Perrin biegł przez mrok. Pasma wilgotnej mgły muskały jego twarz i skraplały się w brodzie. Myśli jakoś nie chciały płynąć, odległe, obce. Dokąd biegł? Dlaczego? Co się właściwie z nim działo?
Wrzasnął i rzucił się naprzód. Przebił się przez zasłonę mroku i wypadł na otwartą przestrzeń. Zdołał raz jeszcze głęboko zaczerpnąć tchu, nim wylądował na szczycie stromego zbocza, porośniętego rozproszonymi kępami niskiej trawy. Wzgórze u podstawy otaczał pierścień drzew. Na niebie kłębiły się i kipiały zwały chmur, czarne niczym smoła w kotle.
Był w wilczym śnie. Na jawie jego ciało drzemało na tym samym wzgórzu, przytulone do Faile. Uśmiechnął się, dysząc ciężko. Droga do rozwiązania trapiących go problemów bynajmniej nie stała się krótsza. Przeciwnie, ultimatum Białych Płaszczy wydłużyło ją znacznie. Niemniej między nim a Faile było już dobrze. Ten fakt zmieniał tak wiele. Z nią przy boku był gotów na wszystko.
Zeskoczył ze zbocza wzgórza i wyszedł na otwartą przestrzeń, na której w realnym świecie obozowała jego armia. Obozowała na tyle długo, żeby w wilczym śnie odbiły się ślady jej obecności. Na przykład namioty, które były przedmiotami dość stabilnymi - i tylko klapy wejściowe, kiedy na nie spoglądał, znajdowały się za każdym razem w innej pozycji. Podobnie dziury pod ogniska, na których gotowano strawę, koleiny na drogach, przypadkowe sterty śmieci i porzucone narzędzia. Na przemian to pojawiały się, to znikały.
Przemierzał w pędzie teren obozu. Każdy krok był jak dziesięć. Kiedyś nieobecność ludzi mogłaby wzbudzić w nim niepokój, poczucie odrealnienia, ale od tego czasu przywykł już do wilczych snów. Pustka była tu czymś naturalnym.
Doszedł do posągu na skraju obozu, następnie uniósł wzrok i objął nim zerodowany czasem kamień, pokryty czarnymi, pomarańczowymi i zielonymi pasmami porostów. Budowniczowie musieli jakoś dziwnie ustawić posąg, skoro przewrócił się w taki sposób. Wyglądał, jakby omalże w ten sposób go zaprojektowano - jako gigantyczną rękę wystającą z ziemi.
Skręcił na północny wschód, gdzie, jak wiedział, znajdował się obóz Białych Płaszczy. Z każdym krokiem rosło w nim przekonanie - ba, wręcz pewność-że zanim stawi czoło cieniom przeszłości, nie powinien nawet myśleć o żadnych dalszych przedsięwzięciach.
Był prosty sposób na uporanie się z tą sprawą. Przemyślana zasadzka ze wsparciem Mądrych oraz Asha’manów i Białe Płaszcze otrzymają cios, po którym się już nie podniosą. Być może nawet uda mu się sprawić, żeby oddział poszedł w rozsypkę.
Miał do dyspozycji środki, okoliczności, odpowiednie motywacje. Koniec z postrachem okolicy, koniec z kapturowymi sądami Białych Płaszczy. Skoczył naprzód, pokonał w powietrzu jakieś trzydzieści stóp i miękko wylądował na ziemi. Nie zatrzymując się, pobiegł drogą.
Obóz Białych Płaszczy znajdował się w zarośniętej lasem dolinie; tysiące białych namiotów ustawionych ciasnymi kręgami. Schronienie dla jakichś dziesięciu tysięcy Synów Światłości i kolejnych dziesięciu tysięcy najemników oraz innych żołnierzy. W myśl szacunków Balwera taką właśnie siłą dysponował ocalały korpus Synów, choć nie chciał powiedzieć, skąd wziął tę liczbę. Trzeba było po prostu zaufać, że nienawiść, jaką zasuszony starzec darzył Białe Płaszcze, nie zaciemnia mu spojrzenia.
Perrin szedł między namiotami, rozglądając się za czymś, czego nie odkryli Aielowie ani Elyas. Mało prawdopodobne, żeby natknął się na coś takiego, niemniej, skoro już tu trafił, nie zaszkodzi spróbować. Poza tym chciał się samodzielnie rozejrzeć po tym miejscu. Podnosił klapy namiotów, przeciskał wśród linek, zaznajamiając z terenem i oswajając z tymi, którzy go zajmowali. Obóz uporządkowany był nadzwyczajnie. Wnętrza namiotów nie odbijały się równie stabilnie w wilczym śnie, lecz z tego, co się można było zorientować, panował w nich taki sam ład.
Białe Płaszcze uwielbiały schludność, porządek. Wszystko musiało być dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Poza tym demonstracyjnie obnosili się z wiarą, że cały świat da się oczyścić, wypolerować i wyjałowić w ten sam sposób, że los każdego człowieka da się zamknąć w jednym, dwóch słowach.
Perrin pokręcił głową nad swoimi myślami i po chwili ruszył w kierunku namiotu Lorda Kapitana Komandora. Jego położenie bez trudu można było odczytać po układzie pozostałych namiotów w obozie - znajdował się w centralnym kręgu. Nie był dużo bardziej okazały od pozostałych. Perrin zanurkował do środka, rozglądając się z uwagą po wnętrzu. Umeblowanie było skromne, z każdą chwilą siennik bezustannie zmieniał położenie, podobnie stół i znajdujące się na nim, rozmigotane w istnieniu przedmioty.
Podszedł do stołu, ujął w dłoń przedmiot, który właśnie się na nim pojawił. Sygnet. Nie rozpoznał godła, na którym widniał skrzydlaty sztylet, lecz zdołał je dokładnie zapamiętać w tej krótkiej chwili, nim przedmiot zniknął mu z ręki, zbyt labilny, żeby dłużej przetrwać w wilczym śnie. Choć przecież spotkał się twarzą w twarz z dowódcą Synów Światłości i korespondował z nim, niewiele wiedział o jego pochodzeniu. Być może ten sygnet na coś się zda.
Chwilę jeszcze myszkował po wnętrzu namiotu. Nie znalazłszy niczego więcej, wyszedł na zewnątrz i udał się w kierunku wielkiego namiotu, w którym, zgodnie ze słowami Gaula, trzymano większość jeńców. Tam na chwilę ukazała mu się postać i oblicze pana Gilla, po czym natychmiast zniknęła.
Perrin zadowolony wyszedł z jenieckiego namiotu. W tym momencie zorientował się, co mu nie daje spokoju… Dlaczego nie spróbował czegoś takiego, gdy Faile została pojmana? Przecież wysłał niezliczonych zwiadowców do Malden. Światłości, przecież musiał się ze wszystkich sił powstrzymywać, żeby nie ruszyć jej na ratunek we własnej osobie, zdany tylko na własne siły! A nawet mu nie przyszło do głowy, żeby odkryć miejsce jej pobytu w wilczym śnie.
Być może próba taka spełzłaby na niczym. Jednak ani na moment nie wziął pod uwagę samej tylko możliwości. Oto, co mu nie dawało spokoju.
Mijając wóz stojący obok jednego z namiotów, stanął jak wryty. Tylna burta wozu była podniesiona, na nim spoczywał posrebrzony siwizną wilk.
- Faktycznie, zbyt często pozwalam, żeby pochłaniały mnie cele, do których dążę, Skoczek - powiedział Perrin bez wstępów. - Kiedy na czymś mi zależy, staję się nieuważny. A to może być niebezpieczne. Jak w bitwie, gdy skupienie uwagi na wrogu, którego ma się przed oczyma, odsłania cię przed łucznikiem z flanki.
