2. Wódz swego ludu.

Grzmot przetoczył się po niebie, cichy i złowieszczy niczym pomruk przyczajonego w oddali zwierza. Perrin uniósł wzrok. Kilka dni temu wieczną, zdawałoby się, powłokę chmur powlekła czerń niczym zwiastun potwornej burzy. Lecz ulewy nie nadeszły, z góry tylko z rzadka kropiło.

Kolejny grzmot. Nie towarzyszyła mu błyskawica. Perrin poklepał Stayera; od konia biła nerwowa woń, kark był zjeżony, lepki od potu. Nie tylko koń reagował w ten sposób. Identyczna woń unosiła się nad gigantycznym ludzkim zbiorowiskiem jego wojsk i uchodźców, którzy cierpliwie rozdeptywali butami błotnistą ziemię. Przemarszowi takiej masy towarzyszył własny grzmot, w który zlewał się odgłos kroków, kopyt, obracających kół, pokrzykiwania mężczyzn i kobiet.

Prawie dotarli już do Drogi Jehannah. Perrin pierwotnie zamierzał przeciąć ją mniej więcej w tym miejscu, a potem ruszyć na północ, ku Andorowi. Lecz stracił mnóstwo czasu na walkę z chorobą, która dotknęła jego ludzi i która omalże kosztowała życie obu Asha’manów. Następnie spowolniło go błoto, w które zamieniła się ziemia. W ten sposób minął miesiąc, a pokonali ledwie tę drogę, którą Perrin zamierzył sobie pokonać przez tydzień.

Wsunął dłoń do kieszeni, pod palcami wyczuł metal maleńkiej kowalskiej układanki. Miał ją przy sobie od czasów Malden i coraz więcej chwil poświęcał na zabawę z nią. Jak dotąd nie znalazł pomysłu na rozdzielenie elementów. Była to najbardziej skomplikowana układanka ze wszystkich, z jakimi się w życiu spotkał. Wciąż ani śladu po panu Gillu i ludziach, których wysłał naprzód z zapasami. Grady był już w stanie tworzyć niewielkie bramy, przez które wysforowywali się zwiadowcy, jednak zawsze wracając bez wieści o tamtych. Perrin zaczynał się niepokoić.

- Mój panie? - rozległ się męski głos. Mężczyzna stał tuż obok. Miał na imię Turne i był chudym człeczyną z szopą kręconych rudych włosów na głowie, przewiązanych rzemykami. W pętli przy pasie miał bojowy topór, paskudny z wyglądu, z ostrzem zbalansowanym kolcem.

- Nie mogę ci dużo zapłacić - odparł Perrin. - Twoi ludzie nie mają koni?

- Nie, mój panie - przyznał Turne, zerkając na swych dwunastu towarzyszy. - Jarr miał jednego. Zjedliśmy go kilka tygodni temu. - Turne pachniał spoconym, od dawna niemytym ciałem, ale nade wszystko czymś dziwnie zastarzałym i nieruchomym. Może zatracił już resztki uczuć? - Jeżeli mogę coś powiedzieć, mój panie. Pieniądze mogą zaczekać. Gdybyście mogli się podzielić jedzeniem… to nam na razie wystarczy.

„Powinienem ich odesłać” - pomyślał Perrin. „Mamy już zbyt dużo gęb do wykarmienia”. Światłości, pierwotny plan zakładał, że ludzi będzie mu ubywać w miarę drogi. Niemniej stojący przed nim wyglądali na zręcznych w posługiwaniu się swoją bronią, z których to umiejętności zapewne nie zawahają się skorzystać, jeśli ich odeśle. Zaczną grabić.

- Idźcie wzdłuż kolumny - polecił Perrin. - I znajdźcie człowieka o imieniu Tam al’Thor… krępy, mocno zbudowany, ubrany po wieśniaczemu. Każdy wam go wskaże. Powiedzcie, że rozmawialiście z Perrinem i on kazał wam wyfasować posiłki.

Brudna banda wyraźnie się uspokoiła, a od ich chudego przywódcy w nozdrza Perrina uderzyła woń niekłamanej wdzięczności. Wdzięczność! Najemnicy… a może wręcz bandyci… którzy czują wdzięczność za to, że ktoś zechciał ich nakarmić. Zaiste, świat schodził na psy.

- Chciałbym się upewnić, mój panie - dodał jeszcze Turne, kiedy jego ludzie ruszyli już wzdłuż kolumny uchodźców. - Naprawdę macie jedzenie?

- Mamy - odparł Perrin. - Przecież mówiłem.

- I nie psuje się w ciągu jednej nocy?

- Oczywiście, że nie - zdecydowanie zapewnił go Perrin. - Ponieważ właściwie je przechowujemy. - W części ziarna zalęgły się wprawdzie wołki, lecz wciąż było jadalne. Tamten jednak nie potrafił uwierzyć i patrzył na Perrina tak, jakby opowiadał mu o wozach, którym wkrótce wyrosną skrzydła do lotu nad górami.

- Idź już - ponaglił go Perrin. - I powiedz swoim ludziom, że w obozie obowiązują żołnierskie reguły. Żadnych bójek, żadnej kradzieży. Jeżeli dowiem się, że któryś z was robi trudności, wylatujecie w jednej chwili.

