- Łóżko - oznajmiła Melfane, podnosząc głowę znad piersi Elayne, którą osłuchiwała drewnianą tubką. Akuszerka była niską, pucułowatą kobietą. Włosy miała dzisiaj związane przeźroczystą niebieską szarfą. Schludna sukienka w dostosowanych barwach błękitu nieba i bieli wyglądała, jakby stanowiła wyzwanie, rzucone wiecznie zaciągniętemu chmurami niebu.
- Co? - zapytała Elayne.
- Tydzień - oznajmiła Melfane, machając Elayne przed nosem grubym palcem. - Przez tydzień leżysz.
Elayne zamrugała, zaskoczona i oszołomiona. Na moment wyczerpanie jakby się ulotniło. Melfane tymczasem uśmiechała się radośnie, z pozoru nieświadoma okrucieństwa tej niewyobrażalnej kary. Łóżko? Przez tydzień?
Birgitte stała w drzwiach, Mat był w komnacie obok. Usunął się na czas badań, poza tym jednak nie odstępował jej nawet na krok, z determinacją godną niemalże jej Strażnika. Z tonu ich wypowiedzi, z używanych słów - klęli oboje jak szewcy, często wydawało się, jakby jedno chciało prześcignąć drugie - nikt nigdy nie domyśliłby się, że im na niej zależy. Ale tak było, a przy okazji Elayne nauczyła się kilku nowych przekleństw. Kto by pomyślał, że stonogi też robią te rzeczy?
Dzieciom nic się nie stało. Przynajmniej jak dalece Melfane potrafiła stwierdzić. To było najważniejsze.
- Tydzień w łóżku jest, oczywiście, wykluczony - powiedziała Elayne. - Mam za dużo do zrobienia.
- Cóż, będziesz się musiała zająć wszystkim z łóżka - odparowała Melfane głosem miłym, lecz całkowicie niewzruszonym. - Ty i twoje dzieci przeżyłyście poważny wstrząs. Wszyscy potrzebujecie czasu, żeby dojść do siebie. Zajmę się wami, a przy okazji zadbam, abyście przestrzegali surowej diety.
- Ale…
- Nie chcę słyszeć żadnych wymówek - weszła jej w słowo Melfane.
- Jestem królową! - wydusiła z siebie Elayne, mocno już zirytowana.
- A ja jestem akuszerką królowej - zripostowała Melfane, wciąż zachowując niewzruszony spokój. - W pałacu nie znajdzie się ani jeden żołnierz czy służący, który nie weźmie mojej strony, jeżeli powiem, że coś grozi twojemu zdrowiu lub zdrowiu twoich dzieci. - Spokojnie spojrzała Elayne prosto w oczy. - Chcesz sprawdzić, czy mam rację, Wasza Wysokość?
Elayne aż skuliła się w sobie, widząc przed oczami duszy Gwardzistki, wzbraniające jej wyjścia z własnej komnaty. Albo co gorsza, krępujące ją do łóżka. Zerknęła na Birgitte, ale tamta tylko z satysfakcją skinęła głową. „Na nic więcej nie zasłużyłaś”, tak zapewne można było odczytać to skinienie.
Elayne usiadła, opierając się o poduszki, zdjęta frustracją. Łóżko, a właściwie łoże było masywne, z czterema kolumnami baldachimu w barwach bieli i czerwieni. Cała komnata była bogato wystrojona, iskrzyły się liczne ozdoby z kryształów i rubinów. Piękna z niej będzie złota klatka. Światłości! To nie w porządku! Zawiązała przód podomki.
- Widzę, że jednak nie chcesz przekonać się o prawdziwości moich słów - powiedziała Melfane i podniosła się. - Mądra decyzja. - Zerknęła na Birgitte. - Zezwalam ci na spotkanie z Kapitanem-Generałem, żebyście mogły podsumować dzisiejsze wydarzenia. Ale nie dłużej niż pół godziny. Nie możesz się nadwyrężać!
- Ale…
Melfane kolejny raz pogroziła jej palcem.
- Pół godziny, Wasza Wysokość. Jesteś kobietą, a nie zwierzem od pługa. Masz odpoczywać i dochodzić do siebie. - Zwróciła się do Birgitte: - Nie denerwuj jej bez potrzeby.
- Nawet mi się nie śni - odparła tamta. Jej gniew zaczynał wreszcie ustępować, a jego miejsce zajmowało rozbawienie. Niemożliwa kobieta.
Melfane wyszła do antyszambrów.
Birgitte została na miejscu, przyglądając się Elayne spod zmrużonych powiek. W więzi zobowiązań wciąż tliły się resztki niezadowolenia. Przez dłuższą chwilę patrzyły na siebie.
- Co mam z tobą zrobić, Elayne Trakand? - zapytała na koniec Birgitte.
- Wychodzi na to, że powinnaś zamknąć mnie na klucz w mojej sypialni - warknęła Elayne.
- Całkiem sensowny pomysł.
- I trzymać mnie w niej na zawsze? - zapytała Elayne. - Niczym Gelfinę z opowieści, która przez tysiąc lat siedziała sama w zapomnianej wieży?
Birgitte westchnęła.
- Nie. Ale sześć miesięcy lub coś koło tego wystarczyłoby, żeby uśmierzyć mój niepokój.
- Nie mamy tyle czasu - zauważyła Elayne. - Ostatnio chyba na nic nie mamy czasu. Trzeba więc niekiedy podejmować ryzyko.
- Ryzyko, które polega na tym, że królowa Andoru idzie sama na wojnę z bandą Czarnych Ajah? Zachowujesz się jak jakiś idiota, któremu krew uderzyła do głowy na polu bitwy i który wyrywa się przed towarzyszy, nie bacząc, że nie ma mu kto osłonić pleców, i szukając śmierci.
Elayne aż zmrużyła oczy, taki ją ogarnął gniew na tę kobietę.
- Naprawdę mi nie ufasz, Elayne? - dopytywała się Birgitte. - Pozbyłabyś się mnie, gdybyś tylko mogła?
- Co? Nie! Oczywiście, że ci ufam.
- Więc dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc? Przecież w zgodzie z wyrokami Koła w ogóle nie powinno mnie tu być. Moje życie nie ma innego celu niż narzucony mu przez przypadkowe okoliczności, przez które znalazłam się teraz na świecie. Uczyniłaś mnie swoim Strażnikiem, ale nie pozwalasz się chronić! A jak mam to robić, skoro ty ryzykujesz, a ja nawet o niczym nie wiem?
Elayne miała ochotę naciągnąć kołdrę na głowę, żeby tylko skryć się przed tym oskarżycielskim spojrzeniem. Przecież to ją dziś ciężko poturbowano, więc dlaczego Birgitte czuła taki ból?
- Jeżeli ma to jakiekolwiek znaczenie - powiedziała - to obiecuję, że już nigdy więcej tego nie zrobię.
- Nie, pewnie, że nie. Zrobisz jakieś inne głupstwo.
- Chcę powiedzieć, że będę ostrożniejsza. Może masz rację, może nie powinnam tak do końca ufać widzeniu Min. Z pewnością wiara w nie nie ustrzegła mnie przed paniką w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa.
- Nie czułaś prawdziwego zagrożenia, gdy Czarne Ajah uwięziły cię i spróbowały wywieźć?
Elayne zawahała się. Faktycznie, powinna wtedy się przerazić nie na żarty, ale jakoś się nie przestraszyła. I to nie tylko dlatego, że pamiętała o wizjach Min. Była pewna, że Czarne Ajah jej nie zabiją, że to po prostu niemożliwe. Była dla nich zbyt cenna.
Inaczej było dzisiaj, gdy czuła ostrze noża wbijające się w ciało, sięgające do wnętrza, ku jej łonu… Ta groza… Osuwanie się w ciemność, łomot serca, z każdą chwilą coraz głośniejszy, niczym werbel ogłaszający koniec przedstawienia. Po którym jest już tylko cisza.
