44. Dwuznaczna prośba.

Morgase wyszła z rozbitego na zboczu wzgórza namiotu i spojrzała na Andor. U jej stóp rozpościerał się Biały Most, cudownie znajomy, choć nawet stąd mogła dostrzec, że miasteczko się rozrosło. Farmy podupadały, ostatniej zimy psuły się zapasy, więc ludzie uciekali do miast.

Otaczający ją krajobraz powinien kipieć zielenią, zamiast tego schła w nim tylko pożółkła trawa, malując go bliznami brązu. Nie trzeba będzie długo czekać, aż cała kraina zmieni się w Pustkowie. Korciło ją, żeby wreszcie przystąpić do działania. To był jej lud. Kiedyś był.

Z namiotu wyszła w poszukiwaniu pana Gilla. Po drodze minęła Faile, która znowu naradzała się z kwatermistrzem. Morgase skinęła jej głową, okazując należny szacunek. Faile odpowiedziała skinieniem. Przepaści, która się między nimi pojawiła, jakoś nie dawało się zasypać. Morgase bardzo tego żałowała. Przecież wraz z nimi wszystkimi dzieliła te krótkie chwile w życiu, kiedy nadzieja była tak słaba jak migoczący płomień świecy. To Faile zachęcała ją, aby spróbowała użyć Jedynej Mocy, dobywając ostatnich kropel ze swego żałosnego talentu i w ten sposób z niewoli wysłać prośbę o pomoc.

Obóz był już w całości rozbity. Jakimś zdumiewającym postanowieniem Białe Płaszcze przyłączyły się do nich, ale Perrin jeszcze nie zdecydował, co zrobi. A przynajmniej, jeśli nawet zdecydował, to nie poinformował Morgase o swym postanowieniu.

Podeszła do sznura wozów, minęła wozaków i koniuszych szukających w miarę znośnych pastwisk, potem ludzi kłócących się nad zapasami, wreszcie ponurych żołnierzy kopiących rowy na odpadki. Każdy miał swoje miejsce, oprócz niej. Służba na jej widok wycofywała się, wykonując niepewne ukłony, nie wiedząc, jak ją należy traktować- Nie była królową, nie była też pierwszą lepszą szlachcianką. A na pewno nie była już służącą.

Chociaż chwile spędzone z Galadem przypomniały jej, jak to jest być królową, to równocześnie wdzięczna była za wszystko, czego nauczyła się jako Maighdin. Doświadczenie nie okazało się takie złe, jak się z początku obawiała - bycie pokojówką damy miało swoje dobre strony. Koleżeńskie stosunki z pozostałą służbą, wolność od związanego z władzą ciężaru odpowiedzialności, czas spędzany z Tallanvorem…

Tamto życie nie należało do niej. Czas skończyć z udawaniem. W końcu znalazła Basela Gilla, zastała go przy pakowaniu wozu. Lini przyglądała się z boku, Lamgwin i Breane pomagali. Wcześniej Faile zwolniła Breane i Lamgwina ze służby u siebie, żeby mogli służyć Morgase. Ta zdołała się powstrzymać od wyrazów wdzięczności za to, że łaskawie pozwoliła jej odzyskać własnych służących. Tallanvora nie było. Cóż, nie mogła już dłużej wzdychać do niego niczym jakaś dziewoja. Trzeba było wracać do Caemlyn i pomóc Elayne.

- Wasza Wyso… - powitał ją pan Gill, kłaniając się. Zawahał się. - Chciałem powiedzieć: moja pani. Proszę o wybaczenie.

- Nic nie szkodzi, panie Gill. Ja sama czasami się zapominam.

- Pewna jesteś, że tego chcesz? - zapytała Lini, zaplatając chude ramiona na piersiach.

- Tak - potwierdziła Morgase. - Jest naszym obowiązkiem wrócić do Caemlyn i pomóc Elayne, jak tylko będziemy w stanie.

- Skoro tak twierdzisz - powiedziała Lini. - Moim zdaniem każdy, kto trzyma dwa koguty pod dachem jednej stodoły, zasługuje na chaos, jaki z tego wyniknie.

Morgase uniosła brew.

- Zastrzeżenie odnotowane. Myślę jednak, że na własne oczy się przekonasz, iż będę w stanie pomóc, nie uzurpując sobie autorytetu Elayne.

Lini wzruszyła ramionami.