- Tak, mój panie - zgodził się Turne, a potem pośpieszył za swoimi ludźmi. Pachniał, jakby mówił szczerze. Tama z pewnością nie ucieszy kolejny oddział najemników, na których należało mieć oko, niemniej ci Shaido wciąż gdzieś tam byli. Większość chyba poszła na wschód, jednak wolne tempo marszu ludzi Perrina mogło ich zachęcić do zmiany decyzji i jakichś działań zaczepnych.

Wbił obcasy w boki Stayera, towarzysząca mu dwójka ludzi z Dwu Rzek poszła za jego przykładem. Od kiedy zabrakło Arama, jego krajanie - nie bardzo zresztą licząc się ze zdaniem samego Perrina - wzięli na siebie rolę jego straży przybocznej. Dzisiejszym utrapieniem byli Wil al’Seen i Reed Soalen. Perrin zresztą zrezygnował już ze zniechęcania tamtych. Byli niewzruszeni, a poza tym on sam miał na głowie większe zmartwienia, z których nieostatnie były dziwne sny. Sny męczące go wizjami pracy w kuźni, podczas której nie był w stanie stworzyć najprostszej rzeczy.

„Nie myśl o tym” - napomniał się w myślach, wysforowując równocześnie na czoło kolumny; al’Seen i Soalen dotrzymywali mu kroku. „Masz dość koszmarów na jawie. Najpierw nimi się zajmij”.

Otaczający ich płaski teren porastały łąki, lecz trawa na nich była pożółkła, a wszędzie wokół Perrin widział wielkie zagony martwych i gnijących dzikich kwiatów. Wiosenne deszcze zmieniły te obszary w podmokłe pułapki. Przemarsz tylu uchodźców odbywał się w tempie nadzwyczaj wolnym, nie biorąc pod uwagę nawet utrudnień stwarzanych przez błoto i bąble zła. Wszystko przeciągało się ponad miarę, nawet sam wyjazd z Malden.

Stopy maszerujących wzbijały rozpryski błota, które pokrywało ich spodnie i spódnice. W powietrzu wisiała lepka woń. Perrin uparcie zmierzał na samo czoło kolumny, mijając po drodze kawalerzystów w czerwonych napierśnikach i hełmach jak garnki z okapem; lance trzymali w górze. Skrzydlata Gwardia Mayene. W pierwszym szeregu jechał lord Gallenne z hełmem z czerwonym pióropuszem przy boku. Trzymał się tak sztywno, że można by sądzić, iż uczestniczy w paradzie, lecz czujne oczy bacznie przeglądały okolicę. Był dobrym żołnierzem. W wojskach Perrina było wielu dobrych żołnierzy, choć czasem równie trudno, jak wygiąć podkowę, było powstrzymać ich przed skakaniem sobie do gardeł.

- Lordzie Perrinie! - dobiegł go głos.

Wołał Arganda, Pierwszy Kapitan Ghealdan, który właśnie przeciskał się przez szeregi Mayenian na wysokim dereszowatym wałachu. Jego żołnierze jechali szeroką kolumną obok Mayenian. Od powrotu Alliandre Perrin traktował go na równi z tamtymi. A ponieważ wciąż uskarżał się na konieczność jechania śladem Skrzydlatej Gwardii, Perrin zarządził im szyk sąsiadujący.

- To była kolejna banda najemników? - zapytał ostro Arganda, osadzając konia tuż przed Perrinem.

- Niewielki oddział - uspokoił go Perrin. - Prawdopodobnie niegdysiejsza straż jakiegoś lokalnego lorda.

- Dezerterzy. - Arganda splunął w bok. - Powinieneś po mnie posłać. Moja królowa chętnie by ich powiesiła! Nie zapominaj, że znajdujemy się już na jej ziemiach.

- Twoja królowa jest moją lenniczką - wyjaśniał Perrin, gdy dotarli wreszcie na czoło kolumny. - Nie wieszamy nikogo, komu nie potrafimy udowodnić zbrodni. Kiedy wszyscy ci ludzie dotrą bezpiecznie do swoich domów, możesz się zająć najemnikami i sprawdzić, czy któregoś uda się postawić przed sądem. Do tego czasu są tylko głodnymi, zagubionymi ludźmi.

W nozdrza Perrina uderzyła bijąca od Arganda woń rozczarowania. Wskutek dobrze przeprowadzonego ataku na Malden zyskał sobie szacunek i jego, i Gallenne’a, lecz po kilku tygodniach spędzonych w niekończącym się błocie, pod niebem targanym grzmotami, stare animozje znowu doszły do głosu.

- A poza tym się nie przejmuj - pocieszył tamtego Perrin. - Moi ludzie obserwują nowo przybyłych. - Kazał też pilnować uchodźców. Byli wśród nich ludzie tak zahukani, że nie potrafili nawet sami udać się do latryny bez stosownych instrukcji. Inni cały czas oglądali się przez ramię, jakby spodziewając, że zza odległej granicy dębowego porośniętego pnączami lasu w każdej chwili mogą wyskoczyć Shaido. Wiedział z doświadczenia, że ludzie pachnący tak przemożnym strachem mogą narobić kłopotów. Nie lepiej wyglądała sytuacja w jego armii, której rozmaite jednostki stąpały tak nerwowo, jakby wszyscy szli nie po błocie, lecz przez kolczaste krzaki.

