- Uznałyśmy, że najlepiej będzie - oświadczyła Seonid - aby jedna z nas przedstawiła pełny raport. Pozwoliłam sobie dokonać syntezy informacji od pozostałych.
Perrin z roztargnieniem pokiwał głową. Siedział na poduszkach w namiocie audiencyjnym, Faile znajdowała się przy jego boku. Namiot znowu był pełen ludzi.
- Jak wiadomo, w Cairhien wciąż rządzi chaos - zaczęła Seonid. Zielona siostra była tak rzeczowa, jak można się było domyślać po jej wyglądzie. Jej lakoniczność nie miała w sobie nic wspólnego z brakiem respektu dla rozmówców czy ich lekceważeniem, po prostu nawet jej rozmowy z własnymi Strażnikami toczyły się w atmosferze, która może panować między bogatym farmerem a jego pracownikami. - Tron Słońca zbyt długo już stoi pusty. Wszyscy wiedzą, że Lord Smok obiecał go Elayne Trakand, ale ona dotąd miała kłopoty z zapewnieniem sobie sukcesji we własnym królestwie. Ostatnie raporty wszakże donoszą, iż w końcu do tego doszło.
Przez chwilę patrzyła na Perrina. Biła od niej woń zadowolenia. Podrapał się po brodzie. To były ważne sprawy i powinien bardziej uważać. Ale myślami odbiegał do nauk, które odebrał w wilczym śnie.
- A więc Elayne jest królową. Rand musi być zadowolony.
- Reakcja Lorda Smoka jest nam nieznana - kontynuowała Seonid takim tonem, jakby odhaczała kolejną pozycję na liście. Mądre nie wygłaszały żadnych komentarzy i nie zadawały pytań. Siedziały na swoich poduszkach, zbite w niewielką gromadkę niczym nity w dziurkach zawiasu. Najprawdopodobniej wszystkiego i tak już wcześniej dowiedziały się od Panien.
- Mam uzasadnione powody, by przypuszczać, że Lord Smok przebywa w Arad Doman - kontynuowała Seonid. - Wspominają o tym niektóre plotki, choć, rzecz jasna, docierały do mnie też takie plotki, w myśl których widywano go w szeregu innych miejsc. Lecz Arad Doman wydaje się najbardziej sensownym podbojem z taktycznego punktu widzenia, a ewentualne niepokoje w nim mogłyby zdestabilizować całe Ziemie Graniczne. Nie jestem jednak pewna, czy prawdą jest, że wysłał na miejsce Aielów.
- Wysłał - stwierdziła lakonicznie Edarra. Żadnych dalszych wyjaśnień nie zaoferowała.
- Tak - powiedziała Seonid. - Cóż, w licznych plotkach powtarza się doniesienie, że to w Arad Doman chce wydać walną bitwę Seanchanom. Przypuszczam, że chciałby, aby klany go w tym wsparły.
Ostatnie stwierdzenie przywiodło Perrinowi na myśl wspomnienie Malden. Wyobraził sobie konflikt, rozgrywany przy pomocy Mądrych i damane, Jedyną Moc rozrywającą szeregi żołnierzy, krew, ziemię i ogień kłębiące się w powietrzu. To będzie jak Studnie Dumai, tylko jeszcze gorsze. Zadrżał. Tak czy siak, ze swoich wizji - które pojawiały się przed jego oczami, gdy Seonid wspominała Randa - wiedział, że znajduje się tam, gdzie ona twierdziła.
Seonid mówiła dalej, omawiając handel i zasoby żywności w Cairhien. Perrin natomiast myślał o dziwnej fioletowej ścianie, którą widział w wilczym śnie.
„Ty durniu” - napominał siebie w myślach. „Słuchaj”. Światłości! Naprawdę był złym władcą. Nie miał kłopotów z prowadzeniem stada wilków, gdy pozwalały mu z nimi polować. Dlaczego nie potrafił się tak zachowywać wobec własnego ludu?
- Łza ogłosiła zaciąg - stwierdziła Seonid. - Plotki twierdzą, że Lord Smok wydał królowi Darlinowi rozkaz wszczęcia przygotowań do wojny. Tak na marginesie, wszystko wskazuje na to, że obecnie Łzą rządzi król. Nadzwyczaj ciekawy obrót spraw. Wedle jednych, Darlin ma pomaszerować na Arad Doman, wedle innych, zbroi się na Ostatnią Bitwę. Można usłyszeć też twierdzenia, że al’Thor chce najpierw pokonać Seanchan. Wszystkie te możliwości wydają się równie prawdopodobne, nie potrafię rozstrzygnąć między nimi, nie udawszy się osobiście do Łzy. - Spojrzała Perrinowi w oczy. Bijąca od niej woń przywodziła na myśl nadzieję.
- Nie - stwierdził Perrin. - Jeszcze nie. Randa nie ma w Cairhien, ale Andor wydaje się stabilny. W mojej opinii najbardziej sensowne byłoby udanie się tam i rozmowa z Elayne. Ona z pewnością lepiej od nas wie, co się dzieje.
Od Faile poczuł bijącą woń zmartwienia.
- Lordzie Aybara - ostrożnie zaczęła Seonid - sądzisz, że możesz oczekiwać ciepłego przyjęcia od królowej? Mając na względzie flagę Manetheren i tytuł, który sam…
Perrin spojrzał na nią ponuro.
- Oba te głupie sztandary zostały już ściągnięte, a Elayne z pewnością zrozumie, gdy jej wszystko wytłumaczę.
- A moi żołnierze? - zapytała Alliandre. - Z pewnością zechcesz poprosić o pozwolenie, nim wprowadzisz obce wojska na teren Andoru.
- Ty się nie wybierasz - uciął Perrin. - Już ci to mówiłem, Alliandre. Ty będziesz w Jehannah. Wyruszysz tam, gdy tylko uporamy się z Białymi Płaszczami.
- Czy w ich sprawie decyzja też już została podjęta? - zapytał Arganda, pochylając się naprzód, zaciekawiony i podniecony.
- Najwyraźniej koniecznie chcą bitwy - wyjaśnił Perrin. - I ignorują moje wysiłki na rzecz kontynuowania rokowań. Zdecydowałem więc, że będą mieli swoją bitwę.
Rozmowa szybko skupiła się wokół tego tematu, choć równie szybko przeszła do kwestii: jakie działania podjąć wobec faktu, że Łza ma króla. Ostatecznie Seonid odkaszlnęła znacząco i wróciła do swego raportu.
- W Cairhien dużo się mówi o Seanchanach - rzekła. - Panuje dość powszechne przekonanie, że najeźdźcy zdecydowali się zająć królestwo, włącznie z Altarą. Z drugiej strony wiemy, że strategicznym kierunkiem ich uderzenia wciąż pozostaje zachód i że trwają walki na Równinach Almoth.
- Czyli jednak idą na Arad Doman - zauważył Arganda. - I tam szykuje się bitwa.
- To bardzo prawdopodobne - zgodziła się Seonid.
- Jeżeli nadciąga Ostatnia Bitwa - powiedziała Annoura - to korzystny byłby sojusz z Seanchanami. - Sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokim namyśle. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na jedwabnej poduszce, haftowanej błękitną i żółtą nicią.
