Ciche pukanie w słupek przy wejściu do namiotu oderwało Egwene od pracy.
- Wejść - powiedziała, przekładając papiery na biurku.
Do środka wślizgnął się Gawyn. Ostatnio zrezygnował ze swoich eleganckich przyodziewków, a zamiast nich nosił brązowe spodnie i koszulę w nieco jaśniejszym odcieniu. Z ramion zwisał mu zmiennobarwny płaszcz Strażnika, dzięki któremu mógł się z łatwością wtopić w otoczenie. Egwene natomiast miała na sobie iście królewską suknię w kolorach zieleni i błękitu.
Płaszcz zaszeleścił, gdy zajął miejsce przy jej biurku.
- Armia Elayne już wyruszyła. Przysłała słowo, że wkrótce odwiedzi nas w naszym obozie.
- Świetnie - ucieszyła się Egwene.
Gawyn pokiwał głową, ale czuła, że dalej się czymś martwi. Znakomita rzecz, taka więź zobowiązań i ta świadomość czyichś uczuć, jaką zapewniała. Gdyby wcześniej zdawała sobie sprawę z głębi oddania, jakie wobec niej żywi, nałożyłaby mu ją znacznie wcześniej.
- Co? - zapytała Egwene, odrywając się od dokumentów.
- Aybara - odpowiedział. - Nie zgodził się na spotkanie z tobą.
- Elayne mnie uprzedzała, że mogą być z nim trudności.
- Sądzę, że opowie się po stronie al’Thora - stwierdził Gawyn. - Można się zorientować po różnych drobnych wskazówkach. Po tym, że rozbił obóz z dala od wszystkich pozostałych. Że od razu po przybyciu wysłał posłańców tylko do Aielów i Tairenian. A przyprowadził ze sobą niezłą armię, Egwene. Potężną i liczną. Ma w niej nawet Białe Płaszcze.
- Z tego jeszcze nie wynika, że zaraz opowie się po stronie Randa - zauważyła Egwene.
- Nie wynika też, że miałby się opowiedzieć po naszej stronie - bronił się Gawyn. - Egwene… Białymi Płaszczami dowodzi Galad.
- Twój brat?
- Tak. - Tak wiele broni, tak wiele różnych lojalności, a wszystkie nieznośnie poplątane. Armia Aybary może się okazać iskrą, od której wszystko wybuchnie niczym fajerwerk.
- Dobrze by było, gdyby Elayne dotarła tu jak najszybciej - zatroskała się Egwene.
- Egwene, a jeśli al’Thor nie przybędzie? Jeśli to wszystko było z jego strony tylko manewrem mylącym, który miał odwrócić naszą uwagę od tego, co rzeczywiście przedsięwziął, cokolwiek by to było?
- Dlaczego miałby coś takiego zrobić? - zdziwiła się Egwene.
- Zdołał już dowieść, że jeśli chce zniknąć, to nikt go nie znajdzie.
Pokręciła głową.
- Gawyn, on wie, że nie może zerwać tych pieczęci. A przynajmniej jakaś jego część to wie, wie z całą pewnością. Być może właśnie dlatego mnie poinformował o swoich zamiarach… abym zgromadziła siły, zdolne mu się sprzeciwić.
Gawyn milczał. Żadnych dalszych skarg czy kłótni. Zdumiewające, jak się zmienił. Uczucia dalej gorzały w nim z dawną mocą, ale przestał już się tak irytować. Od czasu tamtej nocy zamachu zaczął robić, o co go poprosiła. Nie jako sługa. Jako partner, któremu zależy na tym, aby działa się jej wola.
To było cudowne. A także nadzwyczaj przydatne, ponieważ sama miała dość kłopotów, jak choćby z Komnatą Wieży, która najwyraźniej postanowiła wycofać się z umowy, pozostawiającej jej wolną rękę w stosunkach politycznych z Randem. Opuściła spojrzenie na stos dokumentów przed sobą, wśród których było niemało listów zawierających „dobre rady” Zasiadających Komnaty.
Niemniej przychodziły z tym do niej, zamiast próbować knuć za plecami. To był dobry znak, którego nie należało ignorować. Musiała cały czas wzmacniać w nich przekonanie, że współpraca z nią jest najlepszym wyjściem. Równocześnie nie powinny żadną miarą dojść do wniosku, że wystarczy na nią pokrzyczeć, a już ulegnie. Delikatna równowaga.
