46. Prace ze skórą.

Androl ostrożnie wyjął owalny kawałek skóry z kotła z parującą wodą; pociemniały był i pomarszczony. Poruszał się szybko, zręcznie. Pokrytymi odciskami palcami chwycił skórę. Teraz była sprężysta i giętka.

Szybko zasiadł przy swym warsztacie. Przez okno po prawej ręce wpadały promienie słońca, malując prostokąt na blacie. Owinął skórą gruby drewniany okrąglak - szeroki może na dwa cale - a potem zaczął wykłuwać w niej dziury przy krawędziach.

Następnie zaczął zszywać skórę z kolejnym jej fragmentem, przygotowanym wcześniej. Dobry szew na obrębie zabezpieczy ją przed strzępieniem się. Wielu kaletników niezbyt dbało o szwy. Ale Androl do nich nie należał. Ludzie w pierwszym rzędzie zwracali uwagę właśnie na szwy, rzucały się w oczy niczym obraz na ścianie.

Praca trwała przez czas jakiś, więc skóra straciła nieco ze swej sprężystości, ale wciąż była dość giętka. Szwy kładł schludne i równe. Ostatni zacisnął mocno, a potem wykorzystał dratwę, żeby umocować skórę na drewnianym okrąglaku. Kiedy skóra wyschnie, będzie mógł ją obciąć.

Skończywszy szycie, mógł pomyśleć o jakichś ozdobach. Na przykład imiona, wytłoczone przy użyciu małego młotka i szpilorków w skórzanych oprawach. W następnej kolejności zaplanował symbole Miecza i Smoka, osobiście wykonał stemple, wzorując się na godłach noszonych przez Asha’manów przy kołnierzach.

Na samym dole, używając swoich najmniejszych szpilorków do liter, wytłoczył słowa: „Strzec. Chronić. Trwać”. Kiedy skóra wciąż jeszcze schła, wyciągnął farby i pieczołowicie pokolorował litery, żeby się odznaczały na tle.

Był jakiś nadzwyczajny spokój w tego typu pracy. Zbyt wielka część jego życia polegała ostatnio na sianiu zniszczenia. Wiedział, że tak musi być. W pierwszym rzędzie do Czarnej Wieży przywiodło go zrozumienie tego, co musi nadejść. Dalej jednak przyjemnie było coś stworzyć.

Odłożył swoją aktualną robotę, pozwalając wyschnąć i wziął się za jakieś popręgi. Odmierzył ich długość za pomocą znaków odznaczonych na skraju blatu, potem sięgnął po nożyce do sakwy na narzędzia wiszącej przy warsztacie - też sam je wykonał. Zdenerwował się, kiedy ręka trafiła w pustkę.

„Żeby sczezł ten dzień, kiedy się wydało, że trzymam tu dobre nożyce” - pomyślał. Mimo surowych rzekomo zasad rządzących życiem Czarnej Wieży, jakie wprowadził Taim, dużo tu panowało chaosu. Poważne wykroczenia były surowo karane, ale drobne rzeczy - jak wejście do cudzego warsztatu i „pożyczenie” sobie nożyc - całkowicie ignorowano. Zwłaszcza gdy „pożyczający” był jednym z faworytów M’Haela.

Androl westchnął. Nóż, który zwykle nosił przy pasie, czekał teraz na naostrzenie u Cuellara.

„Cóż - pomyślał - Taim przecież nakłania nas do poszukiwania okazji do przenoszenia…”. - Androl opróżnił swoje wnętrze z emocji, po czym pochwycił Źródło. Udało się bez większych kłopotów, jak już od wielu miesięcy - z początku był w stanie przenosić tylko wtedy, gdy ściskał w dłoni pasek skóry. M’Hael biciem go tego oduczył. Nie były to przyjemne wspomnienia.

Wypełnił go saidin, słodki, potężny, przepiękny. Przez dłuższą chwilę siedział tylko i napawał się przeżyciem. Skaza zniknęła. Cóż za cud! Zamknął oczy, głęboko wciągnął powietrze w płuca.

Jak to mogłoby być, zaczerpnąć tyle Jedynej Mocy, ile potrafili inni? Czasami aż go skręcało z pragnienia. Wiedział, że pod tym względem jego możliwości nie są duże - w istocie był pewnie jednym z najsłabszych wśród Oddanych Czarnej Wieży. Prawdopodobnie nie należała mu się nawet promocja na Żołnierza. Wbrew jawnie wyrażonym obiekcjom Taima, Logain interweniował w tej sprawie u samego Lorda Smoka.

Otworzył oczy, uniósł popręg i otworzył maleńką bramę, szeroką tylko na cal. Zmaterializowała się przed nim, przecinając popręg na pół. Uśmiechnął się. Zamknął bramę, a potem powtórzył cały proces.

Niektórzy twierdzili, że Logain na siłę doprowadził do promocji Androla tylko po to, by w ten sposób nadwyrężyć autorytet Taima. Ale Logain upierał się, że Androl całkowicie sobie na tytuł Oddanego zasłużył, a to dzięki zupełnie niewiarygodnemu Talentowi Podróżowania, to znaczy w tym wypadku tworzenia bram. Logain był twardym mężczyzną, choć mocno poszczerbionym przez życie niczym stara, spękana pochwa miecza, której nikomu nie chciało się odpowiednio lakierować. Ale w pochwie tej wciąż tkwiło zabójcze ostrze. Logain był uczciwy. Pod warstwą grubych blizn miał złote serce.

Androl uporał się w końcu z popręgami. Podszedł do warsztatu, na którym spoczywała jego poprzednia robota, i odciął dratwę mocującą okrągły fragment skóry. Zachowała nadany przez prawidło kształt, następnie uniósł ją do światła, sprawdzając regularność szwu. Skóra była sztywna, lecz nie krucha. Założył ją na swoje przedramię. Tak, kształt był dobrany właściwie.

Pokiwał głową z zadowoleniem. Jednym z ważnych trików w sztuce życia było zwracanie uwagi na szczegóły. Skupić się, zadbać o najdrobniejsze detale. Jeżeli każdy szew na ochraniaczu będzie położony właściwie, wówczas ani się nie będzie siepał, ani nie pęknie. A to mogło się równać różnicy między łucznikiem, który wytrwa w nawale ostrzału, a tym, który będzie musiał odłożyć łuk.