- Oni zakuwają Mądre w łańcuchy - zauważyła Edarra, a jej młodziutka twarz pociemniała. Rozsiewała wokół siebie woń niebezpieczeństwa. Chłodnym gniewem, jaki ogarnia człowieka zdecydowanego zabić. - I to nie tylko wywodzące się z Shaido, które zasłużyły na swój los. Każdy ewentualny alians z Seanchanami skończy się w momencie, gdy dzieło Car’a’carna zostanie ukończone. Już wielu moich ludzi przebąkuje o waśni krwi z tymi najeźdźcami.
- Wątpię, aby Rand chciał wojny między wami - stwierdził Perrin.
- Rok i dzień - naturalnym tonem głosu oznajmiła Edarra. - Mądrych nie można obrócić w gai’shain, może jednak Seanchanie mają w tej sprawie inne zwyczaje. Nieważne, damy im rok i dzień. Jeżeli na nasze żądanie wystosowane po tym czasie nie uwolnią jeńców, porozmawiają z nimi nasze włócznie. Car’a’carn więcej nie może od nas żądać.
W namiocie zapadła cisza.
- Tak czy siak. - Seonid odkaszlnęła, czym przerwała moment milczenia. - Kiedy już skończymy z Cairhien, spotkamy się z tymi, którzy wyruszyli do Andoru, żeby sprawdzić prawdziwość krążących tam plotek.
- Chwila - powiedział Perrin. - Andor?
- Postanowieniem Mądrych zostały tam wysłane Panny Włóczni.
- Nie taki był plan - mruknął Perrin, patrząc złym okiem na Mądre.
- Nie jesteś naszym dowódcą, Perrinie Aybara - spokojnie oświadczyła Edarra. - Musiałyśmy stwierdzić, czy Aielowie wciąż przebywają w mieście i czy przypadkiem nie ma tam Car’a’carna. Twoi Asha’mani nie protestowali, gdy poprosiłyśmy ich o stworzenie bramy.
- Panny mogą rzucać się w oczy - biadolił. Cóż, faktycznie polecił Grady’emu, żeby w wypadku prośby Aielów, otwierał dla nich bramy, ale myślał wówczas raczej o szczególnych przypadkach wymarszów i powrotów z dalekich miejsc. Powinien wyrazić się bardziej precyzyjnie.
- Cóż, nikt ich nie widział. - W głosie Seonid brzmiało zniecierpliwienie, jakiego można oczekiwać po kimś, kto rozmawia z niezbyt rozgarniętym dzieckiem. - Przynajmniej nikt, z kim nie zechciały porozmawiać.
Światłości! Czy to tylko jemu się zdawało, czy też naprawdę zaczynała się pod każdym właściwie względem upodabniać do Mądrych? A może tym właśnie Seonid i pozostałe zajmowały się w obozie Aielów? Ćwiczeniami w uporze? Światłości, zmiłuj się nad nimi wszystkimi.
- Poza tym - kontynuowała Seonid - wizyta w Caemlyn była decyzją mądrą. Nie można ufać plotkom, zwłaszcza w sytuacji, gdy na tym terenie rzekomo działa jeden z Przeklętych.
- Jeden z Przeklętych? - zapytała Galenne. - W Andorze?
Perrin pokiwał głową, gestem dłoni prosząc o kolejny kubek podgrzanej herbaty.
- Rand twierdził, że chodzi o Rahvina, chociaż kiedy bitwa miała miejsce, znajdowałem się jeszcze w Dwu Rzekach. - Kolory zawirowały przed oczyma Perrina. - Rahvin podawał się za lokalnego szlachcica, człowieka imieniem Gabral lub Gabil czy coś takiego. Parawanem jego machinacji była sama królowa… Rozkochał ją w sobie czy inaczej omotał. A potem ją zabił.
Rozległ się donośny łoskot, gdy na ziemię spadła taca którejś ze służących.
Porcelanowe kubki poszły w drzazgi, herbata bryznęła do góry. Perrin odwrócił się z przekleństwem, a kilka Panien poderwało się na nogi, sięgając do rękojeści noży.
Maighdin stała ogłupiała, ręce zwisały luźno przy jej bokach. Taca leżała na ziemi przed nią.
- Maighdin! - krzyknęła Faile. - Wszystko w porządku?
Słomianowłosa służąca spojrzała na Perrina ogłupiałym spojrzeniem.
- Wybacz mi, mój panie, ale chciałabym, żebyś jeszcze raz powtórzył to, co powiedziałeś.
- Co?- zdumiał się Perrin. - Kobieto, co się z tobą dzieje?
- Powiedziałeś, że jeden z Przeklętych uczynił Andor miejscem swego pobytu - rzekła Maighdin całkowicie spokojnym głosem. Potem obrzuciła go spojrzeniem tak ostrym, jakiego mógłby się spodziewać po pierwszej lepszej Aes Sedai. - Jesteś pewien tych informacji?
Perrin osunął się z powrotem na poduszki, podrapał po brodzie.
- Na tyle, na ile czegokolwiek mogę być pewien. Minęło już trochę czasu, ale pamiętam, że Rand był przekonany, wręcz pewny. W andorańskim pałacu walczył z kimś, kto posługiwał się Jedyną Mocą.
- Miał na imię Gaebril - podpowiedziała Sulin. - Byłam tam wtedy. Z nieba spłynęła błyskawica i nie miałam żadnych wątpliwości, że stanowi twór Jedynej Mocy. To był jeden z Przeklętych.
- Byli w Andorze tacy, którzy słyszeli, jak Car’a’carn mówił o tym incydencie - dodała Edarra. - Powiedział, że ten Gaebril używał zakazanych splotów przeciwko mieszkańcom pałacu. Dzięki temu wypaczał ich umysły, zmuszając do myślenia i działania według swojej woli.
- Maighdin, co się dzieje? - zapytał Perrin. - Światłości, kobieto, on już nie żyje. Nie ma się czego bać.
- Proszę o wybaczenie - wyjąkała Maighdin. Wyszła z namiotu, zostawiając leżącą tacę i porcelanę w białych jak kości odłamkach na ziemi.
- Później do niej zajrzę - powiedziała Faile, wyraźnie zaambarasowana. - Poraziła ją świadomość, że żyła tuż pod bokiem jednego z Przeklętych. Jak wiecie, pochodzi z Caemlyn.
Pozostali pokiwali głowami, a służący weszli, żeby posprzątać bałagan. Perrin zrozumiał, że nie może liczyć na kolejną herbatę.
„Głupiec” - pomyślał o sobie. „Większość życia przeżyłem, nie mając żadnej możliwości otrzymania herbaty na skinienie dłoni. Nie umrzesz, skoro teraz nikt ci jej nie poda”.
- Idźmy dalej - oświadczył, moszcząc się na poduszkach. Nigdy nie przyzwyczaił się do tych przeklętych wygód.
- Na tym mój raport się kończy - stwierdziła Seonid, demonstracyjnie ignorując służącą, która zamiatała porcelanowe okruchy tuż przed jej stopami.
- Wobec tego moja poprzednia decyzja pozostaje w mocy - stwierdził Perrin. - Najważniejsza jest sprawa Białych Płaszczy. Po jej załatwieniu udam się do Andoru i porozmawiam z Elayne. - Grady, jak ci idzie?