- Cóż, chodźmy więc spotkać się z twoją siostrą.
Gawyn podniósł się, poruszając z idealną gracją. Zadzwoniły cicho trzy pierścienie, które nosił na łańcuszku na szyi - kiedyś będzie musiała go wypytać, skąd je ma. Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby cokolwiek jej opowiedzieć na ten temat. Odsunął przed nią klapę namiotu i wyszła na zewnątrz.
Słońce późnego popołudnia kryło się za szarymi chmurami. Żołnierze Bryne’a trudzili się przy budowie palisady. W ciągu ostatnich kilku tygodni jego armia poważnie się rozrosła i teraz zajmowała wschodni kraniec szerokiej, obrzeżonej lasem łąki zwanej kiedyś Merrilorem. Ruiny fortecy, która niegdyś zajmowała północny kraniec pola, porastał dziś mech i dzikie pnącza.
Namiot Egwene stał na niewysokim wzniesieniu, z którego mogła widzieć większość armii obozujących w okolicy.
- To ktoś nowy? - zapytała, gestem wskazując niewielką jednostkę, która zajęła pozycję tuż obok ruin.
- Przybyli z własnej inicjatywy - wyjaśnił Gawyn. - Głównie farmerzy. Tak naprawdę to nie są prawdziwi zbrojni, większość nie ma nawet mieczy. Widły, drewniane topory, pałki. Zakładam, że przysłał ich al’Thor. Zaczęli się pojawiać wczoraj.
- Ciekawe - powiedziała Egwene. Wydawali się dość bezładną zbieraniną. Niedopasowane namioty, niewielkie pojęcie o tym, jak powinien wyglądać obóz wojskowy. Ale było ich już jakieś pięć czy dziesięć tysięcy. - Niech zwiadowcy mają ich na oku.
Gawyn skinął głową.
Egwene odwróciła wzrok od ruin i zauważyła orszak wylewający się z otwartych w pobliżu bram Podróżowania; część z tamtych zdążyła się już zabrać za rozbijanie obozu. Nad ich głowami powiewał Lew Andoru i widać było, że żołnierze są dobrze wymusztrowani. Taki oddział właśnie ich mijał - biało-czerwone kaftany, sztandar nad głową ich królowej. Szli w stronę obozu Aes Sedai.
Gawyn odprowadził Egwene poprzez łąkę zżółkłej trawy na miejsce spotkania z Elayne. Andorańska królowa z pewnością nie spieszyła się na spotkanie. Tylko dzień został do czasu wyznaczonego przez Randa ostatecznego terminu. Niemniej przybyła, podobnie jak pozostali. Aielowie przyszli razem z Darlinem z Łzy. Siła jej perswazji okazała się wystarczająca, żeby przyprowadził również spory kontyngent Illian, którzy obozowali teraz na wschodnim krańcu łąki.
Z raportów wynikało, że Cairhien należy już do Elayne i że jego reprezentacja zbrojna przybędzie razem z siłami Andoru, w tym spora liczba żołnierzy Legionu Czerwonej Ręki. Egwene wysłała zaproszenie oraz Aes Sedai wprawioną w Podróżowaniu do króla Roedrana z Murandy, ale nie miała pewności, czy może na niego liczyć. Jednak nawet bez niego na miejscu zgromadziły się znaczące delegacje narodów świata, zwłaszcza uwzględniając fakt, że nad obozem Perrina powiewały sztandary Ghealdan i Mayene. Będzie musiała skontaktować się z ich władczyniami, żeby sprawdzić, czy nie zdoła przekonać do swoich racji. Nawet jeśli się nie uda, jej zwolenników powinno wystarczyć, żeby Rand zmienił swoje plany. Światłości, spraw, aby się udało. Nie potrafiła myśleć o tym, co się stanie w przeciwnym wypadku.
Szła jakąś ścieżką, odkłaniając się siostrom i kiwając głową przyjętym oraz salutującym żołnierzom, służbie. Rand…
- Niemożliwe - zdumiał się Gawyn, stając jak wryty.
- Gawyn? - zapytała, marszcząc brwi. - Co…
Nie oglądając się na nią, pobiegł przez zasłane łodygami zeschłego zielska zbocze. Egwene patrzyła za nim przez chwilę z lekkim rozczarowaniem. Wciąż w jego charakterze dominowała impulsywność. I dlaczego tak się nagle podniecił? Nie chodziło o żadne kłopoty - to mogła wyczuć w więzi zobowiązań. Raczej zupełna konfuzja. Pośpieszyła za nim tak szybko, jak pozwalały wymogi jej pozycji. Wysłannicy Elayne zatrzymali się na suchej trawie.