Jeden łucznik bitwy nie rozstrzygnie. Ale drobne rzeczy miały tendencję do kojarzenia się ze sobą, póki nie układały w rzeczy wielkie. Skończył szyć ochraniacz, na trwałe mocując na jego spodzie skórzane paski, które się będzie wiązać na ręku.

Zdjął z oparcia krzesła czarny kaftan. Kiedy go wdziewał i zapinał guziki, wpięta w wysoki kołnierz srebrna odznaka w kształcie miecza zalśniła w promieniach słońca wpadających przez okno.

Zerknął na swoje odbicie w szybie, żeby się upewnić, iż kaftan leży równo. Nawet najmarniejsze drobiazgi były ważne. Sekundy były przecież tak drobne, ale jeżeli uzbierać ich wystarczająco, składały się na życie człowieka.

Założył ochraniacz na przedramię, a potem otworzył drzwi warsztatu i wyszedł na skraj wioski otaczającej Czarną Wieżę. Wokół rozpościerały się piętrowe budynki, które mogły stanowić zabudowę pierwszego lepszego miasteczka w Andorze. Strome dachy kryte strzechą, w większości proste drewniane ściany, gdzieniegdzie jednak nawet murowane z kamienia lub cegły. Stały po obu stronach uliczki wiodącej do centrum wioski. Gdyby kierować się tylko tym widokiem, można by sądzić, że wędruje się przez Nowe Braem czy Grafendale.

Oczywiście, nie należałoby wtedy zwracać uwagi na mężczyzn w czarnych kaftanach. A byli wszędzie, rzecz jasna: załatwiali jakieś sprawy dla M’Haela, szli na poligon, pracowali przy budowie fundamentów Czarnej Wieży. Prace nad konstrukcją wciąż trwały i ewidentnie dalekie były od ukończenia. Brygada żołnierzy - którzy przy kołnierzach nie mieli żadnych odznak ani z mieczem, ani z czerwono-złotym Smokiem - używając Mocy, ryła rów w ziemi wzdłuż drogi. Zdecydowano, że wiosce potrzebny jest kanał.

Androl widział otaczające żołnierzy sploty - głównie to była Ziemia. W Czarnej Wieży wszystkie prace, jakie tylko można wykonywano Jedyną Mocą. Zawsze należało ćwiczyć - w tym sensie Asha’mani przypominali atletów, którzy podnoszą ciężary, żeby budować siłę. Światłości, ależ Logain i Taim cisnęli tych chłopaków.

Androl wyszedł na świeżo wysypaną tłuczniem drogę. Większość ziaren tłucznia miała obtopione brzegi tam, gdzie potraktowano je Mocą. Asha’mani sprowadzali na miejsce całe głazy - przez bramy, na splotach Powietrza - a potem rozdrabniali je wybuchowymi splotami. Miejsce tej pracy przypominało pole bitwy, pękające głazy, fontanny odłamków. Tego rodzaju potęga Jedynej Mocy, wraz z odpowiednim szkoleniem, pozwoliłaby Asha’manom zamienić mury obronne miast w sterty gruzu.

Androl szedł drogą. Okolice Czarnej Wieży obfitowały w dziwne widoki, a stopiony tłuczeń bynajmniej nie był najdziwniejszym z nich. Takoż żołnierze, którzy wyrywali z gruntu wielkie kęsy ziemi, zgodnie z pomiarami sporządzonymi przez samego Androla. Ostatnimi czasy najbardziej zaskakiwał go widok dzieci. Biegały, bawiły się, wskakiwały do rowu wykopanego przez żołnierzy robotników, ześlizgiwały się po luźnej ziemi jego zboczy, potem wspinały na powrót.

Dzieci. Bawiące się w dziurach wyrwanych z ziemi uderzeniami saidina. Świat się zmieniał. Androl pamiętał doskonale, jak jego babka - tak stara, że nie miała już ani jednego zęba - przerażającymi opowieściami o przenoszących Moc mężczyznach zapędzała go do łóżka wieczorami, kiedy próbował wyślizgnąć się na dwór i liczyć gwiazdy. Niestraszna mu była ciemność na zewnątrz ani legendy o Trollokach i Pomorach. Ale mężczyźni zdolni do przenoszenia Mocy… nie potrafił sobie wówczas wyobrazić nic bardziej okropnego.

A teraz był tutaj, dobrze już posunięty w średnie lata, bojąc się ciemności, ale całkowicie pogodzony z obrazem przenoszących Moc mężczyzn. Szedł drogą., a tłuczeń chrzęścił pod podeszwami jego butów. Dzieci wygramoliły się z rowu i teraz obskoczyły go gromadką. Machinalnym ruchem wyciągnął z kieszeni garść cukierków, zdobytych podczas ostatniej misji zwiadowczej.

- Po dwa dla każdego - napomniał je surowo, gdy brudne rączki wyciągnęły się po cukierki. - Tylko bez przepychania się. - Rączki powędrowały do ust, a małe łebki pokłoniły się w wdzięcznością, z szacunkiem tytułując „panem Genhaldem”; a potem się rozpierzchły. Nie wróciły do zabawy w rowie, ale tymczasem wymyśliły sobie nową grę: wyścig do pól okalających wioskę od wschodu.

Androl wytarł lepkie ręce i uśmiechnął się. Dzieci tak łatwo przystosowywały się do każdej nowej sytuacji. W obliczu dzieciństwa stulecia tradycji, grozy i przesądu miękły jak masło zbyt długo pozostawione na słońcu. Ale dobrze, że zostawiły już ten rów. Jedyna Moc potrafiła być nieprzewidywalna.

Nie. To nie tak. Saidin był nadzwyczaj przewidywalny. Jednakże ludzie, którzy nim operowali… cóż, to była zupełnie inna historia.

Dotarł do grupki żołnierzy, którzy przerwali pracę i zaczęli się z nim witać. Nie był pełnym Asha’manem i zgodnie z regulaminem nikt nie musiał mu salutować, niemniej tamci odnieśli się do niego z szacunkiem. Zbyt wielkim, jego zdaniem. Nawet nie miał pewności, dlaczego tak postąpili. Nie był żadnym wielkim człowiekiem, zwłaszcza zaś tutaj, w Czarnej Wieży.