Skoczek ziewnął szeroko i uśmiechnął się, jak to się wilki uśmiechają. Zeskoczył z wozu. Perrin wyczuwał niedaleką obecność innych wilków - reszta stada, z którym biegał wcześniej. Dębowy Tancerz, Iskierka i Nieskrępowany?
- W porządku - uspokoił Skoczka. - Jestem gotów na lekcję.
Skoczek przysiadł na tylnych łapach, przechylił łeb i wbił wzrok w Perrina.
„Za mną” - brzmiało przesłanie. Po czym zniknął.
Perrin zaklął, rozejrzał się wokół. Gdzie się podział ten wilk? Ruszył przez obóz, ale idąc, ani razu nie wyczuł obecności Skoczka. Wilka nigdzie nie było. Sięgnął myślami, jak daleko był w stanie. Nic.
„Młody Byku”. - W jednej chwili Skoczek był za jego plecami. „Za mną”. - I zniknął znowu.
Perrin jęknął, a potem w mgnieniu pokonał całą przestrzeń obozu. Kiedy wciąż nie natrafił nawet na najlżejszy ślad obecności wilka, przeniósł się na pole zboża, gdzie spotkał go ostatnim razem. Tam też wilka nie było. Więc stał przez chwilę pośród falujących łanów, zbity z tropu.
Skoczek znalazł go po kilku minutach. Pachniał rozczarowaniem.
„Za mną”. - Zabrzmiało przesłanie.
- Nie wiem jak - krzyknął Perrin. - Skoczek, nie wiem, gdzie ty znikasz.
Wilk przysiadł na tylnych łapach. W przesłaniu pojawił się obraz wilczego szczenięcia, dołączającego do stada. Szczeniak obserwował dorosłych i robił, co oni.
- Nie jestem wilkiem, Skoczek - tłumaczył Perrin. - Nie uczę się w taki sposób jak wy. Jeżeli chcesz, żebym coś zrobił, najpierw musisz mi wyjaśnić, czego ode mnie chcesz.
„Za mną”. - W przesłaniu pojawił się obraz wioski. O dziwo, było to akurat Pole Emonda. A wilk zniknął.
Perrin ruszył za nim i w jednej chwili znalazł się na znajomej łące. Wokół łąki wznosiła się gęsta zabudowa. Dziwne, nie na miejscu. Pole Emonda powinno być małą wioską, a nie miastem otoczonym kamiennym murem, szeroką drogą biegnącą obok gospody burmistrza, na dodatek wybrukowaną kamieniami. Dużo się zmieniło od czasu, gdy ostatni raz bawił w rodzinnych stronach.
- Czemu mnie tu przyprowadziłeś? - zapytał Perrin. W tej samej chwili, ku swej konfuzji, dostrzegł sztandar z wilczym łbem, wiszący na maszcie pośrodku łąki. Mogła to być jakaś sztuczka wilczego snu, ale w głębi duszy szczerze wątpił. Zbyt dobrze już wiedział, jak chętnie ludzie z Dwu Rzek wznosili sztandar „Perrina Złotookiego”.
„Ludzie są dziwni”. - Zabrzmiał w przesłaniu od Skoczka.
Perrin odwrócił się w stronę, gdzie stał stary wilk.
„Ludzie myślą dziwne myśli” - kontynuował Skoczek. „Nawet nie próbujemy ich zrozumieć. Dlaczego jeleń ucieka, jaskółka lata, a drzewo rośnie? Tak to jest. I to wszystko”.
- Świetnie - zgodził się Perrin.
„Nie nauczę jaskółki polować” - tłumaczył dalej Skoczek. „A jaskółka nie nauczy wilka latać”.
- Ale tutaj potrafisz latać - zauważył Perrin.
„Tak. I nikt mnie tego nie nauczył. Umiałem”. - W woni bijącej od Skoczka mieszały się ze sobą silne uczucia i konsternacja. Wszystkie wilki pamiętały to, czego nauczył się bodaj od jednego z nich. Konsternacja Skoczka brała się stąd, że nie potrafił nawiązać z Perrinem kontaktu w taki sposób, w jaki robili to ludzie.
- Proszę - rzekł Perrin. - Spróbuj mi wyjaśnić, o co ci chodzi. Zawsze mi mówisz, że „zbyt mocna” jest moja tu obecność. Zbyt niebezpieczna, powiadasz. Dlaczego?
„Śpisz” - zabrzmiało w przesłaniu Skoczka. „Ten drugi ty śpi. Nie możesz tu zostać zbyt długo. Nigdy nie powinieneś zapominać, że jesteś tu obcy. To nie jest twoje leże”.
Skoczek powiódł wzrokiem po domach stojących wokół łąki. „To jest twoje leże, leże twego rodu. To miejsce. Nie zapomnij o nim. Jeżeli będziesz pamiętać, nigdy się nie zgubisz. A tak się kiedyś twemu rodowi przydarzyło. Rozumiesz”.
To nie było pytanie, przypominało raczej błaganie. Skoczek nie miał pojęcia, co mógłby jeszcze powiedzieć.
- Spróbuję - mruknął Perrin, starając się zrozumieć przesłanie najlepiej, jak umiał. Ale Skoczek się mylił. To miejsce to nie był jego dom. Dom Perrina był tam, gdzie była Faile. I o tym właśnie nie powinien zapominać, za żadną cenę, jeśli nie chciał, aby wilczy sen pochłonął go bez reszty.
„Widziałem samicę w twoich myślach, Młody Byku” - zabrzmiało przesłanie od Skoczka, który równocześnie przekrzywił łeb. Jest jak ul pełen pszczół, ze słodkim miodem i ostrymi żądłami”. - Obraz Faile, jaki ukształtował się w myślach Skoczka, był przedziwny: wilczyca, która raz chętna była dla igraszki musnąć zębem pysk, a innym razem warczała wściekle, nie dopuszczając do mięsa.
Perrin uśmiechnął się.
„Pamięć to tylko część” - przesłał mu Skoczek. „Pozostałą częścią jesteś ty. Nie wolno ci przestać być Młodym Bykiem”. - Słowom tym towarzyszył obraz przeglądającego się w lustrze wody wilka, którego wizerunek drżał, marszczony przez fale.
- Nie rozumiem.
„Siła tego miejsca - w przekazie od Skoczka pojawił się wilk wyrzeźbiony w kamieniu - jest siłą twoją”. - Wilk zastanawiał się przez moment. - „Trwaj. Bądź. Pozostań sobą”.
Z tymi myślami wilk podniósł się, a potem wycofał, jakby biorąc rozbieg do skoku na Perrina.
Ten, kompletnie już skonfundowany, próbował wywołać w swych myślach obraz siebie takiego, jakim się widział, a potem wpił się w ten obraz z całych sił.
Skoczek dał kilka kroków i skoczył na Perrina. Coś takiego zdarzało mu się już kilka razy, zazwyczaj po to, aby wyrzucić Młodego Byka z wilczego snu.
Tym razem jednak Perrin był przygotowany i czujny. Instynktownie odepchnął Skoczka. Substancja wilczego snu zafalowała wokół niego, lecz po chwili skrzepła na powrót. A Skoczek odbił się od niego, choć przecież impet skoku potężnego wilka powinien zwalić go z nóg.
Skoczek pokręcił głową, jakby w oszołomieniu.
„Dobrze” - zabrzmiało przesłanie. „Dobrze. Uczysz się. Jeszcze raz”.
Perrin powtórnie zebrałt się w sobie, akurat w czas, żeby odeprzeć następny atak siwego wilka. Aż jęknął z wysiłku, ale udało się. „Tam”. - Skoczek przesłał mu obraz porośniętego zbożem pola. Zniknął, a Perrin ruszył za nim. Gdy tylko pojawił się na przewidzianym miejscu, wilk rzucił się na niego całą siłą swego ciała i umysłu.
