40. Akt tworzenia.

Perrin siedział samotnie na pieńku drzewa z zamkniętymi oczyma i twarzą wystawioną ku ciemnemu niebu. Obóz był rozbity, bramy Podróżowania zamknięte, padły już słowa wszystkich raportów. Wreszcie nadszedł czas na odpoczynek.

Ale taka sytuacja sama w sobie była niebezpieczna. Czas na odpoczynek oznaczał równocześnie czas na myślenie. A myśli wywoływały wspomnienia. Te zaś przynosiły ból.

W nozdrza uderzał mu wiatr niosący wonie świata. Warstwy zapachów mieszające się z sobą. Rozpościerający się wokół obóz: ludzki pot, przyprawy sypane do kotłów, mydło do zmycia tego wszystkiego, końskie łajno, uczucia. Okoliczne wzgórza: suche igły sosnowe, błoto na brzegach strumienia, drobna padlina. Szeroki świat: szepty kurzu na odległej drodze, kępa lawendy, której jakoś udało się przetrwać w ginącym świecie.

Żadnych roślinnych pyłków. Żadnych wilków. I jedno, i drugie stanowiło w jego oczach złowróżbny znak.

Czuł się chory. W całkiem cielesnym sensie, jakby żołądek miał pełen bagiennej wody, gnijącego mchu i fragmentów martwych owadów. Chciało mu się krzyczeć. Miał ochotę rzucić się w pogoń za Oprawcą i wreszcie go zabić, tłuc pięściami w jego twarz, póki nie zmieni się w krwawą miazgę.

Odgłos zbliżających się kroków.

Faile.

- Perrin, chcesz może porozmawiać?

Otworzył oczy. Powinien krzyczeć, płakać. Ale we wnętrzu czuł tylko chłód. Chłód i wściekłość. I jakoś nie potrafił pogodzić tych uczuć.

Jego namiot znajdował się w pobliżu, klapy leniwie kołysały się na wietrze. Niedaleko Gaul stał oparty o kilkuletnie drzewko skórzanego liścia. W oddali trudził się do późna jakiś kowal. Po nocy niosło się delikatne dzwonienie metalu.

- Zawiodłem, Faile - szepnął Perrin.

- Odnalazłeś ter’angreal - pocieszyła go, klękając obok. - Uratowałeś ludzi.

- A jednak Oprawca nas pokonał - rzekł z goryczą. - Stada złożonego z pięciu wilków nie starczyło, żeby dać mu radę. Ostatni raz Perrin czuł się w ten sposób, gdy okazało się, że jego rodzinę wymordowały Trolloki. Ile jeszcze Cień mu odbierze, zanim to wszystko się skończy? Skoczek miał być bezpieczny w wilczym śnie.

„Głupi szczeniak, głupi szczeniak”.

Czy w ogóle ktokolwiek zastawił pułapkę na jego armię? Szpila snów zabójcy mogła przecież służyć zupełnie innemu celowi. A reszta była zbiegiem okoliczności.

„Nie istnieją żadne zbiegi okoliczności w życiu ta’veren…”.

Musiał coś zrobić z targającymi nim gniewem i bólem. Wstał, odwrócił się i przyłapał się na tym, że jest zdziwiony liczbą świateł palących się jeszcze w obozie. Kilkanaście kroków dalej czekała grupka ludzi, dostatecznie daleko, żeby nie mógł precyzyjnie odróżnić bijących od nich woni. Na pewno Alliandre w złotej szacie. Berelain w błękitnej. Obie siedziały na krzesłach przy niewielkim drewnianym składanym stoliczku, na którym paliła się lampa. Obok na skale przysiadł Elyas, ostrzył nóż. Kilkunastu ludzi z Dwu Rzek - miedzy innymi Wil al’Seen, Jon Ayellin i Grayor Frenn - skupieni wokół ogniska, popatrywali w jego stronę. Nawet Arganda i Gallene tam byli, rozmawiali przyciszonymi głosami.

- Powinni już spać - zauważył Perrin.

- Martwią się o ciebie - wyjaśniła Faile. Od niej również biła woń zmartwienia. - I martwią się tym, że będziesz chciał ich odesłać, skoro już normalnie funkcjonują bramy.

- Głupcy - szepnął Perrin. - Głupcy, którym się uroiło, że warto za mną iść. Głupcy, którzy nie wiedzą, kiedy należy się kryć.

- Naprawdę chciałbyś tego od nich? - zapytała Faile, nagle rozzłoszczona. - Chciałbyś, żeby się gdzieś pochowali na czas Ostatniej Bitwy? Czyż sam nie powiedziałeś, że każdy człowiek będzie potrzebny?

Miała rację. Każdy się przyda. Zrozumiał, że w znacznej części jego podły stan wynika z faktu, że nie ma pojęcia, przed czym uciekł. Udało mu się wydostać, ale co mu groziło? Za co umarł Skoczek? Całkowita nieświadomość rzeczywistych planów wroga sprawiała, że czuł się niczym ślepiec.

Zostawił pniak za sobą i ruszył do miejsca, gdzie naradzali się Arganda oraz Gallene.

- Przynieście mi naszą mapę - polecił. - Mapę Drogi Jehannah.

Arganda przywołał Hirshanina i wytłumaczył mu, gdzie znajdzie mapę. Hirshanin pobiegł jej poszukać, a Perrin ruszył tymczasem na krótki spacer po obozie. Mimowolnie skręcił w stronę, skąd dobiegały odgłosy metalu uderzającego o metal. Kowal pracował. Nadal ciągnęło go do kuźni. Zapachy obozu otaczały go w swym tańcu, niebo huczało nad głową.

Pozostali powlekli się za nim. Faile, Berelain, Alliandre, ludzie z Dwu Rzek, Elyas, Gaul. Orszak powiększał się z każdą chwilą, kiedy dołączali doń kolejni rodacy. Nikt nie odzywał się ani słowem, więc Perrin spokojnie mógł udawać, że nie zwraca na nich uwagi, i tak dotarli do miejsca, gdzie Aemin pocił się nad kowadłem, obok mobilnej kuźni zaprzęganej do konia, która teraz żarzyła się czerwonym blaskiem.

Podczas tej przechadzki Perrina dogonił Hirshanin. Miał przy sobie mapę. Perrin rozwinął ją, podniósł do oczu - w pewnym momencie nawet zaciekawiony Aemin przerwał pracę i podszedł bliżej.

- Arganda, Gallene - zaczął Perrin. - Powiedzcie mi, gdybyście mieli zrobić zasadzkę na duży oddział ludzi poruszający się tą drogą w kierunku Lugardu, gdzie waszym zdaniem byłoby na nią najlepsze miejsce?

- Tutaj - bez namysłu odpowiedział Arganda, wskazując lokalizację jakieś kilka godzin drogi od miejsca, gdzie teraz obozowali. - Widzisz? Tutaj droga skręca i biegnie obok starego, wyschniętego koryta strumienia. Przechodząca tamtędy armia będzie właściwie zupełnie bezbronna. Zaatakować ją można z tych wzgórz: tutaj i tutaj.

Gallene pokiwał głową.