Mimo to kłaniali mu się, gdy przechodził obok. Większość z nich pochodziła z zaciągu w Dwu Rzekach. Wszystko niespożyte chłopaki i młodzi mężczyźni, ale naprawdę młodzi, chętni do każdej pracy. Połowa z nich nie musiała się golić częściej niż raz na tydzień. Androl podszedł bliżej, przyjrzał się wykonywanej robocie, popatrzył wzdłuż sznurków, które przywiązał do wbitych w ziemię kołków. Pokiwał głową z aprobatą.

- Kąty pasują, chłopcy - pochwalił. - Ale skarpy róbcie bardziej strome, jeśli się da.

- Tak, panie Genhald - powiedział kierownik grupy. Nazywał się Jaim Torfinn, był chudym chłopakiem, szatynem, ale jakby nieco przygaszonym. Nawet na chwilę nie wypuścił Źródła. Płynąca przez niego wściekła rzeka potęgi była doprawdy fascynująca. Rzadko zdarzali się ludzie, którzy potrafili wypuścić ją bez bodaj odruchu utraty.

M’Hael zachęcał ich, aby jak najdłużej utrzymywali saidina, twierdząc, że w ten sposób nauczą się lepiej go kontrolować. Ale Androl znał uwodzicielskie majaki saidina - bitewny szał, upojenie rzadkimi napojami z Wysp Ludu Morza, uniesienie towarzyszące zwycięstwu. Człowiek mógł się w tych uczuciach zagubić i stracić panowanie nad sobą, zapominając, kim jest. A saidin był najbardziej uwodzicielski ze wszystkiego, czego w życiu doświadczył.

O swoich zastrzeżeniach nie poinformował Taima. Przecież nie do niego należało pouczanie M’Haela.

- Pozwólcie - powiedział - niech wam przypomnę, co miałem na myśli, mówiąc „proste”. - Wziął głęboki oddech, potem zanurzył się w emocjonalnej pustce. W tym celu użył starej żołnierskiej sztuczki, której nauczył go jego pierwszy mistrz miecza, jednoręki Garfin, który mówił z tak mocnym akcentem wiejskich prowincji Illian, że jego słowa były właściwie niezrozumiałe. Rzecz jasna, Androlowi też mówiono, że jego wymowa jest wciąż taraboniańska. Przez lata, do czasu, gdy ostatnio był w domu, akcent musiał jednak znacznie zelżeć.

Wewnątrz tej emocjonalnej nicości - pustki - Androl czuł szalejącą siłę, która była saidinem. Pochwycił go, jak człowiek wczepia się w uzdę konia, żeby się jakoś utrzymać w siodle.

Saidin był wspaniały. Tak, silniejszy niż najmocniejszy ze środków odurzających. Przez niego świat się stawał piękniejszy, bardziej żyzny. Dzierżąc tę straszliwą moc, Androl czuł, że wreszcie zaczyna żyć, że zostawia za sobą tę suchą skorupę swojego dawnego ja. Ale równocześnie pojawił się lęk, że porwą go te szybkie, wartkie prądy.

Szybko zabrał się do pracy. Splótł cieniutki strumyczek Ziemi - tyle tylko, ile był w stanie, gdyż Ziemia była jego najsłabszym Talentem - i pieczołowicie zestrugał skarpy kanału.

- Jeżeli zbyt dużo będzie wystawać - tłumaczył, pracując - woda płynąca w kanale będzie zbierać ziemię ze zboczy i przez to będzie gliniasta. Im gładsze i bardziej ubite skarpy, tym lepiej. Widzicie?

Żołnierze pokiwali głowami. Pot zalewał im czoła, drobinki ziemi kleiły się do twarzy. Ale ich czarne kaftany pozostawały czyste, zwłaszcza rękawy. Po tym można było ocenić szacunek żołnierza do munduru: jeżeli rękawy miał czyste, znaczyło, że nie ocierał nimi odruchowo potu z czoła, nawet w tak gorący dzień jak dzisiaj. Chłopcy z Dwu Rzek używali do tego celu chusteczek.

Asha’mani wyżsi rangą oczywiście raczej się nie pocili. Chłopcy musieli jeszcze dużo ćwiczyć, żeby nauczyć się sobie z tym radzić w trakcie dużego wysiłku koncentracji.

- Nieźle, nieźle - pochwalił Androl, stając obok i przyglądając się robocie. Położył dłoń na ramieniu Jaima. - Dobrą robotę tu wykonujecie, chłopcy. Dwie Rzeki rodzą porządnych mężczyzn.

Twarze tamtych pojaśniały. Zresztą mówił szczerze, mając na myśli ludzi, jakich Taim rekrutował ostatnio. Zwiadowcy M’Haela utrzymywali, że brali wszystkich, których mogli znaleźć, dlaczego jednak ostatnio do Czarnej Wieży trafiali prawie wyłącznie ludzie o takich gniewnych, ponurych charakterach?

- Panie Genhald? - zapytał jeden z żołnierzy.

- Tak, Trost? - zainteresował się Androl.

- Czy ma pan… Czy miał pan może ostatnio jakieś wieści od pana Logaina?

Pozostali popatrzyli nań z nadzieją.

Androl pokręcił głową.

- Nie wrócił z misji zwiadowczej. Pewien jednak jestem, że wkrótce go ujrzymy.

Chłopcy pokiwali głowami, choć gołym okiem było widać, że już się zaczynają martwić. I mieli swoje powody. Sam Androl martwił się już od tygodni. Dokładnie od chwili, gdy Logain wyjechał po nocy. Dokąd się udał? Dlaczego zabrał ze sobą Donalo, Mezara i Welyna - trzech najsprawniej władających Mocą lojalnych wobec niego Oddanych?