Birgitte przyglądała się jej szacującym spojrzeniem. Czuła targające nią emocje, gonitwę myśli. Elayne nie potrafiła dojść do ładu z myślami: przecież była królową! Nie mogła unikać ryzyka. Ale być może powinna bardziej się kontrolować…
- Cóż - rzekła na koniec Birgitte - może przynajmniej dowiedziałaś się czegoś?
- Dowiedziałam się - potwierdziła Elayne. - Dowiedziałam się…
W tej samej chwili w drzwiach pokazała się głowa obwiązana chustką. Mat miał oczy zamknięte.
- Jesteś ubrana?
- Tak - powiedziała Elayne. - I to znacznie bardziej modnie niż ty, Matrimie Cauthon. Ta chustka wygląda idiotycznie.
Nachmurzył się, potem rozpromienił i ściągnął chustkę. Wyjrzała spod niej kwadratowa twarz.
- Ciekawe, co byś zrobiła na moim miejscu - powiedział. - Wygląda na to, że każdy rzeźnik, karczmarz czy szuler zna w tym mieście moją twarz.
- Czarne siostry planują cię zabić - stwierdziła Elayne.
- Co? - zapytał Mat.
Elayne przytaknęła skinieniem głowy.
- Jedna z nich wspomniała o tobie. Z tego, co zrozumiałam, Sprzymierzeńcy Ciemności poszukują cię od jakiegoś czasu, z morderczymi zamiarami.
Birgitte wzruszyła ramionami.
- Mowa o Sprzymierzeńcach Ciemności. Chcieliby pozabijać nas wszystkich.
- To brzmiało trochę inaczej - sprzeciwiła się Elayne. - Jakby bardziej… dobitnie. Proponuję, żebyś przez jakiś czas miał oczy z tyłu głowy.
- To może okazać się trudne - wtrąciła Birgitte. - Najpierw trzeba mieć jakąś głowę.
Mat przewrócił oczyma.
- Mam wrażenie, że coś przegapiłem. Jakoś nie słyszę tłumaczenia, co robiłaś w przeklętych lochach, siedząc w kałuży własnej krwi i wyglądając, jakbyś właśnie przegrała potyczkę na polu bitwy?
- Przesłuchiwałam Czarną Ajah - wyjaśniła Elayne. - A szczegóły nie powinny cię interesować. Birgitte, masz już raporty z Pałacu?
- Nikt nie widział wychodzącego Mellara - odpowiedziała Birgitte. - Chociaż na parterze znaleźliśmy ciało sekretarza, jeszcze ciepłe. Umarł od ciosu nożem w plecy.
Elayne westchnęła.
- Shiaine?
- Zniknęła - kontynuowała Birgitte - razem z Marillin Gemalphin i Falion Bhoda.
- Cień nie mógł sobie pozwolić, abyśmy dalej je przetrzymywały - z westchnieniem orzekła Elayne. - Zbyt dużo wiedziały. Więc albo trzeba je było wydostać, albo zabić.
- Cóż - powiedział Mat, wzruszając ramionami. - Ty żyjesz, a troje z nich gryzie ziemię. Jak na wynik potyczki, to całkiem korzystny.
„Z tym, że te, które uciekły, zabrały ze sobą kopie twojego medalionu” - pomyślała Elayne. Jednak myśli swoich nie wypowiedziała na głos. Nie wspomniała także o inwazji, o której mówiła Chesmal. Rzecz jasna, Birgitte będzie musiała się dowiedzieć, wkrótce, najpierw trzeba przemyśleć całą sprawę samemu.
Mat uznał wynik potyczki jako „całkiem niezły”. Niemniej, im dłużej Elayne się nad tym zastanawiała, tym większy czuła zawód. Na Andor nadciągała inwazja, a ona nie wiedziała, kiedy nastąpi. Cień chciał śmierci Mata. Z drugiej strony, jak słusznie zauważyła Birgitte, nie było to żadne specjalne zaskoczenie. Po prawdzie to jedynym niewątpliwym skutkiem wieczornej przygody było przeraźliwe uczucie zmęczenia. To i zakaz opuszczania komnat przez tydzień.
- Mat - powiedziała, zdejmując z szyi jego medalion. - Masz, już czas, żebym ci go oddała. Powinieneś tylko wiedzieć, że najprawdopodobniej uratował mi dzisiaj życie.
Podszedł, skwapliwie wziął go z jej ręki i zawahał się.
- Udało ci się…
- Skopiować go? Nie do końca, ale coś niecoś uzyskałam.
Zawiesił go na szyi, ale niepokój wciąż odbijał się na jego twarzy. - Cóż, cieszę się, że mam go z powrotem. Ale chciałem cię jeszcze o coś spytać. Tylko że teraz nie jest chyba właściwy moment.
- Mów - stwierdziła Elayne zmęczonym głosem. - Może wręcz przeciwnie.
- Cóż, chodzi o gholam…
- Prawie cała ludność cywilna opuściła już miasto - powiedział Yoeli. On i Ituralde przechodzili właśnie przez którąś z bram Maradon. - Żyjemy tu blisko Ugoru, więc to nie pierwsza ewakuacja. Moja siostra, Sigril, która dowodzi Kawalerią Końca patrolującą wzgórza, wyśle słowo, gdyby nasza sytuacja zrobiła się tragiczna. Wyśle słowo do naszych posterunków na granicach Saldaei z prośbą o pomoc. A kiedy Cień nadejdzie, zapali ognie.
Spojrzał ponuro na Ituralde oczyma osadzonymi w pociągłej twarzy.
- Niewiele wojska będą nam w stanie wysłać na pomoc. Królowa Tenobia wzięła większą część armii ze sobą na poszukiwanie Smoka Odrodzonego.
Ituralde pokiwał głową. Chodził, już nie utykając - Antail, jeden z Asha’manów, był całkiem zręczny w sztuce Uzdrawiania. Przechodzili właśnie obok miejsca, w którym po wjeździe do miasta jego ludzie stworzyli sobie obóz zaimprowizowany na jednym z dziedzińców. Tymczasem z pozostawionych namiotów Trolloki zrobiły gigantyczne ognisko, aby przyświecało im podczas makabrycznej uczty z ciał rannych. Potem Ituralde rozlokował część żołnierzy w pustych budynkach.
Asha’mani i Aes Sedai wypruwali sobie żyły, aby Uzdrowić wszystkich ludzi Ituralde, lecz ostatecznie udało im się zająć wyłącznie najciężej rannymi. Ituralde skinął głową Antailowi, który właśnie pracował na ogrodzonym linami fragmencie dziedzińca. Tamten nie zauważył. Całkowicie skupiony, z czołem pokrytym potem, dzierżył Moc, o której Ituralde raczej wolałby nie myśleć.
- Na pewno chcesz ich widzieć?- zapytał Yoeli. Do ramienia miał przytroczoną długą kawaleryjską włócznię, której grot zdobił trójkątny proporzec w barwach czerni i żółci. Zwany obecnie Proporcem Zdrajcy.
Miasto aż kipiało od wrogich nastrojów. Przemierzające je grupy Saldaean popatrywały po sobie ponuro. Wielu zdobiło pochwy mieczy pasami czarnej i żółtej materii, skręconymi razem. Oni kiwali Yoeliemu.
„Desya gavane cuendar isain carentini” - pomyślał Ituralde. Zdanie było w Dawnej Mowie i oznaczało: „zdecydowane serce warte jest dziesięciu argumentów”. Miał podstawy, żeby się domyślać, co oznaczają te barwy. Czasami człowiek musi zrobić to, co trzeba, nie bacząc, jak źle to może wyglądać.