- Tak. Na mapie to miejsce zaznaczone jest jako znakomity teren pod obóz dla dużej grupy podróżnych. Droga skręca u podstawy tego wzgórza. Jeżeli jednak na jego szczycie zaczai się ktoś, kto ci dobrze nie życzy, możesz się rano nie obudzić.

Arganda przytaknął.

Wzgórza o płaskich szczytach wznosiły się po północnej stronie drogi. Płynąca starym korytem rzeka wycięła tu szeroką, równą łachę, znosząc materiał na południe i zachód. Na tych wzgórzach bez trudu można było rozmieścić armię.

- A co to jest? - zapytał Perrin, wskazując jakieś oznaczenia na południe od drogi.

- Stare ruiny - odpowiedział Arganda. - Nic ważnego, poza tym zbyt mocno zerodowane, aby zapewnić przewagę taktyczną. Tak naprawdę to tylko kupa mchem porośniętych głazów.

Perrinowi powoli coś zaczynało układać się w głowie.

- Grady i Neald już śpią? - zapytał.

- Nie - odrzekła Berelain. - Powiedzieli, że na wszelki wypadek wolą się nie kłaść. Osobiście sądzę, że wystraszył ich twój nastrój.

- Poślijcie po nich - rozkazał Perrin, nie adresując swych słów do nikogo w szczególności. - Zresztą któryś powinien sprawdzić, co się dzieje u Białych Płaszczy. Pamiętam, że ktoś mi mówił, iż też rozbili obóz. - Nie czekał, aby się upewnić, że jego rozkazy wykonano. Podszedł bliżej do kuźni, położył dłoń na ramieniu Aemina. - Prześpij się, Aemin. Muszę trochę popracować mięśniami. Końskie podkowy, jak widzę?

Tamten skinął głową, wyglądając na zmieszanego. Perrin odebrał od niego fartuch i rękawice, a Aemin odszedł. Perrin wziął własny młot. Młot, który otrzymał w Łzie, młot, którego używał do zabijania, ale który już od dawna nie posłużył twórczemu dziełu.

Młot może być bronią albo narzędziem. Perrin mógł wybierać, jak wybierać mógł każdy, kto za nim szedł. Skoczek mógł wybierać. I wilk wyboru dokonał, ryzykując w imię Światłości więcej, być może, niż każdy człowiek - oprócz Perrina - był w stanie pojąć.

Za pomocą szczypców wydobył niewielki kawałek metalu z paleniska i umieścił go na kowadle. Wziął zamach i zaczął kuć. Minęło już tyle czasu, odkąd po raz ostatni zbłądził do kuźni. Po prawdzie, to ostatnim razem wykonał jakąś istotną pracę dawno temu, w Łzie, tego spokojnego dnia, gdy na czas jakiś odłożył na bok swe obowiązki i pochłonęła go kuźnia.

„Jesteś jak wilk, mężu” - powiedziała kiedyś Faile, chcąc w ten sposób opisać to, jak bardzo potrafił się skoncentrować na pojedynczej czynności. Takie właśnie były wilki: znały przeszłość i przyszłość, ale w danej chwili ważne było tylko to konkretne polowanie. Czy będzie go stać na to samo? Pozwolić się bez reszty czemuś pochłonąć, kiedy będzie to konieczne, a równocześnie utrzymywać zdrową równowagę w pozostałych obszarach życia?

Praca zaczęła go wciągać. Rytmiczne uderzenia młota o metal. Już udało mu się rozklepać kawałek żelaza, które od czasu do czasu wracało na węgle, gdy tymczasem on wyciągał z ognia następną sztabkę i tak pracował nad kilkoma podkowami jednocześnie. Obok spoczywały wzorce, którymi mógł zmierzyć potrzebną wielkość. Powoli, dokładnie zaginał metal na krawędzi kowadła, kształtując go. Pot pokrywał ramiona, twarz rozgrzewała się od ognia i wysiłku.

Przybyli Neald i Grady, a razem z nimi Mądre oraz Masuri. Nie przerywając pracy, zorientował się, że wysłały Sulin przez bramę - zapewne miała sprawdzić, co u Białych Płaszczy. Wróciła niedługo później, ale nie złożyła raportu, czekając, aż Perrin skończy pracę.

Perrin uniósł do oczu wykutą podkowę i zmarszczył brwi. To była zbyt łatwa praca. Uspokajała, prawda, ale na dziś przydałoby się poważniejsze wyzwanie. Czuł potrzebę tworzenia, jakby dla równowagi za zniszczenia, jakie stały się jego udziałem. Zobaczył leżące obok kuźni długie sztaby surowej stali, znacznie lepszy materiał niż ten, z którego przyszło mu kuć podkowy. Prawdopodobnie miały się stać mieczami dla byłych uchodźców.

Wziął kilka i rzucił na węgle. Kuźnia nie odbiegała poziomem od tej, w jakich przywykł pracować i choć miał pod ręką miechy i trzy beczki z wodą, to jednak wiatr wyziębiał metal, a palenisko nie dawało tak wysokiej temperatury, jak lubił. Stał przez chwilę, z niejakim rozczarowaniem wpatrując się w rozgrzewaną stal.

- Mogę ci pomóc, lordzie Perrinie? - dobiegł go z boku głos Nealda. - To znaczy rozgrzać metal, jeśli o to ci chodzi.

Perrin zmierzył go spojrzeniem, zastanowił się, po czym skinął głową. Wybrał żelazną sztabę i chwycił ją w kleszcze.

- Chcę, żeby miała ładny żółtoczerwony kolor. Ale uważaj, żeby jej nie rozgrzać do białości.

Neald pokiwał głową. Perrin położył sztabę na kowadle, wziął młot i zaczął znowu kuć. Neald stanął obok, skoncentrował się.

I znów Perrin zatracił się w pracy. Kuł stal. Wszystkie troski zniknęły, rozwiały się. Odgłosy rytmicznych uderzeń metalu o metal niczym bicie jego serca. Jarzący się metal - gorący i niebezpieczny. W tym skupieniu odnalazł jasność myśli. Świat pękał, a z każdym dniem ziejące w nim szczeliny stawały się szersze. Potrzebował pomocy, i to zaraz. Kiedy pęknięcia staną się zbyt szerokie, świat rozpadnie się i nic go nie sklei.

- Neald - zabrzmiał głos Grady’ego. W tonie głosu znać było napięcie, ale zatopiony w pracy Perrin puścił je mimo uszu. - Neald, co robisz?

- Nie wiem - odparł tamten. - Wydało mi się to jak najbardziej sensowne.

Perrin nie przerywał miarowych uderzeń, bił coraz mocniej. Kształtował metal, spłaszczając przylegające do siebie sztaby. Asha’man radził sobie wspaniale, utrzymując stal w idealnej temperaturze. To uwalniało Perrina od konieczności przerywania kucia i systematycznego podgrzewania sztaby na palenisku.