Do tego dochodziły jeszcze te Aes Sedai, obozujące pod Czarną Wieżą, rzekomo przysłane z upoważnienia Smoka, żeby połączyć się z Asha’manami więzami zobowiązań? Taim dowiedziawszy się o tym, uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny krzywy sposób i oświadczył im, że grupa z Białej Wieży ma pierwszeństwo, jako że pierwsza tu przybyła. Pozostałe nie miały więc nic do roboty prócz czekania, więc czekały - z rosnącą niecierpliwością.

- M’Hael… - zaczął jeden z mężczyzn z Dwu Rzek, a oblicze mu pociemniało. - On…

- Nie traćcie głowy - przerwał mu Androl. - I nie róbcie zamieszania. Jeszcze nie. Zaczekamy na Logaina.

Tamci wzdychali, ale kiwali głowami. Zajęty rozmową Androl nie zauważył, że pobliskie cienie już zaczynały się skradać w jego stronę. Cienie tych ludzi, wydłużające się w słońcu. Cienie w rowie. Cienie głazów i nierówności ziemi. Powoli, złośliwie pełzły ku Androlowi. Uzbroił się wewnętrznie, ale nie potrafił opanować wzbierającej paniki. Ta jedna groza potrafiła się przedrzeć nawet do wewnętrznej pustki.

Pojawiały się zawsze, gdy zbyt długo dzierżył saidina. Natychmiast więc wypuścił Źródło, a cienie niechętnie wróciły na swoje miejsca.

Chłopcy z Dwu Rzek przyglądali mu się z niepokojem na twarzach. Może byli w stanie dostrzec dziki błysk w oczach Androla? W Czarnej Wieży utarło się, że nikt nie wspominał o… aberracjach w ludzkich zachowaniach. Lepiej było o tym nie mówić. Jak nie mówi się o przykrych rodzinnych tajemnicach.

Skaza została usunięta ze Źródła. Ci chłopcy nigdy nie musieli z nią żyć, jak musiał Androl przez lata. Kiedyś, w końcu on i wszyscy ci, którzy byli już w Wieży, zanim Źródło zostało oczyszczone, staną się reliktami przeszłości. Światłości, nie potrafił pojąć, dlaczego ktokolwiek mógłby chcieć go słuchać. Tak cherlawego w Mocy, a poza tym ze szczętem szalonego?

A najgorsze w tym wszystkim było, że wiedział - gdzieś w głębi, w najskrytszej głębi ducha - że te cienie są realne. Że to nie tylko szaleństwo ulęgnięte w jego głowie. Cienie były realne i zniszczą go, gdy wreszcie dosięgną. Były realne. Nie mogło być inaczej.

„Och, Światłości” - pomyślał, zgrzytając zębami. „Jedno gorsze od drugiego. Albo jestem obłąkany, albo sama ciemność się na mnie porywa”.

Dlatego właśnie nie potrafił spokojnie przespać nocy, nie kuląc się ze strachu. Czasami udawało mu się godzinami trzymać Źródło, nie widząc przy tym żadnych cieni. A czasami były to tylko minuty. Odetchnął głęboko.

- Dobra - powiedział na koniec, zadowolony, że przynajmniej jego głos jest w miarę opanowany. - Lepiej wracajcie do pracy. Tylko uważajcie, żeby ta skarpa miała odpowiedni profil. Będzie straszny bałagan, jeśli woda się przerwie i zaleje nas wszystkich.

Kiedy zastosowali się do polecenia, Androl odszedł i tyłami wioski ruszył w kierunku centrum. Tam wznosiły się koszary - pięć wielkich budynków o grubych ścianach z kamienia dla żołnierzy i kilkanaście mniejszych dla Oddanych. W chwili obecnej cała wioska była właściwie Czarną Wieżą. Ale to się zmieni. Właściwą Wieżę właśnie budowano, fundamenty już zostały położone.

Potrafił sobie bez większego trudu wyobrazić, jak kiedyś będzie wyglądało to miejsce. Kiedyś pracował u mistrza architekta - jeden z niezliczonych terminów w życiu, które jakimś sposobem zdawało się zbyt długie na to wszystko. Tak, potrafił ją dostrzec oczyma duszy. Wieża z czarnego kamienia górująca nad okolicą, wzniesiona Mocą. Silna, masywna. U podstawy otoczona kanciastymi budynkami zwieńczonymi krenelażem blanek.

Wioska stanie się miasteczkiem, potem wielkim miastem, równie wielkim jak Tar Valon. Ulice z góry zaprojektowano na tak szerokie, żeby mogły pomieścić kilka wozów obok siebie. I tak też tyczono i kładziono nowe. Wszystko to świadczyło o wizji i starannym planowaniu. Sam rozkład ulic szeptał o przeznaczeniu Czarnej Wieży.

Androl szedł tymczasem ścieżką przez kolczaste krzewy. Odległe łomoty i trzaski niosły się echem po równinie niczym odgłosy strzelania z gigantycznego bicza. Każdemu człowiekowi, który tu dotarł przyświecały inne motywy. Zemsta, ciekawość, desperacja, żądza władzy i potęgi. Co kierowało Androlem? Wszystkie te cztery rzeczy naraz, być może?

Wyszedł z wioski, ominął rząd drzew i znalazł się na poligonie. Stanowił go niewielki kanion między dwoma wzgórzami. Szereg mężczyzn stał w dole, wszyscy przenosili Ogień i Ziemię. Wzgórza należało zniwelować, żeby przygotować teren pod uprawę roli. A równocześnie tworzyło to sposobność do wprawiania się w używaniu Jedynej Mocy.

Większość to byli Oddani. Sploty wirowały w powietrzu, tkane ze znacznie większą zręcznością i siłą niż tamte u chłopaków z Dwu Rzek. Miały kształt, można by rzec niczym syczące kobry albo śmigające strzały. Eksplodowały głazy, fontanny ziemi leciały w górę. Wybuchy kładły się na gruncie w sposób nieprzewidywalny - w bitwie miałyby na celu zdezorientowanie i zbicie z tropu wroga. Androl potrafił sobie wyobrazić oddział kawalerii szarżujący po stoku, który zostaje zaskoczony Ziemią wyrywającą mu grunt spod końskich kopyt. W przeciągu kilku chwil jeden Oddany mógł zgładzić dziesiątki jeźdźców.