Pomarszczony Asha’man spojrzał na niego z miejsca, gdzie siedział odziany w swój czarny kaftan.
- W pełni doszedłem już do siebie po chorobie, mój panie, a Neald czuje się prawie równie dobrze.
- Wciąż wyglądasz na zmęczonego - rzekł Perrin.
- Bo jestem zmęczony - wyjaśnił Grady - lecz, niech sczeznę, czuję się lepiej niż wielokrotnie wcześniej podczas roboty na polu, zanim trafiłem do Czarnej Wieży.
- Czas, abyśmy zaczęli odsyłać tych uchodźców do miejsc ich zamieszkania - powiedział Perrin. - Dzięki kręgom możecie, jak rozumiem, dłużej utrzymać otwartą bramę?
- Nie jestem do końca pewien. Praca w kręgu sama w sobie jest męcząca. Być może nawet bardziej. Ale z pomocą kobiet możemy tworzyć większe bramy, szerokie na tyle, żeby zmieściły dwa wozy jadące obok siebie.
- To dobrze. Zaczniemy od prostych ludzi. Każdy jeden, który trafi w rodzinne strony, to odrobina mniej ciężaru odpowiedzialności na moich barkach.
- A jeżeli nie będą chcieli odejść? - zapytał Tam. - Wielu z nich zaczęło się szkolić w walce z bronią. Wiedzą, co się zbliża i woleliby raczej stawić temu czoło tutaj… to znaczy z tobą… niż kryć się po domach.
Światłości! Czy w tym obozie nie było nikogo, kto chciałby wrócić do swoich bliskich?
- Na pewno znajdą się jacyś, którzy zechcą wrócić.
- Jacyś się znajdą - zapewnił go Tam.
- Pamiętaj - powiedziała doń Faile - że słabych i starych Aielowie sami odesłali.
Arganda potwierdził jej słowa skinieniem głowy.
- Przyglądałem się tym żołnierzom. Coraz więcej gai’shain dochodzi do siebie psychicznie po szoku, jaki przeżyli, a otrząsnąwszy się, dyszy żądzą krwi. Są twardzi, jak mało którzy żołnierze, jakich znałem.
- Mimo to sądzę, że znajdą się wśród nich tacy, którzy będą chcieli poznać los swych rodzin - zapewnił go Tam - ale tylko pod warunkiem, że pozwolisz im wrócić do siebie. Wiedzą, co nas wszystkich czeka.
- A więc na początek wyślemy wszystkich tych, którzy chcą wrócić na stałe do swych domów - podsumował Perrin. - Pozostałymi zajmę się po Białych Płaszczach.
- Świetnie - ucieszył się Gallenne. - O ile moi ludzie otrzymają szansę szarży na tę zbieraninę z ich lewej flanki.
- Balwer - rozkazał Perrin. - Napisz do Białych Płaszczy. Powiedz im, że będziemy walczyć, a oni mogą wybrać plac bitwy.
Lecz wypowiadając te słowa, poczuł w sobie jakiś niepojęty opór. Strasznym marnotrawstwem wydała mu się nieunikniona śmierć wielu, którzy mogliby przydać się do walki z Cieniem. Ale nie umiał znaleźć innego wyjścia.
Balwer skinął głową. Biła od niego woń waleczności. Cóż też Białe Płaszcze mogły uczynić Balwerowi? Zasuszony sekretarz wydawał się nimi zafascynowany.
Narada powoli dobiegała końca. Perrin podszedł do odsłoniętej ściany namiotu i przyglądał się wychodzącym grupkom swoich sprzymierzeńców - Alliandre i Arganda od razu ruszyli do swoich części obozu. Faile, było to co najmniej dziwne, szła w towarzystwie Berelain, a nadto o czymś żywo rozmawiały. Bijące od nich wonie świadczyły o gniewie, lecz słowa były nadzwyczaj uprzejme. Co one knują?
I tylko parę mokrych plam na podłodze namiotu pozostało po upuszczonej tacy. Co się stało Maighdin? Takie niezrozumiałe zachowania były powodem do niepokoju; zbyt często ostatnimi czasy stanowiły zapowiedź kolejnej manifestacji potęgi Czarnego.
- Mój panie? - zapytał cichy głos, poprzedzony uprzejmym kaszlnięciem.
Perrin odwrócił się i zobaczył stojącego za sobą Balwera. Dłonie tamtego były skromnie złożone, sylwetka nieodparcie przywodziła na myśl stracha na wróble, wykonanego z paru gałęzi, starej koszuli i kaftana.
- Tak? - zapytał Perrin.
- Odwiedziwszy uczonych w Cairhien, usłyszałem od nich kilka rzeczy, które mogą okazać się… hm… interesujące.
- Uzupełniłeś zapasy, prawda?
- Tak, tak. Magazyny mam dobrze wyposażone. Proszę, czy mógłbyś poświęcić mi chwilę? Mam powody, by wierzyć, że zainteresuje cię to, co powiem.
- Mów więc - zezwolił Perrin, wracając do wnętrza namiotu.
Ostatni z obecnych na naradzie właśnie go opuszczali.
Balwer zaczął przyciszonym głosem:
- Po pierwsze, mój panie, wychodzi na to, że Synowie Światłości są w sojuszu z Seanchanami. Obecnie wszyscy już o tym mówią, dlatego też martwię się, czy przypadkiem stacjonujące przed nami siły nie stanowią zasadzki…
- Balwer - przerwał tamtemu Perrin. - Wiem, że nienawidzisz Białych Płaszczy, ale te „wieści” słyszałem już od ciebie pięć razy.
- Tak, ale…
- Koniec tematu Białych Płaszczy - uciął Perrin, podnosząc dłoń. - Chyba że masz jakieś konkretne wieści na temat oddziałów, z którymi mamy się zmierzyć. Masz coś takiego?
- Nie, mój panie.
- Wobec tego to by było na tyle. Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć?
Oblicze Balwera nie zdradzało nawet śladu irytacji, lecz w woni od niego bijącej Perrin czuł rozczarowanie. Światłość jedna wiedziała, że Białe Płaszcze miały na sumieniu wiele, toteż Perrin nie mógł winić Balwera za jego uczucia, choć ostatnimi czasy jego obsesja stawała się męcząca.
- Cóż, mój panie - zaczął Balwer - gotów byłbym się założyć, że opowieści o staraniach Smoka Odrodzonego o sojusz z Seanchanami są czymś więcej niż zwykłą plotką. Kilka z moich źródeł twierdzi, że wystosował propozycję pokojową do ich dowódcy.
- Ale co się stało z jego ręką? - zapytał Perrin, wysiłkiem woli przeganiając ze swych myśli kształtujący się tam obraz Randa.
- O co chodzi, mój panie?
- O nic - odparł Perrin.
- Poza tym - ciągnął dalej Balwer, sięgając do rękawa - alarmująco dużo tego krąży wśród kieszonkowców, wagantów i innych łotrzyków. - Wyciągnął kartkę papieru z narysowanym wizerunkiem Perrina. Podobieństwo było niepokojąco dokładne.