- Zresztą możesz sam wydelegować kogoś, żeby porozmawiał z nowym, Arganda - podsumował Perrin. - Ale tylko porozmawiał. Dowiedz się, skąd są, dowiedz się, czy faktycznie służyli u jakiegoś lorda, sprawdź, czy nie mają jakiejś wiedzy o okolicy. - Nie dysponował żadnymi dobrymi mapami przemierzanego obszaru, ostatecznie był więc zmuszony poprosić Ghealdańczyków, z samym Argandą włącznie, żeby narysowali, co pamiętali.

Arganda skinął głową, a Perrin ruszył za oddalającym się czołem kolumny. Pozycja dowódcy miała swoje dobre strony - na przedzie wonie niemytych ciał i mdlący zapach błota nie były nawet w połowie tak dokuczliwe. A przed oczyma w końcu rozpościerał się Trakt Jehannah niczym długi rzemień wrzynający się w wyżynną równinę - ku północnemu zachodowi.

Przez jakiś czas jechał pogrążony w myślach. W końcu kolumna dotarła do samego traktu. W jego perspektywie błoto nie wydawało się już tak paskudne jak wcześniej na łąkach, niemniej Perrin wiedział, że drogi zazwyczaj mają własne podmokłe fragmenty, poza tym deszcz łatwo może spłukać kawałek drogi. Podjechał bliżej, żeby to sprawdzić, i wtedy zobaczył idącego w jego stronę Gaula. Aiel właśnie wracał ze zwiadów, a w chwili gdy kopyta Stayera dotknęły powierzchni drogi, Perrin zobaczył za jego plecami konną postać.

To był Fennel, jeden z kowali, których Perrin wysłał przodem z panem Gillem i innymi. Na jego widok poczuł ulgę, lecz wkrótce zastąpił ją niepokój. Gdzie pozostali?

- Lordzie Perrinie! - zawołał tamten, podjeżdżając bliżej. Gaul usunął się na bok. Fennel był szeroki w barkach, do pleców miał przytroczony topór drwalski osadzony na długim stylisku. Otaczała go woń spokoju. - Chwała Światłości. Już sądziłem, że nigdy tu nie dotrzecie. Twój człowiek powiedział, że operacja ratunkowa się udała.

- Udało się, Fennel - potwierdził Perrin, marszcząc brwi. - Gdzie pozostali?

- Pojechali przodem, mój panie - stwierdził Fennel, kłaniając się z siodła. - Ja zgłosiłem się na ochotnika, żeby zaczekać na ciebie. Musimy sobie coś wyjaśnić, rozumiesz.

- Wyjaśnić?

- Tamci ruszyli w stronę Lugardu - wyjaśnił Fennel. - Traktem.

- Co? - zdziwił się Perrin, zbity z tropu. - Mieli wyraźne rozkazy, żeby ruszać na północ!

- Mój panie - ciągnął dalej Fennel, z lekka wstrząśnięty. - Spotkaliśmy podróżnych, którzy jechali z północy, i dowiedzieliśmy się od nich, że błoto uczyniło trakt właściwie nieprzejezdnym dla wozów i innych pojazdów. Pan Gill zdecydował, że droga do Caemlyn przez Lugard będzie najlepszym sposobem wywiązania się z twojego rozkazu. Przepraszam, mój panie. Dlatego jeden z nas musiał tu na ciebie zaczekać.

Światłości! Nic dziwnego, że zwiadowcy nie mogli znaleźć nikogo z oddziału Gilla. Po prostu szukali w niewłaściwym miejscu. Cóż, mając za sobą doświadczenia wielotygodniowego przedzierania się przez błoto, przerywanego przeczekiwaniem burz, Perrin nie bardzo potrafił ich winić za podjęcie takiej decyzji. Ta myśl jednak w niczym nie tłumiła zawodu, jaki czuł.

- Jak daleko naprzód się wysforowali? - zapytał.

- Od ich odjazdu minęło już pięć dni, mój panie.

A więc podróż oddziału Gilla też nie przebiegała planowo. Cóż, przynajmniej to już coś.

- Idź, niech cię nakarmią, Fennel - polecił tamtemu Perrin. - A poza tym… dziękuję ci, żeś został na miejscu, aby mnie poinformować o sytuacji. Dzielny byłeś, sam czekając tak długo.

- Ktoś to musiał zrobić, mój panie. - Fennel zawahał się. - Najbardziej bałem się tego, że ci się… cóż, że wszystko poszło źle, mój panie. Sam rozumiesz, założyliśmy, że dotrzesz na miejsce szybciej od nas, ponieważ my mieliśmy te wozy. Ale widzę, że chyba zdecydowałeś się zabrać ze sobą całe miasto!

Niestety, stwierdzenie to nie było szczególną przesadą. Gestem nakazał Fennelowi odejść.