Zobaczywszy, że żołnierze ćwiczą w dwu oddzielnych formacjach, Androl z niezadowoleniem pokręcił głową. W Wieży zaczynał się tworzyć podział, lojalnych wobec Logaina ostracyzowano. Nawet tu ten antagonizm był widoczny: po prawej miał Canlera, Emarina i Nalaama, którzy razem z Jonnethem Dowtrym - najbardziej utalentowanym żołnierzem wśród ludzi z Dwu Rzek - ze skupieniem i poświęceniem oddawali się robocie. Po lewej grupka faworytów Taima podśmiechiwała się między sobą. Ich sploty były mniej uporządkowane, jakby dziksze, ale również miały większą siłę niszczącą. Z tyłu stał Coteren, oparty o gumowiec nadzorował ćwiczenia.

Tamci akurat zrobili sobie przerwę, kazali jakiemuś chłopakowi z wioski przynieść wody. Androl podszedł bliżej - pierwszy zobaczył go Arlen Nalaam i pomachał doń, uśmiechając się szeroko. W stylu charakterystycznym dla Domani miał pod nosem cienkiego wąsa. Niedługo skończy trzydzieści lat, ale często zachowywał się, jakby miał znacznie mniej. Androl trochę gniewał się o głupi żart, tamten wysmarował mu od środka buty żywicą.

- Androl! - zawołał Nalaam. - Chodź, powiedz tym niewykształconym wieśniakom, co to jest Retashen Dazer!

- Retashen Dazer? - powtórzył Androl. - To napój, który powstaje z dodania miodu do owczego mleka.

Nalaam popatrzył z dumą po kolegach. W jego kołnierzu nie było żadnej odznaki. Był tylko prostym żołnierzem, choć już dawno powinien otrzymać awans.

- Znowu chwalisz się swoim obyciem w świecie, Nalaam? - zapytał Androl, rozwiązując skórzany ochraniacz.

- My, Domani, radzimy sobie w świecie - wyjaśnił Nalaam. - Rozumiecie, taka robota, jaką wykonywał mój ociec, gdy był szpiegiem korony…

- W zeszłym tygodniu mówiłeś, że twój ojciec był kupcem wtrącił Canler. Krępy mężczyzna był najstarszy z nich wszystkich, włosy miał już posiwiałe, twarz pomarszczoną od lat spędzonych w pracy na otwartym powietrzu.

- Bo był - upierał się Nalaam. - To była przykrywka dla jego prawdziwej działalności jako szpiega!

- Czy przypadkiem w Arad Doman handlem nie zajmują się kobiety? - zapytał Jonneth, drapiąc się po podbródku. Był potężnie zbudowanym cichym mężczyzną o okrągłej twarzy. Do Czarnej Wieży przybył z całą rodziną - rodzeństwem, rodzicami i dziadkiem Buelem - która wolała zamieszkać w wiosce, niż puścić go tu samego.

- Cóż, one są w tym fachu najlepsze - zgodził się Nalaam - a moja matka nie była tu wyjątkiem. Jednak my, mężczyźni, też znamy się na tym i owym. Poza tym, w sytuacji gdy matka zajęta była infiltracją Tuatha’anów, ojciec musiał przejąć rodzinny interes.

- Och, daj spokój, bo już gadasz głupoty - powiedział Canler, marszcząc czoło. - Kto niby chciałby infiltrować gromadę Druciarzy?

- Chodziło o poznanie ich tajemnych przepisów - trwał przy swoim Nalaan. - Powiadają, że Druciarz potrafi ugotować gulasz tak wspaniały, że każdy, kto go skosztuje, porzuci dom i rodzinę i pojedzie z nim. To zresztą szczera prawda, sam taki zjadłem, a potem przez dni trzymali mnie związanego w stodole, zanim efekt minął.

Canler parsknął. Jednak po chwili namysłu zapytał jeszcze:

- A więc… twoja matka odkryła w końcu ten przepis czy nie?

Ale Nalaam snuł tymczasem już zupełnie inną opowieść, a Canler i Jonneth przysłuchiwali się z uwagą. Emarin trzymał się z boku, w jego oczach lśniły iskierki rozbawienia - drugi żołnierz w grupie, którego kołnierza nie zdobiła żadna odznaka. Starszy mężczyzna o przerzedzonych włosach i zmarszczkach wokół oczu. Krótką siwą brodę miał wystrzyżoną w szpic.

Wytworny Emarin był poniekąd zagadką - przybył pewnego dnia do Czarnej Wieży razem z Logainem, ale nigdy nic nie mówił o swojej przeszłości. Cechował się opanowanym stylem bycia i wytworną mową. Nie ulegało wątpliwości, że jest szlachcicem. Ale w przeciwieństwie do innych mężczyzn szlachetnej krwi żyjących w Czarnej Wieży nie czynił żadnych starań dla podtrzymania swej wcześniejszej pozycji. Wielu szlachcicom całe tygodnie zajmowało nauczenie się, że w tym miejscu żadne tytuły zewnętrznego świata nie miały znaczenia. Często reagowali na ten fakt obrazą i kłótliwością, jednak Emarin natychmiast przystosował się do obowiązujących warunków.

Trzeba było szlachcica o naprawdę wielkiej godności, żeby spokojnie słuchać rozkazów pospolitaka o połowę odeń młodszego. Teraz Emarin napił się wody przyniesionej przez służącego, podziękował chłopakowi i podszedł do Androla. Przywitał się z nim, a potem skinął głową w stronę Nalaama, który wciąż karmił swoich towarzyszy niesamowitymi opowieściami.

- Ten to ma serce barda.

Androl mruknął potwierdzająco.

- Może mógłby z tego mieć trochę dodatkowego grosza. Przydałoby mu się, ponieważ wciąż jest mi winien parę skarpet.

- A ty, mój przyjacielu, masz duszę skryby! - zaśmiał się Emarin. - Nigdy niczego nie zapominasz, co?

Androl wzruszył ramionami.

- Tak na marginesie, skąd wiedziałeś, czym jest Retashen Dazer? Uważam się za nieźle obznajomionego w tych sprawach, a nigdy o nim nie słyszałem.

- Piłem go kiedyś - wyjaśnił Androl. - Założyłem się.