Perrin wziął kartkę do ręki, zmarszczył czoło. Wizerunkowi nie towarzyszyły żadne słowa. Balwer tymczasem podał mu drugą kartkę, identyczną z pierwszą. Potem trzecią, na niej przedstawiony był Mat.
- Skąd to masz? - zapytał Perrin.
- Jak już mówiłem, mój panie - tłumaczył Balwer - są rozpowszechniane w określonych kręgach. Z tego, co się mówi, wynika, że każdy, kto dostarczy twoje ciało, otrzyma sporą sumę pieniędzy, choć nie udało mi się ustalić od kogo.
- Znalazłeś je w tej szkole, którą w Cairhien założył Rand?
Na skurczonej twarzy skryby nie odbijały się żadne emocje.
- Kim ty tak naprawdę jesteś, Balwer?
- Sekretarzem. Obdarzonym ponadto pewnym talentem odkrywania tego, co ukryte.
- Pewnym talentem? Balwer, ja nie pytam o twoją przeszłość. Uważam, że każdy ma prawo do nowego początku. Ale teraz czeka nas bitwa z Białymi Płaszczami, a ty wyraźnie miałeś już z nimi do czynienia wcześniej. Muszę wiedzieć, o co chodzi.
Przez dłuższą chwilę Balwer stał, nic nie mówiąc. W ciszy słychać było szelest płótna uniesionych ścian namiotu.
- Mój poprzedni pracodawca był człowiekiem jak najbardziej godnym szacunku, mój panie - zaczął Balwer. - Zginął z ręki Synów Światłości. Niektórzy wśród nich mogą mnie rozpoznać.
- Byłeś szpiegiem u tego kogoś? - zapytał Perrin.
Kąciki usta Balwera wyraźnie opadły. Mówił coraz ciszej.
- Po prostu mam dobrą pamięć do faktów, mój panie.
- Tak, z gromadzeniem faktów radzisz sobie znakomicie. Jesteś mi bardzo pomocny, Balwer. Próbuję ci tylko powiedzieć, że cieszę się, że mam cię przy sobie.
Tamten pachniał zadowoleniem.
- Jeżeli mogę coś rzec, mój panie, to naprawdę przyjemnie jest pracować dla kogoś, kto nie wykorzystuje zdobytych przeze mnie informacji wyłącznie w celu skompromitowania członków swego otoczenia.
- Cóż, może i tak. Chyba powinienem ci lepiej płacić - powiedział Perrin.
W bijącej od Balwera woni pojawiła się nutka panicznego lęku.
- To nie będzie konieczne.
- Znacznie więcej pieniędzy mógłbyś zażądać od dowolnego lorda czy kupca!
- Mali ludzie, nieznaczący w świecie - powiedział Balwer, a palce lekko mu drżały.
- Tak, niemniej wciąż sądzę, że powinieneś być lepiej opłacany. Rozumowanie jest proste. Jeżeli zatrudnisz w swojej kuźni pomocnika i nie będziesz mu dostatecznie dobrze płacić, to on najpierw oczaruje twoich stałych klientów, a potem, gdy tylko będzie go na to stać, otworzy swoją kuźnię po przeciwnej stronie ulicy.
- Ach, mój pan nie rozumie - zaprotestował Balwer. - Pieniądze nic dla mnie nie znaczą. Tylko informacja jest ważna. Fakty, wiedza… są jak złote samorodki. Mogę zanieść złoto do zwykłego bankiera, który zrobi z niego monety, ale wolę dać je rzemieślnikowi artyście, żeby stworzył coś pięknego. Mój panie, proszę pozwolić mi pozostać zwykłym sekretarzem. Zresztą powinieneś zdawać sobie sprawę, że najprostszym sposobem stwierdzenia, czy ktoś jest tym, kim być się zdaje, jest sprawdzenie jego zarobków. - Zachichotał. - W ten sposób udało mi się wykryć niejednego asasyna czy szpiega. Nie potrzebuję żadnej podwyżki. Możliwość pracy dla ciebie jest sama w sobie wystarczającą nagrodą.
Perrin wzruszył ramionami, lecz nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, więc tylko pokiwał głową. Potem wyszedł z namiotu, ze swoimi i Mata wizerunkami w kieszeni. Zaniepokoiły go. Gotów był się założyć, że po Andorze również takie obrazki krążyły, rozsyłane przez jednego z Przeklętych.
Po raz pierwszy w życiu zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem faktycznie nie będzie potrzebował armii, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. To też była niepokojąca myśl.
Fala potwornych Trolloków przetoczyła się przez szczyt wzgórza, zalewając resztki umocnień obronnych. Chrząkały, wyły, grube paluchy szarpały czarną saldaeańską glebę, w dłoniach błyszczały miecze, włócznie o zakrzywionych grotach, młoty, pałki oraz inne złowrogie bronie. U jednych ślina ściekała po sterczących spod warg kłach, u innych szerokie i nazbyt ludzkie oczy zerkały zza szpetnych dziobów. Na czarnych zbrojach srożyły się kolce.
Żołnierze Ituralde bronili się dzielnie u stóp tylnego stoku wzgórza. Wcześniej nakazał, żeby zwinięto niższy obóz, a potem odwrót tak daleko, jak się da na południe, brzegiem rzeki. Tymczasem zasadnicze siły armii wycofały się z linii fortyfikacji. Jako generał nienawidził konieczności porzucania pozycji strategicznie bardziej korzystnych, ale zdawał sobie sprawę, że odwrót po stromym zboczu z następującym przeciwnikiem skończyłby się katastrofą. Miał jeszcze niejaką swobodę manewru, więc ją wykorzystał - a umocnienia już i tak były stracone.
Ulokował swe siły u stóp stoku w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdował się niższy obóz. Żołnierze Domani w swoich stalowych szyszakach właśnie wsparli o ziemię czternastostopowe piki, stalowe groty błyszczały przed nadciągającą falą Trolloków. Podręcznikowa pozycja obronna: trzy szeregi pikinierów i tarczowników, piki skierowane ku szczytowi wzgórza. Kiedy pierwszy szereg zabije Trolloka, pikinierzy wycofają się, uwalniając broń, dając swobodę drugiemu szeregowi. A potem powolny, ostrożny odwrót: szereg za szeregiem.
Łucznicy stojący w dwuszeregu za jego plecami zaczęli strzelać - na Trolloki posypały się kolejne nawałnice strzał. Ciała zaczęły zaścielać stok. Ranne Trolloki szarpały się, niektóre wciąż wyły, bryzgając wokół ciemną posoką. Jednak ich zasadnicza masa dalej szła do ataku, tratując ciała padłych braci i próbując dotrzeć do szeregu pikinierów.
Trollok o orlim dziobie właśnie skonał na grocie piki tuż przed miejscem, gdzie stał Ituralde. Krawędzie dzioba bestii były wyszczerbione, łeb o drapieżnych oczach wieńczył gruby jak u byka kark, lotki pokrywała jakaś ciemna oleista substancja. Potwór skrzeczał, umierając, głosem niskim i tylko w bardzo odległy sposób przypominającym ptasi; dziób jakimś cudem potrafił uformować głoski gardłowej mowy Trolloków.
- Stać! - wołał Ituralde, w tę i we w tę prowadząc konia wzdłuż szeregów pikinierów. - Trzymać szyk, żebyście sczeźli!