Metal zdawał się płynąć, jakby kształtowała go wyłącznie wola Perrina. W pewnym momencie zapytał sam siebie: co właściwie chcę wykonać? Wyjął z ognia dwie pozostałe sztaby, potem na przemian kuł wszystkie trzy. Pierwszą - największą - zaginał kilkukrotnie, równocześnie kształtując odpowiednio techniką zwaną w kowalstwie „spęczaniem”, która nadaje sztabie grubości. Skutkiem była wielka bryła stali, do której dodawał kolejne porcje materiału, póki nie nabrała rozmiarów ludzkiej głowy. Drugą sztabę wydłużył, uzyskując stosunkowo cienki pręt. Trzecią, najmniejszą, spłaszczył.

Dyszał ciężko, ale równomiernie. Jego płuca pracowały jak miechy. Spływający po czole pot był niczym woda, w której studzi się sztabę. Ramiona - kowadło. Stał się kuźnią!

Nagle odezwał się Neald, w jego głosie słychać było napięcie:

- Mądre, potrzebny mi jest krąg. Zaraz. Nic nie mówicie! Sam sobie nie dam rady!

Iskry leciały z Perrinowego kowadła. Za każdym uderzeniem coraz większe. Czuł, jakby coś się z niego wylewało, jakby kuty metal wchłaniał nie tylko siłę bijącego weń młota, ale również siłę samego Perrina, a wraz z nią jego uczucia. Lęki i nadzieje. Wszystko to spływało zeń w trzy surowe sztaby.

Świat umierał. Nie był w stanie go uratować. Zresztą nie na nim spoczywał ten obowiązek, lecz na Randzie. Perrin chciał przecież tylko wrócić do prostego życia, o jakim śnił, czyż nie?

Nie. Nieprawda, przecież chciał Faile, chciał całej złożoności świata. Chciał żyć. Nie miał się gdzie skryć, jak nie mieli ci, co za nim poszli.

Nie chciał ich wierności, lennych ślubów. Ale co z tego, skoro sprawa sama się zdecydowała? Jakby się czuł, gdyby ktoś inny objął nad nimi władzę, a potem poprowadził na śmierć?

Uderzenie za uderzeniem. Snopy iskier. Zdecydowanie zbyt wiele - jakby kuł baryłkę stopionego płynu. Mrowie iskier wylatywało w powietrze płoszone siłą jego młota, wysoko, aż po korony drzew, a potem opadały ognistym deszczem w kręgu o promieniu dziesiątków kroków. Obserwatorzy cofali się z każdą chwilą coraz bardziej, wszyscy, prócz Asha’mana i Mądrych, skupionych wokół Nealda.

„Nie chcę być ich władcą” - myślał Perrin. „Ale jeżeli nie ja, to kto? Jeżeli ich porzucę, a potem zginą, to będzie moja wina”.

Wreszcie zrozumiał, co tworzy, co przez cały czas próbował stworzyć. Największa z brył metalu przybrała wreszcie oczekiwany kształt jakby wielkiej cegły. Długa sztaba stała się prętem grubym na trzy palce. Spłaszczona sztaba zmieniła się w obejmę - fragment metalu wykuty tak, żeby można go założyć na głowicę młota i przymocować do trzonu.

Młot. Wykuwał młot. A to były jego części.

Teraz już rozumiał.

Musiał dojrzeć do tego aktu stworzenia. Uderzenie za uderzeniem. Takie donośne. Wraz z każdym ziemia zdawała się drżeć wokół niego, poruszało się płótno namiotów. Perrin czuł uniesienie. Wiedział już, co tworzy. Wreszcie wiedział, jaki ma przed sobą cel.

Nie prosił się o władzę nad tymi ludźmi, ale czy to zwalniało go od odpowiedzialności? Potrzebowali go. Świat go potrzebował. A wraz ze zrozumieniem tego faktu, zrozumieniem, które właśnie stygło w nim niczym lawa tworząca skalną formację, wraz z tym zrozumieniem przyszła świadomość, że tak naprawdę chce tej władzy.

Jeżeli ktoś miał czy też musiał był lordem tych ludzi, to on chciał być tym kimś. Ponieważ tylko wtedy będzie mógł zadbać, żeby było to zrobione we właściwy sposób.

Za pomocą przecinaka i przebijaka uformował otwór w centrum głowicy młota, następnie schwycił kleszczami trzon, uniósł wysoko nad głowę i wbił na miejsce. Potem położył na kowadle obejmę, włożył w nią głowicę i zabrał się za zakuwanie. Jeszcze kilka chwil temu akt tworzenia karmił się jego gniewem. Teraz wyraźnie czerpał z jego zdecydowania, z jego determinacji.

Metal żyje. Każdy kowal znał tę prawdę. Kiedy już się go podgrzało, kiedy pracowało się nad nim, on żył. Perrin wziął więc młotek i przecinak, a potem za ich pomocą zabrał się za wykańczanie kształtów, krawędzi, za ostateczne poprawki. Wokół sypały się snopy iskier, dźwięczenie młota z każdym uderzeniem było silniejsze, głośniejsze, w końcu brzmiało niczym dzwon. Przecinakiem oddzielił niewielki kawałek stali, uderzył parę razy, nadając mu odpowiedni kształt, wreszcie umieścił na głowicy wykuwanego młota.

Krzyknął z głębi gardła, wzniósł do góry swój stary, wysłużony młot, a potem opuścił go na ten nowy, właśnie wykuwany, tworząc ornament z boku głowicy. Wilk w skoku.

Wreszcie odłożył narzędzia. Na kowadle - wciąż jarzącym się blaskiem ciepła, które pochłonęło - leżał jego piękny młot. Dzieło dalece wykraczające poza wszystko, co dotychczas stworzył, czy też mógłby, jak mu się wydawało, stworzyć. Młot miał ciężką, mocarną głowicę, kształtem przypominającą trochę nadziak[2], ale z drugiej strony ścięty i spłaszczony obuch. Czyli jak narzędzie kowala. Mierzył może cztery stopy, był więc wręcz gigantyczny jak na tego typu młot.

Trzon był w całości stalowy - Perrin nigdy w życiu nie widział tak skonstruowanego młota. Wziął go do ręki - dał radę podnieść go jedną ręką, choć ledwie. Młot był ciężki, masywny. Ozdobiony był siatką żłobkowań, z jednej strony głowicy miał skaczącego wilka. Perrin pomyślał, że przypomina mu Skoczka. Wyciągnął dłoń i pokrytym odciskami kciukiem dotknął metalu, który uspokoił się pod tym dotykiem. Wciąż był ciepły, ale nie oparzył go.

Odwrócił się i zdumiał rozmiarem tłumu, który ściągnął pokaz jego kowalskich umiejętności. Ludzie z Dwu Rzek na przedzie: Jori Congar, Azi al’Thone, Wil al’Seen, a oprócz nich jeszcze setki. Ghealdanie, Cairhienianie, Andoranie, Mayeńczycy. Na kilkanaście kroków od niego ziemia była pokryta deszczem iskier, krople srebrzystego metalu układały się promieniście z kuźnią pośrodku niczym słońcem.