- Znalazłem go jakąś godzinę drogi stąd, przy trakcie - cicho wyjaśnił Gaul. - Jest tam wzgórze znakomicie nadające się na obóz. Dużo wody i widok na całą okolicę.

Perrin pokiwał głową. Trzeba było coś zdecydować - albo czekać, aż Grady i Neald na tyle dojdą do siebie, żeby stworzyć większe bramy, albo maszerować pieszo w ślad za panem Gillem i jego grupą, albo odesłać większość ludzi na północ i tylko z garstką ruszyć ku Gulardowi. Niezależnie jednak, jak będzie wyglądać ostateczna decyzja, przyda się dobre miejsce na obóz i na chwilę zastanowienia.

- Gdybyś mógł przekazać słowo wszystkim… - Perrin poprosił Gaula. - Maszerujemy do miejsca, które znalazłeś, potem zastanawiamy się dalej. Poproś też parę Panien, żeby sprawdziły trakt w przeciwnym kierunku. Wolałbym, żeby nie czaiła się tam jakaś niemiła niespodzianka, i chciałbym mieć pewność, że nikt za nami nie idzie.

Gaul skinął głową i poszedł zrobić, o co go poproszono. Perrin trwał bez ruchu w siodle Stayera i myślał. Już właściwie się na poły zdecydował, żeby od ręki odesłać Argandę i Alliandre na północ, do Jehannah. Lecz Panny schwytały jakichś Shaido, obserwujących jego armię. Prawdopodobnie szli jego śladem, sprawdzając, czy Perrin nie stanowi dla nich dalszego zagrożenia, niemniej ich obecność zaniepokoiła go. To były niebezpieczne czasy.

Najlepiej więc chyba, aby oszczędzać Alliandre i jej żołnierzy, w takim samym stopniu dla ich bezpieczeństwa co własnego, przynajmniej póki Grady i Neald nie dojdą do siebie. Wypełzające z bąbla zła węże pokąsały obu - oraz Masuri, jedyną Aes Sedai poszkodowaną w zajściu - mocniej niż innych.

Niemniej Grady wyglądał już całkiem na zdrowego. Wkrótce będzie miał dość sił, żeby stworzyć bramę, przez którą przejdzie armia. Wtedy Perrin odeśle do domów Alliandre i ludzi z Dwu Rzek. On sam zaś dzięki Podróżowaniu w jednej chwili dotrze do Randa, udając, że się z nim godzi - większość ludzi wciąż sądziła, że rozstali się w gniewie - i dzięki temu w końcu pozbędzie się Berelain i jej Skrzydlatej Gwardii. A jego życie wreszcie wróci w normalne koleiny.

Światłości, spraw, żeby wszystko potoczyło się równie gładko, jak sobie wyobrażał. Pokręcił głową, żeby przepędzić wirujące kolory i wizje, które zawsze kłębiły mu się przed oczami, gdy tylko myślał o Randzie.

Tymczasem Berelain i jej żołnierze wysypywali się na pobliski fragment drogi, ewidentnie zadowoleni, że czują pod nogami stały grunt. Piękna czarnowłosa kobieta odziana była w świetną zieloną suknię spiętą paskiem z ognistych łez. Dekolt sukni jak zawsze wycięty był niepokojąco głęboko. Pod nieobecność Faile nauczył się na niej polegać, przynajmniej od czasu, gdy przestała go traktować jak zwierzynę łowną dostarczającą wyłącznie trofeów myśliwskich.

Lecz Faile wróciła, a rozejm panujący dotąd między nim a Berelain najwyraźniej się skończył. Teraz jak zwykle Annoura jechała obok niej, choć nie rozmawiały ze sobą równie chętnie co dawniej. Perrin nigdy nie poznał tajemnicy jej zagadkowych spotkań z Prorokiem. I najprawdopodobniej nie pozna jej nigdy, mając na względzie los, jaki spotkał Proroka. W odległości dnia drogi od Malden jego zwiadowcy natknęli się na oddział martwych żołnierzy z ranami od strzał. Ciała były ograbione z butów, pasów i reszty cokolwiek wartego dobytku. I choć kruki dawno zdążyły wydziobać im oczy, wśród woni zgnilizny Perrin rozpoznał zapach Masemy. Prorok nie żył, zamordowany przez bandytów. Cóż, może był to dlań stosowny koniec, jednak Perrin nie potrafił się opędzić od poczucia, że zawiódł. Rand kazał przyprowadzić Masemę przed swe oblicze. Wraz z tą ostatnia myślą pojawiły się znajome wirujące kolory.

Tak czy siak, był już najwyższy czas wracać do Randa. W wirujących kolorach ujrzał sylwetkę Randa przed wypalonym frontem budynku, patrzył na zachód. Wysiłkiem woli przepędził tę wizję.

Wypełnił swój obowiązek, Prorok nikomu nie sprawi już kłopotów, wierność Alliandre zagwarantowana. Lecz Perrin wciąż miał wrażenie, jakby coś dalej było nie tak. Musnął palcami kowalską układankę w kieszeni.

„Żeby coś zrozumieć… trzeba wiedzieć, z jakich części się składa…”.