- Rozumiem, ale gdzie?

- W Retash, oczywiście.

- Ale Retash leży wiele lig od stałego lądu, w archipelagu wysp, których nawet Lud Morza nie odwiedza za często!

Androl ponownie wzruszył ramionami. Przyglądał się lokajom Taima. Wiejski chłopak przyniósł im kosz jedzenia od Taima, choć przecież M’Hael oficjalnie rzekomo utrzymywał, że nie faworyzuje nikogo. Gdyby Androl zapytał, usłyszałby, że chłopak miał przynieść jedzenie również pozostałym. Ale nie zrozumiał polecenia albo zapomniał, albo zrobił jakiś inny głupi błąd. Taim wychłostałby kogoś i wszystko zostałoby po staremu.

- Martwią mnie te podziały, mój przyjacielu - cicho powiedział Emarin. - Jak mamy walczyć za Lorda Smoka, jeśli nie potrafimy zachować pokoju między sobą?

Androl pokręcił głową. Emarin ciągnął dalej:

- Powiadają, że żaden człowiek Logaina już od tygodni nie otrzymał odznaki Smoka. A jest wielu takich, jak na przykład nasz Nalaam, którzy od dawna sobie na nią zasłużyli… i mimo to M’Hael uparcie im tego odmawia. Dom, którego członkowie walczą o władzę, nigdy nie będzie żadnym zagrożeniem dla pozostałych Domów.

- Mądre słowa - zgodził się Androl. - Ale co powinniśmy zrobić? Cóż możemy zrobić? Taim jest M’Haelem, a Logaina jak nie było, tak nie ma.

- Może powinniśmy kogoś po niego posłać? - zaproponował Emarin. - Albo może ty powinieneś uspokoić jego ludzi? Obawiam się, że niektórzy są już na krawędzi wytrzymałości, a jeżeli wybuchną jakieś walki, wiadomo, na kogo spadnie gniew Taima.

Androl zmarszczył brwi.

- Prawda. Ale czemu ja? Ty sobie znacznie lepiej radzisz ze słowami, Emarin.

Emerin roześmiał się.

- Tak, ale to tobie Logain ufa, Androl. Pozostali też mają cię w poważaniu.

„Nie powinni” - pomyślał Androl.

- Zobaczę, co mi się uda wymyślić. - Nalaam tymczasem nabierał rozpędu przed kolejną opowieścią, zanim jednak zdążył zacząć, Androl wykonał gest w kierunku Jonnetha, machając ochraniaczem. - Zorientowałem się, że twój stary się zużył. Może spróbujesz z tym.

Na widok ochraniacza twarz Jonnetha pojaśniała.

- Jesteś niesamowity, Androl! Tylko ty jeden to dostrzegłeś. Głupia sprawa, wiem, ale… - Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem podbiegł do pobliskiego drzewa, pod którym spoczywał rynsztunek żołnierzy, w tym jego łuk. Ludzie z Dwu Rzek lubili mieć pod ręką swoją ulubioną broń.

Wrócił szybko, nasadził cięciwę na drzewce. Nałożył ochraniacz.

- Pasuje jak marzenie! - oznajmił, a w tym momencie nawet Androl nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Drobne rzeczy. A tyle mogły znaczyć.

Jonneth wycelował i wypuścił strzałę, drzewce pomknęły w przestrzeń, cięciwa z trzaskiem uderzyła o skórę ochraniacza. Nośność łuku była zaiste imponująca - strzała wbiła się w pień drzewa rosnącego na wzgórzu odległym o ponad dwieście kroków. Canler zagwizdał z podziwem.

- W życiu nie widziałem nic, co by przypominało te wasze łuki, Jonneth. W życiu. - Byli obaj rodakami z Andoru, choć Canler pochodził z miasteczka znajdującego się znacznie bliżej Caemlyn.

Jonneth krytycznym okiem przyjrzał się rezultatom swojego strzału, potem nasadził nową strzałę, naciągnął łuk tak, że koniec opierzenia dotknął policzka, i zwolnił cięciwę. Strzała poleciała dobrze, trafiła w to samo drzewo. Androl gotów byłby się założyć, że oba drzewce dzieli odległość nie większa niż dwie piędzi. Canler znowu gwizdnął.

- Mój ojciec szkolił się w strzelaniu z takiego łuku - zauważył Nalaan. - Nauczył go tego pewien człowiek z Dwu Rzek, którego uratował w Illian przed utonięciem. Mam po nim na pamiątkę cięciwę.

Canler uniósł brew, ale jak zwykle równocześnie wydawał się zafascynowany opowieścią. Androl tylko się roześmiał, kręcąc głową.

- Miałbyś coś przeciwko, gdybym spróbował, Jonneth? Całkiem nieźle radzę sobie z taireniańskim łukiem, który zresztą jest dłuższy niż większość.

- Nie ma sprawy - powiedział chudzielec, odpinając ochraniacz i podając mu łuk.

Androl zawiązał ochraniacz na ręku, uniósł łuk. Drzewce wykonane były z czarnego cisu, cięciwa była jakby mniej elastyczna niż te, do których przywykł. Jonneth podał mu strzałę i Androl naciągnął ją, wzorując się na technice poprzedniego strzelca.

- Światłości! - powiedział, gdy poczuł siłę naciągu. - Te twoje ramiona są zwodniczo chude, Jonneth. Jak ci się udaje celować? Ja ledwie potrafię zapanować nad drżeniem rąk!

Jonneth roześmiał się. Androl w końcu musiał wypuścić strzałę, ponieważ ręce zaczynały mu się trząść i czuł, że ani chwili dłużej nie utrzyma cięciwy. Strzała wbiła się w ziemię daleko od celu. Oddał łuk Jonnethowi.

- Całkiem nieźle, Androl - powiedział Jonneth. - Wielu ludzi nie potrafi nawet naciągnąć cięciwy. Daj mi dziesięć lat, a nauczę cię strzelać, jakbyś się urodził w Dwu Rzekach!

- Chyba jednak pozostanę przy krótkich łukach - odparł Androl. - W życiu nie dasz rady strzelać z tego potwora z siodła.

- Nigdy nie będę musiał! - zaprotestował Jonneth.