Neald osunął się na kolana, dyszał ciężko, po jego twarzy spływały strumienie potu. Grady i kobiety, które wcześniej tworzyły krąg, siedzieli na ziemi, wyglądając na wyczerpanych. Okazało się, że wcześniej wszystkie sześć Mądrych wzięło udział w przenoszeniu Mocy. Co oni stworzyli?

Perrin też czuł się wyczerpany, jakby wcześniej całą swą siłę i wszystkie uczucia zakuł w metal. Ale nie nadszedł jeszcze czas na spoczynek.

- Wil. Kilka tygodni temu wydałem ci rozkaz. Żebyś spalił wszystkie sztandary z wilczym łbem. Zrobiłeś to? Spaliłeś wszystkie?

Wil al’Seen spojrzał mu w oczy, po czym szybko spuścił wzrok, zawstydzony.

- Lordzie Perrinie, chciałem. Ale… Światłości, nie potrafiłem tego zrobić. Jeden zatrzymałem. Ten, który pomagałem szyć.

- Przynieś go, Wil - polecił Perrin. We własnym głosie słyszał stalowe tony.

Wil pobiegł spełnić rozkaz, biła od niego woń lekkiego przerażenia. Zaraz wrócił, niosąc ze sobą zwiniętą materię: białą z czerwonym krajem. Perrin wziął sztandar, uniósł go z szacunkiem jedną ręką, w drugiej wzniósł młot. Popatrzył po zebranych. Faile też tam była, ręce trzymała splecione z przodu. Pachniała nadzieją. Dostrzegła to w nim. Wiedziała.

- Chciałem odesłać was do domów - oświadczył w obecności zebranych. - Nie chcieliście pójść. Mam swoje wady. Nie kto inny, lecz wy najlepiej o tym wiecie. Jeżeli pójdziemy na wojnę, nie będę w stanie ochronić was wszystkich. Będę popełniał błędy.

Rozejrzał się po zgromadzonym tłumie, po kolei spojrzał w oczy tym, którzy stali najbliżej. Każdy z nich w milczeniu skinął głową. Żadnych wahań, żadnego żalu. Po prostu kiwali głowami.

Głęboko nabrał powietrza w płuca.

- Jeśli więc taka wasza wola, to przyjmuję wasze przysięgi. Poprowadzę was.

Tłum zaczął wiwatować. A potem był już niepohamowany wrzask radości.

- Złotooki! Złotooki wilk! Ostatnia Bitwa! Tai’shar Manetheren!

- Wil! - zawołał Perrin, unosząc do góry rękę ze sztandarem. - Wznieś sztandar. I nie opuszczaj, póki nie zwyciężymy w Ostatniej Bitwie. Odtąd będę maszerował pod godłem wilka. Pozostali niech poderwą obóz na nogi. Mają się zameldować wszyscy zdolni do walki. Mamy dzisiaj jeszcze coś do załatwienia!

Młodzieniec wziął sztandar i rozwinął go. Jori i Azi przyłączyli się doń i trzymali go tak, żeby nie dotykał ziemi. Unieśli wysoko w górę, pobiegli szukać masztu. Tłum rozpadł się na mniejsze grupy, żołnierze biegali tu i tam, wzywając do broni.

Faile podeszła do Perrina. Wziął ją za rękę. Pachniała zadowoleniem.

- Stało się, tak?

- Już nie będę narzekał - obiecał. - Mnie samemu to się nie podobało. Ale zabijanie też mi się nie podoba. Zrobię, co trzeba. - Spuścił wzrok, spojrzał na kowadło poczerniałe od pracy, którą na nim wykonał. Jego stary młot, poszczerbiony i zużyty, leżał na nim w poprzek. Poczuł ukłucie żalu, ale już podjął decyzję.

- Neald, co się właściwie stało? - zwrócił się do Asha’mana, który, wciąż blady, powoli się podnosił. Potem uniósł nowo wykuty młot, z upodobaniem przypatrując się wykonaniu.

- Sam nie wiem, mój panie - odparł Neald. - Po prostu… jak już mówiłem. Po prostu wydawało mi się, że tak trzeba. Wiedziałem, co należy robić, jak lokować sploty w metalu. Zresztą to on chyba je przyciągał, wchłaniał, jak morze wchłania spływające do niego rzeki. - Zarumienił się, jakby metafora zdała mu się niepoważna.

- Brzmi interesująco - zapewnił go Perrin. - Młot będzie potrzebował imienia. Znasz może Dawną Mowę?

- Nie, mój panie.

Perrin przyjrzał się ornamentowi wilka wykutemu z boku głowicy.

- Czy ktoś wie, jakby było: „Ten, który lata”?

- Nie… nie wiem…

- Mah’alleinir - powiedziała Berelain, ruszając się z miejsca, z którego dotąd obserwowała wszystko.

- Mah’alleinir - powtórzył Perrin. - Brzmi dobrze. Sulin? Co teraz robią Białe Płaszcze?

- Rozbili właśnie obóz, Perrinie Aybara - odpowiedziała Panna Włóczni.

- Pokaż mi - rozkazał, gestem wskazując mapę Argandy. Wskazała mu to miejsce: nieduży teren na zboczu wzgórza od zachodu ograniczony dalszymi wzgórzami, do którego z północnego wschodu dochodziła droga wijąca się u południowych podnóży wzgórz - wzdłuż koryta wyschniętej rzeki - żeby potem skręcić na południe, gdzie był wzmiankowany obóz. Dalej droga biegła w stronę Lugardu, niemniej widać było, że obóz jest z obu stron całkowicie zasłonięty. Białe Płaszcze wybrały sobie znakomite miejsce dla osłony przed wiatrem, ale równie znakomite na zasadzkę. To było to samo miejsce, o którym wcześniej mówili Arganda i Gallene.

Przyglądał się mapie - miejscu na obóz i drodze - i myślami wracał do wydarzeń z ostatnich kilku tygodni.

„Spotkaliśmy podróżnych… mówili, że błota na północy są nieomal nieprzejezdne dla wozów i innych pojazdów kołowych…”.

Grupka owiec biegnących przed zasadniczym stadem prosto w paszczę bestii. Faile, wszyscy pozostali, zmierzający wprost na krawędź urwiska. Światłości!

- Grady, Neald - rzucił. - Będzie mi potrzebna jeszcze jedna brama. Dacie radę?

- Czemu nie - odparł Neald. - Potrzebujemy tylko paru minut na odsapnięcie.

- Dobrze. Chciałbym, żeby otworzyła się tu. - Perrin wskazał palcem wzgórza nad obozem Białych Płaszczy. - Gaul! - Jak zwykle Aiel był niedaleko. Poskoczył żwawo. - Chciałbym, żebyś porozmawiał z Dannilem, Argandą i Gallene. Powiedz im, że cała armia ma się przeprawiać najszybciej jak to tylko możliwe, ale równocześnie zachowując całkowitą ciszę. Ruszamy, ale na tyle niepostrzeżenie, na ile się da w przypadku takiej siły.

Gaul skinął głową i pobiegł wypełnić rozkaz. Gallene wciąż był niedaleko, po chwili Gaul już z nim rozmawiał.

Faile przyglądała się Perrinowi, otaczała ją woń ciekawości i lekkiego podniecenia.