Gawyn klęczał przed kimś. Starsza kobieta o czerwonozłotych włosach stała obok siedzącej w siodle, uśmiechniętej Elayne.
„Ach” - pomyślała Egwene. Szpiedzy donieśli jej o tej plotce akurat zeszłego wieczoru. Chciała ją jednak najpierw potwierdzić, zanim poinformuje Gawyna.
Morgase Trakand żyła.
Egwene zatrzymała się na uboczu. Gdy już się zbliży, Elayne będzie musiała ucałować jej pierścień, cały orszak ceremonialnie skłoni głowy, a Gawyn straci swą chwilę radości. Kiedy tak czekała, chmury nad jej głową zaczęły się przerzedzać.
Nagle rozdzieliły się zupełnie - cofnęły się czarne burzowe obłoki. Niebo rozbłysło błękitem, pięknym, czystym, niezmierzonym. Elayne aż oczy otworzyła szeroko ze zdumienia, zawróciła konia i spojrzała w kierunku, w którym znajdował się obóz Perrina.
„A więc przybył” - pomyślała Egwene. „A wraz z nim spokój. Krótki moment pokoju przed burzą, która zniszczy wszystko”.
- Emarin, spróbuj - powiedział Androl, stojący wraz z niewielką grupą mężczyzn w zagajniku w pobliżu granicy terenów Czarnej Wieży.
Stateczny szlachcic skoncentrował się, pochwycił Źródło. Sploty zawirowały wokół niego. Był zdumiewająco sprawny technicznie, biorąc pod uwagę krótki czas okresu szkolenia; teraz też fachowo utkał sploty bramy.
Jednak zamiast stworzyć otwór w powietrzu, sploty po prostu rozwiązały się same i zniknęły. Emarin odwrócił się ku nim, pot spływał po jego twarzy.
- Nawet tkanie tych splotów było znacznie trudniejsze niż w normalnych okolicznościach - powiedział.
- Dlaczego nie działają? - spytał Evin. Twarz młodzieńca aż poczerwieniała z gniewu, jakby problem z bramami był dla niego osobistą obrazą.
Androl pokręcił głową, zaplótł ramiona na piersiach. Wiatr szeleścił w gałęziach drzew, liście drżały, sypiąc się na dół. Zbrązowiałe, jakby to już jesień była. Denerwowało to Androla. W trakcie swych podróży po świecie spędził czas jakiś, pracując w ziemi i nabrał chłopskiego wyczucia natury.
- Spróbuj raz jeszcze, Androl - powiedział Evin. - Tobie zawsze bramy wychodzą najlepiej.
Androl rozejrzał się po pozostałych. Był tu z nimi jeszcze tylko Canrol. Czoło starego andorańskiego farmera ciął głęboki mars. Oczywiście nic to nie musiało oznaczać, Canrol często martwił się z byle powodu.
Androl przymknął oczy, uwolnił myśli z wszelkich namiętności, ogarnął pustkę. Płonął w niej saidin, a wraz z nim Jedyna Moc. Pochwycił Źródło, zaczerpnął z niego. Otworzył oczy, a świat zdał mu się bardziej żywy. Czy zeschłe rośliny mogą temu samemu spojrzeniu ukazywać się równocześnie jako niezdrowe i pełne życiowej siły? Saidin potrafił tworzyć takie kontrasty.
Skoncentrował się. Sploty Podróżowania przychodziły mu znacznie łatwiej od wszystkich pozostałych, nigdy nie rozumiał, dlaczego tak jest. Choć niewielkiej porcji Mocy, jaką potrafił zaczerpnąć, nie starczało nawet na rozłupanie większego kamienia, równocześnie dzięki niej tworzył bramę, którą mógł przejechać wóz. Logain uważał, że to niesamowite, Taim twierdził, że niemożliwe.
Tym razem Androl włożył w splot całą Moc, jaką potrafił zaczerpnąć. Znał się na bramach. Rozumiał je. Może znajdowała tu wyraz jego naturalna skłonność do podróży, odkrywania nowych miejsc i nowych sztuk.