Przez jakiś czas wędrowali we dwóch ulicami miasta. Maradon niewiele różniło się od innych miast Ziem Granicznych: proste ściany, przysadziste, kwadratowe budynki, wąskie uliczki. Domy wyglądały jak warownie, miały małe okna i solidne drzwi. Ulice wiły się w nieregularny sposób. Żadnych dachów krytych strzechą - tylko płytki z łupku, ognioodporne. Plam zakrzepłej na kilku skrzyżowaniach krwi właściwie nie sposób było wyróżnić na ciemnym kamieniu, lecz wzrok Ituralde wiedział, czego szukać. Wyprawa Yoeliego na ratunek jego żołnierzom została okupiona bratobójczą walką.
Dotarli wreszcie do celu swej wędrówki. Budynek niewiele różnił się od innych. Nikt by się nie domyślił, że on akurat należy do Vrama Torkumena, dalekiego kuzyna królowej, mianowanego pod jej nieobecność lordem miasta. Wartownicy przy drzwiach nosili żółto-czarne barwy. Zasalutowali Yoeliemu.
W środku Ituralde i Yoeli wkroczyli na wąską klatkę schodową i weszli na drugie piętro. Właściwe w każdym pokoju stacjonowali żołnierze. Na ostatnim piętrze czterej wartownicy w barwach Proporca Zdrajcy strzegli masywnych, intarsjowanych złotem drzwi. Korytarz był ciemny: wąskie okna, czarno-zielono-czerwony chodnik.
- Coś nowego, Tarran? - zapytał Yoeli.
- Nic się nie dzieje, panie - odpowiedział tamten, salutując. Miał krzywe nogi, znamionujące doświadczonego kawalerzystę i długie wąsy.
Yoeli skinął mu głową.
- Dziękuję, Tarran. Za wszystko, co zrobiliście.
- Jesteśmy przy tobie, panie. I będziemy do końca.
- Oby twoje oczy patrzyły na północ, ale serce rwało się ku południu, przyjacielu - odparł Yoeli, wziął głęboki oddech i pchnął drzwi. Wszedł do środka, Ituralde poszedł za nim.
Wewnątrz, przy kominku, siedział Saldaeanin w bogato zdobionej czerwonej szacie i pił wino z pucharka. W krześle ustawionym naprzeciw niego kobieta zajęta była szyciem. Żadne z nich nie uniosło wzroku.
- Lordzie Torkumen - zaczął Yoeli. - To jest Rodel Ituralde, dowódca armii Domani.
Mężczyzna przy kominku westchnął, nie odrywając pucharka od ust.
- Nie zapukałeś, nie zaczekałeś, abym pierwszy się do ciebie odezwał, a nadto przyszedłeś porą, którą, o czym wszyscy wiedzą, przeznaczam na kontemplację.
- Vram, doprawdy… - odezwała się kobieta - spodziewasz się manier po tym człowieku? W obecnej sytuacji?
Yoeli w milczeniu opuścił dłoń na rękojeść miecza. Pomieszczenie umeblowane było dość chaotycznie: niepasujące łóżko, kilka kufrów podróżnych, stojące garderoby.
- A więc - ciągnął dalej Vram - Rodel Ituralde we własnej osobie. Jeden z wielkich dowódców. Zdaję sobie sprawę, że moje pytanie może zostać odebrane jako obraźliwe, ale nie mogę go nie zadać. Rozumiesz, że wejście z armią na nasze ziemie może stać się przyczyną wojny?
- Służę Smokowi Odrodzonemu - odparł Ituralde. - Nadchodzi Tarmon Gai’don, więc wszelkie wcześniejsze sojusze, granice krajów i prawa są wyłącznym przedmiotem woli Smoka.
Vram mlasnął cicho.
- Zaprzysiężony Smokowi. Oczywiście, widziałem raporty… poza tym towarzyszący ci mężczyźni stanowią czytelną wskazówkę. Mimo to dziwnie to słyszeć na własne uszy. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bezsensownie brzmią twoje słowa?
Ituralde spokojnie spojrzał tamtemu w oczy. Nie uważał siebie za zaprzysiężonego Smokowi, niemniej jaki sens nazywać skałę koniem i oczekiwać, że wszyscy pozostali na to przystaną?
- Nie obchodzi cię inwazja Trolloków?
- Widywaliśmy je już wcześniej - odparł Vram. - Szczerze mówiąc, to Trolloki są tu od zawsze.
- Królowa…
- Królowa - wszedł mu w słowo Vram - powróci wkrótce ze swej wyprawy, mającej na celu zdemaskowanie i schwytanie fałszywego Smoka. A kiedy to się stanie, dasz głowę, zdrajco. Ty zaś, Rodelu Ituralde, przez wzgląd na twą reputację zapewne ocalejesz, jednak nie chciałbym być na miejscu twojej rodziny, gdy otrzyma żądanie wypłacenia okupu. Pozostaje mieć nadzieję, że twojej sławie towarzyszy analogiczne bogactwo. W przeciwnym razie spędzisz wiele, wiele lat, dowodząc armią szczurów w swojej celi.
- Rozumiem - stwierdził Ituralde. - Chciałbym tylko wiedzieć, kiedy przeszedłeś na służbę Cienia?
Oczy Vrama otworzyły się jak szeroko, powstał.
- Śmiesz mnie oskarżać o Sprzyjanie Ciemności?
- Znałem swego czasu kilka Saldaean - kontynuował Ituralde. - Niektórych nazywałem przyjaciółmi, z innymi walczyłem. Ale nigdy nie spotkałem mężczyzny, który nie pospieszyłby z pomocą ludziom walczących z Cieniem.
- Gdybym tylko miał swój miecz… - zaczął Vram.
- Żebyś sczezł, Vramie Torkumen - przerwał mu Ituralde. - Przyszedłem tutaj, żeby tyle tylko ci powiedzieć w imieniu moich ludzi, którzy oddali życie.
I z tymi słowami odwrócił się, by odejść, zostawiając tamtego w szoku. Yoeli poszedł za nim, a potem cicho zamknął drzwi.
- Nie podpisałbyś się pod moimi oskarżeniami? - zapytał Ituralde, czekając przed schodami na zdrajcę.
- Szczerze mówiąc, nie potrafię zdecydować, czy mamy do czynienia z głupcem, czy Sprzymierzeńcem Ciemności - odpowiedział Yoeli. - Ale musi być albo jednym, albo drugim, skoro nie potrafił lub nie chciał wyciągnąć stosownych wniosków z przedłużającej się zimy, chmur i plotek o tym, że al’Thor podbił już połowę świata.
- Wobec tego nie masz się czego obawiać - stwierdził Ituralde. - W żadnym z dwóch wypadków nie zostaniesz stracony.
- Zabijałem moich rodaków - oświadczył Yoeli. - Przeprowadziłem rewolucję przeciwko wyznaczonemu przez królową regentowi, podporządkowałem sobie miasto, choć w moich żyłach nie płynie nawet kropla szlacheckiej krwi.
- Gwarantuję, że to ostatnie się zmieni, gdy tylko Tenobia powróci - zapewnił go Ituralde. - Na tytuł zasłużyłeś sobie z pewnością.
Yoeli przystanął we wnętrzu ciemnej klatki schodowej, oświetlonej tylko z góry i od dołu.
- Wydaje mi się, że nie pojmujesz. Złamałem moje przysięgi i zabiłem przyjaciół. Zgodnie z przysługującym mi prawem, sam będę się domagał swojej egzekucji.
Ituralde poczuł przeszywający go dreszcz.
„Przeklęci Pogranicznicy” - pomyślał, ale powiedział tylko:
- Złóż przysięgę Smokowi. On znosi wszystkie przysięgi. Nie marnuj życia nadaremno. Stań przy mnie w Ostatniej Bitwie.
- Nie będę się chował za tego rodzaju wykrętami, lordzie Ituralde - powiedział tamten, ruszając w dół. - Nie jestem do tego zdolny, nie bardziej w każdym razie niż żeby stać bezczynnie i przyglądać się, jak twoi ludzie umierają. Chodźmy. Sprawdzimy, jak rozlokowano tych twoich Asha’manów. Chętnie bym zobaczył te „bramy”, o których tyle mówisz. Jeżeli da się przez nie wysyłać łączników i sprowadzać zapasy, to może być bardzo ciekawe oblężenie.