- Co sobie umyśliłeś, mężu?

- Czas naprawdę objąć dowództwo - powiedział Perrin. Spojrzał po raz ostatni na stary młot, musnął palcami trzon. Potem zarzucił Mah’alleinira na ramię i odszedł, a krople stwardniałej stali chrzęściły mu pod stopami.

Na miejscu zostawił młot, który był młotem prostego kowala. Człowiek, który nim władał, na zawsze pozostanie częścią Perrina, ale ten człowiek nie może już dłużej przewodzić ludziom.

Odtąd rządzić będzie właściciel królewskiego młota.

Kiedy Perrin odszedł, żeby dopilnować wymarszu armii, Faile przesunęła opuszkami palców po kowadle.

Czy on w ogóle wiedział, jak wtedy wyglądał, gdy stał pośród ulewy iskier, a każde uderzenie młota odzywało się tętnem w leżącej przed nim stali, budziło ją do życia? Jego złote oczy świeciły jasno jak rozpalony metal, ciosy młota ogłuszały niczym bicie dzwonów.

- Minęło wiele setek lat, odkąd ziemie te były świadkiem powstania broni wykutej Jedyną Mocą - powiedziała Berelain. Większość świadków samego wydarzenia rozeszła się, żeby wypełnić rozkazy Perrina i właściwie został tylko jeszcze Gallene, który przyglądał się mapie, drapiąc po podbródku. - Młody człowiek właśnie nam urządził pokaz wielkiego Talentu. Z pewnością się przyda. Armia Perrina będzie miała klingi kute Mocą.

- Robota wydawała się nad wyraz wyczerpująca - stwierdziła Faile. - Nawet gdyby Neald potrafił to powtórzyć, wątpię, aby starczyło nam czasu na wyprodukowanie w ten sposób większej ilości broni.

- Nawet niewielka ilość może się okazać kluczowa - trwała przy swoim Berelain. - Armia, którą stworzył twój mąż, będzie doprawdy niezwykła. Nie ma większych wątpliwości, że to dzieło ta’veren. Ludzie ciągną do niego, a potem uczą się zdumiewająco szybko i skutecznie.

- Być może - niezobowiązująco powiedziała Faile, spacerując powoli dookoła kowadła i nie spuszczając oczu z Berelain. Tamta powtarzała jej ruch, trzymając się po przeciwnej stronie. W co ona teraz grała?

- Wobec tego powinnyśmy z nim pomówić - oznajmiła Berelain. - Wyperswadować mu tę decyzję.

- Decyzję? - spytała Faile, autentycznie zbita z tropu. Berelain zatrzymała się, jej oczy rozbłysły jakąś myślą. Wydawała się spięta.

„Martwi się” - pomyślała Faile. „Przejmuje się czymś nie na żarty”.

- Lord Perrin nie może zaatakować Białych Płaszczy - oznajmiła Berelain. - Proszę, musisz go przekonać, żeby tego nie robił.

- On nie wybiera się przeciwko nim - powiedziała Faile. Tego akurat była w miarę pewna.

- Przecież właśnie wydał rozkaz wykorzystania idealnego miejsca na zasadzkę - upierała się Berelain. - Asha’mani użyją Jedynej Mocy, łucznicy z Dwu Rzek ostrzelają obóz Synów. A potem kawaleria zjedzie ze wzgórz i dokończy dzieła. - Zawahała się, na jej wargach wykwitł bolesny grymas. - Rozegrał ich idealnie. Obiecał, że podda się karze, jeśli on i Damodred przeżyją Ostatnią Bitwę. Ale Perrin najwyraźniej zdecydował, że Białe Płaszcze w ogóle nie dotrą na pola Ostatniej Bitwy. Tym sposobem nie złamie przysięgi, a równocześnie nie będzie się musiał oddać w ich ręce.

Faile pokręciła głową.

- On by nigdy czegoś takiego nie zrobił, Berelain.

- Jesteś pewna? - zapytała Berelain. - Całkowicie pewna?

Faile zawahała się. Perrin ostatnio się zmienił. Większość z tych zmian była na lepsze, jak choćby ta decyzja, żeby wreszcie nie uchylać się przed objęciem przywództwa nad swymi ludźmi. A plan, który tu zarysowała Berelain, cechował się swego rodzaju doskonałą, bezwzględną logiką.

Ale oprócz tego był zły. Ociekał wręcz złem. Perrin nie zrobiłby nic takiego, nieważne, jak bardzo się zmienił. Tego Faile była pewna.

- Tak - oznajmiła. - Perrin nie przetrzymałby tego, gdyby po złożeniu obietnicy Galadowi następnie zarżnął jego i jego ludzi. Podejrzewam, że jemu to w ogóle nie przyszło do głowy. To się nie stanie.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - westchnęła Berelain. - Jednak oczekiwałam, że przed naszym wymarszem jeszcze porozmawiamy z ich dowódcą…

Biały Płaszcz! Światłości! Już nie mogła sobie wybrać innego obiektu swoich atencji, choćby jakiegoś szlachcica z obozu? Jednego z tych nieżonatych?

- Nieszczególnie dobrze dobierasz sobie mężczyzn, co, Berelain? - Słowa jakby same wyrwały się z jej ust.

Berelain odwróciła się do niej. Jej oczy były szeroko rozwarte, czy to z gniewu, czy ze wstrząsu.

- A co z Perrinem?

- Zupełnie do siebie nie pasowaliście - parsknęła Faile. - Właśnie się okazało, że nie wiesz nawet, do czego jest, a do czego nie jest zdolny.

- Nieistotne, czy do siebie pasujemy. Zostałam mu obiecana.

- Przez kogo?

- Przez Smoka Odrodzonego - oznajmiła Berelain.

- Co?

- W Kamieniu Łzy przyszłam do komnaty Smoka Odrodzonego - zaczęła tłumaczyć. - Ale on mnie nie chciał… wręcz rozzłościły go moje awanse. Zrozumiałam wtedy, że on, jako Smok Odrodzony, musi poślubić damę o znacznie wyższej pozycji od mojej, zapewne Elayne Trakand. To jest, oczywiście, jak najbardziej racjonalne, nie może przecież wszystkich krajów podbijać mieczem. Część musi zdobyć w drodze aliansów. Andor jest potęgą, włada nim kobieta i dlatego też takie małżeństwo byłoby nadzwyczaj korzystne.

- Perrin twierdzi, że Rand tak nie myśli - zaprotestowała Faile. - Że to jak na niego zbyt wyrachowane. Z tego, co o nim wiem, przychylałaby się do tego zdania.

- I to samo mówisz o Perrinie. Chcesz, żebym uwierzyła, jakie to z nich prostaczki. Bez piątej klepki.

- Tego nie powiedziałam.