Splot tkał się jak powinien. Nie zauważył żadnych trudności, o których wspominał Emarin. A jednak w miejscu, gdzie powinna się pojawić dobrze znana pręga światła, splot po prostu się rozwiązał. Androl próbował temu przeciwdziałać, zaciskał go coraz mocniej. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że się uda. I wtedy osnowa i wątek wyrwały mu się z ręki, wyparowały. Brama nie powstała.
- Wszystkie pozostałe sploty, których próbowałem, działają - poinformował go Emarin, ilustrując swe słowa kulą światła. - Każdy jeden.
- Więc chodzi tylko o Podróżowanie - mruknął Canler.
- Wygląda to, jak… - z namysłem zaczął Emarin. - Jakby ktoś chciał nas tu zatrzymać. Tu, w Czarnej Wieży.
- Popróbujcie w innych miejscach wewnątrz perymetru - rzekł Androl. - Ale dyskretnie, tak żeby lojaliści Taima nie zorientowali się, co robicie. Udawajcie, na przykład, że robicie pomiary, które nakazał wam Taim.
Mężczyźni pokiwali głowami i cała trójka ruszyła w kierunku wschodnim. Androl opuścił polanę. Obok drogi czekał na niego Norley. Cairhienianin był niski i gruby. Teraz pomachał do niego ręką i ruszył w jego stronę. Spotkali się w pół drogi. Norley miał otwarty, szczery uśmiech. Nikt pewnie nie mógłby go podejrzewać, że szpieguje dla nich, co Androl postanowił wykorzystać.
- Rozmawiałeś z Mezarem? - zapytał go Androl bez dłuższych wstępów.
- Jasne, że tak - odparł Norley. - Zjadłem z nim śniadanie. - Norley urwał, żeby pomachać do Mishraile, który niedaleko nadzorował żołnierzy ćwiczących sploty. Złotowłosy mężczyzna odwrócił się z demonstracyjną obojętnością.
- I co? - dopytywał się Androl z napięciem.
- To nie jest tak naprawdę Mezar - powiedział Norley. - Och, tak, ma twarz Mezara, jasna sprawa. Ale to nie jest on. Widzę to po jego oczach. Problem polega na tym, że kimkolwiek teraz jest, zachował pamięć Mezara. Mówi jak on. Ale uśmiecha się inaczej. Źle. Zupełnie źle.
Androl zadrżał.
- Przecież to musi być on, Norley.
- Nie jest. Mogę przysiąc.
- Ale…
- To nie on i już - uciął grubas.
Androl odetchnął głęboko. Kiedy Mezar wrócił przed kilkoma dniami - z wieściami, że u Logaina wszystko dobrze i wkrótce problemy z Taimem znajdą swoje rozwiązanie - Androl uwierzył, że być może jest jeszcze jakieś wyjście z tego bałaganu. Ale coś mu się w tamtym nie spodobało. Poza tym M’Hael zrobił wielkie widowisko z powitania Mezara jako pełnego Asha’mana. Ponoć awansował go osobiście sam Smok. A teraz Mezar - ongiś zapalczywy zwolennik Logaina - spędzał cały czas z Coterenem i innymi lokajami Taima.
- Sprawy toczą się tu w bardzo złym kierunku, Androl - cicho oznajmił Norley, uśmiechając się równocześnie wesoło i machając życzliwie do następnej grupy ćwiczących mężczyzn. - Coś mi mówi, że już czas się stąd wynosić, nie patrząc, czy jest to, czy nie jest wbrew rozkazom.
- Nigdy nie przedostaniemy się przez linię posterunków - zauważył Androl. -Taim nie pozwala wyjechać nawet tym Aes Sedai. Słyszałeś może o scenie, jaką zrobiła ta pulchna wczoraj przy bramie? Na noc Taim wystawił podwójne warty, a Podróżowanie nie działa.
- Cóż, musimy coś zrobić, no nie? To znaczy chciałem powiedzieć… a co, jeśli mają Logaina? Co wtedy?
- Wtedy…
„Nie mam pojęcia”.
- Idź pogadaj z innymi, którzy są jeszcze lojalni wobec Logaina. Postaram się wszystkich przenieść do wspólnego baraku. Razem z rodzinami. Powiemy M’Haelowi, że chcemy zrobić miejsce dla jego świeżych rekrutów. Potem wystawimy na noc warty.
- Nie będzie to zbyt grubymi nićmi szyte?