Trolloki zbiegały ze wzgórza i umierały na grotach pik. Ale sytuacja ustabilizowała się tylko na czas jakiś. Trolloków było po prostu zbyt dużo i wcześniej czy później ogarną potrójny szereg pikinierów. Zresztą, celem tego manewru było wyłącznie spowolnienie ataku przeciwnika. Z tyłu reszta armii już zaczęła właściwy odwrót. Kiedy szeregi osłabną, ciężar obrony wezmą na siebie Asha’mani, kupując pikinierom czas potrzebny do odwrotu. Wszystko pójdzie zgodnie z planem pod warunkiem, że Asha’manom starczy sił. Ostatnimi czasy harowali jak woły. Może za wiele od nich wymagał. Nie znał ich ograniczeń w taki sposób, jak orientował się w ograniczeniach zwykłych żołnierzy. Jeżeli uda im się złamać atak Trolloków, odwrót jego armii na południe powiedzie się. Po drodze będą mijać bezpiecznie ukryte za murami obronnymi Maradon, ale do środka nie zostaną wpuszczeni. Maradończycy dławili w zalążku wszelkie próby nawiązania z nimi komunikacji.
- Nie sprzyjamy najeźdźcom - brzmiała za każdym razem ich odpowiedź. Przeklęci głupcy.
Cóż, można było przypuszczać, że Trolloki zaczną regularne oblężenie Maradon, dając tym samym czas Ituralde i jego ludziom na wycofanie się na lepsze pozycje obronne.
- Stać! - zawołał znowu Ituralde, przejeżdżając przez pozycję, na której napór Trolloków powoli zaczynał dawać wyniki. Przed sobą, wśród umocnień dostrzegł przyczajoną watahę wilczogłowych Trolloków, przyglądających się z uwagą, jak ich pobratymcy atakują u ich stóp. - Łucznicy! - rozkazał, wskazując ręką. W ślad za rozkazem poleciała salwa strzał, zasypując wilczogłowe Trolloki czy też „Mózgi”, jak tę rasę Pomiotu Cienia nazywano w armii Ituralde. Armia Trolloków miała swoje oddziały i strukturę, lecz jego ludzie często dawali im przydomki od jednostkowych cech charakterystycznych. „Rogaci” odnosiło się do koźlogłowych, „Dzioby” do tych z ptasimi dziobami, „Silni” do niedźwiedziopodobnych. Trolloki o wilczych łbach często wykazywały większą inteligencję. Niektórzy z Saldaean twierdzili, że słyszeli jak ludzkim głosem porozumiewają się ze swoimi przeciwnikami, chcąc od nich coś uzyskać albo ich zwieść.
Podczas tych walk Ituralde sporo dowiedział się o Trollokach. Wroga trzeba znać. Na nieszczęście, Trolloki nadzwyczaj różniły się między sobą, zarówno jeśli chodzi o cechy fizyczne, jak i umysłowe. Poza tym było wiele Trolloków, które cechowały atrybuty mieszane - wzięte od różnych grup. Ituralde gotów był przysiąc, że na własne oczy widział potworną hybrydę z piórami jastrzębia i rogami kozła.
Trolloki wśród umocnień próbowały uciec przed strzałami. Za ich plecami jednak pojawiła się zbita masa potężnych kształtów i zepchnęła je w dół, trasą ataku. W normalnych okolicznościach Trolloki były dość tchórzliwe - oczywiście, o ile nie były głodne - jednak groźbą fizycznego bólu można je było wprawić w prawdziwy szał bojowy.
Za pierwszą falą ataku z pewnością przyjdą Pomory. Kiedy łucznikom zabraknie strzał, a Trolloki zmiękczą linie obrońców w dole. Ituralde nie czekał tej chwili z wytęsknieniem.
„Światłości” - pomyślał. „Naprawdę mam nadzieję, że uda nam się uciec”.
W oddali Asha’mani czekali na jego rozkaz. Żałował, że ma ich bliżej siebie. Ale ryzyko było za duże. Byli zbyt ważnym atutem, żeby ryzykować ich życie dla jakiejś zbłąkanej strzały.
Pozostawało mieć nadzieję, że pierwsze szeregi Trolloków zostaną mocno nadwyrężone przez pikinierów i że nacierające za nimi bestie rozbiją się o mur poskręcanych i nabitych na piki ciał. Reszta saldaeańskiej konnicy, jaka została Ituralde, miała za zadanie likwidację niedobitków ognia Asha’manów. Dzięki tak pomyślanej akcji, pozostali pikinierzy powinni być w stanie wycofać się i ruszyć w ślad za armią. Kiedy już miną Maradon, będą mogli za pomocą bram przedostać się na kolejną z góry upatrzoną pozycję - zalesioną przełęcz jakieś dziesięć lig na południe stąd.
Odwrót powinien się udać. Powinien. Światłości, jakże nienawidził takich naprędce zaplanowanych manewrów.
„Tylko bez paniki” - napomniał się w myślach. „Chłopak jest Smokiem Odrodzonym. Dotrzyma swej obietnicy”.
- Mój panie! - dobiegło go czyjeś wołanie. Gwardia Ituralde rozstąpiła się, przepuszczając młodego chłopaka na koniu. - Mój panie, chodzi o porucznika Lidrina! - wydyszał.
- Zginął? - zapytał Ituralde.
- Nie, mój panie. On… - Chłopak obejrzał się przez ramię. Pobliski szereg pikinierów w gorączce ataku zaczął napierać na Trolloki, zamiast cofać się zgodnie z rozkazem.
- Co, na Światłość?- dopytywał się Ituralde, wbijając obcasy w boki Brzasku. Siwy wałach skoczył naprzód. Po chwili w tętencie kopyt dołączyli do niego gwardziści Ituralde i młody łącznik.
Ponad wrzawą pola bitwy słychać było krzyki Lidrina. Młody oficer Domani wysforował się przed szereg pikinierów, mieczem i tarczą gromił otaczające go Trolloki i krzyczał jak zarzynany. Wkrótce jego żołnierze skoczyli za nim naprzód, zostawiając za sobą zbitych z tropu pikinierów.
- Lidrin, ty durniu. - Ituralde ściągnął wodze konia.
- Chodźcie! - krzyknął Lidrin, machając mieczem przed pyskami Trolloków. Potem roześmiał się, głosem na poły oszalałym. Jego twarz pokrywały bryzgi zaschniętej krwi. - Chodźcie! Sam stanę przeciw wam! A mój miecz napije się krwi!
- Lidrin! - krzyknął Ituralde. - Lidrin!
Tamten obejrzał się przez ramię. Szeroko rozwarte oczy lśniły szaleńczym blaskiem. Ituralde widywał go już w oczach żołnierzy, którzy walczyli zbyt ciężko i zbyt długo.
- Zginiemy, Rodel - zawołał Lidrin. - A tak wezmę ich wszystkich ze sobą! A przynajmniej jednego, dwa! Za mną!
- Lidrin, wracaj tutaj…
Tamten nie słyszał jego słów. Odwrócił się i dalej parł naprzód.