Tym razem Perrin nie zdołał utrzymać się na nogach, a cały otaczający go wilczy sen przeszyło dogłębne drżenie. Poczuł, jak jakaś siła wypycha go z wilczego snu, i po chwili znajdował się już w zwykłym, naturalnym śnie.
„Nie!” - pomyślał, próbując narzucić otaczającej rzeczywistości obraz siebie klęczącego na polu zboża. Przecież był tam! Całą siłę swej wyobraźni włożył w ten obraz - solidny, rzeczywisty. Wyobraził sobie zapach owsa, wilgotnego powietrza przesyconego zapachami ziemi i butwiejących liści.
Krajobraz wokół niego skrzepł i ustabilizował się. Klęcząc, dyszał ciężko, ale wciąż był w wilczym śnie.
„Dobrze” - oznajmiło przesłanie Skoczka. „Szybko się uczysz”.
- Nie mam innego wyjścia - wyznał Perrin, gramoląc się na nogi.
„Nadchodzi Ostatni Łów” - zgodził się Skoczek, opatrując swoje przesłanie obrazem obozu Białych Płaszczy.
Perrin ruszył za nim - po drodze biorąc się w garść - ale gdy dotarł na miejsce, żaden atak nie nastąpił. Rozejrzał się dookoła, szukając wilka.
I wtedy spadł nań cios. Najlżejszego poruszenia wokół, czyste uderzenie myślą. Nie tak silne jak poprzednie, ale znacznie bardziej zaskakujące. Ledwie udało mu się je odparować.
Skoczek spłynął z góry, miękko lądując na ziemi.
„Bądź zawsze gotowy” - głosiło przesłanie. „Zawsze, ale zwłaszcza gdy się ruszasz”. - I obraz ostrożnego wilka, który najpierw długo łowi wonie, zanim wyjdzie na otwarte pastwisko.
- Rozumiem.
„Ale nie napinaj się tak w sobie” - zażartował Skoczek.
Perrin natychmiast wybiegł myślami ku Faile i miejscu, gdzie razem spali. Jego dom. I od razu… jakby przestał być tak strasznie mocno obecny w wilczym śnie. Wprawdzie jego ciało nie stało się przezroczyste, a otaczająca realność również pozostała bez zmian, jednak jej poczucie oraz poczucie samego siebie stały się jakby słabsze. „Dobrze” - pochwalił go Skoczek. „Zawsze gotowy, ale nigdy zbyt silnie zakorzeniony. Jakbyś niósł szczeniaka w zębach”.
- To nie będzie łatwe - zauważył Perrin.
Od Skoczka doleciał go podmuch woni świadczącej o niezrozumieniu. Oczywiście, że to nie mogło być łatwe.
Perrin uśmiechnął się.
- Co teraz?
„Pobiegamy” - odparł Skoczek. „A potem znowu poćwiczymy”. I rzucił się w bok, zmieniając w srebrnosiwą smugę zmierzającą ku drodze. Perrin pobiegł za nim. Czuł ciągnącą się za Skoczkiem woń zdeterminowania - nadzwyczaj podobną do tej, którą rozsiewał wokół siebie Tam, gdy ćwiczył rekrutów. Skojarzenie wywołało uśmiech na jego ustach.
Pobiegli drogą, a w biegu Perrin ćwiczył delikatną równowagę między niewrastaniem zbytnio w realność wilczego snu a gotowością do skrzepnięcia w każdej chwili w twarde, zdecydowane ja, o mocnym poczuciu tożsamości. Od czasu do czasu Skoczek rzucał się na niego, próbując wyrzucić z wilczego snu. I tak to trwało, póki Skoczek - zupełnie niespodzianie - nie zatrzymał się.
Perrin przebiegł jeszcze kilka kroków, wyprzedzając wilka. Coś znajdowało się przed nimi. Przezroczysta fioletowa ściana, przecinająca drogi. W górę sięgała aż ku niebu, na boki ku horyzontom.
- Skoczek? - zdziwił się Perrin. - Co to jest?
„Zło” - zabrzmiało przesłanie Skoczka. „Nie powinno go tu być”. - Towarzyszyła temu woń rozgniewania.
Perrin dał jeszcze parę kroków i zbliżył dłoń do fioletowej powierzchni. Zawahał się jednak przed jej dotknięciem. Z wyglądu przypominał szkło. Nigdy jeszcze w wilczym śnie nie spotkał się z czymś takim. Może było to tutejszym ekwiwalentem baniek zła? Uniósł wzrok ku niebu.
I wtedy ściana zniknęła. Perrin aż zamrugał, mimowolnie odskakując. Zerknął na Skoczka. Wilk siedział na tylnych łapach, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała ściana.
„Chodź, Młody Byku” - przesłał mu na koniec, wstając. „Poćwiczymy w innym miejscu”.
I skoczył w przestrzeń. Perrin stał jeszcze przez chwilę na miejscu, patrząc w dal, w której ginęła droga. Czymkolwiek była ta ściana, nic po niej nie pozostało.
Zmartwiony i zmieszany, podążył wreszcie w ślad za Skoczkiem.
- Żebym sczezł, gdzie są ci łucznicy! - Rodel Ituralde przed momentem dotarł na szczyt wzgórza. - Przecież chciałem, żeby godzinę temu obsadzili wysunięte wieże i zluzowali kuszników!
Przed nim kipiel bitwy szczękała orężem, wrzeszczała niezliczonymi gardłami, jęczała trafiona, łomotała buciorami i grzmiała. Oddział Trolloków pokonał rzekę na barkach i po niezgrabnym moście zaimprowizowanym z długich tratw. Trolloki nienawidziły wody. Dużo było trzeba, żeby się zdecydowały na przeprawę. I to właśnie był powód, dla którego chciał wykorzystać takie, a nie inne fortyfikacje. Zbocze wzgórza łagodnie schodziło ku brodowi na rzece - jedynym sensownym miejscu przeprawy w zasięgu całych lig. Na północy Trolloki wylewały się niepowstrzymaną - lecz wąską ze względu na uwarunkowania topograficzne - strugą z Ugoru, napotykając na swojej drodze rzekę Arinelle. Zmuszone przez swych dowódców do przeprawy, wpadały od razu na zbocze wzgórza najeżone okopami, parapetami i wieżami strzelniczymi. A innej drogi do Maradon, jak przez to wzgórze, nie było.
Idealna pozycja dla odparcia znacznie silniejszego wroga, jednak nawet najmocniejsze fortyfikacje można pokonać, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z obrońcami zmęczonymi wieloma tygodniami walk. Trolloki wreszcie ukończyły przeprawę i ruszyły w górę zbocza pod deszczem strzał - wpadały w pułapki rowów, nie potrafiły zdobyć wysokich parapetów.
Na szczycie zbocza znajdowała się szeroka półka płaskiego terenu, gdzie Ituralde ulokował swój obóz, a w jego górnej części punkt dowodzenia. Przepatrując wzrokiem poplątany masyw rowów, parapetów i wież, równocześnie na lewo i prawo rzucał rozkazy. Właśnie miał przed oczyma scenę, gdzie Trolloki nadziewały się na broń pikinierów, ukrytych za jednym z parapetów. Przez chwilę przyglądał się, jak jeden ze stworów - gigantyczna bestia z łbem wołu - ciska się w przedśmiertnych drgawkach z trzema drzewcami pik, sterczącymi z brzucha.