Ituralde westchnął, ale bez słowa ruszył za nim. Nie było mowy o odwrocie przez bramy. Yoeli nie opuści swego miasta. A on sam, jak sobie w tej samej chwili zdał sprawę, nie opuści Yoeliego i jego ludzi. Przecież przyszli mu na ratunek.
To było całkiem dobre miejsce, żeby się zatrzymać. Znacznie lepsze niż wiele innych ostatnimi czasy.
Perrin wszedł do namiotu i zastał Faile rozczesującą włosy. Była piękna. Każdego dnia odczuwał niezmienną cudowność tego faktu, tego, że ją odzyskał.
Odwróciła się ku niemu i uśmiechnęła z zadowoleniem. W dłoni trzymała nowy srebrny grzebień, który znalazła na poduszce - prezent od Perrina, który ten wyhandlował od Gaula, łup z Malden. Skoro zasady shanna’har były dla niej takie istotne, Perrin mógł traktować ją w ten sam sposób.
- Posłańcy wrócili - powiedział, opuszczając klapy namiotu. - Białe Płaszcze zdecydowały się bić. Światłości, Faile. Zmuszają mnie, żebym starł ich na proch.
- Nie przewiduję jakichś szczególnych kłopotów - odparła. - Wygramy.
- Zapewne - zgodził się Perrin, siadając na poduszkach rozłożonych obok ich siennika. - Niemniej… Choć Asha’mani zapewne zrobią większość roboty, w końcu będziemy musieli pójść w bój. Strat nie da się uniknąć. Zginą dobrzy ludzie, którzy mogliby się przydać na polach Tarmon Gai’don. - Siłą woli rozluźnił palce dłoni, same zaciskające się w pięści. - Żeby te Białe Płaszcze sczezły w Światłości za to, co uczynili, i za to, co czynią.
- Lepsza okazja się nie trafi.
Perrin odmruknął coś w odpowiedzi, ponieważ jakoś mu się nie chciało tłumaczyć głębi rozdrażnienia, jakie odczuwał. Jakikolwiek będzie wynik starcia, on przegra walkę z Białymi Płaszczami. Po obu stronach zginą ludzie. Ludzie, którzy byli mu potrzebni.
Na niebie zajaśniała błyskawica, malując plątaniną cieni płócienny sufit namiotu. Faile podeszła do kufra, wyjęła zeń koszulę nocną dla siebie, na bok odłożyła jego szlafrok. Uważała, że w nocy lord powinien mieć szlafrok na podorędziu, gdyby przypadkiem był bezzwłocznie potrzebny. Jak dotąd okazywało się kilkukrotnie, że miała całkowitą rację.
Przeszła obok niego, w nozdrza uderzyła mu woń zmartwienia, której przeczył pogodny wyraz twarzy. Nie potrafił myśleć o niczym innym niż tylko o tym, że dotarł do kresu możliwości pokojowego załatwienia tej sprawy z Synami Światłości. Wychodziło na to, że znowu trzeba będzie zająć się zabijaniem.
Zdjął bieliznę i położył na podłodze namiotu. Zanim Faile skończyła się przebierać, już zaczął morzyć go sen.
W wilczy sen wszedł w miejscu, gdzie gigantyczny miecz sztychem nawlekał ziemię. W oddali widział wzgórze, które Gaul określił mianem „znakomitej strażnicy”. Wody obozowi dostarczał płynący z tyłu strumień.
Perrin odwrócił się i pospieszył ku obozowi Białych Płaszczy. Stał niczym tama na rzece, grodząc mu drogę naprzód.
- Skoczek? - zawołał, rozglądając się po obozie, po nieruchomych namiotach stojących na otwartym polu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowił rozejrzeć po obozie. Balwer nie rozpoznał pieczęci, którą Perrin mu opisał. Któż więc dowodził Białymi Płaszczami?
Jakąś godzinę później nadal nic w tej kwestii nie ustalił. Dowiedział się natomiast, w których namiotach znajdują się magazyny, zapewne nie będą strzeżone równie mocno, co namioty z jeńcami, a dzięki bramom będzie mógł pozbawić przeciwnika zapasów.
Może. Listy, które otrzymywał od ich Lorda Kapitana Komandora, pełne były sformułowań w rodzaju: Jedyną rzeczą, jaka może przemawiać na korzyść twoich ludzi, to fakt, że nie znają twej prawdziwej natury” albo: „Powoli wyczerpuje się moja cierpliwość wobec ciebie” albo”: „Mamy tylko dwa wyjścia. Poddasz się i staniesz przed sądem albo przyprowadzisz armię i poniesiesz karę z ręki Światłości”.
Z listów tych biło osobliwe poczucie honoru. Perrin wyczuł je wprawdzie niejasno, kiedy się spotkali, lecz dopiero w słowie pisanym doszło wyraźnie do głosu. Lecz z kim miał do czynienia? Każdy list podpisany był tylko: „Lord Kapitan Komandor Synów Światłości”.
Perrin wyszedł na drogę. Gdzie był Skoczek? Nie było go, więc ruszył przed siebie raźnym biegiem. Po kilku chwilach dotarł na łąkę. Ziemia tu była tak miękka, że przy każdym kroku odbijała jego stopy niczym trampolina.
Sięgnął myślami poza siebie i wyczuł coś w kierunku południa. Pobiegł w tamtą stronę; w pewnym momencie uznał, że powinien biec szybciej, więc zaczął przyspieszać. Drzewa i wzgórza przemykały obok w pędzie.
Wilki zdawały sobie sprawę z jego obecności. To była wataha Dębowego Tancerza, w skład której wchodziły: Iskierka, Księżycowa Poświata i inne. Perrin czuł wymieniane przez nie przesłania - odległe szepty obrazów i woni. Ruszył jeszcze prędzej, słysząc w uszach świst wiatru.
Wilki tymczasem ruszyły w kierunku południa.
„Zaczekajcie” - zabrzmiało jego przesłanie. „Muszę się z wami spotkać!”.
W odpowiedzi otrzymał tylko poczucie rozbawienia. Nagle zorientował się, że zmieniły kierunek i teraz idą na wschód. Zatrzymał się i też zawrócił. Biegł już tak szybko, jak tylko był w stanie, lecz gdy tylko je doganiał, okazywało się, że są już gdzie indziej. Przenosiły się z miejsca na miejsce, znikały z południa i pojawiały na północy.
Perrin warknął i nagle zorientował się, że stoi na czworakach. Wiatr rozwiał mu futro, otwartą paszczę chłodził połykany haustami wiatr. Lecz wilki wciąż były przed nim - odległe jak na początku.
Zawył. W odpowiedzi wyczuł tylko kpiny.
Pędził już teraz z szybkością ledwie wyobrażalną, skakał z jednego szczytu wzgórza na następny, obijał się o drzewa, ziemia pod łapami zlewała się w niewyraźną smugę. W pewnym momencie po lewej stronie wyrosły Góry Mgły i odtąd pędził obok nich.
Wilki tymczasem szły na wschód. Dlaczego nie był w stanie ich dogonić? Przecież czuł ich woń przed sobą. Młody Byk wył do swych braci, ale odpowiedzi nie było.
„Nie szalej, Młody Byku”.
Młody Byk wyhamował szaleńczy pęd i świat zakołysał się wokół. Wataha dalej podążała na wschód, lecz tuż obok, na brzegu wijącego się strumienia, na tylnych łapach siedział Skoczek. Młody Byk był już kiedyś w tym miejscu. Znajdowało się blisko leża jego rodziców. Podróżował też tą rzeką na jednym z ludzkich pływających drzew. Był…
„Nie… nie… pamiętaj o Faile!”.
Sierść znowu stała się ubraniem, nie stał na czterech łapach, lecz na nogach.