- A jeśli będą cię ścigali?

- Jeżeli będzie ich mniej niż pięciu - tłumaczył Jonneth - poradzę sobie z nimi, zanim zdołają się do mnie zbliżyć. Jeżeli będzie ich więcej, wówczas będę głupcem, strzelając do nich. Powinienem brać nogi za pas i zmykać, jakby mnie sam Czarny gonił.

Pozostali zaśmiali się, choć Androl przyłapał Emarina, jak ten mu się przyglądał spod oka. Zapewne zastanawiał się, skąd Androl może się znać na strzelaniu z końskiego siodła. Bystry był ten szlachcic. Androl powinien w jego obecności bardziej uważać.

- A co tu się dzieje? - zapytał czyjś głos. - Uczysz się strzelać z łuku, listonosz? Czyżbyś naprawdę potrafił się obronić?

Androl zacisnął zęby i odwrócił się w stronę nadchodzącego Coterena. Ten był mężczyzną potężnej postury, czarne naoliwione włosy spływały mu luźno na ramiona, okalając brutalną twarz o pulchnych policzkach, z której spoglądały bystro groźne oczy. Teraz się uśmiechał. Uśmiechem kota, któremu dano mysz do zabawy. Androl w milczeniu rozwiązał ochraniacz, podał go Jonnethowi. Coteren był pełnym Asha’manem, osobistym przyjacielem M’Haela. Pozycją przerastał wszystkich zgromadzonych o kilka długości.

- M’Hael dowie się o wszystkim - zagroził Coteren. - Że nie słuchacie nauk. Niepotrzebne wam łuki i strzały… możecie zabijać Mocą!

- Słuchamy, słuchamy - z uporem powiedział Nalaam.

- Cicho, chłopcze - poradził Androl. - Uważaj, co mówisz.

Coteren roześmiał się.

- Słuchajcie tego listonosza, chłopcy. A o twojej bezczelności M’Hael też się dowie. - Spojrzał na Androla. - Obejmij Źródło.

Androl niechętnie posłuchał rozkazu. Zalała go słodycz saidina, nerwowo zerknął w bok. Nigdzie nie było śladu po cieniach.

- Żałosne - skomentował jego wysiłek Coteren. - Rozwal tamten kamień.

Kamień był zbyt wielki jak na możliwości Androla. Ale już wcześniej w życiu musiał sobie radzić z zastraszaniem, a Coteren był typowym drobnym tyranem, i to najgorszego rodzaju - obdarzonym bowiem władzą i pozycją. Najlepiej w takiej sytuacji się podporządkować. Wstyd nie był wielką karą, czego nie rozumiało wielu takich jak Coteren.

Androl utkał wymagany splot Ognia i Ziemi, uderzył nim w wielki głaz. Cieniutki splot Jedynej Mocy stanowił omalże wszystko, na co go było stać, ale odłupał jedynie kilka odłamków z wielkiego głazu.

Coteren zaśmiał się z głębi trzewi, zawtórowała mu grupka Oddanych posilających się pod pobliskim drzewem.

- Krwawe popioły, jesteś zupełnie do niczego! - powiedział w końcu Coteren. - Zapomnij, co wcześniej powiedziałem, chłopcze! Naprawdę będzie ci potrzebny ten łuk!

Androl wypuścił Jedyną Moc. Coteren już się pośmiał, pewnie da mu spokój. Niestety! Androl wyczuł, jak ktoś za nim obejmuje Źródło. Jonneth, Canler i Nalaam stanęli obok niego, każdego z nich wypełniała Moc i w każdym płonął gniew.

W sukurs Canlerowi ruszyli ci, którzy przed chwilą posilali się pod drzewem; każdy z nich już obejmował Źródło. Było ich dwa razy tyle co obrońców Androla. Coteren tylko się ironicznie uśmiechnął.

Androl popatrzył po swoich.

- Dajcie spokój, chłopcy - powiedział, unosząc dłoń. - Asha’man Coteren wypełnia tylko rozkazy M’Haela. Próbuje mnie rozzłościć, żebym dobył więcej Mocy.

Mężczyźni w obu grupkach zawahali się. Intensywność ich spojrzeń dorównywała intensywności płonącego w nich saidina. Wtedy jednak Jonneth wypuścił Źródło. Nalaam poszedł za jego przykładem, a na końcu podobnie uczynił ponury Canler.

Coteren znowu się roześmiał.

- Nie podoba mi się to - mruknął Canler, kiedy razem odchodzili z miejsca zdarzenia. Obejrzał się przez ramię. - Wcale, ale to wcale. Dlaczego nas powstrzymałeś, Androl?

- Ponieważ rozerwaliby nas na strzępy szybciej, niż zdążyłbyś zakląć, Canler - warknął Androl. - Światłości, człowieku! Ja ledwie potrafię cokolwiek przenieść, a Emarin jest tu od niespełna miesiąca. Jonneth uczy się szybko, ale wszyscy wiemy, że nigdy jeszcze nie używał Mocy w walce, natomiast połowa ludzi Coterena biła się pod Lordem Smokiem! Naprawdę ci się wydawało, że razem z Nalaamem dacie, praktycznie rzecz biorąc, sami radę dziesięciu ludziom?

Canler dalej się jeżył i mruczał coś pod nosem, ale już się nie sprzeczał.

- Makashak Na famalashten morkase - wymamrotał Nalaam - delf takaksaki mere! - Zaśmiał się do siebie, potoczył wokół dzikim wzrokiem. To nie był żaden z języków, które Androl znał, i z pewnością nie była to Dawna Mowa. Prawdopodobnie nie był to w ogóle język.

Żaden z pozostałych tego nie skomentował. Nalaam od czasu do czasu gwarzył ze sobą w tego rodzaju bełkotliwej mowie. Zapytany, utrzymywał, że to są przecież najnormalniejsze w świecie słowa. Ale teraz jego wybuch najwyraźniej mocno zaniepokoił Emarina i Jonnetha. Nigdy w życiu nie widzieli jeszcze, jak ich przyjaciele popadają w obłęd i mordują wszystkich dookoła. Światłości, spraw, żeby nigdy nie musieli. Cokolwiek Androl sądził o decyzji Lorda Smoka, żeby ich zostawić samym sobie, oczyszczenie Źródła ze skazy gwarantowało mu w jego oczach odkupienie. Przenoszenie Mocy przestało być igraniem ze śmiercią i obłędem, stało się bezpieczne.