Wychodziło na to, że szykuje się następna nawała. Myrddraal już wiódł następną siłą Trolloków przez przełęcz. Z poprzedniej fali ataku rzeka pochłonęła tyle ciał, że na moment wystąpiła czerwienią z brzegów, a po zwałach poległych następni mogli przeprawić się stosunkowo bez szwanku.
- Łucznicy! - zawołał Ituralde. - Gdzie są ci przeklęci…
Tamci się w końcu pojawili - kompania łuczników, których trzymał w odwodzie, przebiegła obok, zmierzając na pozycje. Większość stanowili miedzianoskórzy Domani, choć w ich szeregach można było dostrzec tu i ówdzie tarabońskie oblicza. Uzbrojenie mieli nadzwyczaj zróżnicowane: od wąskich długich łuków charakterystycznych dla Arad Doman, przez wężowe saldaeańskie krótkie łuki zdobyte na posterunkach wojskowych wystawionych w okolicznych wioskach, po potężne długie łuki z Dwu Rzek, choć tych ostatnich było naprawdę niewiele.
- Lidrin! - krzyknął Ituralde.
Młodziutki oficer o niecharakterystycznym dla wieku twardym spojrzeniu pospieszył ku niemu po zboczu. Brązowy mundur był nielitościwie wymięty i brudny w kolanach, co bynajmniej nie świadczyło o braku dyscypliny, ale było wymogiem sytuacji, gdyż bywają czasy, kiedy mężczyzna jest bardziej potrzebny swoim ludziom niż praczce.
- Idź z tymi łucznikami na wieże - rozkazał Ituralde. - Trolloki najwyraźniej szykują kolejny atak. Nie chcę, żeby bodaj jeszcze jeden taran przedarł się aż pod sam szczyt, zrozumiano? Jeżeli zdobędą nasze pozycje i będziemy musieli je odbijać, poranek trzeba będzie zaliczyć do mocno nieudanych.
Lidrin nie uśmiechnął się na ten żart, co z pewnością zrobiłby jeszcze jakiś czas temu. Niewiele ostatnio się uśmiechał, a jeśli już, to zazwyczaj tylko wtedy, gdy zabijał kolejnego Trolloka. Zasalutował tylko i pobiegł za łucznikami.
Ituralde odwrócił się, objął wzrokiem zbocze wzgórza za plecami. Tam rozbił swój niższy obóz, w cieniu stromego zbocza. Od dawien dawna wzgórze stanowiło naturalną formację obronną. Przez lata Saldaeanie pracowicie rozwijali te jego własności, skutkiem czego powstało miejsce idealne: z jednej strony strome zbocze, z drugiej, od rzeki - skąd musiał atakować wróg - długie, mordercze podejście. W niższym obozie żołnierze mogli wyspać się, zjeść, bezpiecznie schronić tabory, a wszystko to pod osłoną stromego zbocza, na którego szczycie Ituralde właśnie stał.
Oba obozy, wyższy i niższy, były dziełem improwizacji. Niektóre z namiotów zostały kupione po saldaeańskich wioskach, inne stanowiły dzieło Domani, wreszcie dziesiątki pozostałych trafiły na miejsce przez bramy otwarte do najrozmaitszych zakątków świata. Wśród najbardziej tu chyba obcych pyszniły się gigantyczne cairhieniańskie konstrukcje z pasiastego płótna. Ale ostatecznie chodziło przecież tylko o to, żeby jego ludzie mieli gdzie się schronić przed deszczem. I tyle.
Saldaeanie z pewnością znali się na budowie umocnień. Gdyby tylko Ituralde potrafił ich przekonać do opuszczenia murów Maradon, za którymi się chowali, i przyjścia mu z pomocą.
- No dobra - zaczął znowu. - Gdzie u…
Urwał, ponieważ kątem oka dostrzegł jakiś cień, przesuwający się po niebie. Ledwie miał czas zakląć i odskoczyć, gdy z góry coś posypało się na wyższy obóz - dużo tego było i z pozoru ciężkie - a w ślad za odgłosami uderzeń w ziemię doleciały doń okrzyki bólu i strachu. To jednak nie były kamienie, tylko ciała. Skurczone zwłoki martwych Trolloków. Kanonierzy Armii Pomiotu Cienia w końcu wstrzelali się w cel.
Po części Ituralde sam był zaskoczony tym, do czego udało mu się ich doprowadzić. Pierwotnym celem, dla którego sprowadzono tu sprzęt oblężniczy, był z pewnością zamierzony szturm Maradon, leżącego niedaleko stąd na południe. Umieszczenie katapult na stanowiskach i rozpoczęcie ostrzału linii obronnych Ituralde z drugiej strony brodu nie tylko zwolni postępy Pomiotu Cienia, lecz ujawni ich pozycje, odsłaniając na przeciwuderzenie artylerii obrońców.
Ale nie spodziewał się, że będą strzelać zwłokami Trolloków. Zaklął, gdy makabryczne pociski znów zasnuły niebo. Spadły kolejne ciała, niszcząc namioty, miażdżąc obrońców.
- Uzdrowiciele! - krzyknął Ituralde. - Gdzie są ci Asha’mani? - Od samego początku oblężenia nie oszczędzał ich ani trochę. W istocie to zmuszał do dobywania resztek sił. Teraz wycofał ich, chcąc wykorzystać potencjał bojowy w wypadku, gdyby Trolloki dotarły zbyt blisko wyższego obozu.
- Panie! - Od linii frontu gramolił się ciężko po zboczu młody łącznik. Miał strasznie dużo brudu za paznokciami. Smagłe oblicze Domani miało barwę popiołu. Był tak młody, że ledwo mu się sypał wąs. - Kapitan Finsas donosi, że Armia Pomiotu Cienia podprowadziła trebusze w zasięg ostrzału. Wedle jego szacunków, mają jakieś szesnaście maszyn.
- Powiedz kapitanowi Finsasowi, że informacja powinna dotrzeć na czas! - warknął Ituralde.
- Wybacz mi, mój panie. Przeprawili je przez przełęcz, zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje. Pierwsza salwa trafiła nasz wysunięty posterunek obserwacyjny. Sam lord Finsas został ranny.
Ituralde pokiwał głową. Rajami już nadciągał, żeby objąć dowodzenie nad wyższym obozem i zająć się rannymi. Zapewne ktoś się również zatroszczy o ofiary ostrzału w niższym obozie. Wobec ostrzału z trebuszy naturalna osłona zbocza była na nic - miały zbyt duży zasięg, a ich pociski leciały po dość stromej trajektorii. Trzeba będzie przenieść obóz na równiny przed Maradon, co jednak od razu wydłuży czas reakcji bojowej na poczynania przeciwnika. Krew i krwawe popioły.
„Nigdy tyle nie przeklinałem” - pomyślał Ituralde. To przez tego chłopaka, Smoka Odrodzonego. Rand al’Thor złożył mu wiele obietnic, część wypowiedzianych jawnie, część tylko zasugerowanych. Obiecał obronić Arad Doman przed Seanchanami. Obiecał Ituralde szansę na życie, którego w nierównym pojedynku z Seanchanami raczej by nie uratował. Obiecał, że znajdzie dlań odpowiednie zajęcie, coś doniosłego, coś, czego skutkiem będzie jakaś realna korzyść. Coś niemożliwego.