Miała rację, Morgase powinna zachować jak najdalej idącą ostrożność. Jeżeli zbyt długo pozostanie w stolicy, jej cień padnie na Elayne. Jeżeli jednak było coś, czego Morgase nauczyła się w trakcie tych miesięcy, podczas których żyła jako Maighdin, to był to fakt, iż ludzie muszą robić coś produktywnego, nawet jeśli jest to rzecz tak prosta jak umiejętność podawania herbaty. Morgase dysponowała umiejętnościami, które Elayne mogą się przydać w niebezpiecznych czasach, jakie nadchodziły wielkimi krokami. Wszakże, gdy okaże się, że przyćmiewa swoją córkę, natychmiast wyniesie się z Caemlyn do swoich posiadłości na zachodzie.

Pozostali uwijali się sprawnie z bagażami, aż Morgase musiała zapleść ręce na piersiach, żeby nie rzucić się z pomocą. W umiejętności zadbania o siebie był jakiś rodzaj człowieczego spełnienia. Czekając bezczynnie, zobaczyła, jak ktoś jedzie ścieżką wiodącą z Białego Mostu.

Tallanvor. Co on robił w mieście? Zobaczył ją, zbliżył się, skłonił. Rysy jego chudej, grubo ciosanej twarzy ułożyły się w idealny wyraz respektu.

- Moja pani?

- Byłeś w mieście? Otrzymałeś pozwolenie od lorda Aybary? - Perrin nie chciał, żeby miasto zalali żołnierze i uchodźcy, co mogło stać się przyczyną kłopotów.

- Moja pani, mam tam rodzinę - tłumaczył Tallanvor, schodząc z siodła. Mówił głosem sztywnym i oficjalnym. - Uznałem, że mądrze będzie sprawdzić informacje zdobyte przez zwiadowców lorda Aybary.

- Doprawdy, gwardzisto-poruczniku Tallanvorze? - zapytała Morgase. Jeżeli on zdecydował się na tak oficjalne traktowanie, mogła mu odpłacić pięknym za nadobne.

Przechodząca obok z naręczem pościeli Lini, słysząc ten ton, parsknęła cicho.

- Tak, moja pani - odparł Tallanvor. - Moja pani… czy mógłbym coś zaproponować?

- Mów.

- Z raportów wynika, że twoja córka wciąż ma cię za zmarłą. Pewien jestem, że gdybyśmy poprosili lorda Aybarę, aby jeden z jego Asha’manów otworzył nam bramę do Caemlyn, uzyskalibyśmy jego zgodę.

- Ciekawa propozycja - ostrożnie stwierdziła Morgase, ignorując uśmieszek na twarzy Lini, która akurat wracała od wozu.

- Moja pani - ciągnął dalej, nieco cichszym głosem - moglibyśmy porozmawiać na osobności?

Morgase skinęła głową i odeszła na skraj obozu. Tallanvor poszedł za nią. Po przejściu kilku kroków odwróciła się i zapytała:

- Cóż?

- Moja pani - podjął cicho. - W chwili obecnej, kiedy to właściwie cały obóz Aybary wie, że żyjesz, z pewnością wkrótce dowie się o tym również andorański dwór. Jeżeli nie pojawisz się w mieście i oficjalnie nie wyrzekniesz się tronu, plotki na temat twojej osoby mogą podminować władzę Elayne.

Morgase nie odpowiedziała.

- A skoro stoimy w obliczu Ostatniej Bitwy - kontynuował swój wywód Tallanvor - nie możemy sobie pozwolić na…

- Och, cicho - ucięła krótko. - Już poleciłam Lini i pozostałym, żeby się pakowali. Nie zauważyłeś, co robią?

Tallanvor zarumienił się, ponieważ dopiero teraz dostrzegł pana Gilla, który targał wielki kufer, żeby go po chwili umieścić na wozie.

- Przepraszam za moją bezpośredniość. Pozwolę sobie więc odejść, moja pani. - Skinął jej głową i odwrócił się, żeby zrobić, jak zapowiadał.

- Czy musimy traktować się w tak oficjalny sposób, Tallanvorze?

- Złudzenie prysło, moja pani. - Odszedł.

Margase przyglądała się mu i czuła, jak pęka jej serce. Przeklęty niech będzie jej upór! Przeklęty niech będzie Galad! Spotkanie z nim przypomniało jej o dumie, o królewskich obowiązkach.

Małżeństwo nie było dla niej. Nauczyła się tego w trakcie trwania związku z Taringailem. Mimo niekwestionowanej stabilności, którą dawało, kazało sobie zawsze płacić polityczną monetą. Dlatego też, aby uniknąć stałego zagrożenia utraty tronu, Bryne czy Thom byli wyłącznie oficjalnymi faworytami, a przygoda z Gaebrilem tylko dodatkowo utwierdziła ją w tym przekonaniu.