Wyczuł zapach Faile na długo przedtem, nim doń dotarła. Usłyszał kląskanie kopyt jej konia na miękkiej ziemi.

- A więc Gill ruszył do Lugardu? - zapytała, zatrzymując wierzchowca obok.

Skinął głową.

- Niewykluczone, że to dobry pomysł. Może i my powinniśmy z niego skorzystać. Przyjąłeś pod swe skrzydła kolejnych najemników?

- Tak.

- W ciągu ostatnich kilku tygodni armia powiększyła się o pięć tysięcy ludzi - powiedziała z namysłem. - Może więcej. Dziwne… na takim pustkowiu.

Była piękna. Miała kruczoczarne włosy i ostre rysy twarzy - między oczami o nakrapianych tęczówkach znajdował się klasyczny saldaeański nos. Ubrana była w suknię do konnej jazdy o barwie głębokiej, winnej czerwieni. Kochał ją bez pamięci i wznosił błagania do Światłości, aby pozwoliła mu ją odzyskać. Dlaczego teraz czuł się tak niezręcznie w jej obecności?

- Coś cię niepokoi, mój mężu - zauważyła. Znała go tak dobrze, że można było czasami podejrzewać, iż potrafi wyczuwać wonie równie nieomylnie jak on. Ale kobiety tak chyba miały. Berelain potrafiła być równie nieomylna.

- Zbyt wielu jest tych ludzi - odparł, najpierw odkaszlnąwszy, - Powinienem się ich pozbyć, przynajmniej w części.

- Podejrzewam, że tak czy siak, jakimś sposobem do nas wrócą

- Dlaczegóż to? Mogę wydać stosowne rozkazy.

- Nie możesz rozkazywać samemu Wzorowi, mój mężu. - Zerknęła na ludzką rzeszę, wylewającą się na drogę.

- Co ma… - Urwał, domyśliwszy się, co chciała powiedzieć. - Myślisz, że to o mnie chodzi? O moją naturę ta’veren?

- Na każdym przystanku naszej podróży zdobywasz kolejnych zwolenników - wyjaśniła Faile. - Mimo strat, które ponieśliśmy w walce z Aielami, Malden opuściliśmy silniejsi niż na początku. Nie wydaje ci się dziwne, ilu byłych gai’shain zgłasza się do Tama na szkolenie w walce?

- Długo musieli znosić upokorzenia - odparł Perrin. - Teraz zrobią wszystko, żeby nigdy więcej ich to nie spotkało.

- I tak po prostu bednarz bierze do ręki miecz - kpiła Faile - i znienacka okazuje się, jakby się z nim w ręku urodził. A mularze, którym przez myśl nawet nie przeszło stawić opór Shaido, teraz całymi dniami ćwiczą władanie pałką. Ze wszystkich stron świata ciągną w nasze szeregi najemnicy i zbrojni.

- Zbieg okoliczności.

- Zbieg okoliczności? - W jej głosie zabrzmiało nieskrywane już rozbawienie. - Kiedy naszą armią dowodzi ta’veren?

Miała rację, oczywiście, więc zamilkł i tylko wciągał w nos bijącą od niej woń zadowolenia z triumfu w sprzeczce. W jego oczach zresztą nie była to żadna sprzeczka, niemniej wiedział, że dla niej tym jest. Prawdopodobnie była wręcz zła, że nie zaczął na nią krzyczeć.

- Za kilka dni to wszystko dobiegnie końca, Faile - przerwał milczenie. - Gdy będę już dysponował bramami, odeślę ludzi, każdego na swoje miejsce. Nie mobilizuję armii. Pomagam uchodźcom wrócić do domów. - Ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało, byli kolejni nieudacznicy mówiący mu „mój panie”, czapkujący i płaszczący się.

- To się okaże - stwierdziła z powątpiewaniem.

- Faile. - Westchnął i ściszył głos. - Mężczyzna musi rozumieć, jak się sprawy mają. Nie ma sensu nazywać sprzączki zawiasem albo gwoździa podkową. Mówiłem ci: żaden ze mnie dowódca. Nie raz się okazało.

- Ja widzę to inaczej.

Ścisnął palcami kowalską układankę w kieszeni. Podczas tych kilku tygodni od opuszczenia Malden sprawa wracała wielokrotnie, jednak ona nie dawała sobie przemówić do rozumu.

- Pod twoją nieobecność armię opanował chaos, Faile! Opowiadałem ci, jak Arganda z pannami Włóczni omal się nie pozabijali. I jeszcze sprawa Arama… Masema namieszał mu w głowie, a ja o niczym nie miałem pojęcia. Aes Sedai bawiły się ze mną w gierki, których zasad i celów nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, a ludzie z Dwu Rzek… widzisz, jak mi się przyglądają z zażenowaniem.

Na te ostatnie słowa w woni bijącej od Faile wyczuł gwałtowny napływ gniewu. Po chwili gwałtownie odwróciła wzrok. Spojrzała na Berelain.