Zatrzymaj Cień. Utrzymaj się, póki nie nadejdzie pomoc. Niebo znów pociemniało, a Ituralde umknął do namiotu dowodzenia, który miał drewniany dach, specjalnie pomyślany dla obrony przed pociskami. Obawiał się zresztą drobnych odłamków, a nie masywnych ciał Trolloków. Otaczający go żołnierze rozbiegli się i zajęli transportem rannych do względnie bezpiecznego niższego obozu. Stamtąd trzeba ich było odtransportować przez równinę do Maradon. Rajabi dowodził. Jego potężne ciało wieńczył kark grubszy od pnia dziesięcioletniego jesionu. Ręce miał omalże równie grube. Chodził kołyszącym się krokiem, ponieważ w lewą nogę odniósł ranę podczas walki i trzeba było ją amputować pod kolanem. Dopiero później Aes Sedai Uzdrowiły go jak umiały, niemniej skończyło się protezą. Ituralde chciał go odesłać przez bramę z innymi ciężko rannymi, ale odmówił i nie dał się przekonać. Ituralde zresztą zbytnio go nie zmuszał - nie rezygnuje się z dobrego oficera tylko dlatego, że został ranny.
Rozmyślania przerwał mu łomot trupiego pocisku, walącego się na dach namiotu. Młody łącznik zamrugał. Miał na imię Zhell i choć na jego policzku nie znać było miedzianego połysku cery Domani, zapuścił charakterystycznego wąsa i przylepił sobie myszkę w kształcie strzałki.
Wychodziło na to, że długo się tu nie utrzymają, że Trolloki w końcu zgniotą. ich samą przewagą liczebną. Będzie trzeba się wycofywać, powoli oddawać pozycję za pozycją, w głąb Saldaei, ku Arad Doman. Dziwne, jak to mu się w życiu ostatnio poukładało - zawsze cofać się ku ojczyźnie. Najpierw od południa, teraz od północnego wschodu.
Arad Doman zostanie zmiażdżone w kleszczach Trolloków z jednej strony i Seanchan z drugiej.
„Lepiej, żebyś dotrzymał słowa, chłopcze”.
Niedobrze się składało, że nie mógł schronić się za murami Maradon. Saldaezanie jednak jasno stwierdzili, że uważają armię Ituralde - jak również wszystkich popleczników Smoka Odrodzonego - za najeźdźców. Przeklęci głupcy. Dobrze choć, że nadarzyła się szansa zniszczenia tych machin oblężniczych, które Cień zbyt szybko wprowadził do walki.
Kolejne ciało zwaliło się na dach namiotu dowodzenia, ale i tym razem osłona wytrzymała. Ze smrodu, jaki roztaczały wokół siebie zaimprowizowane pociski - oraz z mlaśnięć, jakie wydawały, spadając - jasno wynikało, że zwłoki nie były szczególnie świeże. Ufny w kompetencje swoich oficerów Ituralde nie wtrącał się w ich poczynania, tylko spokojnie zaplótł dłonie za plecami. Za każdym razem, gdy spoglądali na jego spokojną postawę, żołnierze w namiocie i w pobliżu jakby prostowali się nieco, odzyskując odrobinę wiary. Najlepsze plany bitewne zachowywały aktualność tylko do momentu, gdy zaczynały lecieć pierwsze strzały, lecz determinowany, nieugięty dowódca był w stanie zaprowadzić ład w najgorszym nawet chaosie.
Nad głową srożyła się burza. Czarne i srebrne chmury kłębiły się jak zawartość poczerniałego kotła nad buzującym ogniskiem. Błyskawice były niby iskierki stali prześwitującej spod spękanej sadzy. Zjawisko kompletnie nienaturalne. Niech żołnierze zobaczą wszak, że on się nie boi, że spokojnie trwa pod gradem potwornych pocisków.
Rannych odniesiono do lazaretów, ludzie powoli zabrali się za zwijanie niższego obozu, który miał być przeniesiony dalej. Łucznicy i kusznicy Ituralde dalej prowadzili zmasowany ogień, pikinierzy trwali na umocnionych parapetach. Ituralde dysponował jeszcze konnicą w poważnej sile, ale na tym terenie była nieprzydatna.
Jeżeli niczego się nie zrobi z tymi trebuszami wroga, wymęczą jego ludzi cięższym i lżejszym ostrzałem - oczywiście, wiadomo było, co trzeba zrobić: wykorzystać kule ogniste Asha’manów albo urządzić z ich pomocą wycieczkę przez bramę i znienacka zasypać machiny płonącymi strzałami.
„Gdyby tylko Maradon zechciało otworzyć przede mną swoje bramy”. - Lecz Saldaeański pan na mieście nie wpuści go do środka, a wycofanie się pod mury miasta skończyłoby się tym, że Trolloki zmiażdżyłyby go o nie jak o kowadło.
„Przeklęci, przeklęci głupcy. Jacyż kretyni odmawiają ludziom schronienia, gdy armia Pomiotu Cienia puka do ich bram?”.
- Potrzebuję szacunków strat. - Ituralde zwrócił się do porucznika Nilsa. - Przygotować łuczników do ataku na te machiny oblężnicze. Ściągnąć dwóch Asha’manów z tych, którzy akurat mają służbę. Kapitan Creedin ma obserwować ten szturm Trolloków przez bród. W ślad za tym ostrzałem z pewnością pójdzie atak ze zdwojoną siłą, uznają, że zamieszanie wkradło się w nasze szeregi.
Młodzieniec skinął głową i wybiegł z namiotu, a równocześnie do środka kuśtykał Rajabi, trąc szeroką szczękę.
- Miałeś rację z tymi trebuszami. Faktycznie użyli ich do ataku na nas.
- Zawsze staram się mieć rację - odparł Ituralde. - Kiedy jej nie mam, przegrywamy.
Rabi mruknął coś nieartykułowanego pod nosem. Nad ich głowami szalała burza. Z oddali docierały okrzyki Trolloków, łomot bębnów, ludzkie wrzaski.
- Coś mi się tu nie zgadza - zauważył Ituralde.
- W tej wojnie nic się nie zgadza - odparował Rajabi. - W ogóle nas tu nie powinno być. Na naszym miejscu powinni być Saldaeanie. I to całą swoją siłą, a nie tylko garstką konnicy, którą dał nam Lord Smok.
- Nie o to chodzi - wtrącił Ituralde, spoglądając w niebo. - Męczy mnie pytanie, dlaczego strzelają do nas zwłokami swoich?
- Żeby osłabić nasze morale.
Nie był to taki znowu abstrakcyjny pomysł. Czemu jednak strzelają salwami? Czemu nie użyć głazów, które spowodowałyby znacznie większe zniszczenia, a dopiero potem pogłębić szok obrońców makabrycznymi pociskami? Trolloki pewnie nie byłyby zdolne do zastosowania takiej taktyki, ale Pomory… posądzanie ich o braki myślenia nie było szczególnie mądre. Nauczył się tego na własnej skórze.
I kiedy tak Ituralde patrzył w niebo, przeleciała po nim kolejna zmasowana salwa, niczym deszcze z ciemnych chmur. Światłości, skąd oni wzięli tyle trebuszy? Dość, żeby miotać nimi setki zwłok?
„Z jego obliczeń wynika, że mają ich szesnaście” - powiedział chłopak. Na pewno więcej. Czy mu się wydawało, czy niektóre z makabrycznych pocisków padały coś nazbyt równo?
I nagle uderzyła go myśl, jak struga zamarzniętego deszczu. Te przeklęte, chytre potwory!
- Łucznicy! - zawołał. - Niech łucznicy obserwują niebo! To nie są ciała!
Za późno. Zanim skończył, pierwszy draghkar rozwinął skrzydła - ponad połowa „zwłok” w tej salwie to był żywy Pomiot Cienia, kryjący się wśród martwych Trolloków. Po pierwszym ataku draghkarów na swoją armię, który miał miejsce kilka dni temu, stworzył wachtę łuczników dzień i noc obserwujących niebo.
Ale nikt nie rozkazał im strzelać do sypiących się z nieba zwłok. Ituralde wyskoczył z namiotu, wyszarpując miecz z pochwy. Ani na moment nie przestał krzyczeć. Draghkary tymczasem spłynęły między żołnierzy wyższego obozu i rozpętał się chaos. Wiele bestii wylądowało niedaleko. Ich wielkie oczy lśniły, a z gardeł sączyła się hipnotyczna pieśń.