- Podział w Czarnej Wieży i tak jest już dla wszystkich widoczny - stwierdził Androl. - Idź, zrób, co mówię.
- Jasna sprawa. A ty co zrobisz?
Androl nabrał głęboko powietrza w płuca.
- Spróbuję znaleźć nam jakichś sprzymierzeńców.
Norley poszedł w lewo, Androl wędrował dalej ścieżką wiodącą skroś wioski. Ostatnio coraz mniej ludzi okazywało mu szacunek. Albo się bali, albo już przyłączyli się do Taima.
Grupy mężczyzn w czarnych kaftanach stały tu i ówdzie z zaplecionymi na piersiach rękoma. Obserwowali go. Androl próbował tłumić przenikające go zimne dreszcze. W pewnym momencie zauważył Mezara, który stał z grupką lokajów Taima. Mezar miał posiwiałe skronie i miedzianą skórę Domani. Teraz uśmiechnął się do niego. A przecież Mezar nigdy nie należał do tych, co się łatwo uśmiechają. Androl skinął mu głową, spojrzał w oczy.
I zobaczył to, o czym mówił mu Norley. Coś było mocno nie tak. W tych oczach było coś nie do końca żywego. Mezar nie wydawał się już człowiekiem, ale parodią człowieka. Cieniem upchanym w ludzkiej skórze.
„Światłości, ratuj nas wszystkich” - pomyślał Androl, przyspieszając kroku. W końcu dotarł do południowego krańca wioski, gdzie stało niewielkie zbiorowisko chatynek, prawie szałasów o białych pobielonych ścianach i dachach krytych strzechą, która rozpaczliwe domagała się naprawy.
Stanął przed jedną z nich i zawahał się. Co on robił? Przecież tu mieszkały kobiety z Czerwonych Ajah. Twierdziły, że przybyły nałożyć Asha’manom więzi zobowiązań Strażników, ale dotąd nic takiego nie miało miejsca. Więc prawdopodobnie krył się w tym jakiś podstęp. Może przybyły tu, żeby znaleźć sposób na poskromienie ich wszystkich.
Jeżeli tak było, wówczas przynajmniej mógł liczyć, że nie sprzymierzą się z Taimem. Kiedy patrzy się w paszczę lworyba, piracki bryg nie wydaje się już tak straszny. Androl usłyszał to powiedzenie, gdy pływał w załodze łodzi rybackiej na południu.
Wziął głęboki oddech, zapukał. Otworzyła mu pulchna Czerwona siostra. Miała charakterystyczne, pozbawione śladów przeżytych lat oblicze Aes Sedai - wydawała się ani młoda, ani stara; po prostu nie dawało się odczytać jej wieku. Zmierzyła go wzrokiem.
- Usłyszałem, że chciałaś opuścić Czarną Wieżę - zagaił Androl, cały czas mając nadzieję, że postępuje właściwie.
- Czyżby M’Hael zmienił zdanie?- zapytała, a w jej głosie zabrzmiały tony nadziei. I naprawdę się uśmiechnęła. Rzadkość jak na Aes Sedai.
- Nie - oświadczył Androl. - Z tego, co wiem, wciąż macie zakaz opuszczania tych terenów.
Zmarszczyła brwi.
- Więc…
Androl ściszył głos.
- Nie jesteś jedyną, która chciałaby się stąd wynieść, Aes Sedai.
Zmierzyła go wzrokiem. Jej twarz w jednej chwili zmieniła się w maskę opanowania.
„Nie ufa mi” - pomyślał. A równocześnie uderzyło go coś innego: dziwne, jakie głębie znaczeń może przekazywać brak uczuć. Desperacko dał krok naprzód, oparł dłoń na futrynie drzwi.
- Z tym miejscem dzieje się coś dziwnego. Coś znacznie gorszego, niż możesz sobie wyobrazić. Ongiś, w dawnych czasach mężczyźni i kobiety parający się Jedyną Mocą pracowali razem. Dzięki temu byli silniejsi. Proszę. Wysłuchaj mnie.
Przez chwilę jeszcze stała nieruchomo, potem otworzyła drzwi na oścież.
- Wejdź, szybko. Tarny… to kobieta, z którą mieszkam w tej chacie… akurat nie ma. Musimy załatwić wszystko, zanim wróci.
Androl wszedł do środka. Nie miał pojęcia, czy wchodzi na pokład pirackiego brygu, czy do paszczy lworyba. Ale musiał.