- Ale wciąż słyszę od ciebie te same stare zastrzeżenia. To już się robi męczące. Cóż, w każdym razie zrozumiałam, co chciał mi zasugerować Lord Smok, dlatego też zainteresowałam się jednym z jego najbliższych adiutantów. Być może nie „obiecał” mi go w ścisłym sensie słowa. To rzeczywiście jest niezbyt dobrze dobrane wyrażenie. Ale wiem, że byłby zadowolony, gdyby mógł nawiązać ze mną sojusz przez jednego ze swoich bliskich sprzymierzeńców bądź przyjaciół. W rzeczy samej, podejrzewam, że tego właśnie się po mnie spodziewał… Mimo wszystko Smok Odrodzony mnie, nie Perrinowi zlecił tę misję. A nie mógł wyrazić tego w sposób całkowicie otwarty, żeby nie obrazić Perrina.

Faile zawahała się. Z jednej strony, wszystko, co Berelain plotła, to były czyste dyrdymały… z drugiej, przecież nie mogła wiedzieć, czego ta kobieta tak naprawdę była świadkiem. Czy też czego wydawało się jej, że jest świadkiem. Dla niej niczym niemoralnym było wkroczyć między męża i żonę. Przecież to tylko polityka… Poza tym, logicznie rzecz biorąc, Rand zapewne byłby powinien prowadzić taką politykę, to znaczy starać się wiązać ze sobą narody poprzez dynastyczne śluby swoich najbliższych sprzymierzeńców.

Niemniej nie zmieniało to niczego w kwestii, że ani on, ani Perrin nie podchodzili do spraw serca w taki sposób.

- Zrezygnowałam z Perrina - tłumaczyła dalej Berelain. - Pod tym względem dotrzymałam obietnicy. Ale stawia mnie to teraz w trudnej sytuacji. Dawno temu już doszłam do wniosku, że jedyną nadzieją na zachowanie w najbliższych latach niepodległości Mayene jest sojusz ze Smokiem Odrodzonym.

- A w małżeństwie nie chodzi tylko o korzyści polityczne - zauważyła Faile.

- A jednak korzyści te są tak wyraźne, że nie sposób ich lekceważyć.

- A ten Biały Płaszcz?

- Przyrodni brat królowej Andoru - wyjaśniła Berelain, lekko się rumieniąc. - Jeżeli Lord Smok naprawdę zamierza poślubić Elayne Trakand, zostaniemy skoligaceni w ten sposób.

Chodziło o coś więcej - Faile nie miała kłopotów z zobaczeniem tego w spojrzeniach, jakimi Berelain obrzucała Galada Damodreda, w rumieńcach, które pojawiały się na jej policzkach zawsze, gdy o nim mówiła. Jeżeli jednak potrzebował politycznej racjonalizacji dla swoich uczuć, Fasile nie miała zamiaru wyprowadzać jej z błędu, póki odciągało to jej uwagę od Perrina.

- Zrobiłam wszystko, o co mnie prosiłaś - podsumowała Berelain. -Teraz więc proszę cię o pomoc. Jeżeli jednak pojawią się sygnały, że zamierza zaatakować Synów, błagam, pomóż mi to mu wyperswadować. Być może razem nam się uda.

- Zgoda - powiedziała Faile.

Perrin jechał na czele swej armii, która po raz pierwszy wydawała mu się zjednoczoną siłą: sztandar Mayene, sztandar Ghealdan, sztandary szlacheckich Domów, których przedstawiciele znaleźli się pośród uchodźców; na dodatek kilka proporców, które chłopaki zrobili dla wszystkich regionów Dwu Rzek. A ponad nimi łopotał wilczy łeb.

Lord Perrin. Nigdy do tego tytułu nie przywyknie, ale może to i lepiej.

Zatrzymał Steppera obok otwartej bramy, a Podróżujące wojska przechodziły mimo, salutując. Szli już przy świetle pochodni. Pozostawało mieć nadzieję, że pole bitewne da się później oświetlić Jedyną Mocą.

Obok wierzchowca pojawiała się sylwetka mężczyzny. Perrin od razu wyczuł woń zwierzęcych skór, gliny i króliczej krwi. Kiedy on nadzorował wymarsz armii, Elyas udał się na polowanie. Trzeba było być niezłym myśliwym, żeby łowić króliki po nocy. Ale Elyas twierdził, że w ten sposób zabawa jest lepsza.

- Powiedziałeś mi coś kiedyś, Elyas - zagaił Perrin. - Powiedziałeś, że jeżeli kiedykolwiek polubię topór, będzie to znak, żeby go odrzucić.

- Powiedziałem.

- Myślę, że to samo stosuje się do władzy nad ludźmi. Najwyraźniej tytuły powinny przypadać w udziale tylko tym, którzy ich nie chcą. Póki o tym nie zapomnę, wszystko chyba będzie dobrze.

Elyas zachichotał.

- W każdym razie sztandar nieźle wygląda, tak tam sobie wisząc.

- Pasuje do mnie. Zawsze tak było. To ja nie zawsze pasowałem do niego.

- Głęboka myśl, jak na kowala.

- Może. - Perrin wyciągnął z kieszeni kowalską układankę, którą znalazł w Malden. Wciąż jeszcze nie udało mu się jej rozłożyć. - Zadałeś sobie kiedyś pytanie, Elyas, jakim sposobem kowale, którzy uchodzą za dość prostych ludzi, potrafią tworzyć te przeklęte układanki, które tak trudno rozwiązać?

- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem… Tak więc, stałeś się w końcu jednym z nas?

- Nie - zaprzeczył Perrin, chowając układankę. - Jestem, kim jestem. Wreszcie. - Nie do końca wiedział, co się w nim zmieniło. O ile… Ale niewykluczone, że źródłem problemu był właśnie fakt, że za dużo się nad tym zastanawiał.

Wiedział jedno - że odzyskał równowagę wewnętrzną. Że nigdy nie stanie się jak Noam - człowiek, który zatracił się w wilku. I tyle musiało wystarczyć.

Perrin i Elyas stali tak czas jakiś, przyglądając się przemarszowi armii. Perrin myślał o tym, jak te wielkie bramy ułatwiały Podróżowanie, a przez to jak przydatne były dla celów wojskowych: w ciągu godziny można było przemieścić całą armię. Przyglądał się salutującym żołnierzom i czuł bijącą od nich woń dumy. Rozumiał już, że jego głębokie związki z wilkami bynajmniej ich nie trwożą, że teraz, gdy już dowiedzieli się więcej na ten temat, podchodzili do sprawy znacznie bardziej naturalnie. Przedtem po całym obozie krążyły spekulacje i plotki. Pytania bez odpowiedzi. Teraz mogli po prostu powoli przywykać do prawdy. I mogli być z tego dumni. Ich lord nie był zwyczajnym człowiekiem. Był kimś wyjątkowym.

- Czas na mnie, Perrin - powiedział w pewnej chwili Elyas. - Muszę odejść, najlepiej już dziś w nocy.

- Wiem. Zaczął się Ostatni Łów. Idź z nimi, Elyas. Tam twoje miejsce, spotkamy się na północy.

Stary Strażnik położył dłoń na ramieniu Perrina.

- Jeżeli nie dane nam będzie się tam spotkać, wtedy może zobaczymy się w snach, przyjacielu.

- To jest sen - powiedział Perrin, uśmiechając się. - I spotkamy się, na pewno. Póki będziesz z wilkami, zawsze cię znajdę. Szczęśliwych łowów, Długi Kle.