- Dlaczego przede mną uciekałeś? - zapytał Skoczka.
„Chciałem, żebyś się znowu czegoś nauczył” - zabrzmiało przesłanie od wilka. „Z każdą chwilą idzie ci coraz lepiej. Jesteś coraz szybszy. Wyciągasz przed siebie łapy i pędzisz. To dobrze”.
Perrin obejrzał się na drogę, którą przebył, i pojął, jak szybko musiał się poruszać. Skakał ze wzgórza na wzgórze. To było cudowne przeżycie.
- Ale żeby to zrobić, musiałem stać się wilkiem - stwierdził. - A przez to zbyt mocno zanurzyłem się w tym miejscu. Jaki pożytek z ćwiczeń, jeśli trzeba robić rzeczy zakazane?
„Skwapliwie się obwiniasz, Młody Byku.” - Towarzyszył temu obraz wilczego szczenięcia wyjącego i szczekającego obok leża rodziców oraz odgłosy jazgotu, jakie temu towarzyszyły. „Wilki tak nie robią”.
I w mgnieniu oka Skoczek znikł.
Perrin warknął i spojrzał na wschód, gdzie wciąż wyczuwał obecność wilków. Ruszył ich śladem, tym razem zachowując większą ostrożność. Nie mógł pozwolić na to, żeby żyjący w nim wilk pochłonął go. Skończy jak Noam, zamknięty w klatce, bez śladu człowieczeństwa. Dlaczego Skoczek go do tego zachęcał?
„Wilki tak nie robią”. Czy należało to rozumieć jako oskarżenie, czy chodziło o to, co przydarzyło się Perrinowi?
„Pozostałe zawsze wiedzą, kiedy polowanie się kończy” - nadeszło z oddali przesłanie Skoczka. „Tylko ciebie trzeba powstrzymywać”.
Perrin zamarł, stając jak wryty na brzegu rzeki. Polowanie na białego jelenia. Obejrzał się w bok i zobaczył Skoczka, który spokojnie siedział obok niego nad leniwie płynącą rzeką.
- To się zaczęło od momentu, gdy po raz pierwszy wyczułem wilki - powiedział na głos, równocześnie tworząc myślowe przesłanie dla Skoczka. - Pierwszy raz kontrolę nad sobą straciłem wśród Białych Płaszczy.
Skoczek położył się wygodnie, kładąc łeb na przednich łapach. „Zbyt często jesteś tutaj zbyt mocno” - przesłał mu wilk skrótową myśl. „Tak właśnie postępujesz”.
Wilk powtarzał mu te słowa od czasu, gdy go poznał, gdy ten odkrył wilcze sny. Lecz dopiero teraz Perrin pojął ich znaczenie. Żeby je zrozumieć, trzeba się było zastanowić nie tylko nad wilczym snem, ale też nad swoją naturą.
Za wszystko, co robił, za sposób, w jaki walczył, za to, co się z nim stało, gdy szukał Faile - za wszystko winił wilki. Ale może one nie miały z tym nic wspólnego? Może taki po prostu był? Może to jego własna natura w pierwszym rzędzie była odpowiedzialna za to, że stał się wilczym bratem?
- Czy to możliwe - zapytał Perrin - żeby biegać na czterech łapach, a jednak nie istnieć tu zbyt mocno?
„Oczywiście, że tak” - zabrzmiało przesłanie Skoczka, a potem wilk zaśmiał się tym wilczym śmiechem, w którym brzmiało rozbawienie na widok kogoś, kto odkrywa rzecz całkiem oczywistą od początku. Może i wszystko było od początku oczywiste…
Może był wilczym bratem, ponieważ był taki jak wilki? Nie miało sensu kontrolowanie swoich związków z wilkami. Należało kontrolować siebie.
- Wataha - powiedział na głos. - Jak mogę ją dogonić? Pędzić jeszcze szybciej?
„To jeden ze sposobów. Inny polega na tym, żeby być, gdzie się chce”.
Perrin zmarszczył brwi. Potem zamknął oczy i spróbował z kierunku, w którym szły wilki wywnioskować, dokąd zmierzają. Coś przesunęło się w otaczającym świecie.
Kiedy otworzył oczy, stał na piaszczystym zboczu wzgórza, gdzie spod ziemi wychylały się kępki długich źdźbeł trawy. Po jego prawej ręce ku niebu wznosiła się ogromna góra ze strzaskanym wierzchołkiem, który wyglądał, jakby oderwała go dłoń olbrzyma.
Z lasu przed nim wypadła wataha wilków. Większość śmiała się z niego. Młody Byk poluje, kiedy raczej trzeba już kończyć z polowaniem! Młody Byk chce rezygnować z polowania, kiedy właśnie należy się nim cieszyć! Uśmiechał się, próbując robić dobrą minę do złej gry, choć po prawdzie, to czuł się jak tego dnia, gdy jego kuzyn Wil tak ustawił kubeł pełen mokrego pierza, że spadł Perrinowi na głowę.
Coś załopotało w powietrzu. Kurze pierze. Mokrawe kurze pierze. Perrin drgnął zaskoczony, rozejrzał się i zobaczył, że ziemia wokół niego jest nim zasłana. Mrugnął i wszystko zniknęło. Wilki zdawały się jeszcze bardziej rozbawione. W przesłaniach od nich widział obrazy samego siebie obsypanego pierzem.
„Jeżeli w tym miejscu zagubisz się w swoich snach, Młody Byku” - zabrzmiało przesłanie Skoczka. „Te sny staną się snem tego miejsca”.
Perrin podrapał się po brodzie, próbując skryć zażenowanie. Przecież już wcześniej miał do czynienia z nieprzewidywalną postacią wilczego snu.
- Skoczek - rzekł, zwracając się do wilka. - Gdybym bardzo chciał, to na ile zdołałbym zmienić swoje otoczenie tutaj?
„Gdybyś bardzo chciał?” - zdziwił się Skoczek. „Tu nie chodzi o to, czego chcesz, Młody Byku. Tu chodzi o to, czego ci potrzeba. O to, co wiesz”.
Perrin znowu zmarszczył brwi. Czasami pojęcia, jakimi wilk się posługiwał, wprawiały go w całkowite pomieszanie.
Nagle wszystkie wilki watahy, jak jeden, odwróciły się i spojrzały na południowy zachód. I zniknęły.
„Poszły tam”. - Skoczek przesłał Perrinowi obraz odległej zarośniętej drzewami doliny. I sprężył się, żeby ruszyć za pobratymcami.
- Skoczek! - zawołał Perrin, dając krok naprzód. - Skąd wiesz? Dokąd się udały? Powiedziały ci?
„Nie. Ale wiem, jak je mieć na oku”.
- Skąd wiesz? - dopytywał się Perrin.
„To jest coś, co wiedziałem od zawsze” - zabrzmiało w przesłaniu Skoczka. Jak chodzenie. Jak skakanie”.
- Tak, wiem. Ale skąd?
Wilka otoczyła woń świadcząca o całkowitym niezrozumieniu, o co Perrinowi chodzi.
„To jest zapach” - odpowiedział, choć chodziło mu o coś znacznie bardziej skomplikowanego: odczucie, wrażenie i zapach w jednym.
- Idź gdzieś - zaproponował Perrin. - Spróbuję cię mieć na oku.
Skoczek zniknął. Perrin podszedł do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się wilk.
„Powąchaj” - dobiegło z oddali przesłanie Skoczka. Znajdował się na tyle blisko, żeby myśl była całkiem zrozumiała. Perrin odruchowo sięgnął poza siebie. Jego myśl natknęła się na dziesiątki wilków. Po prawdzie, to nie zdołał pohamować zdziwienia, gdy pojął, ile ich tutaj jest, tu, na stokach Góry Smoka. Nigdy dotąd nie był świadkiem tak licznego zgromadzenia w jednym miejscu. Skąd się tu wzięły? I czy naprawdę tutejsze niebo wyglądało jakby bardziej burzowo niż w innych miejscach wilczego snu?
