33. Dobra zupa.

Jej zupa okazała się zaskakująco dobra.

Siuan spróbowała jej po raz kolejny i brwi omalże same uniosły jej się do góry. Zupa była prosta - rosół z warzywami i kawałkami kury - ale w sytuacji gdy większość jedzenia w najlepszym wypadku trącała zastarzałą nutą, zupa tworzyła efekt omalże cudowny. Przegryzła ją sucharkiem. Żadnych wołków w środku? Rozkosz w gębie!

Nynaeve właśnie umilkła na dłuższą chwilę. Siedziała zamyślona nad parującą miską. Dziś została formalnie wyniesiona do szala, rano złożyła Przysięgi. Znajdowały się obie w gabinecie Amyrlin, przez odsłonięte okna lał się do środka złoty blask słońca, a posadzkę zdobiły nowe dywaniki w barwach zieleni i złota.

Siuan zaraz skarciła się w duchu za nagły poryw entuzjazmu, który zawładnął nią w obliczu drobnego triumfu. Przede wszystkim należało się zastanowić nad raportem, jaki przyniosła Nynaeve. Dużo opowiadała o swoich spotkaniach z al’Thorem, a zwłaszcza o brzemiennych wydarzeniach, jakich razem dokonali w rodzaju oczyszczenia Źródła. Oczywiście Siuan dysponowała własnymi doniesieniami, potwierdzającymi usunięcie skazy z saidina - w tym szczegółowym wywiadem z pewnym Asha’manem, który odwiedził obóz rebeliantek jeszcze przed tym, nim Wieża na powrót stała się jednością. Z początku zachowywała dalece idący sceptycyzm, jak się teraz okazało, raczej bezpodstawny.

- Cóż - powiedziała Zasiadająca na Tronie Amyrlin - dziękuje ci za to wyczerpujące wyjaśnienie, Nynaeve. Skoro saidin naprawdę został oczyszczony, pomysł wzajemnego nakładania więzi zobowiązań na Asha’manów i Aes Sedai wydaje mi się znacznie mniej niepokojący. I żałuję, że Rand nie poruszył tej kwestii podczas naszego ostatniego spotkania. - Powiedziała to tonem całkowicie pozbawionym wyrazu, ale Siuan wiedziała, że zapatruje się na to w podobny sposób jak kapitan statku na perspektywę pożaru w ładowni.

- Można by tak sądzić - zgodziła się Nynaeve, ale jej usta wykrzywił lekki grymas. - Powinnaś jednak wiedzieć, że Rand nie aprobuje nakładania więzi na kobiety.

- Nieważne, co on sobie myśli - powiedziała Egwene. - Fakt pozostaje faktem, a on ponosi odpowiedzialność za postępowanie Asha’manów.

- Ale w tym samym sensie, można by ciebie, Matko, chyba uznać odpowiedzialną za postępowanie tych Aes Sedai, które uwięziły i karały chłostą Smoka Odrodzonego? - zauważyła Nyaneve.

- Jak za wiele innych rzeczy, które odziedziczyłam po Elaidzie - oznajmiła Egwene, a oczy jej się lekko zwęziły.

„Miała rację, domagając się od Nyaneve powrotu do Wieży” - pomyślała Siuan, zjadając łyżkę zupy. „Zbyt często staje po jego stronie, żeby przejść nad tym do porządku dziennego”.

Nynaeve westchnęła i nabrała zupy na łyżkę.

- Nie zrozum mnie źle, Matko. Nic ci nie zarzucam. Chciałam tylko, żebyś wiedziała, co on sobie myśli. Światłości! Nie aprobuje większości jego działań, zwłaszcza ostatnio. Ale rozumiem, co go doprowadziło do miejsca, w którym się znalazł.

- A jednak on się zmienił - w namyśle dopowiedziała Siuan. - Sama mówiłaś.

- Tak - potwierdziła Nynaeve. - Aielowie mówią, że objął śmierć w uścisku.