Każdy mężczyzna, którego by poślubiła, stałby się potencjalnym zagrożeniem dla Elayne i całego Andoru. Jej dzieci, gdyby jeszcze jakieś miała, byłyby rywalami Elayne. Morgase nie mogła sobie pozwolić na miłość.

Tallanvor zatrzymał się w odległości kilku kroków. Poczuła, jak jej oddech powoli się uspokaja. Po chwili odwrócił się i z powrotem do niej podszedł. Wyciągnął miecz, pochylił się i położył ostrze u jej stóp, w zielsku i zeschłych łodygach.

- Zachowałem się niewłaściwie, grożąc, że cię opuszczę - powiedział cicho. - Czułem się skrzywdzony, a ból ogłupia mężczyznę. Wiesz, że zawsze będę przy tobie, Morgase. Obiecałem ci to już dawno temu i obietnicy dotrzymam. Ostatnimi czasy czuję się jak bitema w świecie pełnym orłów. Ale mam mój miecz i mam me serce, i są twoje. Na zawsze.

Wstał, żeby znów odejść.

- Tallanvor - powiedziała omalże szeptem. - Nigdy mnie nie zapytałeś… sam wiesz. Czy zgodziłabym się, żeby być twoją.

- Nie mogę cię stawiać w takim położeniu. Nie byłoby w porządku zmuszać cię do zrobienia tego, o czym oboje wiemy, że jest konieczne, zwłaszcza gdy świat już wie, kim jesteś.

- Co jest konieczne?

- Konieczne jest, żebyś mnie odrzuciła - wypluł z siebie, znowu zaczynając się złościć. - Dla dobra Andoru.

- Naprawdę jest to konieczne? - zapytała. - Powtarzam sobie to wciąż, Tallanvorze, niemniej pewności dalej nie mam.

- Po co ci ja jestem? - odpowiedział pytaniem. - Minimum tego, co możesz zrobić, to poślubić kogoś z opozycyjnego stronnictwa i w ten sposób umocnić pozycję Elayne.

- A więc popychasz mnie w objęcia małżeństwa bez miłości? - zasmuciła się. - Po raz kolejny. Ile razy jeszcze będę musiała poświęcić swe serce dla Andoru?

- Podejrzewam, że tyle razy, ile to będzie konieczne. - W jego głosie pobrzmiewała ostateczna gorycz. Zacisnął pięści. Nie był zły na nią, lecz na sytuację. A zawsze targały nim silne namiętności, wystarczyło tylko je uwolnić.

Wahała się przez chwilę, potem pokręciła głową.

- Nie - powiedziała. - Nie tym razem. Tallanvor, spójrz na to niebo nad naszymi głowami. Widziałeś stwory chodzące po świecie, czułeś, jak uderzały w nas klątwy Czarnego. To nie jest czas, w którym należy rezygnować z nadziei. Z miłości.

- Ale co z obowiązkiem?

- Cholerny obowiązek może poczekać. Już dosyć dla niego poświęciłam. Już dosyć poświęciłam dla wszystkich, Tallanvor. Dla wszystkich, prócz mężczyzny, którego kocham. - Przeszła nad jego mieczem wciąż leżącym wśród rzepów i już nie było siły, żeby się zatrzymać. W jednej chwili całowała go.

- Przestańcie już - rozległ się za jej plecami srogi głos. - Mamy się zaraz spotkać z lordem Aybarą.

Morgase cofnęła się o pół kroku. To była Lini.

- Co? - próbowała doprowadzić się do porządku.

- Teraz już musicie wziąć ślub - oznajmiła Lini. - Choćbym miała was ciągnąć za uszy.

- Sama zdecyduję - zaprotestowała Morgase. - Perrin próbował mnie zmusić…

- Ja to nie on - weszła jej w słowo Lini. - Najlepiej, zanim jeszcze spotkasz się z Elayne. Kiedy już będziesz w Caemlyn, z pewnością pojawią się jakieś problemy. - Spojrzała na Gilla, któremu w końcu udało się umieścić kufer na wozie. - A ty rozpakuj rzeczy lady!

- Ależ, Lini - protestowała dalej Morgase. - Przecież jedziemy do Caemlyn.

- Możecie pojechać jutro, dziecko. Dziś będziecie świętować. - Zmierzyła ich wzrokiem. - A póki nie weźmiecie ślubu, sądzę, że nie można was zostawić samych.

Morgase zarumieniła się.

- Lini - syknęła. - Nie mam już osiemnastu lat!

- Nie, bo kiedy miałaś osiemnaście lat, wzięłaś ślub z dochowaniem wszelkich reguł przyzwoitości. Mam cię wytargać za uszy?