Jednak nie wyczuwał Skoczka - wilk jakimś sposobem skrył swoją obecność, uniemożliwiając Perinowi odnalezienie się. Ten więc tylko nachylił się nad ziemią w miejscu, gdzie widział Skoczka po raz ostatni.
Co powąchać? Zamknął oczy i pozwolił, żeby do nosa wpłynęły mu zapachy z najbliższego otoczenia. Sosnowe szyszki, kora i igliwie, skórzany liść i cykuta.
I… coś jeszcze. Tak, naprawdę coś wyczuwał. Docierającą z oddali woń, niewpisującą się w harmonię zapachów tego miejsca. Wszystkie otaczające go wonie cechowała charakterystyczna bujność, żywiołowość natury, zapach życia towarzyszący rozrośniętym drzewom, podkreślony wilgotną wonią mchu i mokrego kamienia. W powietrzu coś jeszcze - pyłki i kwiaty.
Perrin z całej siły zacisnął powieki, odetchnął głęboko. Jakimś sposobem z wszystkich tych woni potrafił ukształtować sobie wyimaginowany obraz. Przypominało to trochę przekład wilczego przesłania na słowa.
„Tam” - pomyślał. A rzeczywistość wokół niego zmieniła się i przesunęła.
Otworzył oczy. Siedział wśród sosen na kamiennej odkrywce. Wciąż znajdował się na zboczach Góry Smoka, choć kilka godzin drogi od miejsca, gdzie był przed momentem. Kamień porastały porosty, jego krawędź sterczała ponad rosnącymi poniżej drzewami. Tam, gdzie docierały promienie słońca, rosły fioletowe kwiaty wiciokrzewu pachnącego. Miło było zobaczyć kwiaty, które nie schły ani nie obumierały, choćby w wilczym śnie.
„Chodź” - przesłał mu myśl Skoczek. „Za mną”. I już go nie było.
Perrin zamknął oczy, wchłonął otaczające wonie. Tym razem cała procedura była znacznie łatwiejsza. Dęby, trawa, błoto i wilgoć. Wychodziło na to, że każde miejsce ma swoja własną, specyficzną woń.
Perrin zmienił rzeczywistość wokół siebie i otworzył oczy. Znajdował się na polu obok Drogi Jehannah. Przykucnięty. Tutaj właśnie przeniosła się wataha Dębowego tancerza, dlatego też Skoczek biegał teraz po łące, z ciekawością łowiąc wonie. Wataha wprawdzie przeniosła się dalej, lecz wciąż pozostawała niedaleko.
- Zawsze mogę to robić? - Perrin zapytał Skoczka. - To znaczy wywęszyć, dokąd we śnie udał się wilk?
„Każdy mógłby” - dopowiedział Skoczek. „Gdyby tylko dysponował wilczym węchem”. - Wyszczerzył kły w uśmiechu.
Perrin w namyśle pokiwał głową.
Skoczek tymczasem w podskokach biegł ku niemu przez łąkę. „Musimy ćwiczyć, Młody Byku. Wciąż jeszcze jesteś szczeniakiem o krótkich łapach i miękkim futerku. My…”.
Nagle zamarł.
- Co? - zapytał Perrin.
Jakiś wilk znienacka zawył z bólu. Perrin odwrócił się. To była Jutrzenka. Po chwili skowyt urwał się jak nożem uciął, a wilczy umysł zachwiał się jak płomień świecy i zgasł.
Skoczek warknął, w bijącej od niego woni była panika, gniew i żałość.
- Co to było? - dopytywał się Perrin.
„Polują na nas, Młody Byku! Musimy uciekać”.
Umysły, które w jego głowie były pozostałymi wilkami z watahy, zaczęły znikać jeden po drugim. Perrin warknął. Kiedy wilk umierał w wilczym śnie, umierał na zawsze. Żadnego odrodzenia, żadnego gonu z nosem wystawionym pod wiatr. A tylko jedna istota ścigała wilcze duchy.
„Młody Byku!” - zabrzmiało gorączkowe przesłanie Skoczka. „Wynosimy się stąd!”.
Perrin stał tylko i warczał. Zanim zginęła, Jutrzenka przesłała mu w ostatnim odruchu zaskoczenia i bólu ostatni swój obraz świata. Z tej gęstwy uczuć i przeżyć Perrin wydobył obraz. Potem zamknął oczy.
„Młody Byku! Nie! On…”.
Rzeczywistość zmieniła się. Perrin otworzył gwałtownie oczy i przekonał się, że stoi na niewielkiej polance w pobliżu miejsca, gdzie - w rzeczywistym świecie - rozbili obóz jego ludzie. Pośrodku polany trwał w kuckach muskularny, opalony mężczyzna o ciemnych włosach i niebieskich oczach. U jego stóp leżało ciało wilka. Zabójca miał potężne ramiona, a jego woń niosła w sobie lekkie nieludzkie nuty, jakby był pół człowiekiem, pół kamieniem. Ciemno odziany - w skóry i czarne wełny. Nie zwracając uwagi na przyglądającego się Perrina, zaczął oprawiać tuszę.
Perrin skoczył naprzód. Zabójca ze zdumieniem uniósł wzrok. W przebłysku widok jego twarzy przywiódł Perrinowi na myśl Lana - oblicze jakby wyciosane z kamienia, same kąty i ostre linie. Zawył, w dłoniach znienacka pojawił się młot.
Kiedy jednak spadał cios, Zabójca zdążył zniknąć, a głownia perrinowego młota przeszyła powietrze. Perrin głęboko wciągnął powietrze w płuca. Złapał trop! Solanka i mokre od wody drewno. Mewy i ich odchody. Wykorzystując nowo odkrytą umiejętność, rzucił się w stronę odległego miejsca.
Rzeczywistość przesunęła się.
Perrin stał w pustym doku, w mieście, którego nie poznawał. Zabójca znajdował się tuż obok, pochylony nad trzymanym w dłoniach łukiem.
Perrin zaatakował. Zabójca uniósł wzrok, oczy mu się rozszerzyły, w bijącej od niego woni pojawiła się nuta zdumienia. Odruchowo uniósł łuk, żeby zablokować cios, ale młot Perrina strzaskał go bez trudu.
Z wrzaskiem Perrin na powrót uniósł broń i uderzył po raz drugi, tym razem celując w głowę Zabójcy. Dziwne, ale tamten tylko się uśmiechnął, a w ciemnych oczach rozbłysły iskierki wesołości. Znienacka pachniał żądzą. Żądzą mordu. W uniesionej dłoni pojawił się miecz, zamachnął się nim, żeby powtórnie zablokować cios Perrina.
Młot odskoczył od wąskiego ostrza, jakby uderzył w kamień. Perrin zachwiał się, a Zabójca wyciągnął rękę i schwycił go za ramię. Pchnął.
Był niemożliwie silny. Pchnięcie cisnęło Perrina na barierę oddzielającą dok od wody, ale drewno zniknęło, gdy tylko w nie uderzył. Poleciał na dół i z wielkim pluskiem wpadł w ciemną ciecz. Woda zamknęła się nad nim, wlała do gardła, pochłonęła.
Szarpał się, żeby wydobyć na powierzchnię - nawet porzucił młot - ale kiedy do niej dopłynął, uderzył w zamarzniętą taflę lodu. Tymczasem z głębiny wychynęły sznury, oplątały mu ręce, zaczęły ciągnąć w dół. Przez przeźroczysty lód widział poruszający się nad nim cień. Zabójca unosił łuk, który jakimś sposobem zrekonstruował się w jego dłoniach.
W jednej chwili lód zniknął, a woda się rozstąpiła. Perrin rozglądał się nieprzytomnie dookoła, ociekał wodą i patrzył w strzałę wycelowaną prosto w swoje serce.
Zabójca puścił cięciwę.
Perrin zebrał całą siłę swej woli i zniknął.