Ituralde darł się co sił w gardle, usiłując ogłuszyć samego siebie siłą swego głosu. Jeden z potworów ruszył w jego stronę, ale jego zew nie przedarł się przez hałas dobywający się z ust generała. Na twarzy monstrum zamarło zaskoczenie - o ile o zaskoczeniu można mówić w przypadku tak nieludzkiego wyrazu pyska - kiedy Ituralde, udając, iż został zniewolony zewem, podszedł bliżej i jednym kompetentnym ciosem przeciął mu szyję. Ciemna posoka spłynęła po śnieżnobiałej skórze. Ituralde uwolnił ostrze, wciąż nie przestając krzyczeć.
Kątem oka zobaczył, jak Rajabi potknął się i przewrócił, a w tym samym momencie Pomiot Cienia skoczył na niego. Ituralde nie mógł nic zrobić - sam stał się celem ataku kolejnej bestii. I wtedy, w tym momencie zagrożenia nadeszło błogosławione uczucie ulgi - kule ognia zaczęły strącać draghkary z nieba, do akcji wkroczyli Asha’mani.
Równocześnie z oddali doleciał warkot bębnów bitewnych. Zgodnie z jego przewidywaniami fala Trolloków uderzy przez bród z siłą znacznie większą niż dotąd. Światłości, czasami naprawdę nienawidził siebie za to, że tak często miał rację.
„Lepiej dotrzymaj obietnicy i przyślij mi tę pomoc, chłopcze” - pomyślał Ituralde, zmagając się z draghkarem. Od krzyku już drapało go w gardle. „Światłości, lepiej, żeby tak się stało!”.
Faile szła przez obóz Perrina, w uszach dźwięczały jej odgłosy paplaniny, stęknięcia z wysiłku i krzyki rozkazów. Perrin po raz ostatni posłał parlamentariuszy do Białych Płaszczy, ale odpowiedź jeszcze nie nadeszła.
Czuła się wypoczęta. Całą noc spokojnie przespała na szczycie wzgórza, ich wzgórza, wtulona w bok Perrina. Tym razem nie zapomniała o derkach i kocach, dzięki czemu pod gołym niebem było im nawet wygodniej niż w namiocie.
Rankiem zwiadowcy wrócili z Cairhiren, a więc wkrótce otrzyma raporty. Na razie wykąpała się i zjadła śniadanie.
Czas zrobić coś w sprawie Berelain.
Po stratowanej trawie powędrowała ku mayeńskiej części obozu. Z każdym krokiem rósł w niej gniew. Berelain posunęła się za daleko. Perrin twierdził, że te paskudne plotki rozsiewane są przez pokojówki tamtej, a nie przez nią samą, niemniej Faile wiedziała lepiej. Pierwsza była mistrzynią manipulacji i kontrolowanych plotek. Kiedy było się władczynią o stosunkowo słabej pozycji, nie pozostawała właściwie inna strategia polityczna. Pierwsza tak lawirowała losami Mayne, a teraz tak samo zachowywała się w obozie, gdzie Faile jako żona Perrina też miała silniejszą od niej pozycję.
Wejścia do mayeńskiej części obozu strzegło dwóch Skrzydlatych Gwardzistów w lakierowanych szkarłatem napierśnikach i ozdobionych motywem skrzydeł hełmach, których okapy sięgały na karki. Na widok Faile wyprostowali się i unieśli lance o zasadniczo paradnej funkcji. Załopotały proporce ze złotym jastrzębiem w locie na błękitnym tle.
Faile musiała zadrzeć głowę, żeby móc im spojrzeć prosto w oczy.
- Zaprowadźcie mnie do swojej pani - rozkazała.
Strażnicy skinęli głowami. Jeden z nich gestem urękawicznionej dłoni wezwał kolegów, którzy mieli objąć wartę na czas ich nieobecności.
- Powiedziano nam, że mamy się ciebie spodziewać - powiedział głębokim basem.
Faile uniosła brew.
- Dzisiaj?
- Nie. Pierwsza poleciła nam po prostu, żebyśmy zastosowali się do twoich życzeń, gdy się pojawisz.
- Oczywiście, że musicie się stosować do moich życzeń. To jest obóz mego męża.
Gwardziści nie zaprotestowali, choć w duchu pewnie mieli inne zdanie. Berelain została przysłana na pomoc Perrinowi, ale żaden jawny rozkaz nie oddawał pod jego dowództwo ani jej, ani jej żołnierzy.
Faile poszła w ślad za żołnierzami. Jakimś cudem ziemia naprawdę zaczynała wysychać. Faile zapewniała Perrina, że same plotki nawet jej nie przeszkadzają, przeszkadza jej natomiast bezczelność Berelain.
„Co za kobieta” - pomyślała. Jak ona śmie…”.
Nie, tą drogą nie należy iść. Porządna awantura sprawiłaby wprawdzie, że poczułaby się lepiej, ale tylko potwierdziłaby prawdziwość krążących plotek. Cóż innego ludzie mogliby pomyśleć, gdyby zobaczyli, jak wkracza do namiotu Pierwszej z Mayene, a potem wydziera się na nią? Trzeba zachować spokój. Choć nie będzie to łatwe.
Mayeński obóz zorganizowany był na kształt szprych koła, którego oś stanowił namiot centralny. Skrzydlaci Gwardziści nie dysponowali namiotami - te poszły do pana Gilla - ale ich posłania i ogniska były ułożone w precyzyjnym szyku. Wszystko sprawiało wręcz wrażenie nadmiernego ładu: zwinięte koce, oparte o siebie lance, paliki dla koni i miejsca na ogniska. Należący do Berelain centralny namiot miał barwy lawendowe i kasztanowe - łup z Malden. Idąc za dwoma rosłymi gwardzistami do wejścia, Faile zbierała się w sobie. Za moment jeden z nich zastukał w słupek wbity w ziemię przy wejściu, co równoznaczne było z prośbą o wpuszczenie.
W odpowiedzi zabrzmiał spokojny głos Berelain. Żołnierz odsunął klapę namiotu, wpuszczając Faile do środka. Dała już krok naprzód, gdy po drugiej stronie wejścia zaszeleściły suknie i z namiotu wyszła Annoura. Aes Sedai skinęła Faile głową, wokół jej twarzy zakołysały się cienkie warkoczyki. Wyglądała na zasmuconą - najwyraźniej nie udało jej się jeszcze wkraść z powrotem w łaski swojej pani.
Faile wciągnęła głęboki oddech, potem weszła do namiotu. W środku było chłodno. Podłogę pokrywały kasztanowe i zielone dywaniki, tkane w kręty wzór pnączy. Choć bez umeblowania, z jakim Berelain zwykle podróżowała, namiot zdawał się pusty, gdzieś po drodze z Malden udało jej się jednak zdobyć dwa masywne dębowe krzesła i delikatny stół.
Pierwsza powstała na jej widok.
- Lady Faile - oznajmiła spokojnie. Dziś miała wpięty we włosy diadem, znak władzy nad Mayene. Symboliczna korona była wspaniała w swej prostocie: żadnych zdobień, tylko złoty jastrząb zrywający się do lotu, jakby wabiony smugami słonecznego światła sączącymi przez dach namiotu, z którego usunięto klapy, żeby wpuścić świeże powietrze. Suknia pierwszej miała barwy złota i zieleni, talię spinał cieniutki prosty pasek, dekolt wycięty był głęboko.
Faile usiadła na jednym z krzeseł. Rozmowa, którą miała przed sobą, była przedsięwzięciem niebezpiecznym, mogła doprowadzić do katastrofy. Ale nie da się jej uniknąć.