- To nie jej wina - bronił się Perrin. - Gdybym wiedział, co się dzieje, może zdołałbym położyć kres plotkom. Ale nie wiedziałem. Teraz muszę się wyspać, jak sobie pościeliłem. Światłości! Kim jest człowiek, który nie potrafi sobie zasłużyć na szacunek sąsiadów? Nie jestem żadnym lordem, Faile, i tyle. Dowiodłem tego niejeden raz.

- Dziwne - kontynuowała swoje. - Ponieważ rozmawiałam z wieloma i mówili mi coś zupełnie innego. Dowiedziałam się, że potrafiłeś bez trudu utrzeć nosa Argandzie, że w obozie panował ład i spokój. Nie wspominając już o sojuszu z Seanchanami… Im dłużej o tym myślę, tym większy ogarnia mnie podziw. W sytuacji wielkiego ryzyka potrafiłeś działać stanowczo, okazałeś się znakomitym organizatorem, a zdobywając Malden, dokonałeś rzeczy właściwie niemożliwej. Tak działają znakomici dowódcy.

- Faile… - Urwał, tłumiąc warczenie nabrzmiewające w gardle, Dlaczego nie chciała zrozumieć? Kiedy dostała się do niewoli, stracił z oczu cały świat i myślał tylko o jej odzyskaniu. Nic innego się nie liczyło. Nieważne było, kto potrzebował jego pomocy ani jakie rozkazy mu wydano. Mogłoby zabrzmieć wezwanie do Tarmon Gai’don, a on zignorowałby je, żeby tylko znaleźć Faile.

Właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak ryzykowne było jego postępowanie. Kłopot polegał na tym, że zrobiłby to powtórnie. I nie żałował swoich czynów ani przez chwilę. Ktoś taki nie może prowadzić za sobą innych ludzi.

A przede wszystkim za nic nie powinien im pozwolić wznieść sztandaru wilczego łba. Teraz, gdy zrealizował wszystkie swoje cele, gdy odzyskał już Faile, nadszedł czas, aby skończyć z tymi głupotami. Perrin był kowalem. Nieważne, w jakie stroje ubierała go Faile albo jakimi tytułami obdarzali ludzie. Nie da się przerobić ośnika na podkowę, niezależnie od tego, na jaki by go pomalować kolor albo jak nazywać.

Zerknął w bok, tam gdzie Jori Congar jechał na czele kolumny jeźdźców i gdzie z drzewca dłuższego od kawaleryjskiej lancy powiewał dumnie sztandar wilczego łba. Już otworzył usta, żeby wydać rozkaz opuszczenia go, ale w tym momencie odezwała się Faile.

- Tak, zaiste - rzekła w zadumie. - Zastanawiałam się nad tym od kilku tygodni i, choć mogłoby się to komuś wydać dziwne, doszłam do wniosku, że moja niewola może się okazać dokładnie tym, czego nam było trzeba. Nam obojgu.

Co? Perrin spojrzał na nią, w nozdrzach wyczuł woń jej skupienia. Naprawdę wierzyła w to, co mówi.

- W związku z czym - kontynuowała Faile - musimy pomówić o…

- Zwiadowcy wracają - przerwał jej, może nieco bardziej gwałtownie, niż zamierzał. - Aielowie przed nami.

Faile podążyła wzrokiem za jego wskazującą dłonią, lecz oczywiście nie była w stanie jeszcze niczego dostrzec. Jednak wiedziała, jak sprawne są jego oczy. Jako jedna z niewielu.

Gdy pozostali wreszcie zobaczyli na drodze trzy sylwetki odziane w cadin’sor - to znaczy tę trójkę zwiadowców, których Perrin dostrzegł już jakiś czas temu - wzdłuż kolumny poniósł się okrzyk. Dwie Panny natychmiast ruszyły w stronę Mądrych. Jedna odbiła ku Perrinowi.

- Znalazłyśmy coś przy drodze - powiedziała kobieta bez wstępów. Wyczuł bijący od niej zapach niepokoju. Złowieszczy znak. - Coś, co zapewne chciałbyś zobaczyć.

Galada obudził szelest klapy namiotu. Zaraz ostro odezwał się też obolały bok, w który otrzymał niezliczone kopniaki. Echem zawtórowały mu ramiona, lewa ręka i udo, w które zranił go Valda. A łomot w głowie niósł ze sobą udrękę, która niemal tłumiła wszystko inne.

Jęknął, przewrócił się na bok. Otaczała go całkowita ciemność, jednak na niebie migotały gwiazdy. Gwiazdy? Przecież już od tak dawna zasnuwały je nieubłagane chmury.

Nie… coś było nie tak z tymi gwiazdami. Głowę zalała nowa fala bólu, musiał zmrużyć oczy, żeby pozbyć się łez, które do nich nabiegły. Te gwiazdy wydawały się takie słabe, takie odległe. I nie układały się w żadne znajome konstelacje. Dokąd Asunawa mógł go zabrać, skoro nawet gwiazdy były tu inne?

W miarę jak znikało otępienie ogarniające myśli, powoli docierały doń detale otoczenia. Znajdował się w wielkim namiocie zrobionym z materii, która nawet za dnia nie przepuszczała światła. Światełka nad jego głową to nie były żadne gwiazdy, lecz promyczki słońca wdzierające się przez rzadkie dziurki stanowiące skutki zużycia powłoki.