- Każcie jego ludziom wracać - krzyknął Ituralde, wymachując dłońmi. - Zewrzeć szereg pik. Szybko. Nie możemy… Trolloki runęły przed siebie. Lidrin padł wśród bryzgów krwi, śmiejąc się. Jego ludzie pod silnym naciskiem nie zdołali utrzymać formacji, ich oddział pękł na pół. Pikinierzy tymczasem zwarli szyk, ale Trolloki już na nich siedziały. Kilka bestii padło.
Większość nie.
Najbliżej znajdujące się monstra zawyły i zaskrzeczały na widok szczeliny w obronie. Gramoląc się po ciałach leżących u stóp wzgórza, rzuciły się na pikinierów.
Ituralde zaklął i pchnął Brzaska naprzód. Na wojnie, jak na roli - trzeba czasami wleźć po kolana w błoto. Z bojowym okrzykiem runął na Trolloki. Gwardziści ruszyli za nim, zamknęli szczelinę w szyku. Powietrze zmieniło się w burzę metalu uderzającego o metal i jęków bólu.
Brzask parskał i tańczył, gdy Ituralde wymachiwał mieczem. Rumak bojowy nie cierpiał bliskości Pomiotu Cienia, ale był znakomicie wyszkolony - dar od jednego z ludzi Bashere. Otrzymał go ze słowami, w myśl których generał Pogranicza potrzebował wierzchowca, który już wcześniej walczy! przeciwko Trollokom. Teraz Ituralde błogosławił tamtego darczyńcę.
Walka była brutalna. Pierwszy szereg pikinierów, jak też następne zaczęły się uginać. Ituralde półuchem usłyszał okrzyk obejmującego dowództwo Ankaera, który wzywał do równania szyku. Słowa brzmiały szaleńczo. Zły znak.
Ituralde zamachnął się mieczem w formie zwanej Czapla na Pniaku, która używana była w walce konno, i przeciął gardło Trolloka z głową byka. Poleciała fontanna śmierdzącej brunatnej krwi, a bestia padła na wznak, przygniatając idącego za nią towarzysza z pyskiem odyńca. Na szczycie wzgórza załopotał wielki czerwony sztandar - koźla czaszka na tle płonącej czerwieni. Godło Baonu Ghob’hlin.
Ituralde zawrócił konia, uchylił się przed paskudnym ciosem topora, potem znowu pchnął Brzaska naprzód, płynnym ruchem zatapiając ostrze w boku Trolloka. Obok niego Whelborn i Lehynen - dwaj z jego najlepszych ludzi - zginęli, broniąc jego boku. Żeby Światłość spaliła te Trolloki!
Cała linia obrony zaczynała się rozpadać. Jego żołnierzy było po prostu za mało, gdyż większość już odeszła.
„Nie, nie, nie!” - myślał Ituralde, próbując wyrwać się z uścisków bitwy, żeby na powrót objąć dowodzenie. Ale gdy się wycofa, Trolloki się przedrą.
Trzeba zaryzykować. Nie z takimi problemami człowiek się na wojnie zmaga…
Głos trąbki dał sygnał do odwrotu.
Ituralde zamarł, ze zgrozą wsłuchując w okrutny głos rozbrzmiewający nad polem bitwy. Przecież nikt, ani on, ani żaden z członków jego gwardii, nie wydał osobiście rozkazu! Zbyt szybko, stanowczo zbyt szybko.
Inne trąbki usłyszały i podjęły zew, choć z kolei jeszcze inne milczały. Dowódcy trębaczy wiedzieli, że jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Nieszczęśliwie się jednak składało, że to dodatkowo komplikowało sytuacje, ponieważ część pikinierów zacznie się cofać, podczas gdy reszta trwać będzie na pozycjach.
Szeregi wokół Ituralde poszły w rozsypkę, wszędzie zaroiło się od Trolloków. To była katastrofa, najgorsza katastrofa militarna, w jakiej Ituralde kiedykolwiek uczestniczył. Poczuł drętwienie w osłabłych nagle palcach.
„Jeżeli tu zginiemy, Pomiot Cienia zniszczy Arad Doman”.
Tak więc Ituralde wrzasnął, ściągnął wodze konia i pognał do tyłu, uciekając przed nadciągającą falą Trolloków. Ci członkowie jego gwardii przybocznej, którzy jeszcze pozostali przy życiu, ruszyli w ślad za nim.
- Helmke i Cutaris! - krzyknął Ituralde do dwóch ze swych ludzi: mocno zbudowanych Domani o długich rękach. - Jedźcie do Durhema i każcie jego kawalerii zaatakować centrum pola, gdy tylko pojawi się tam wyrwa! Kappre, ty do kawalerii Alina. Niech zaatakuje Trolloki ze wschodniej flanki. Sorrentin, do Asha’manów! Chcę, żeby Trolloki zapłonęły jak pochodnie!
Jeźdźcy pogalopowali, każdy w swoją stronę. Ituralde pojechał na zachód, gdzie pikinierzy wciąż jeszcze się trzymali. Poderwał jeden z tylnych szeregów i pchnął go na łamiący się front. Prawie się udało. Ale wtedy pojawiły się Myrddraale, prześlizgując przez szeregi Trolloków niczym śliskie węże, potem uderzając jak błyskawice… A na koniec z nieba spłynęły draghkary.
Trzeba było walczyć o życie.
Wokół niego pole bitwy opanował chaos: szeregi obrońców w rozsypce, Trolloki uganiające się za łatwą ofiarą, Myrddraale, zaganiające je do ataku na ocalałe formacje pikinierów.
Ogień zabłysnął w powietrzu, gdy Asha’mani uderzyli na Trolloki, ale ich pociski były mniejsze, słabsze niż jeszcze kilka dni temu. Ludzie krzyczeli, szczękała broń, a bestie wyły pod sklepieniem zbyt ciemnych chmur.
Ituralde ledwie był w stanie zaczerpnąć tchu. Wszyscy jego gwardziści polegli. A przynajmniej był świadkiem śmierci Stavena i Retta. Co z pozostałymi? Nigdzie ich nie widział. Tak wielu zginęło. Tak wielu. Czuł, jak pot zalewa mu oczy.
„Światłości” - pomyślał. „Przynajmniej nie oddaliśmy tanio skóry. Utrzymaliśmy się dłużej, niż wydawało się to możliwe”. Na północy ku niebu podniosły się kolumny dymu. Cóż, jedna rzecz się przynajmniej udała - Asha’man Tymoth wykonał swoje zadanie. Płonął rezerwowy park machin oblężniczych. W oczach kilku oficerów odesłanie jednego z Asha’manów z taką misją było czystym szaleństwem, ale jeden potrafiący przenosić i tak nie odwróciłby tej katastrofy. A kiedy Trolloki zaczną oblegać Maradon, brak tych machin może zdecydować o losie tamtej bitwy.
Brzask padł. Grot oszczepu Trolloka wymierzonego w Ituralde trafił za nisko. Koń kwiknął, gdy broń przebiła mu kark, krew polała się po spienionej skórze. Ituralde tracił już wcześniej wierzchowce, wiedział więc, że powinien odtoczyć się na bok, ale zawiodło go poczucie równowagi. Uderzając w ziemię, usłyszał, jak pęka mu kość w nodze.