- Ja… - zaczęła Morgase.

- Idziemy, Lini - powiedział Tallanvor.

Morgase obrzuciła go groźnym spojrzeniem.

Zmarszczył brwi.

- Co?

- Nie poprosiłeś mnie o rękę.

Uśmiechnął się, przytulił ją.

- Morgase Trakand, zostaniesz moją żoną?

- Tak - odparła. - Teraz możemy iść poszukać Perrina.

Perrin szarpnął gałąź dębu. Ułamała się, buchnęło drobnym próchnem. A kiedy tak stał i trzymał konar, drobny drewniany pył sypał się na zbrązowiałą trawę.

- To się stało zeszłej nocy, mój panie - opowiadał Kevlyn Torr, trzymając w dłoniach rękawice. - Cały ten zagajnik potężnych drzew zesechł się i obumarł w ciągu jednej nocy. Prawie sto drzew, jeśli się nie mylę.

Perrin upuścił gałąź, potem otrzepał ręce z próchna.

- Gorsze rzeczy już widzieliśmy.

- Ale…

- Nie zamartwiajcie się tym - poradził Perrin. - Przyślij jakichś ludzi, żeby zebrali to drewno na opał, wygląda, jakby się miało znakomicie palić.

Kevlyn pokiwał głową, po czym pospiesznie odszedł wypełnić polecenie. Pozostali drwale chodzili i ostukiwali drzewa, wyglądając na mocno zaniepokojonych. Więdnące w ciągu jednej nocy dęby, jesiony i hikory już stanowiły zły znak. Ale zwiędnięte i uschnięte, jakby stały tak od lat? To był naprawdę ponury widok. Najlepiej jednak przejść nad tym do porządku, żeby dodatkowo nie martwić ludzi.

Perrin ruszył z powrotem do obozu. Już z dala słyszał brzęczenie młotów na kowadłach. Jego kwatermistrze przywieźli surowce z Białego Mostu, każdy kawałek żelaza czy stali, jaki udało im się dostać w mieście. Żywność była w mieście w cenie, więc Perrinowi udało się zdobyć pięć kuźni wraz z ludźmi, którzy je przeniosą, zainstalują, a do tego młoty, narzędzia i węgiel.

Dzięki temu zapewne uratował część mieszkańców przed głodem. Przynajmniej na jakiś czas.

Kowale kuli nieprzerwanie. Pozostawało mieć nadzieję, że nie nadużywa sił Nealda i pozostałych zdolnych do przenoszenia. Broń wykuta Mocą mogła mu zapewnić przewagę nad wrogiem. Neald wprawdzie nie był w stanie dokładnie odtworzyć wszystkiego, na co zdobył się tamtej nocy, gdy razem z Perrinem kuli Mah’alleinira, ale trudno było mu się dziwić. Taka noc zdarza się raz w życiu. Mimochodem oparł dłoń na broni, czując bijące od niej delikatne ciepło. Pomyślał o Skoczku…

Niemniej Neald wymyślił, jak kuć klingi, żeby nie tępiły się i nie szczerbiły. Im dłużej praktykował, tym ostrzejsze wychodziły. Aielowie już zaczynali się domagać tego rodzaju grotów dla swych włóczni, a Perrin rozkazał Nealdowi, żeby nimi zajął się w pierwszej kolejności. Przynajmniej tyle był im winien.

Na terenie przeznaczonym pod Podróżowanie, znajdującym się na skraju wielkiego już obozu, wokół którego ludzie pracowicie kopali umocnienia, stał Grady połączony w krąg z Annourą i Masuri - podtrzymywali otwartą bramę. Przez bramę wędrował sznur sylwetek - to byli ostatni uchodźcy, którzy nie brali dotąd udziału w walkach, a teraz wracali do Caemlyn. Razem z nimi posłał gońca do Elayne. Należało się jak najszybciej spotkać, choćby dlatego, że nie wiedział, jak zareaguje na przynoszone przezeń wieści. Cóż, czas pokaże.

W drugą stronę przez bramę wracali jego kwatermistrze, na nielicznych wozach z jedzeniem kupionym w Caemlyn, gdzie wciąż jeszcze handlowano artykułami spożywczymi na wolnym rynku. W oddali zobaczył Faile, idącą ku niemu przez obóz. Uniósł dłoń, żeby zwrócić jej uwagę.

- U Bavina wszystko w porządku? - zapytał. Wiedział, że udała się do namiotu głównego kwatermistrza.

- Jak najlepiej.

Perrin podrapał się po podbródku.

- Od jakiegoś czasu chciałem ci coś powiedzieć… moim zdaniem to nie jest nadzwyczaj uczciwy człowiek.