- Mam nadzieję, że miewasz się dobrze? - zagaiła Berelain. - Czy szarugi ostatnich dni nie okazały się nazbyt wyczerpujące?
- Deszcz zaiste padał straszny, Berelain - odparła Faile. - Ale nie o deszczu przyszłam tu rozmawiać.
Berelain zacisnęła idealnie wykrojone usta. Światłości, ależ była piękna! W jej obecności Faile czuła się jak zwykła brzydula: nos za duży, pierś zbyt płaska. Głos nawet w ułamku nie tak melodyjny. Dlaczego Stwórca w ogóle powoływał na świat takie kobiety jak Berelain? Czy robił to po to, by szydzić z pozostałych?
Ale Perrin nie kochał Berelain. Kochał Faile.
„Pamiętaj o tym”.
- Świetnie - kontynuowała Berelain. - Spodziewałam się, że dojdzie do takiej rozmowy. Na wstępie chciałabym cię zapewnić, że szerzące się plotki są całkowicie fałszywe. Nic niestosownego nie miało miejsca między mną a twoim mężem.
- Już mi o tym zdążył powiedzieć - szybko rzekła Faile. - A jego słowu ufam bardziej niż twemu.
Berelain zmarszczyła brwi. Była prawdziwą mistrzynią politycznych rozmów. Faile zazdrościła jej umiejętności i subtelności, jakimi potrafiła się w nich wykazać. Mimo młodego wieku Berelain udało się utrzymać niezależność niewielkiego miasta-państwa od znacznie większej i potężniejszej Łzy. Faile mogła się tylko domyślać, ile wymagało to balansowania, politycznych targów i najzwyklejszego sprytu.
- A więc z czym do mnie przyszłaś? - zapytała Berelain, zajmując drugie krzesło. - Jeżeli nie dręczy cię ta kwestia, to nie ma żadnej sprawy.
- Obie wiemy, że kwestia tego, czy spałaś, czy nie spałaś z moim mężem, jest tu całkowicie drugorzędna - odparła Faile, a na jej słowa oczy Berelain rozszerzyły się. - Nie niepokoi mnie to, co się stało, lecz to, co o tym wszystkim sądzą ludzie.
- W każdym miejscu, gdzie zbierają się ludzie, rodzą się plotki - wyjaśniła Berelain. - Zwłaszcza przodują w nich mężczyźni.
- Takie jednoznaczne, uporczywe plotki nie pojawiają się same przez się - ciągnęła dalej Faile. - Obecnie już wszyscy w obozie, włączywszy w to nawet uchodźców, którzy złożyli mi hołd lenny, są przekonani, że kiedy mnie nie było, wzięłaś sobie do łóżka mego męża. Co nie tylko czyni ze mnie postać zaiste żałosną, lecz również kładzie się cieniem na honorze samego Perrina. Jak ma się cieszyć autorytetem ludzi, w oczach których jest mężczyzną wpadającym w ramiona innej kobiety, gdy tylko żona na chwilę zniknie mu z oczu?
- Inni władcy jakoś sobie radzą z takimi plotkami - stwierdziła Berelain. - W przypadku wielu plotki te niosły ziarno prawdy. A monarchie trwają dalej.
- Być może tak to działa w Illian lub Łzie - upierała się Faile. - Niemniej Saldaea oczekuje więcej od swych władców. Podobnie jak ludzie z Dwu Rzek. Perrin nie jest jak inni królowie. Kiedy widzi, jak ludzie na niego patrzą, pęka mu serce.
- Wydaje mi się, że go nie doceniasz - uśmiechnęła się Berelain. - Poradzi sobie z tym. Nauczy się wykorzystywać plotki dla swoich celów. Dzięki temu stanie się silniejszym mężczyzną i władcą.
Faile przez chwilę przyglądała się rozmówczyni.
- Ty go w ogóle nie rozumiesz, nieprawdaż?
Berelain zareagowała, jakby otrzymała policzek. Szarpnęła się w tył. Najwyraźniej wcale aż tak dobrze nie radziła sobie z rozmową, gdy ta była boleśnie szczera. To mogło zapewnić Faile nieznaczną przewagę.
- Rozumiem mężczyzn, moja lady Faile - oznajmiła chłodnym tonem Berelain. - A twój mąż nie jest wśród nich żadnym wyjątkiem. Skoro już zdecydowałaś, że rozmawiamy szczerze, odwdzięczę ci się tym samym. Pojmanie Aybary za męża było sprytnym posunięciem i czas po temu wybrałaś odpowiedni. Dzięki temu Saldaea związała się mocno ze Smokiem Odrodzonym, niemniej powinnaś pamiętać, że tak łatwo nie zostanie twój.
Faile westchnęła głęboko. Nadszedł czas na jej gambit.
- Reputacja Perrina mocno ucierpiała przez to, co zrobiłaś, moja lady Pierwsza. Dyshonor, który ja poniosłam, mogę wybaczyć. Ale jego nie odpuszczę.
- Nie bardzo sobie wyobrażam, co w tej sprawie można zrobić.
- Ja natomiast wyobrażam sobie jak najbardziej - odparowała Faile. - I jestem raczej pewna, że jedna z nas będzie musiała oddać życie.
Na twarzy Berelain nie drgnął ani jeden mięsień.
- Proszę?
- Na Ziemiach Granicznych, kiedy kobieta dowie się, że inna wzięła sobie do łóżka jej męża, może rzucić jej wyzwanie. Walczą wtedy na noże. - Była to prawda, choć tradycję uważano powszechnie za archaiczną i mało kto jeszcze jej przestrzegał. - Jedynym sposobem, w jaki mogę oczyścić swoje imię, jest walka z tobą na noże.
- I czego miałoby to dowieść?
- Może z tego wyniknąć przynajmniej tyle, że kiedy będziesz martwa, nikt nie będzie sądził, że sypiasz z moim mężem za moimi plecami.
- Dobrze słyszę? Naprawdę grozisz mi w moim własnym namiocie?
- To nie jest groźba - odrzekła Faile zdecydowanym głosem. Światłości, pozostawało mieć nadzieję, że to właściwa droga. - To jest wyzwanie.
Berelain przyglądała się jej szacującym spojrzeniem.
- Mogę wygłosić publiczne oświadczenie. Potępię w nim moje pokojówki za rozsiewanie plotek i zapewnię wszystkich w obozie, że są całkowicie wyssane z palca.
- Naprawdę wydaje ci się, że w ten sposób położysz im kres? Nie protestowałaś przed moim powrotem. Wszyscy widzą w tym jednoznaczny dowód. I oczywiście, wszyscy spodziewają się, że teraz zachowasz się, jakby nic się nie stało.
- Z tym… wyzwaniem… chyba nie mówisz poważnie?
- Mając na uwadze honor męża, Berelain, zawsze jestem poważna. - Spojrzała tamtej prosto w oczy i zobaczyła w nich niepokój. Berelain nie chciała z nią walczyć. Jak również, rzecz jasna, Faile nie chciała walczyć z Berelain, i to nie tylko dlatego, że nie mogła mieć pewności, czy wygra. Choć z drugiej strony coś w niej aż się skręcało z ochoty, żeby odegrać się na Berelain za tamtą sytuację, gdy ta wytrąciła jej nóż z ręki.
- Dziś wieczorem rzucę ci formalne wyzwanie na oczach całego obozu - kontynuowała Faile, starając się panować nad tonem głosu. - Będziesz miała jeden dzień, aby je przyjąć lub wyjechać.
- Nie wezmę udziału w tym idiotyzmie.
- Już wzięłaś - oznajmiła Faile, wstając. - Zasiałaś pierwsze ziarna tego, co się teraz dzieje, w momencie gdy pozwoliłaś krążyć tym plotkom.