Zgrzytnął zębami. Nie chcąc umierać na wznak, resztą sił usiadł. Odrzucił miecz - choć jego klingę zdobił grawerunek czapli - jednym płynnym ruchem podniósł złamaną, porzuconą przez kogoś pikę i wbił ją w pierś nadbiegającego Trolloka. Ciemna, śmierdząca krew polała się po drzewcu, spływając na ręce Ituralde. Bestia zawyła i skonała.
Powietrze przeszył łomot gromu. Nie było w tym nic dziwnego - te niesamowite chmury często roniły grzmoty, którym równie często nie towarzyszyły błyskawice, jarzące się, z kolei, w śmiertelnej ciszy.
Ituralde zebrał się w sobie, zniżył drzewce piki, zsuwając z niego ciało Trolloka. I wtedy zobaczył go Myrddraal.
Ituralde zacisnął zęby, sięgnął po miecz, ale wiedział już, że ma przed sobą koniec swego życia. Jeden z tych potworów potrafił pokonać dziesięciu ludzi. Stawić mu czoło ze złamaną nogą…
Niemniej chciał za wszelką cenę się podnieść. Nie udało mu się, padł na wznak, zaklął. Uniósł miecz, gotując się na śmierć, a tymczasem tamta istota szła ku niemu płynnymi ruchami.
I w tej samej chwili w Myrddraala wbiło się co najmniej dziesięć strzał.
Tamten potknął się, a Ituralde aż zamrugał. Łoskot grzmotu z każdym momentem przybierał na sile. Ituralde wsparł się na łokciu i ku swemu zdumieniu zobaczył tysiące nieznanych mu jeźdźców atakujących w szyku szeregi Trolloków. Bestie rzuciły się do ucieczki. „Smok Odrodzony! Zdążył na czas!”.
Ale nie. Ta kawaleria atakowała pod saldaeańskim sztandarem. Obejrzał się. Bramy Maradonu stały otworem, a zmęczonym niedobitkom Ituralde pozwalano kuśtykać za mury. Na blankach rozbłyskiwał ogień - to jego Asha’mani zajmowali pozycje najbardziej skuteczne do ostrzału pola bitwy.
Pododdział jakichś dwudziestu jeźdźców oderwał się od głównej formacji i ruszył ku Myrddraalowi - w jednej chwili stratowały go końskie kopyta. Ostatni jeździec zeskoczył z siodła i dobił rannego toporem. Na całym polu bitwy Trolloki ścigano, dziurawiono lancami, szpikowano strzałami.
Ale to też nie mogło potrwać długo. Kolejne fale Trolloków wylewały się zza fortyfikacji Ituralde i spływały w dół zbocza. Jednak odsiecz Saldaean nie była na nic - bramy miasta stały otworem, z jego murów Asha’mani siali zniszczenie. Niedobitki armii Ituralde zmierzały w bezpieczne miejsce. Z dumą przyglądał się, jak Barettal i Connel - ostatni z jego gwardii przybocznej - idą chwiejnie, pieszo przez pole bitwy. Ich konie z pewnością martwe, mundury zbryzgane krwią.
Wsunął miecz do pochwy, wyciągnął oszczep z karku Brzaska. Wsparł się na nim, jakoś zdołał podnieść. Saldaeański kawalerzysta podbiegł do niego - miał szczupłą twarz, zakrzywiony nos i parę czarnych, krzaczastych brwi. Do tego krótka, przystrzyżona broda i zakrwawiony miecz, którym zasalutował Ituralde.
- Żyjesz.
- Żyję - potwierdził Ituralde, kątem oka widząc zbliżających się swych gwardzistów. - Ty dowodzisz tymi siłami?
- Na razie - odparł tamten. - Jestem Yoeli. Dasz radę utrzymać się w siodle?
- Lepsze to, niż tutaj zostać.
Yoeli podał mu rękę i wciągnął Ituralde na siodło za sobą. Złamana noga zaprotestowała przeszywającym bólem, ale nie było czasu na czekanie na tobogan.
Dwaj inni jeźdźcy zaoferowali identyczną pomoc gwardzistom Ituralde i wkrótce cała trójka galopowała do miasta.
- Dzięki - powiedział Ituralde. - Choć zabrało wam to trochę czasu.
- Wiem. - W głosie Yoeli zabrzmiały niespodziewanie ponure tony. - Mam nadzieję, że było warto, najeźdźco, ponieważ mój dzisiejszy postępek zapewne kosztować mnie będzie życie.
- Co?
Tamten nie odpowiedział. Po prostu wiózł Ituralde wśród tętentu kopyt ku bezpiecznemu schronieniu za murami miasta - o ile o bezpieczeństwie można było tutaj mówić, gdyż miasto znajdowało się obecnie w stanie oblężenia przez kilkusettysięczna armię Pomiotu Cienia.
Morgase wyszła z obozu. Nikt jej nie zatrzymał, choć niektórzy obrzucali dziwnymi spojrzeniami. Potem znalazła się w lesie, pierścieniem otaczającym obóz od północy. Las porastał dąb wielkoowocowy, pnie drzew stały rzadko, oddzielone od siebie potężnymi konarami. Szła pod nimi, wdychając głęboko w płuca wilgotne powietrze.
Gaebril był jednym z Przeklętych.
W końcu znalazła miejsce, gdzie wąski górski strumień rozlewał się w szczelinie między dwoma skałami, tworząc spokojny, przeźroczysty staw. Wysokie skały górowały nad nim niczym ruiny starożytnego tronu, zbudowanego dla gigantów.
Na gałęziach drzew rosły liście, choć wiele sprawiało chorowite wrażenie. W pewnej chwili wiatr rozproszył cieńszą w tym miejscu powłokę chmur i łaskawe palce słońca musnęły ciemną ziemię. Promienie słoneczne zaigrały w czystej wodzie, kładąc się plamami blasku na dnie stawu. Między nimi uwijały się płotki, zaciekawione niespodzianym zjawiskiem.
Morgase okrążyła staw i usiadła na szczycie płaskiego głazu. Z oddali dobiegały przytłumione odgłosy życia obozu. Okrzyki, tępe uderzenia młotów wbijających w ziemię paliki. Turkot kół wozów.
Wbiła spojrzenie w powierzchnię stawu. Czy jest coś bardziej okropnego, niż stać się pionkiem w cudzych rękach? Albo tańczyć na czyichś sznurkach niczym drewniana marionetka? W młodości musiała się nauczyć ulegania cudzym kaprysom. Nie było innego sposobu utrwalenia władzy.
Taringail próbował nią manipulować. Po prawdzie, to zazwyczaj mu się udawało. Potem byli też inni. Tak wielu popychających ją w tę lub tamtą stronę. Dziesięć lat spędziła na zawieraniu sojuszy z frakcjami, które akurat były najsilniejsze. Dziesięć lat powolnego budowania trwałych sojuszy. I udało się. W końcu stała się sama sobie panią. Kiedy Taringail zginął na polowaniu, wielu szeptało, że jego śmierć przyniosła jej wolność i tylko najbliżsi wiedzieli, że już od dawna jego autorytet niewiele znaczy.
Pamiętała dzień, w którym wypędziła ostatnich, roszczących sobie pretensje do rządzenia spoza tronu. To był dzień, gdy we własnym sercu po raz pierwszy naprawdę stała się królową. Przysięgła wówczas, że nie pozwoli już sobą nigdy manipulować.