- Uważnie przyglądam się jego wszelkim poczynaniom - odpowiedziała, a on poczuł bijącą od niej woń rozbawienia.

- Berelain spędza coraz więcej czasu z Białymi Płaszczami - ciągnął dalej. - Wygląda, jakby Damodred wpadł jej w oko. Mnie już całkowicie dała spokój.

- Doprawdy?

- Tak. Poza tym wydała to oświadczenie, w którym potępia wszelkie plotki na mój i jej temat. Światłości, ludzie naprawdę chyba wierzą w jej słowa. Obawiałem się, że potraktują to jako desperackie kłamstwo!

Teraz Faile pachniała zadowoleniem.

Położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie mam pojęcia, jak do tego doprowadziłaś, ale dziękuję ci.

- Wiesz, jaka jest różnica między jastrzębiem a sokołem, Perrin?

- Głównie w wielkości - odparł. - W kształcie skrzydeł. Pokroju sylwetki: sokół budową ciała bardziej przypomina strzałę.

- Sokół - tłumaczyła Faile - jest lepszym lotnikiem. Zabija głównie za pomocą dzioba, poza tym potrafi bardzo szybko latać. Jastrząb jest wolniejszy i silniejszy, najlepiej radzi sobie ze zdobyczą, która porusza się po ziemi. Zabija szponami, pierwej zaatakowawszy z góry.

- No, dobrze - powiedział Perrin. - Ale czy stąd nie wynika, że jastrząb lepiej poradzi sobie ze złowieniem zająca?

- To właśnie stąd wynika. - Uśmiechnęła się. - Jastrząb lepiej poluje na zające. Ale, rozumiesz, sokół lepiej sobie poradzi z polowaniem na jastrzębia. Wysłałeś gońca do Elayne?

Kobiety. Nigdy ich nie zrozumie. Choć akurat teraz zdało mu się to jakoś pocieszające.

- Tak. Mam nadzieję, że zareaguje szybko i wkrótce się z nami spotka.

- W obozie już krążą pomysły, kogo niby miałbyś ze sobą zabrać.

- Ludzie już nie mają o czym gadać? - zdziwił się Perrin. - Ty pojedziesz ze mną. Najlepiej będziesz wiedziała, jak rozmawiać z Elayne, choć obecność Alliandre też nie zaszkodzi.

- A Berelain?

- Może zostać w obozie - oznajmił Perrin. - Doglądać spraw. Ostatnim razem musiała jechać.

Woń zadowolenia bijąca od Faile pogłębiła się.

- Powinniśmy… - Urwała, zmarszczyła brwi. - Cóż, wygląda na to, że ostatni liść właśnie opadł.

- Co? - zdziwił się Perrin i odwrócił. Faile spoglądała w stronę jadącej ku nim grupki. Na czele stara Lini, a za nią Morgase i Tallanvor, spoglądający na siebie niczym para młodych tuż po ich pierwszym Bel Tine. - Myślałem, że ona za nim nie przepada - dodał. - A jeśli nawet, to i tak za niego nie wyjdzie.

- Zdanie można zmienić - zauważyła Faile. - Znacznie łatwiej, niż odmienić serce. - W jej zapachu pojawiły się odległe nuty gniewu, choć wyraźnie starała się nad nim panować. Nie przebaczyła całkowicie Morgase, niemniej już nie traktowała jej z otwartą wrogością.

- Perrinie Aybara - zaczęła Morgase. - W całym tym obozie jesteś kimś, czyja pozycja najbardziej zbliża go do lorda, nie licząc oczywiście mego pasierba. Ale naprawdę nie byłoby zręcznie, gdyby syn miał udzielać ślubu matce, podejrzewam więc, że ty będziesz nam musiał wystarczyć. Ten mężczyzna poprosił o moją rękę. Czy poprowadzisz dla nas ceremonię?

- W dziwnie dwuznaczny sposób zwracasz się do mnie o pomoc, Morgase - powiedział Perrin.

Oczy tamtej zwęziły się lekko. A Faile spojrzała na niego i poczuł, że pachnie gniewem. Perrin westchnął. Jakkolwiek bardzo by walczyły ze sobą, zawsze miały w pogotowiu cierpkie słowa i karcące spojrzenia dla mężczyzny, który powiedział coś nie tak, nawet jeśli była to prawda.

Niemniej Morgase zaraz się uspokoiła.

- Przepraszam. Nie chciałam urazić godności twojej pozycji.

- W porządku - uspokoił ją. - Rozumiem, że masz swoje powody, aby ją kwestionować.