Wstała i ruszyła w stronę wyjścia z namiotu. Musiała coś zrobić, żeby skryć targające nią nerwy. Czy Berelain widzi kropelki potu osiadające na jej brwiach? Czuła się, jakby wędrowała po ostrzu miecza. Jeżeli bodaj słowo o tym wyzwaniu dotrze do Perrina, wścieknie się nie na żarty. Trzeba wierzyć, że…
- Lady Faile - dobiegł ją z tyłu głos Berelain, w którym wyraźnie pobrzmiewały nuty niepokoju. - Z pewnością możemy znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Nie zmuszaj nas do tego.
Faile przystanęła, czując, jak jej wali serce. Odwróciła się. Pierwsza wyglądała na poważnie zaniepokojoną. Tak, uwierzyła, że ma przed sobą kobietę na tyle krwiożerczą, że zdecyduje się na taki ruch.
- Chcę, żebyś zniknęła z życia Perrina, Berelain - oświadczyła. - I dopnę swego, w taki czy inny sposób.
- Chcesz, żebym wyjechała? - zapytała Pierwsza. - Wykonałam już wszystkie zadania zlecone mi przez Lorda Smoka. Nie ma przeszkód, żebym zwinęła obóz i udała się w swoją stronę.
Nie, Faile bynajmniej nie tego chciała. Utrata żołnierzy Berelain byłaby poważnym ciosem w obliczu zagrożenia ze strony Białych Płaszczy. Poza tym z pewnością Perrin już przewidział jakieś zastosowanie dla Skrzydlatej Gwardii.
- Nie - rzekła. - Gdybyś wyjechała, plotki nie przestałyby krążyć, Berelain.
- Sądzę, że skutek byłby ten sam, jaki przyniosłoby zabicie mnie - odpowiedziała tamta pozbawionym wyrazu tonem głosu. - Gdybyśmy walczyły i jakimś sposobem udałoby ci się mnie zabić, wszyscy zrozumieliby to tak, że nakryłaś męża na zdradzie, a potem zabiłaś mnie ze złości. Nie bardzo rozumiem, jak miałoby to pomóc twojej sprawie. Dopiero po tym plotki rozszalałyby się na dobre.
- Rozumiesz więc, na czym mój kłopot polega - rzekła Faile, pozwalając, żeby jej zniecierpliwienie odbiło się w głosie. - Najwyraźniej nie ma sposobu na pozbycie się tych plotek.
Berelain przyglądała się jej uważnie. Kiedyś z całą powagą zagroziła, że zabierze jej Perrina. Prawie przysięgła. Ostatnio chyba jakby wycofała się ze swych słów. A teraz w oczach czaił się cień strapienia.
„Zdaje sobie sprawę, że pozwoliła, aby sprawy zaszły za daleko” - pomyślała Faile, rozumiejąc, co tamta czuje. Oczywiście, Beralain nie spodziewała się, że Faile powróci z Malden. Dlatego poszła na całość.
Teraz docierało do niej, że zagrała zbyt ryzykownie. Poza tym miała prawo sądzić, że Faile jest w tak kiepskim stanie, iż wyzwie ją na publiczny pojedynek.
- Nigdy tego nie chciałam, Berelain - rzekła Faile, wracając na swoje miejsce. - Perrin też nie. Żadne z nas nie życzy sobie być przedmiotem twoich względów.
- Twój mąż jakoś nie starał się mnie zniechęcić - powiedziała Berelain, zaplatając ramiona na piersiach. - Podczas twej nieobecności bywały chwile, gdy mnie wręcz otwarcie zachęcał.
- Tak słabo go znasz, Berelain. - Zdumiewające, jak ta kobieta, tak bystra w wielu sprawach, może być równocześnie tak ślepa.
- Ty tak twierdzisz - upierała się Berelain.
- Masz przed sobą prosty wybór, Berelain - oznajmiła Faile, stając tuż przed nią. - Możesz ze mną walczyć i wtedy jedna z nas umrze. Masz rację, nie położy to kresu plotkom. Ale położy to kres twoim nadziejom względem Perrina. Albo nie będziesz żyła, albo będziesz kobietą, która zamordowała jego żonę.
- Druga możliwość - kontynuowała Faile, spoglądając Berelain prosto w oczy - sprowadza się do tego, że wymyślisz jakiś sposób na skończenie z tymi plotkami raz na zawsze. Ty spowodowałaś całe to zamieszanie. Ty z nim coś zrób.
I na tym jej gambit polegał. Faile sama nie potrafiła znaleźć wyjścia z sytuacji, lecz Berelain była pod względem rozwiązywania takich problemów dalece bardziej zręczna i doświadczona od niej. Więc przyszła do niej i tak nią manipulowała, że tamta w końcu uznała ją za nieomal wariatkę. I żeby powstrzymać ją przed popełnieniem jakiegoś szaleństwa, musiała zaprząc wszystkie swoje talenty polityczne do rozwiązania problemu.
Czy to się uda?
Oczy obu kobiet znów się spotkały. Faile pozwoliła, by w jej spojrzeniu odbił się niekłamany gniew. Gniew wobec wszystkiego, co się zdarzyło. Została pobita, poniżona, wystawiona na mróz przez wspólnego wroga. A w trakcie tych niedoli Berelain miała czelność zrobić, co zrobiła?
Wytrzymała spojrzenie Pierwszej. Nie, Faile nie miała tyle doświadczenia politycznego, co Berelain. Ale miała coś, czego tamta nie miała. Miłość Perrina. Prawdziwą, głęboką. Gotowa była na wszystko, były uchronić go od krzywdy.
Pierwsza nie odzywała się. Patrzyła.
- Dobrze więc - rzekła na koniec. - Niech tak będzie. Możesz być z siebie dumna, Faile. Rzadko… doprawdy rzadko się zdarza, abym odwróciła się od tego, czego dawno pragnę.
- Nie powiedziałaś, jak pozbędziemy się plotek.
- Jest pewien sposób - zapewniła ją Berelain. - Choć może okazać się nieco niesmaczny.
Faile uniosła brwi.
- Będziemy musiały występować razem w roli najlepszych przyjaciółek - wyjaśniła Berelain. - Kłótnie i wrogość tylko podsycają plotki. Lecz jeżeli będą nas widywać, jak razem spędzamy czas, zniknie pokarm dla plotek. To w połączeniu z moim oficjalnym zaprzeczeniem ich treści powinno wystarczyć.
Faile osunęła się na krzesło, na którym niedawno siedziała. Przyjaciółki? Nienawidziła tej kobiety.
- Rzecz cała musi być nadto odegrana w sposób jak najbardziej wiarygodny - ciągnęła dalej Berelain. Podniosła się i podeszła do stoliczka w rogu namiotu. Nalała sobie odrobinę schłodzonego wina. - Nic innego nie poskutkuje.
- Poza tym znajdziesz sobie innego mężczyznę - dodała Faile. - Kogoś, kogo będziesz mogła obdarzyć swoim zainteresowaniem, przynajmniej na czas jakiś. Będzie to dowód, że na Perrinie już ci nie zależy.
Berelain uniosła pucharek do ust.
- Tak- zgodziła się. - Myślę, że to też będzie nie od rzeczy. Czy stać cię na taką grę, Faile ni Bashere t’Aybara?
„Uwierzyłaś, że jestem gotowa cię za to zabić, nieprawdaż?” - pomyślała Faile.
- Obiecuję.
Dłoń Berelain zamarła w pół drogi do ust. Potem uśmiechnęła się i ukończyła gest. Wypiła.
- A więc przekonamy się - rzekła, odstawiając pucharek - co z tego wyjdzie.