I wtedy, całe lata później, pojawił się Gaebril. A po nim Valda, który był znacznie gorszy. Z Gaebrilem przynajmniej nie miała pojęcia, co się dzieje. Nieświadomość sprawiała, że rany aż tak bardzo nie bolały.
Odgłos kroków na leśnej ściółce zapowiedział gościa. Światło słońca nad głową przygasło, chmury znowu przesłoniły je cieńszą warstwą. Plamki blasku zniknęły, płotki odpłynęły.
Kroki zatrzymały się przy jej głazie.
- Odchodzę - oznajmił głos Tallanvora. - Aybara pozwolił swym Asha’manom otwierać bramy, poczynając od najbardziej odległych miast. Ruszam do Łzy. Plotki głoszą, że w Kamieniu znów zasiada król. Werbuje armię na Ostatnia Bitwę. Chcę tam być z nim.
Morgase uniosła wzrok, patrząc przez gałęzie drzew na niebo. Tak naprawdę to wcale nie był las.
- Powiadają, że jesteś równie prostoduszny jak Złotooki - odrzekła cicho. - Powiadają, że nie potrafisz spocząć nawet na moment, że ledwie jadasz, że każdą chwilę spędzasz na próbach uwolnienia mnie.
Tallanvor nie odpowiedział.
- Nigdy sobie nie wyobrażałam, że jest mężczyzna tyle dla mnie gotów zrobić - ciągnęła. - Taringail widział we mnie pionka, Thom piękność, za którą można się uganiać i z którą można romansować, a Gareth królową, której należy służyć. Lecz żaden z nich nie uczynił mnie całym swoim życiem, swoim sercem. Myślę, że Thom i Gareth mnie kochali, ale jako coś, o co można się troszczyć, a potem gdzieś zgubić. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zrezygnujesz.
- Nie zrobię tego - cicho odparł Tallanvor.
- Ruszasz do Łzy. Powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz.
- Moje serce zostaje przy tobie - oznajmił. - Dobrze wiem, jak się kocha z oddali, Morgase. Zaczęło się to całe lata przed początkiem tej głupiej podróży i trwać będzie następne lata. Moje serce mnie zdradziło. Może jakiś Trollok uczyni mi łaskę i wyrwie je z mej piersi.
- Tyle goryczy - szepnęła.
- Dałaś mi do zrozumienia w sposób aż nazbyt jasny, że nie chcesz moich względów. Królowa i prosty gwardzista. Czysta głupota.
- Nie jestem już królową - powiedziała.
- Nie nosisz korony, Morgase. Ale w swoim sercu nadal nią jesteś.
Liść zleciał z góry i opadł na powierzchnię stawu. Miał zdrowe, głęboko rzeźbione krawędzie i pysznił się bujną zielenią - powinien mieć jeszcze długie życie przed sobą.
- Czy wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - zapytał Tallanvor. - Nadzieja. Nadzieja, którą niebacznie pozwoliłem sobie żywić. Wędrówka z tobą, możliwość bycia ci pomocą. Myślałem, że może któregoś dnia zauważysz. Że cię to obejdzie. I zapomniałem o nim.
- O nim?
- O Gaebrilu - warknął Tallanvor. - Przecież widzę, że wciąż o nim myślisz. Nawet po tym, co ci zrobił. Zostawiam moje serce tutaj, ale twoje zostało w Caemlyn. - Kątem oka zobaczyła, jak się odwraca i zbiera do odejścia. - Cokolwiek w nim widziałaś, ja tego nie mam. Jestem tylko prostym, zwykłym, skretyniałym Gwardzistą, który nie umie dobierać właściwych słów. Zabiegałaś o łaski Gaebrila, a on cię ignorował. Tak właśnie wygląda miłość. Krwawe popioły, ja mam tak samo z tobą.
Nie odezwała się słowem.
- Cóż - rzekł - dlatego właśnie muszę odejść. Jesteś teraz bezpieczna, a tylko to się liczy. Światłości, zlituj się nade mną, ale wciąż nie obchodzi mnie nic innego!
Ruszył przed siebie, ściółka zaszeleściła pod jego stopami.
- Gaebril był jednym z Przeklętych - powiedziała.
Szelest deptanej ściółki ścichł.
- Tak naprawdę to był Rahvin - ciągnęła. - Zdominował Andor dzięki Jedynej Mocy, której używał do panowania nad ludzkimi umysłami.
Tallanvor syknął, ściółka zaszeleściła, kiedy szybko wrócił do niej.
- Jesteś pewna?
- Pewna? Nie. Ale to wszystko tłumaczy. Nie możemy ignorować wydarzeń dziejących się w świecie, Tallanvor. Pogoda, żywność psująca się w okamgnieniu, posunięcia tego Randa al’Thora. To nie jest żaden fałszywy Smok. Zapewne wszyscy Przeklęci są już na wolności. Co byś zrobił, gdybyś był jednym z nich? Wystawił armię i ruszył podbijać świat? Czy po prostu wszedł do pałacu takiego, jak Caemlyn, i wziął sobie królową na kochankę? Zaćmił jej umysł tak, żeby robiła wszystko, czego chcesz? Przy minimum wysiłku, zdobyłbyś zasoby i środki całego narodu. Wystarczy pstryknąć palcem…
Uniosła głowę, zapatrzyła się w dal. Na północ. Ku Andorowi.
- Nazywają to Przymusem. Mroczny, paskudny splot, który pozbawia ludzi woli. Nie powinnam nawet wiedzieć o jego istnieniu. - Wydaje ci się, że wciąż o nim myślę. To prawda. Myślę o nim i nienawidzę go. Nienawidzę siebie za to, co pozwoliłam mu ze sobą zrobić. A jeszcze głęboko w sercu wiem, że gdyby się tu pojawił i chciał czegoś ode mnie, dałabym mu to bez wahania. Nie potrafiłabym się powstrzymać. Ale to, co wobec niego czuję… to, co wiąże moje pragnienie i moją nienawiść niczym dwa pasma włosów w warkoczu… to nie jest miłość.
Odwróciła się i z góry spojrzała na Tallanvora.
- Wiem, czym jest miłość, Tallanvor, a Gaebril nigdy nie miał mojej miłości. Wątpię, aby taka istota jak on w ogóle wiedziała, czym jest miłość.
Tallanvor spojrzał jej głęboko w oczy. Jego były ciemnoszare, łagodne i czyste.
- Kobieto, oto zwracasz mi znowu iskierkę tej potwornej nadziei. Strzeż się tego, co kładę u twoich stóp.
- Muszę chwilę pomyśleć. Czy gotów byłbyś, na jakiś czas przynajmniej, odłożyć swoją podróż do Łzy?
Skłonił się.
- Morgase, jeżeli tylko będziesz czegoś ode mnie chciała… cokolwiek by to było… musisz tylko powiedzieć. Wydaje mi się, że nieraz wyraziłem się jasno w tej kwestii. Wycofam moje imię z listy.
Odszedł. Morgase patrzyła za nim w ślad, w jej umyśle szalała nawałnica - wśród nieruchomych drzew, nad spokojnym lustrem stawu.