Rzeczywistość przesunęła się. Aż mu zabrakło tchu, kiedy spadł na kamienną powierzchnię odkrywki, na której wcześniej był ze Skoczkiem. Opadł na kolana, woda morska spływała z jego ciała. Wypluł ją, otarł twarz, spróbował uspokoić łomoczące serce.
Skoczek pojawił się tuż obok. Dyszał, a w bijącej od niego woni można było wyczuć złość.
„Głupie szczenię! Głupie szczenię! Chcesz ścigać lwa, kiedy ledwie odszedłeś od matczynego sutka?”.
Perrin zadrżał i usiadł prosto. Czy Zabójca będzie go ścigał? Czy jest w stanie? W miarę jak minuty mijały i nikt się nie pojawiał, Perrin powoli dochodził do siebie. Pojedynek z Zabójcą potoczył się tak szybko, że w pamięci zlał się w jedną smugę wrażeń. Ta siła… człowiek czymś takim nie dysponuje. Lód, sznury…
- On potrafił zmieniać rzeczy - powiedział Perrin. - Bariera nabrzeża zniknęła, kiedy w nią uderzyłem. Stworzył sznury, którymi mnie skrępował, przegnał wodę, żeby mieć czyste pole do strzału.
„To jest lew. Zabija. Niebezpieczny”.
- Muszę się nauczyć. Muszę sobie z nim dać radę, Skoczek.
„Jesteś za młody. To jest ponad twoje siły”.
- Za młody? - zdziwił się Perrin, wstając. - Skoczek, Ostatni Łów tuż przed nami!
Skoczek położył się, oparł łeb na przednich łapach.
- Zawsze mi mówisz, że jestem za młody - poskarżył się Perrin. - Albo, że nie wiem, co robię. Cóż, jaki sens mnie uczyć, skoro nie mówisz mi jak walczyć z takimi Zabójcami?
„Zobaczymy” - zabrzmiało w przesłaniu Skoczka. „Na dziś wystarczy. Teraz sobie pójdziesz”.
W treści przesłania Perrin wyczuł żałobną nutę i poczucie ostateczności. Dzisiejszej nocy wataha Dębowego Tancerza i Skoczek będą żegnać Jutrzenkę.
Perrin westchnął i skrzyżował nogi. Skoncentrował się i udatnie powtórzył te manewry, jakich używał Skoczek, kiedy chciał go wyrzucić z wilczego snu.
Rzeczywistość zasnuła mgła.
Obudził się na sienniku w ciemnym namiocie. Faile leżała wtulona w niego.
Przez jakiś czas nie ruszał się, wpatrując w płótno namiotu. Ciemność przywodziła na myśl burzliwe niebo wilczego snu. Sen wydawał się równie odległy, co Caemlyn. W końcu jednak się podniósł, delikatnie uwalniając z objęć Faile, po czym włożył koszulę i spodnie.
Na zewnątrz namiotu obóz był pogrążony w ciemnościach, które jego oczom nie sprawiały najmniejszych problemów. Skinął głową Kenly’emu Maerinowi i Jaimowi Dawtry, ludziom z Dwu Rzek, którzy dzisiaj stali na straży przy jego namiocie.
- Która godzina? - zapytał.
- Po północy, lordzie Perrinie - odparł Jaim.
Perrin odmruknął coś niezrozumiałego. Odległa błyskawica zapaliła się nad ziemią. Poszedł dalej, tamci ruszyli za nim.
- Poradzę sobie bez straży przybocznej - poinformował ich. - Pilnujcie lepiej namiotu… lady Faile wciąż śpi.
Jego namiot znajdował się blisko skraju obozu. Nie miał nic przeciwko, namiot wtulony w zbocze wzgórza po zachodniej stronie obozu zapewniał przynajmniej odrobinę prywatności. Choć było już naprawdę późno, wkrótce napotkał Gaula, który siedział sobie na pniu powalonego drzewa i ostrzył włócznię. Wysoki wojownik z klanu Kamiennych Psów wstał i poszedł za Perlinem, a ten nie znalazł w sobie siły, żeby i jego odprawić. Gaul nabrał ostatnio głębokiego przekonania, że nie wywiązuje się z honorowego obowiązku strzeżenia Perrina, więc zdwoił swe wysiłki. Perrin natomiast podejrzewał, że po prostu szukał wymówki, żeby trzymać się z dala od swojego namiotu i pary kobiet gai’shain, które tam ostatnio zamieszkały.
Gaul na szczęście zachowywał stosowną odległość. Z drugiej strony Perrina dręczyły pewne wątpliwości: czyż tak się czuli wszyscy przywódcy? Nic dziwnego, że tak wiele narodów chętnie szło w bój - królowie, królowe nie mieli nawet odrobiny czasu dla siebie i deklarowali wojnę, żeby tylko ludzie przestali im się naprzykrzać!
Wkrótce dotarli do niewielkiego gaju, gdzie zwalono niewielki stos pociętych na kloce pni. Denton - służący Perrina na czas nieobecności Lamgwina - znacząco zmarszczył czoło, kiedy dowiedział się, czego Perrin odeń oczekuje. Denton wywodził się z drobnej szlachty Cairhien, ale odmówił powrotu do swych posiadłości. Teraz widział w sobie tylko służącego i nie dawał się przekonać do zmiany zdania.
Znajdował się tu również topór. Nie z tym śmiertelnym ostrzem w kształcie półksiężyca, z którym kiedyś chodził w bój, ale mocny topór drwala ze styliskiem wygładzonym niezliczonymi spoconymi dłońmi ludzi żyjących z pracy rąk. Perrin podwinął rękawy, splunął w dłonie i ujął topór. Dobrze było znowu poczuć pod palcami niezawodne narzędzie. Zamachnął się, wycelował w pierwszy kloc, dał krok do tyłu i uderzył ze znacznie szerszego zamachu.
Trafił idealnie w sam środek. Drzazgi posypały się w noc, kloc rozpadł się na dwie połowy. Potem rozpołowił po kolei każdą z nich. Gaul tymczasem usiadł pod drzewem, wydobył włócznię i powrócił do ostrzenia grotu. Cichy zgrzyt metalu o metal towarzyszył rytmicznym odgłosom uderzeń perrinowego topora w drewno.
Wreszcie dobrze się czuł. Dlaczego było tak, że myślało mu się lepiej, gdy coś robił? Loial z kolei zwykł używać frazy: „usiąść i pomyśleć”. Perrin nie sądził, że on sam w ten sposób do czegokolwiek byłby w stanie dojść.
Rozłupał kolejny kloc, uwolnił ostrze topora. Czy to możliwe? Że to własną naturę powinien winić za to, co robił, a nie wilki? Przecież w dawnych czasach, w Dwu Rzekach tak się nie zachowywał. Rozłupał kolejny kloc drewna.
„Zawsze dobrze szły mi rzeczy wymagające skupienia uwagi”. - Dlatego też wywarł tak korzystne wrażenie na panu Luhhanie. Tamten mawiał, że wystarczy dać Perrinowi zadanie do wykonania, a będzie tak długo nad nim pracował, póki robota nie będzie skończona.
Rozłupał kloc na ćwiartki.
Może zmiany, jakie się w nim dokonały, były skutkiem zetknięcia z wielkim światem. Winił wilki za wiele zmian w sobie, które mu się nie podobały, a nadto zbyt wiele wymagał od Skoczka. Wilki nie były głupie ani prymitywne, po prostu nie dbały o wiele rzeczy, do których ludzie przywiązywali wagę. Skoczek prawdopodobnie musiał się strasznie starać, żeby uczyć Perrina w sposób, który ten zrozumie.