- Szczęśliwych łowów, Młody Byku.

Elyas bezszelestnie roztopił się mroku.

Perrin opuścił dłoń i musnął ciepły jeszcze młot przy boku. Wcześniej wydawało mu się, że odpowiedzialność będzie kolejnym ciężarem, który spocznie na jego barkach. Lecz teraz, kiedy wziął ją na siebie, czuł się w istocie znacznie lżej.

Perrin Aybara był tylko człowiekiem, Perrin Złotooki był symbolem zrodzonym w głowach ludzi, którzy przysięgli mu wierność. A w tej ostatniej kwestii nie miał wyboru - musiał wziąć na siebie rolę przywódcy. Gdyby tego nie zrobił, symbol bynajmniej by nie zniknął. Ludzie po prostu przestaliby weń wierzyć. Jak to się przydarzyło biednemu Aramowi.

„Tak mi przykro, przyjacielu” - pomyślał. „Ciebie ze wszystkich zawiodłem najbardziej”. Niemniej nie było sensu powracać do tamtych spraw. Trzeba iść naprzód i starać się lepiej wywiązywać z przyjętych zobowiązań.

- Jestem Perrin Złotooki - powiedział na głos - człowiek, który rozmawia z wilkami. I uważam, że dobrze jest być tym, kim ja jestem.

Wbił obcasy w boki Steppera i przeprowadził go przez bramę. Nieszczęśliwie się wszak składało, że Perrina Złotookiego czekało dziś w nocy zabijanie.

Galad obudził się w momencie, gdy zaszeleściła klapa namiotu. Natychmiast przegnał sprzed oczu resztki mar sennych - sen był naprawdę głupi: jadł kolację z ciemnowłosą pięknością o doskonałych ustach i chytrych oczach - i sięgnął po miecz.

- Galad! - syknął czyjś głos. To był Trom.

- Co się stało? - zapytał Galad, nie wypuszczając rękojeści miecza.

- Miałeś rację - poinformował go Trom.

- Względem czego?

- Armia Aybary wróciła. Galad, rozlokowali się na wzgórzach nad nami! Tylko zupełnym przypadkiem udało nam się ich dostrzec, ponieważ warty wystawiliśmy na drodze, jak rozkazałeś.

Galad zaklął, usiadł, sięgnął po bieliznę.

- Jak się tam dostali niepostrzeżenie?

- Mroczne siły, Galad. Byar też miał rację. Zresztą sam widziałeś, jak szybko ich obóz opustoszał.

Zwiadowcy wrócili przed jakąś godziną. Donieśli, że obóz Aybary był pusty, jakby wcześniej zamieszkiwały go tylko duchy. I nikt nie widział żadnego ruchu na drodze.

A teraz to. Galad ubierał się szybko.

- Budź ludzi. Spróbuj to zrobić po cichu. Dobrze, że nie wziąłeś żadnego światła, to mogłoby zaalarmować wroga. Każ im zakładać zbroje w namiotach.

- Tak jest, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - powiedział Trom.

Identyczny jak wcześniej szelest towarzyszył jego wyjściu.

Pospiesznie dokończył ubierania.

„Co ja uczyniłem?”. Pewny był każdego kroku na swojej drodze, każdego wyboru, którego dokonał, a jednak zaprowadził swoich ludzi do tego miejsca. Aybara gotów do ataku, Synowie Światłości śpią. Od momentu, gdy Morgase na powrót pojawiła się w jego życiu, miał wrażenie, że jego świat się rozpada. Nie widział już z dawną jasnością, co jest dobre i słuszne. Przyszłość zasnuwały mgły.

„Powinniśmy się poddać” - pomyślał, narzucając płaszcz na kolczugę. „Ale, nie. Synowie Światłości nigdy nie skapitulują przed Sprzymierzeńcami Ciemności. Jak w ogóle mógł o tym pomyśleć?”.

Zginą w walce. Ale co się w ten sposób osiągnie? Ostateczny koniec Synów Światłości, wszyscy martwi, jeszcze przed pierwszą trąbą Ostatniej Bitwy?

Klapa namiotu zaszeleściła znowu. Dobył miecza, gotów walczyć.

- Galad - odezwał się Byar. - Przyniosłeś nam śmierć. - W jego głosie nie było już śladu szacunku.

Oskarżenie wzburzyło Galada.

- Żyjący w Światłości wolni są od odpowiedzialności za czyny wyznawców Cienia. - Dokładny cytat z Lothaira Mantelara. - Zachowałem się zgodnie z wymogami honoru.

- Należało rzucić im wyzwanie, zamiast wdawać się w ten absurdalny „proces”.

- Wycięliby nas w pień. Miał ze sobą Aes Sedai, Aielów, potrafiących przenosić mężczyzn, przewagę liczebną oraz moce, o których nic nie mogliśmy wiedzieć.

- Światłość by nas ochroniła!

- Jeżeli to prawda, ochroni nas i teraz - odparował Galad, któremu powoli wracała pewność siebie.

- Nie - upierał się Byar gniewnym szeptem. - Sami doprowadziliśmy do własnej zguby. Jeżeli teraz zginiemy, będzie to nasza wina. - Wyszedł, a klapy namiotu znów zaszeleściły.

Galad stał jeszcze przez moment bez ruchu, po czym przypasał miecz. Na wzajemne oskarżenia i pokutę przyjdzie jeszcze czas. Najpierw trzeba wymyślić coś, co pozwoli dożyć świtu. Jeżeli w ogóle było to możliwe.

„Na ich zasadzkę najlepiej odpowiedzieć podobnym manewrem” - napomniał się w myślach. „Niech !udzie zostaną w namiotach, póki atak się nie zacznie. Potem trzeba zaskoczyć Aybarę, który nie będzie się spodziewał tak silnego oporu, a potem…”.

Nie. Aybara najpierw zacznie strzelać i zasypie namioty ulewą grotów. W ten sposób wykorzysta przewagę położenia i siły ognia długich łuków.

Trzeba kazać ludziom przywdziać zbroje, a potem spróbować razem wyrwać się z obozu i dopaść koni. Amadicjanie mogliby uformować szereg pikinierów u podstaw wzgórza, a wtedy kawaleria Aybary - nawet gdyby ryzykownie szarżowała po stromym stoku - natrafiłaby na poważną przeszkodę.

Niemniej łucznicy wciąż stanowili problem. Kryć się za tarczami… Niewiele to pomoże. Nabrał głęboko powietrza w płuca, a potem wyszedł w noc wydać rozkazy.

- Gdy tylko bitwa się rozpocznie - zaczął Perrin - chcę, abyście wy trzy wycofały się w bezpieczne miejsce. Baczcie, nawet nie proponuję wam powrotu do Andoru, ponieważ wiem, że to na nic. Ale nie wolno wam brać udziału w bitwie. Pozostaniecie na tyłach, z ariergardą.

Faile obrzuciła go przelotnym spojrzeniem. Siedział na grzbiecie swojego wierzchowca, wzrok miał wbity w mrok przed sobą. Znajdowali się na szczycie wzgórza ponad obozem Białych Płaszczy, ostatki armii wyłaniały się właśnie z bram znajdujących się z tyłu. Jori Congar przyświecał Perrinowi ślepą latarnią. Przyćmione światło mżyło delikatnie wokół nich.