Był wciąż nagi; ostrożnie pomacał palcami twarz i odkrył na niej strupy zaschniętej krwi. Pochodziła z długiego rozcięcia na jego czole. Jeżeli szybko jej nie zmyje, może się wdać infekcja. Przetoczył się z powrotem na plecy i przez chwilę leżał, dysząc płytko, ponieważ na każdy głębszy oddech bok reagował wrzaskiem bólu.

Galad nie bał się śmierci ani bólu. Miał pewność, że wszystkie decyzje, jakie podjął, były właściwe. Szkoda mu było tylko, iż Śledczy przejęli władzę nad Synami Światłości, ponieważ stanowili marionetki na sznurkach Seanchan. Wszelako nic innego nie mógł zrobić, gdy już wpadł w ręce Asunawy.

Nie czuł gniewu wobec zwiadowców, którzy go zdradzili. Śledczy cieszyli się znacznym autorytetem wśród Synów Światłości, a kłamstwa, jakimi się posłużyli w tej sprawie, zapewne były odpowiednio przekonujące. Nie, zły był tylko na Asunawę, który wiedział, jaka jest prawda, a później świadomie ją wypaczał. Nie on jeden w świecie tak postępował, ale przecież Synowie powinni być inni.

Wkrótce Śledczy przyjdą po niego i za pomocą swoich haków i noży odbiorą od Galada prawdziwą cenę poświęcenia się na rzecz swoich ludzi. Zdawał sobie z tego sprawę, gdy podejmował decyzję. Można by rzec, że do pewnego stopnia zwyciężył, gdyż udało mu się pokierować rozwojem spraw tak, jak chciał.

Kolejnym krokiem do tego, aby jego triumf stał się ostateczny, było wytrzymanie tortur i danie świadectwa prawdzie. Wyparcie się sprzymierzania Ciemności z ostatnim oddechem. To będzie trudne, ale właściwe.

Zmusił się, by usiąść. Sądził, że poczuje mdłości i zawroty głowy. Rozejrzał się dookoła. Nogi miał skute łańcuchem przymocowanym do głęboko wbitego w ziemię kolca, który przebijał nierówną podłogę namiotu.

Spróbował go wyrwać, tak na wszelki wypadek. Ciągnął mocno, póki nie zawiodły go mięśnie, i omalże nie zemdlał. Gdy doszedł do siebie, podpełzł ku ścianie namiotu. Łańcuch dawał dość swobody, aby mógł sięgnąć do klapy wejścia. Wziął w ręce jedne z pasów materii - którymi przywiązywano otwarte klapy - i splunął. Następnie metodycznie zaczął ścierać brud i krew z twarzy.

Czynność ta dała mu poczucie celu, pozwalała zająć czymś ręce i nie myśleć o bólu. Pieczołowicie zeskrobywał zaschniętą krew z policzków i nosa. Nie było to łatwe, ponieważ miał sucho w ustach. Ugryzł się w język, żeby ślina napłynęła do ust. Pasy na szczęście wykonano nie z grubego płótna, lecz ze znacznie cieńszego materiału. Pachniały kurzem.

Splunął na czysty fragment pasa, potem wtarł ślinę w materiał.

Rana na czole, brud na twarzy… wszystkie te rzeczy stanowiły dla Śledczych oznakę ich zwycięstwa. Pozbawi ich tej satysfakcji, pójdzie na tortury z czystym obliczem.

Z zewnątrz dobiegły go jakieś pokrzykiwania. Ludzie szykowali się do zwinięcia obozu. Czy ten fakt opóźni śledztwo? Wątpił. Zwinięcie obozu może potrwać całe godziny. Więc tylko kontynuował mycie twarzy, aż zabrudził ze szczętem oba pasy materiału; w końcu czynność ta stała się dlań rodzajem rytuału, powtarzającym się zachowaniem, które uczynił punktem skupienia. Ból głowy zniknął, pozostałe cierpienia stały się mniej dojmujące.

Nie ucieknie. Nawet gdyby mógł, złamałby w ten sposób umowę zawartą z Asunawą. Niemniej stanie naprzeciw swoich wrogów z godnością.

Kiedy już kończył, odezwały się kolejne głosy, tym razem pod samym namiotem. Szli po niego. Starając się poruszać jak najciszej, popełzł w stronę wbitego w ziemię palika. Wziął głęboki oddech i ignorując ból, podniósł się na kolana. Potem lewą ręką wsparł się o żelazny kolec i ciężko powstał.

Zachwiał się, zgięło go wpół, zamarł na moment, po czym stanął wyprostowany. Teraz już śmiał się ze swego bólu. Bywało, że owady gorzej kąsały! Przyjął postawę wojownika: nogi szeroko rozstawione, ręce wyprostowane i skrzyżowane w nadgarstkach. Otworzył oczy, uniósł dumnie głowę i wbił spojrzenie w wejście do namiotu. To nie płaszcz, mundur, herb czy miecz czyniły z mężczyzny mężczyznę. To sposób postępowania.

Klapa namiotu zaszeleściła, po chwili została odrzucona na bok. Wpadające z zewnątrz światło blaskiem zakłuło Galada w oczy, ale on nawet nie mrugnął. Nawet nie drgnął.