Bo cóż winien mu był ten wilk? Skoczek zginął tamtej pamiętnej nocy, tyle lat już temu. Tej samej nocy, gdy Perrin po raz pierwszy zabił człowieka, tej nocy, gdy po raz pierwszy stracił panowanie nad sobą w boju. Skoczek niczego nie był Perrinowi winien, a jednak przy kilku okazjach uratował mu życie - po prawdzie, to jak teraz o tym myślał, rozumiał, że interwencje Skoczka każdorazowo ratowały go przed zatraceniem się w wilczej naturze.
Zamachnął się, uderzył w kloc. Uderzenie poszło nieco w bok i kloc poleciał w powietrze. Podniósł go, postawił na nowo, uderzył do rytmu miarowych, uspokajających zgrzytów wydawanych przez osełkę Gaula. Tym razem uderzył skutecznie.
Zastanawiając się nad sobą, zrozumiał, że bardzo angażuje się w to, co robi. Może za bardzo?
Równocześnie jednak, jeżeli chciało się coś zrobić dobrze, należało się na tym skoncentrować. Perrin znał ludzi, którym z pozoru niczego nie udawało się doprowadzić do końca, a tymczasem ich gospodarstwa obracały się w ruinę. Nie potrafiłby tak żyć.
Musiał istnieć jakiś punkt równowagi. Wszem wobec rozpowiadał, że wciągnął go świat pełen problemów znacznie go przerastających. Twierdził, że jest tylko prostym kowalem.
Gdzie się mylił? A jeżeli tak naprawdę był całkiem skomplikowanym człowiekiem, któremu przez przypadek przyszło z początku żyć prostym życiem? Mimo wszystko, jeśli byłby takim prostakiem, jakim cudem pokochałby tak skomplikowaną kobietę?
Sterta porąbanego drewna rosła w oczach. Perrin schylił się i zebrał z ziemi ćwiartki kloców. Pod palcami poczuł szorstką fakturę drewna. Na dłoniach miał odciski, których nigdy się już nie pozbędzie - nigdy nie będą tak gładkie, jak dłonie mlekiem karmionych paniczyków z Cairhien. Ale bywali przecież i inni lordowie, ludzie tacy, jak ojciec Faile. Albo ludzie tacy jak Lan, którzy bardziej chyba byli żywą bronią niż ludźmi.
Ułożył porąbane drewno w równy stos. Uwielbiał w snach prowadzić wilczą watahę, ale wilki nie oczekiwały, że będzie je chronił, zdobywał dla nich jedzenie albo tworzył prawa. Nie płakały, gdy kochane przez nie istoty oddawały życie na jego rozkaz.
A więc gnębił go nie tyle sam ciężar kierowania innymi, ile raczej wszystko to, co się z nim wiązało.
Wyczuł woń zbliżającego się Eliasa. Zapach wilgotnej, czarnej ziemi, który sprawiał, że można by go pomylić z wilkiem. Prawie.
- Jeszcze się nie położyłeś, a już późno - powiedział Elyas, zatrzymując się w odległości paru kroków. Z miejsca, gdzie siedział Gaul, Perrin usłyszał ciche odgłosy towarzyszące wsuwaniu włóczni w uprząż futerału z łukiem, a potem tamten wycofał się głębiej w las, wydając tyle hałasu, co jaskółka wzlatująca w niebo. Pozostanie blisko, ale podsłuchiwać nie miał zamiaru.
Perrin spojrzał w niebo, oparł stylisko topora na ramieniu.
- Niekiedy zdaje mi się, że noc jest moim naturalnym żywiołem.
Elyas uśmiechnął się. Perrin wprawdzie nie mógł dostrzec tego uśmiechu, ale wyczuł dobiegającą od tamtego woń rozbawienia.
- Próbowałeś kiedyś zerwać z tym, Elyas? - zapytał Perrin. - Zamknąć uszy na głosy, udawać, że nic się nie zmieniło?
- Próbowałem - przyznał Elyas. Mówił cichym, niskim głosem, który sam przez się przywodził na myśl niedostrzegalne poruszenia ziemi. Odległe wewnętrzne grzmoty. - Chciałem, ale potem Aes Sedai zabrały się za poskramianie mnie. I musiałem uciekać.
- Tęsknisz za swoim dawnym życiem?
Elyas wzruszył ramionami… i znowuż Perrin tego nie wiedział, tylko słyszał szelest ubrania.
- Żaden Strażnik nie pragnie uwolnić się od swoich zobowiązań. Czasami okazuje się, że inne rzeczy są ważniejsze. A może raczej… cóż, bardziej wymagające. Nie żałuję dokonanych wyborów.
- Ja nie mogę odejść, Elyas, nie chcę.
- Porzuciłem swoje życie dla wilków. To nie znaczy, że ty też musisz postąpić tak samo.
- Noam musiał - zauważył Perrin.
- Naprawdę musiał?
- To go pochłonęło bez reszty. Przestał być człowiekiem.
W jego nozdrza uderzyła słaba woń zaniepokojenia. Na te słowa Elyas nie znalazł odpowiedzi.
- Czy kiedykolwiek spotykałeś się z wilkami w snach? - dopytywał się dalej Perrin. - Czy kiedykolwiek trafiłeś do miejsca, gdzie wilki, które zginęły w świecie, biegają żywe i wolne znów?
Elyas odwrócił się, zmierzył go wzrokiem.
- To jest niebezpieczne miejsce, Perrin. To jest inny świat, aczkolwiek jakoś tam z naszym związany. Legendy mówią, że w dawnych czasach droga doń znana była Aes Sedai.
- I innym ludziom także - zauważył Perrin, myśląc o Zabójcy.
- Na twoim miejscu uważałbym z tymi snami. Ja ich unikam. - W bijącej od niego woni wyraźnie zagrały nuty ostrożności.
- Jeszcze jedna rzecz: miewasz z tym problemy? - ciągnął dalej Perrin. - To znaczy z odróżnieniem siebie od wilka?
- Zdarzało mi się.
- Ale już nie?
- Znalazłem równowagę - wyznał Elyas.
- Jak?
Tamten umilkł na moment.
- Żałuję, ale nie umiem ci powiedzieć. Po prostu jakoś się tego nauczyłem, Perrin. Jest to coś, czego musisz się sam nauczyć.
„Albo skończę jak Noam”. - Perrin spojrzał w złote oczy Elyasa i skinął głową.
- W każdym razie, dziękuję.
- Za radę?
- Nie - powiedział Perrin. - Za to, że wróciłeś. Że pokazałeś mi, że jeden z nas przynajmniej może żyć z wilkami i nie zatracić siebie.
- Nie ma za co - oznajmił Elyas. - Ze swojej strony też już zdążyłem zapomnieć, jak to miło dla odmiany pobyć trochę z ludźmi. Ale nie wiem, do kiedy zostanę. Ostatni Łów zbliża się wielkimi krokami.
Perrin znowu spojrzał w niebo.
- Tak. Gdybyś mógł, chciałbym, żebyś przekazał ode mnie słowo Tamowi i innym ludziom. Podjąłem decyzję. Białe Płaszcze zdecydowały się walczyć. Postanowiłem, że uprzedzę ich posunięcie i jutro na nich ruszymy.
- Dobrze, rozumiem - powiedział Elyas. - Jednak w twojej woni nie czuć szczególnej ochoty.
- Chyba nie mam wyjścia - wyznał Perrin. - I to tyle. - Wszyscy chcieli, żeby był im panem. Cóż, lordowie zajmowali się właśnie takimi rzeczami. Podejmowali decyzje, których nikt inny nie chciał podjąć.
Miał wrażenie, że może go zemdlić, gdy będzie wydawał ten rozkaz. Miał wizje wilków zaganiających owce w kierunku zaczajonej bestii. Przyszło mu do głowy, że może robi właśnie to samo: pędzi Białe Płaszcze ku zagładzie. Z pewnością kolor wierzchnich okryć się zgadzał.
Ale co z wizją, w której Faile i pozostali idą nad krawędź zbocza? Stał tak i myślał, a tymczasem Elyas bez dalszych słów się oddalił. Już czuł się, jakby nie rąbał drew tylko ludzkie członki.