- Też to słyszałam z ich ust - stwierdziła Egwene. - Ale patrzyłam w jego oczy i zobaczyłam, że zmieniło się także coś innego, coś nie do końca uchwytnego. Człowiek, którego widziałam…

- Nie przypominał tego człowieka, który zniszczył Kurhan Natrina? - weszła jej w słowo Siuan, ale na samo wspomnienie tego faktu zadrżała.

- Człowiek, z którym się spotkałam, nie widziałby potrzeby takiego czynu - wyjaśniła Egwene. - Po prostu wszedłby do środka, a tamci skłoniliby się przed nim. Poddali jego woli. Przez wzgląd na to, kim jest.

W gabinecie zapadła cisza.

W końcu Egwene pokręciła głową i wreszcie spróbowała zupy.

- Naprawdę dobra. Być może ze światem wcale nie jest aż tak źle, jak się obawiałyśmy.

- Produkty przyszły z Caemlyn - oznajmiła Nynaeve. - Słyszałam, jak służące mówiły.

- Ach.

Kolejna chwila ciszy.

- Matko - odezwała się Siuan, ostrożnie dobierając słowa. - Kobiety wciąż zamartwiają się tymi zabójstwami w Wieży.

- Zgadzam się z tą diagnozą - dodała Nynaeve. - Siostry popatrują na siebie z dalece posuniętą podejrzliwością. To jest powód do zmartwienia.

- Nie pierwszy raz się tak dzieje - uspokajająco rzekła Egwene. - Podczas rządów Elaidy było to na porządku dziennym.

- Było znacznie gorzej - dodała Nynaeve. - Cieszę się, że nie dane mi w tym było uczestniczyć. - Zerknęła odruchowo na pierścień z Wielkim Wężem na palcu. Ostatnio robiła to coraz częściej, wręcz machinalnie. Jak rybak, który kupił sobie nową łódź, często zerka w kierunku portu, gdzie jego nabytek stoi przy nabrzeżu. Mimo wszelkich jej protestów, że przecież już jest Aes Sedai, że od dawna nosi zasłużony pierścień, wyraźnie zadowolona była z faktu, że przeszła wszystkie oficjalne ceremonie i złożyła Przysięgi.

- To było okropne - kontynuowała Egwene. - I nie zamierzam pozwolić, żeby wróciło. Siuan, trzeba jak najszybciej wprawić w ruch nasz plan.

Siuan skrzywiła się.

- Uczyłam tamte kobiety. Ale wciąż nie uważam tego za dobry pomysł, Matko. One są ledwie wyszkolone.

- O co chodzi? - zaciekawiła się Nynaeve.

- Chodzi o Aes Sedai - wyjaśniła Egwene. - Pieczołowicie wybrane, z ter’angrealami snu. Siuan uczy je, jak poruszać się po Tel’aran’rhiod.

- Matko, to miejsce jest niebezpieczne.

Egwene nabrała następną łyżkę zupy.

- Mniemam, że orientuję się w tym najlepiej. Ale nie ma innego wyjścia. Musimy sprowokować zabójców lub zabójczynie do otwartej konfrontacji. Zaaranżuję „potajemne” spotkanie z moimi najbardziej zaufanymi Aes Sedai w Świecie Snów i rozpuszczę plotki, że będą w nim uczestniczyć inne ważne postacie. Siuan, skontaktowałaś się z Poszukiwaczkami Wiatru?

- Tak - powiedziała Siuan. - Choć one chcą wiedzieć, co dostaną za to, że zgodzą się z tobą spotkać.

- Wypożyczę im ter’angreal snu, tego powinno być dosyć - sucho ucięła Egwene. - Nie wszystko zaraz musi być przedmiotem targu.

- One zazwyczaj myślą inaczej - skonstatowała Nynaeve. - Ale to jest bez znaczenia. Chcesz ściągnąć Poszukiwaczki Wiatru na to spotkanie, żeby zwabić Mesaanę?