- Oczywiście, mój panie - gładko odparła Berelain.

- Będziecie musiały mi przysiąc, że nie postąpicie inaczej - kontynuował Perrin, nie odwracając wzroku. - Ty i Alliandre, Berelain. Faile mogę tylko prosić i mieć nadzieję, że mnie nie okłamie.

- Przyrzekam ci, mój panie - powiedziała Alliandre.

Faile słyszała twarde nuty w jego głosie i martwiło ją to. Czyżby Berelain jednak miała rację? Czy zamierzał zaatakować Białe Płaszcze? Stanowili niepewny element, mimo nieustannego zarzekania się, jak to bardzo chcą uczestniczyć w Ostatniej Bitwie. Ostatecznie mogli spowodować więcej szkód niż korzyści. Poza tym Alliandre była wasalem Perrina, a domena Białych Płaszczy znajdowała się w jej kraju. Któż mógł wiedzieć, co mogą z zemsty uczynić, zanim ją opuszczą? No i jeszcze pozostawała ta kwestia wiszącego nad Perrinem miecza przyszłego osądu Galada.

- Mój panie - odezwała się Berelain zaniepokojonym głosem. - Proszę cię, nie rób tego.

- Robię tylko to, co konieczne - odparł Perrin, patrząc w perspektywę drogi biegnącej ku Jehannah. Obóz Białych Płaszczy znajdował się gdzie indziej. Na południe od pozycji zajmowanych przez armię.

- Perrin - zaczęła Faile, zerkając na Berelain. - Co ty…

Spomiędzy cieni znienacka wychynęła sylwetka człowieka. Poruszał się bezszelestnie mimo gęstego tu poszycia krzewów.

- Perrinie Aybara - powiedział Gaul. - Białe Płaszcze wiedzą już, że tu jesteśmy.

- Jesteś pewien? - zapytał Perrin. W jego głosie jakoś nie było znać szczególnego napięcia.

- Starają się bardzo, żebyśmy się nie zorientowali - tłumaczył Gaul - ale ja to widzę. Zresztą Panny zgodziły się ze mną. Gotują się do walki, koniuszowie rozpętują konie, wartownicy chodzą od namiotu do namiotu.

Perrin pokiwał głową. Pchnął Steppera naprzód, przez krzaki, podjechał na krawędź stoku. Faile ruszyła za nim na Jutrzence, Berelain trzymała się blisko niej.

Zbocze w tym miejscu przechodziło w strome urwisko, u którego podstawy znajdowało się wyschnięte koryto dawnej rzeki, graniczące z biegnącą poniżej drogą. Droga biegła z Jehannah, mijała wzgórza, na których się właśnie znajdowali, aby za nimi skręcić na południe, w kierunku Lugardu. Właśnie na tym zakręcie, wtulony we wzgórza znajdował się niewielki płaski teren, gdzie Białe Płaszcze postawiły kręgi swych namiotów.

Po niebie pełzły rozproszone chmury, zza których zerkał księżyc, zalewając teren srebrzystą bielą. Powoli gromadziła się mgła, zalegając głównie w korycie rzeki - gęsta i stężała. Perrin rozglądał się wokół. Z miejsca, na którym stał, mógł widzieć drogę w obu kierunkach.

Nagle w dole rozległy się krzyki. Uzbrojeni żołnierze wyskoczyli z namiotów i pobiegli do koni. Zapłonęły pochodnie.

- Łucznicy naprzód! - zawołał Perrin.

Ludzie z Dwu Rzek podeszli na skraj urwiska wyznaczający ich pozycje.

- Piechota, zająć miejsce za łucznikami! - wołał Perrin. - Arganda na lewą flankę. Gallene na prawą! Czekać na rozkaz do szarży. - Odwrócił się w kierunku piechoty, która składała się głównie z byłych uchodźców. - Za nic nie dajcie sobie rozerwać szyku, chłopcy. Tarcze w górze, włócznie w ugiętych ramionach. Łucznicy, nałożyć strzały!

Faile czuła, że pot spływa jej po czole. To nie było dobre. Z pewnością Perrin nie mógł…

A on wciąż ani jednego spojrzenia nie poświęcił biegającym w dole Białym Płaszczom. Patrzył w drugą stronę, na koryto rzeki, które biegło jakieś sto jardów od ich podstawy w stromym jarze o zerodowanych ścianach. Patrzył tam w taki sposób, jakby widział coś, czego nie dostrzegał nikt inny. Może zresztą i tak było, może do tego służyły mu te złote oczy.

- Mój panie - powtórzyła po raz kolejny Berelain, podprowadzając swego wierzchowca do boku Steppera. W jej głosie brzmiała desperacja. - Jeżeli już nie da się uniknąć tego ataku, czy mogłabym prosić o łaskę dla dowódcy Białych Płaszczy? Jego osoba może się przydać z powodów czysto politycznych.

- O czym ty mówisz? - zdumiał się Perrin. - Jedyny powód, dla którego dzisiaj się tu znaleźliśmy, to ocalenie skóry Damodreda.

- Jedyny… co? - jąkała się Berelain.

- Mój panie! - krzyknął znienacka Grady, gdzieś z niedaleka. - Czuję, jak ktoś przenosi Moc!

- Zobaczcie, tam! - zawołał Jori Congar, wskazując dłonią. - Co to jest? We mgle…

Faile zmrużyła oczy. W dole, tuż pod stopami armii, w starym korycie rzeki spod ziemi zaczęły wyłaniać się postacie. Wykoślawione istoty ze zwierzęcymi łbami i ciałami, półtora raza wyższe niż Perrin, z nieprzyjemnie wyglądającą bronią. Pomiędzy nimi uwijały się szczupłe, bezokie postacie w czerni.

Tamci szli naprzód, a mgła wirowata wokół nich, ciągnąc się pasmami. Z koryta rzeki wyłaniały się kolejne szeregi. Były ich dziesiątki. Setki. Tysiące.

Cała armia Trolloków i Myrddraali.

- Grady, Neald! - krzyknął Perrin. - Światło!

Jaskrawe białe kule rozjarzyły się w powietrzu i zawisły nieruchomo. Z mgły wyłaniały się kolejne szeregi Trolloków jakby z niej zrodzone, ale światła wyraźnie zbijały je z tropu. Patrzyły w górę, mrużąc oczy, osłaniając je łapami.

- I co teraz? - mruknął Perrin. - Nie sądzili, że nas tu zastaną. Myśleli, że łatwo rozprawią się z Białymi Płaszczami. - Odwrócił się i popatrzył po szeregach zaskoczonych żołnierzy. - Cóż, ludzie, chcieliście iść za mną na Ostatnią Bitwę? Oto macie jej przedsmak! Łucznicy, strzelać salwą! Wyślemy ten Pomiot Cienia do otchłani, która go zrodziła!

Uniósł nowo wykuty młot i bitwa się zaczęła.

Загрузка...