Birgitte - ponieważ to one wymyśliły fortel z bramą - zadziałał, nawet jeśli nie do końca zgodnie z planem. Tak czy siak, był znacznie lepszy niż wszystko, co zdołał wymyślić Mat, który i tak nie wpadł na nic innego niż manewr polegający na wciśnięciu gholam jednego z medalionów do gardła.
- Chodźmy po Setalle i Olvera - zaproponował Mat. - Gdzie jest ta ich karczma? A potem prosto do obozu. Koniec zabaw na dzisiaj. I rychło, cholera, w czas.