- Nie - oznajmiła Morgase, prostując się. Światłości, kiedy tylko chciała, potrafiła wyglądać naprawdę po królewsku. Jak mogli tego wcześniej nie zauważyć. - Jesteś lordem, Perrinie Aybara. Dowiodłeś tego swoimi czynami. Dwie Rzeki mogą czuć się szczęśliwe, mając kogoś takiego. To samo pewnie należałoby powiedzieć o całym Andorze. Póki, rzecz jasna, dochowasz mu wierności.

- Takie mam najszczersze zamiary - obiecał Perrin.

- Cóż, jeżeli wyświadczysz mi tę grzeczność, o którą proszę - ciągnęła dalej, zerkając na Tallanvora - wówczas ja ze swej strony wstawię się w twoim imieniu u Elayne. Jest oczywiste, że należy rzecz całą omówić, a następnie urządzić ceremonię nadania tytułu… właściwego tytułu.

- Chętnie skorzystamy z twej propozycji wstawienia się w naszym imieniu - szybko powiedziała Faile, chcąc uprzedzić ewentualne słowa Perrina. - Ale już sami zdecydujemy wraz z Jej Królewską Mością, czy nadania tytularne są… w tym momencie konieczne.

Perrin spojrzał na nią zdumiony. Przecież nie mogła chyba wciąż piastować tych marzeń o secesji Dwu Rzek i uczynieniu z nich odrębnego królestwa, nieprawdaż? Nigdy wprawdzie nie mówili o tym całkiem otwarcie, niemniej to ona zachęcała go, aby wzniósł sztandar Manetheren. Cóż, trzeba będzie o tym porozmawiać.

Dostrzegł niedaleko Galada Damodreda, który zmierzał w ich stronę. Towarzyszyła mu Berelain - jak to ostatnio prawie zawsze się działo. Najwyraźniej Morgase zawiadomiła go przez posłańca. Galad wkładał coś do kieszeni. Niewielki list, wydawało się, opatrzony czerwoną pieczęcią. Od kogo mógł go dostać? Wyglądał na zmartwionego, ale twarz mu się rozjaśniła, gdy podszedł bliżej. Nie wydawał się żadną miarą zaskoczony wieściami o małżeństwie. Skinął głową Perrinowi, następnie uściskał matkę, wreszcie z surowym spojrzeniem, lecz poza tym dość kordialnie pozdrowił Tallanvora.

- Na jakiej zależałoby ci ceremonii? - zapytał Perrin, zwracając się do Morgase. - Ja znam tylko tę, którą się odprawia w Dwu Rzekach.

- Myślę, że proste przysięgi wzajemne będą całkowicie wystarczające - odparła Morgase. - Jestem już na tyle stara, żeby nie przejmować się ceremoniami.

- Wydaje mi się to jak najbardziej właściwe - zgodził się Perrin.

Galad odstąpił na bok, a Morgase i Tallanvor wzięli się za ręce.

- Martynie Tallanvorze - powiedziała była królowa Andoru. - Otrzymałam od ciebie więcej, niż sobie zasłużyłam, i długo trwało, zanim zrozumiałam, co dostaję. Powiedziałeś kiedyś, że miłość prostego żołnierza nic nie znaczy wobec majestatu królowej, ale ja mówię ci teraz, że miarą człowieka nie jest jego tytuł, lecz dusza. Przyszło mi być świadkiem twojej odwagi, poświęcenia, lojalności i miłości. Dostrzegłam w tobie serce godne księcia, serce człowieka, który pozostanie wierny, choć wokół niego setki upadną. Przysięgam, że cię kocham. I, na Światłość, przysięgam, że cię nie opuszczę. Przysięgam też miłować cię na zawsze i zawsze widzieć w tobie męża.

Berelain wyjęła chusteczkę i otarła nią kąciki oczu. Cóż, kobiety zawsze płakały podczas takich okazji jak śluby. Choć Perrin sam… cóż, sam czuł, jak mu oczy wilgotnieją. Może to od jaskrawego światła.