Na tle zachmurzonego nieba zobaczył ludzkie sylwetki. Tamci zawahali się, cofnęli odruchowo. Wyraźnie zaskoczeni, że ich więzień stoi.

- Światłości! - wykrzyknął czyjś głos. - Damodred, jak to możliwe, że w ogóle jesteś przytomny? - Głos, o dziwo, wydawał się znajomy.

- Trom? - zapytał Galad przez zaschnięte usta.

Tamci weszli do środka. W miarę jak oczy Galada powoli przywykały do światła, rozpoznawał po kolei Troma, Bornhalda i Byara. W dłoni Troma pobrzękiwał pęk kluczy.

- Stać! - ostro rzekł Galad. - Dałem wam wszystkim wyraźne rozkazy. Bornhald, masz krew na płaszczu! Przecież zabroniłem jakichkolwiek działań mających na celu uwolnienie mnie!

- Twoi ludzie są posłuszni otrzymanym rozkazom - dobiegł z zewnątrz obcy głos. Galad spojrzał w kierunku wejścia do namiotu i zobaczył wchodzących. Było ich trzech: Berab Golever, wysoki i brodaty, Alaabar Harnesh, któremu na łysej, skąpanej teraz w cieniach głowie brakowało lewego ucha, i Brandel Vorarian, rodak z Andoru, potężnie zbudowany blondyn. Wszyscy trzej byli lordami kapitanami, wszyscy trzej opowiedzieli się po stronie Asunawy.

- Co tu się dzieje? - zapytał Galad.

Harnesh bez słowa otworzył trzymany w ręku worek i wyrzucił na ziemię jakiś okrągły przedmiot. Czyjaś głowa.

Ułamek sekundy później Galad rozpoznał oblicze Asunawy.

- Jak rozumiem - powoli rzekł Galad - zwróciliście swe miecze przeciwko braciom broni w Światłości.

- A twoim zdaniem co niby mieliśmy uczynić? - zapytał Brandel, unosząc spojrzenie. Klęczał.

Galad pokręcił głową.

- Nie wiem. Może postąpiliście słusznie, poza tym pewnie nie mnie oceniać wybór, jakiego dokonaliście. Niewykluczone, że innego nie było. Chciałbym jednak wiedzieć, co spowodowało, że zmieniliście zdanie?

- W niespełna pół roku straciliśmy dwóch Lordów Kapitanów Komandorów - wyjaśnił Harnesh ochrypłym głosem. - Forteca Światłości stała się placem zabaw Seanchan. Świat pogrąża się w chaosie.

- A mimo to - dodał Golever - Asunawa poprowadził nas przez te wszystkie mile, żeby stoczyć bitwę z naszymi braćmi w Światłości. To nie było słuszne, Damodred. A potem wszyscy widzieliśmy twoją postawę, widzieliśmy, jak zrobiłeś wszystko, abyśmy nie powyrzynali się nawzajem. W obliczu tego, na dodatek słysząc, jak Wielki Inkwizytor obwołuje Sprzymierzeńcem Ciemności kogoś, kogo wszyscy mamy za człowieka honoru… Cóż, jak moglibyśmy nie wystąpić przeciwko niemu?

Galad pokiwał głową.

- A więc uznajecie we mnie Lorda Kapitana Komandora?

Tamci trzej skłonili głowy.

- Wszyscy Lordowie Kapitanowie cię popierają - rzekł Golever. - Ale byliśmy zmuszeni zabić co trzeciego spośród noszących czerwony pastorał Ręki Światłości. Z pozostałych jedni przyłączyli się do nas, inni próbowali zbiec. Amadicjanie trzymali się z boku, podnosiły się jednak liczne głosy, że raczej zostaną z nami, niż wrócą do Seanchan. Teraz ci, którzy zdecydowali inaczej, są trzymani pod strażą, a z nimi Śledczy.

- Uwolnijcie tych, którzy chcą odejść - polecił Galad. - Niech wracają do swoich rodzin i swoich panów. Zanim dotrą do Seanchan, znajdziemy się poza ich zasięgiem.

Pokiwali głowami jak jeden mąż.

- Przyjmuję waszą przysięgę wierności - kontynuował Galad. - Spotkajcie się z pozostałymi Lordami Kapitanami i dostarczcie mi raporty dotyczące posiadanych zapasów. Zwińcie obóz. Ruszamy do Andoru.

Żaden z nich nie zapytał, czy Galadowi nie przydałaby się choć chwila wytchnienia, i tylko w oczach Troma mignął cień zmartwienia. Galad bez słowa wziął przyniesioną mu przez jakiegoś Syna tunikę, a potem zasiadł w skwapliwie podsuniętym krześle, żeby kolejny Syn Światłości - Syn Candeiar, specjalista od opatrywania ran - mógł przyjrzeć się jego obrażeniom.

Nie czuł się na siłach ani nie uważał, że starczy mu mądrości, aby unieść tytuł, jakim go obdarzono. Jednak Synowie podjęli decyzję.

A więc Światłość niech ich chroni.

Загрузка...