Czy też może raczej: bezpieczniejsze. Ponieważ Jedyna Moc nigdy nie będzie bezpieczna, zwłaszcza w sytuacji, gdy Taim tak ich cisnął. Sięgali do granic własnych możliwości.

- Coraz więcej ludzi uczestniczy w tych przeklętych prywatnych lekcjach z Taimem - mruknął Nalaam, gdy weszli w cień drzew. - Sukcesy Nensena zachęciły pozostałych. W ciągu ostatnich tygodni kilku naszych przeszło na drugą stronę. Wkrótce nie zostanie nikt prócz nas. Już boję się rozmawiać z połową ludzi, którym kiedyś ufałem.

- Norleyowi można wierzyć - powiedział Canler. - Evinowi Hardlinowi też.

- To doprawdy krótka lista - żachnął się Nalaam. - Zbyt krótka.

- Ludzie z Dwu Rzek są z nami - stwierdził Jonneth. - Co do jednego.

- To wciąż jest krótka lista - trwał przy swoim Nalaam. - I nie ma wśród nas ani jednego Asha’mana.

Wszyscy spojrzeli na Androla. On zaś ogarnął wzrokiem lokajów Taima, którzy znowu podśmiechiwali się między sobą.

- Co, Androl? - zapytał Nalaam. - Nie zbesztasz nas za takie gadanie?

- Niby jakie? - zdziwił się Androl, odwracając spojrzenie od tamtych.

- W stylu: my przeciwko nim.

- Nie spodobałoby mi się, chłopcy, gdybyście się dali pozabijać lub uwięzić, ale stąd nie wynika, że nie widzę problemu. - Popatrzył im po kolei w oczy. - A problem jest i nabrzmiewa jak burza na horyzoncie.

- Ludzie, którzy odbierają u Taima prywatne lekcje, uczą się jakby zbyt szybko - tłumaczył Nalaam. - Jeszcze niedawno Nensen był ledwo na tyle silny, by móc zostać Oddanym. A teraz jest pełnym Asha’manem. Coś nadzwyczaj dziwnego tam się dzieje. I jeszcze te Aes Sedai. Dlaczego Taim się zgodził, żeby nałożyły nam więzi zobowiązań? Sami wiecie, że równocześnie chroni przed tym wszystkich swoich faworytów, bo przecież nie zgodził się, aby dotyczyło to człowieka z odznaką Smoka. Żebym sczezł, nie mam pojęcia, co zrobię, gdy któraś wybierze mnie. Nie dam się wodzić żadnej Aes Sedai na smyczy.

Pozostali zawtórowali mu gniewnymi utyskiwaniami.

- Ludzie Taima rozpuszczają plotki wśród nowo przybyłych - cicho dodał Jonneth. - Gadają na Lorda Smoka i opowiadają, jak przez niego dobrzy ludzie stali się zdrajcami. Mówią, że nas porzucił, że oszalał. M’Hael dba, żeby nikt nie uznał go za źródło tych plotek, ale żebym sczezł, jeśli nie wiodą one do niego.

- Może ma rację - stwierdził Canler. Pozostali obrzucili go ostrymi spojrzeniami, a pomarszczony mężczyzna się nachmurzył. - Nie chcę przez to powiedzieć, że przechodzę do obozu Taima. Ale Lord Smok? Cóż on dla nas uczynił? Wychodzi na to że zupełnie o nas zapomniał. Może naprawdę oszalał?

- Nie oszalał - zaprotestował Emarin, kręcąc głową. - Spotkałem go przed przybyciem tutaj.

Pozostali popatrzyli na niego, zaskoczeni.

- Wywarł na mnie wielkie wrażenie - opowiadał dalej Emarin. - Młody, ale o potężnej woli. Światłości! Rozmawiałem z nim w sumie jakieś pięć razy, ale ufam mu.

Tamci tylko pokiwali głowami.

- Żebym sczezł - zaklął Canler - ale myślę, że mam dosyć. Jednak nie rozumiem, czemu on nie słucha! Na własne uszy słyszałem, jak Logain przeklinał Lorda Smoka, że ten nie chciał słuchać jego ostrzeżeń odnośnie do Taima.

- A przedstawił mu jakieś dowody? - zapytał Jonneth. - A co, gdybyśmy znaleźli coś, co dowiedzie, że Taim nie ma dobrych zamiarów?

- Z Nensenem nie jest do końca dobrze - powtórzył Nalaam. - I jeszcze ten Kash. Skąd on się w ogóle wziął i jakim sposobem tak szybko stał się tak silny? Moglibyśmy zdobyć jakieś informacje, a kiedy Logain wróci, podzielić się nimi z nim. Albo moglibyśmy pójść bezpośrednio do Lorda Smoka…

Jak jeden mąż spojrzeli na Androla. Dlaczego do niego się zwracali, do najsłabszego wśród nich? On potrafił tylko tworzyć bramy. Stąd też wziął się przydomek, jaki dla niego wymyślił Coteren. Listonosz. Ponieważ nadawał się tylko do doręczania przesyłek albo zabierania ludzi w różne miejsca.

Jednak tamci patrzyli właśnie na niego. Z takiego czy innego powodu.

- W porządku - zgodził się. - Zobaczymy, co da się znaleźć. Możecie w to wciągnąć Evina, Hardlina i Norleya, ale nikogo więcej, nie mówcie nawet chłopakom z Dwu Rzek. Nie drażnijcie też Taima ani jego ludzi… kiedy jednak coś znajdziecie, natychmiast przyjdźcie z tym do mnie. A ja się zorientuję, czy da się przekazać te informacje Logainowi albo przynajmniej dowiedzieć, gdzie się znajduje.

Wszyscy uroczyście pokiwali głowami.

„Światłości ratuj, jeśli się mylimy” - pomyślał Androl, oglądając się na grupę faworytów Taima. „Ale co dopiero będzie, jeśli mamy rację…”.

Загрузка...