- Morgase Trakand - powiedział Tallanvor. - Zakochałem się w tobie, gdy byłaś jeszcze królową, i zobaczyłem, jak traktujesz tych, którzy cię otaczali. Zobaczyłem wówczas w tobie kobietę, dla której obowiązki były nie tylko skutkiem poczucia odpowiedzialności, lecz prawdziwą namiętnością. Nawet w czasach, gdy nie byłaś w stanie odróżnić mnie od innych gwardzistów, traktowałaś mnie zawsze z życzliwością i szacunkiem. Wszystkich swoich poddanych traktowałaś w ten sposób. Kocham cię za twe dobro, za twój rozum, za siłę myśli i woli. Nie potrafił cię złamać jeden z Przeklętych, uciekłaś mu, mimo iż sądził, że ma cię całkiem w swojej mocy. Najokrutniejszy tyran nie potrafił cię zniewolić, choć miał nad tobą władzę absolutną. Shaido nie potrafili cię złamać. Po takich przejściach ktoś inny na twoim miejscu odpłaciłby światu goryczą. Ale ty… ty z każdą chwilą stawałaś się większym człowiekiem, kimś, kogo należy podziwiać, miłować i szanować. Przysięgam, że cię kocham. I, na Światłość, przysięgam, że cię nigdy, ale to przenigdy nie opuszczę. Przysięgam miłować cię na zawsze i zawsze widzieć w tobie żonę. Przysięgam ci to wszystko, Morgase, choć część mnie nie potrafi uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

A potem stali tak przez dłuższą chwilę, patrząc sobie w oczy, jakby Perrina w ogóle przy nich nie było.

Odkaszlnął.

- Cóż, więc niech tak będzie. Jesteście mężem i żoną. - Czy powinien udzielić im jakichś rad? Jak mógłby z czymś takim zwracać się do Morgase Trakand, królowej posiadającej dzieci w jego wieku? Więc tylko wzruszył ramionami. - Dokonało się, ceremonia skończona.

Zza pleców czuł docierającą woń Faile, w której było rozbawienie i lekkie rozczarowanie. Lini jego występ skwitowała otwartym parsknięciem, niemniej zaraz odprowadziła Morgase i Tallanvora. Galad skinął mu głową, a Berelain ukłoniła się. Potem wszyscy się rozeszli i tylko Berelain odchodząc, wspomniała coś o „niespodziewanym wydarzeniu”.

Faile uśmiechnęła się do niego.

- Musisz się trochę bardziej wprawić.

- Chcieli prostej ceremonii.

- Wszyscy tak mówią - odparła. - Ale nawet gdy odprawiasz krótką ceremonię, dalej powinieneś zachować uroczystą atmosferę. Porozmawiamy o tym. Następnym razem pójdzie ci lepiej.

Następnym razem? Jeszcze kręcił głową, gdy Faile dawno już się odwróciła i poszła do obozu.

- Dokąd idziesz? - zawołał wreszcie za nią.

- Do Bavina. Muszę zamówić u niego kilka baryłek ale.

- Po co?

- Na wesele - odpowiedziała, oglądając się przez ramię. - Jeżeli istnieje potrzeba lub wola, można sobie odpuścić ceremonię. Ale wesela odpuścić nie można. - Zerknęła na niebo. - Zwłaszcza w takich czasach jak te.

Perrin przyglądał się, jak odchodzi i znika w ogromnym obozie. Żołnierze, farmerzy, rzemieślnicy. Aielowie, Białe Płaszcze, uchodźcy. Jego armia liczyła prawie siedemdziesiąt tysięcy ludzi, mimo że tylu zostawił już na polach bitew. Jak to się mogło stać? Przed opuszczeniem Dwu Rzek nigdy w życiu nie widział ludzkiego zgromadzenia większego niż tysiąc osób.

Najbardziej liczebną grupę stanowili byli najemnicy i uchodźcy, którzy szkolili się pod kierunkiem Tama i Dannila. Nazywali się Wilczą Gwardią, cokolwiek by to miało znaczyć.

Wreszcie Perrin ocknął się z zamyślenia i także ruszył do obozu, chcąc skontrolować zapasy. Ale wtedy poczuł się, jakby jakiś maleńki przedmiot uderzył go w tył głowy.

Zamarł, odwrócił się, wbił spojrzenie w las za plecami. Po prawej stronie stały martwe drzewa o zbrązowiałych liściach, po lewej drzewa rosły rzadko. Niczego ani nikogo nie był w stanie dostrzec.

„Może za dużo ostatnio od siebie wymagam? Przepracowuję się?” - myślał, drapiąc się po głowie i podejmując marsz. „Wyobrażam sobie rzeczy, których…”.

I znowu lekkie uderzenie w tył głowy. Tym razem zareagował natychmiast i odwracając się, zobaczył, jak coś upada w trawę. Marszcząc czoło, ukląkł i podniósł to coś. Żołądź. I w tej samej chwili oberwał następnym, tym razem prosto w czoło. Pocisk nadleciał z lasu.

Perrin warknął i ruszył ku drzewom. Może jakieś dzieciaki z obozu? Przed sobą miał wielki dąb o pniu na tyle masywnym i szerokim, że ktoś mógł się za nim kryć. Kiedy jednak znalazł się tuż przed dębem, zawahał się. Może to jakaś pułapka? Położył dłoń na młocie i powoli, bardzo powoli ruszył naprzód. Do drzewa szedł z wiatrem, więc nie mógł złowić żadnego zapachu…

Znienacka zza pnia wychyliła się ręka trzymająca brązowy worek.

- Złapałem borsuka - oznajmił znajomy głos. - Może go wypuścimy na wioskowej łące?

Perrin stanął jak wryty, a potem roześmiał i śmiał do rozpuku. Okrążył pień drzewa i zobaczył postać w czerwonym kaftanie z wysokim kołnierzem - obrzeżonym złotą nicią - oraz znakomitych brązowych spodniach, która siedziała na jednym z wystających korzeni dębu, a worek szamotał się u jej stóp. Mat niefrasobliwie żuł długi pasek suszonego mięsa. Jego ubioru dopełniał czarny kapelusz z szerokim rondem. Obok stała oparta o drzewo glewia z szerokim ostrzem. Skąd on wziął takie świetne ubranie? Czyż nie uskarżał się kiedyś na Randa, że się stroi? A tu co?

- Mat? - zapytał wreszcie z trudem Perrin, gdy odzyskał dech w piersiach. - Co ty tu robisz?

- Łapię borsuki - odparł Mat, potrząsając workiem. - Ciężka sprawa, sam wiesz najlepiej, zwłaszcza gdy trzeba któregoś na gwałt.

W worku coś zaszeleściło, a Perrin usłyszał cichy warkot dobiegający ze środka. Potrafił wyczuć, że w worku faktycznie jest coś żywego.

- Naprawdę złapałeś borsuka?

- Powiedzmy, że to nostalgia.

Perrin nie wiedział, czy obsztorcować Mata, czy śmiać się z niego - tę specyficzną mieszaninę uczuć znali wszyscy, którzy z nim przestawali bliżej. Na szczęście tym razem, pewnie dlatego, że znajdowali się obok siebie, żadne kolory nie zawirowały mu przed oczami. Światłości, to dopiero byłoby dziwnie. Natomiast czuł coś innego… głębokie wrażenie słuszności tej sytuacji.

Chudy młodzieniec o patykowatych kończynach uśmiechnął się, odłożył worek, wstał i wyciągnął rękę. Perrin ujął ją, a potem wziął Mata w serdeczny uścisk.

- Światłości, Mat - powiedział. - Wydaje się, jakby to wieki minęły!

- Całe życie - zgodził się Mat. - Może dwa, straciłem rachubę. Tak czy siak, w Caemlyn już huczy od wieści o twoim przybyciu. Pomyślałem sobie, że jedynym sposobem, żeby się z tobą spokojnie przywitać, będzie prześlizgnięcie się przez tę twoją bramę i znalezienie cię przed wszystkimi innymi. - Mat wziął do ręki swoją dziwną włócznię i oparł ją drzewcem na ramieniu; ostrze znalazło się za plecami.

- Co to porabiałeś? Gdzie byłeś? Czy Thom jest z tobą? Co z Nynaeve?

- Tyle pytań - zauważył Mat. - Twój obóz jest bezpieczny?

- Nie mniej i nie bardziej niż tego rodzaju miejsce.

- Czyli nie jest dostatecznie bezpieczny - Mat znienacka spoważniał. - Słuchaj. Perrin, ścigają nas dość groźni ludzie. Przybyłem tu w ten sposób, bo chciałem cię uprzedzić, abyś bardzo uważał. Asasyni niedługo cię znajdą i lepiej, żebyś był przygotowany na ich przyjęcie. Musimy pogadać. Ale nie chcę tego robić tutaj.

- Więc gdzie?

- Spotkajmy się w gospodzie zwanej „Szczęśliwy Tłum”, w Caemlyn. Aha, i jeśli ci to nie przeszkadza, chciałbym pożyczyć jednego z tych twoich gości w czarnych kaftanach, na kilka dni. Potrzebuję, żeby mi ktoś zrobił bramę.

- Do czego?

- Wyjaśnię. Ale później. - Mat uchylił ronda kapelusza, a potem bez dalszych słów ruszył truchtem w stronę otwartej bramy do Caemlyn. - Mówię poważnie - powiedział i odwrócił się do Perrina, przez co przez chwilę biegł tyłem. - Uważaj na siebie, Perrin.

A potem minął kilku uchodźców i zniknął w bramie.

Jakim sposobem przedostał się obok Grady’ego? Światłości! Perrin pokręcił głową, a potem nachylił się, żeby rozwiązać worek i wypuścić biednego borsuka, ofiarę Mata.

Загрузка...