- Nie do końca - tłumaczyła Egwene. - Spotkam się z Poszukiwaczkami Wiatru w tym samym czasie, ale w innym miejscu. Jak też z kilkoma z Mądrych. Będzie ich wystarczająco dużo, żeby Mesaana, przy założeniu, że ma szpiegów nie tylko wśród nas, ale też innych społeczności przenoszących kobiet, zdecydowała, że musi nas szpiegować w Tel’aran’rhiod. Ty i Siuan poprowadzicie wtedy posiedzenie Komnaty Wieży, ale będzie to manewr mylący, którego celem ma być wywabienie Mesaany i jej pomagierów z ukrycia. Dzięki pieczołowicie zastawionym osłonom… oraz siostrom ukrytym na czatach w odpowiednio dobranych miejscach… uda nam się złapać. Siuan pośle po mnie, gdy tylko pułapka się zatrzaśnie.

Nynaeve zmarszczyła brwi.

- To dobry plan, oprócz jednej rzeczy, która mi się w nim nie podoba. Nie lubię, jak wystawiasz się na niebezpieczeństwo, Matko. Pozwól mi poprowadzić tę operację. Poradzę sobie.

Po tej wypowiedzi Egwene przez dłuższy czas wpatrywała się w Nynaeve, a Siuan znowu zobaczyła w niej tę kobietę, którą naprawdę była: rozważającą wszystko, śmiałą, lecz zawsze kalkulującą szanse. Zobaczyła też jej zmęczenie, skutki ciężaru odpowiedzialności spoczywającego na barkach. Sama dobrze znała to uczucie.

- Zgadzam się, że podniosłaś istotne zastrzeżenie - rzekła na koniec. - Od czasu, jak dałam się złapać wysłanniczkom Elaidy pod Tar Valon, zastanawiam się nad tą kwestią. Może rzeczywiście zbyt bezpośrednio mieszam się we wszystko, zbyt dużo ryzykuję?

- To właśnie chciałam powiedzieć - stwierdziła Nynaeve.

- Wszelako - kontynuowała Egwene - nie zmienia to faktu, że ze wszystkich nas jestem najlepiej zorientowana w sprawach związanych ze Światem Snów. Wam dwóm też nie brakuje odpowiednich umiejętności, prawda, ale ja mam najwięcej doświadczenia. W takim razie moja rola w ułożonym planie nie ogranicza się do bycia przywódczynią Aes Sedai, lecz staję się w nim najlepszym narzędziem, jakie Wieża ma do dyspozycji. - Zawiesiła na chwilę głos. - Wyśniłam to, Nynaeve. Jeżeli nie pokonamy Mesaany tutaj, z tym wszystkim, co mamy do dyspozycji, może nie być innej okazji. A wtedy sprawa jest stracona. Wszystko może być stracone. To nie jest odpowiednia chwila, by oszczędzać na później narzędzia, nieważne, jak cenne.

Dłoń Nynaeve odruchowo powędrowała do warkocza, ale zastygła w pół drogi. Ona sama aż zgrzytnęła zębami z wysiłku panowania nad tym odruchem.

- Być może masz rację. Ale dalej mi się to nie podoba.

- Wędrujące po snach Aielów - wtrąciła Siuan. - Matko, powiedziałaś, że się z nimi spotkasz. Może one zechcą nam pomóc? Czułabym się znacznie lepiej, wiedząc, że w swej walce będziesz miała sprzymierzeńców w ich osobach.

- Tak - zgodziła się Egwene. - To sensowna propozycja. Skontaktuję się z nimi przed spotkaniem i ją przedstawię, tak na wszelki wypadek.

- Matko - ciągnęła dalej Nynaeve. - Może Rand…

- To jest sprawa Wieży, Nynaeve - przerwała jej Egwene. - Poradzimy sobie same.

- Świetnie.

- Dobrze - powiedziała Egwene - teraz powinnyśmy się zająć problemem rozpuszczenia plotek na tyle atrakcyjnych, żeby Mesaana nie mogła się oprzeć pokusie…


Perrin wpadł w sam środek koszmaru. Powietrze zwinęło się wokół niego, a domy miasta - w tym wypadku budynki Cairhien o charakterystycznych płaskich dachach - zniknęły. Ulica, na której jeszcze przed momentem stał, zapadła się pod jego stopami, jakby zmieniając w glinę, a potem stała cieczą.

Z pluskiem wylądował w oceanie.

„Znowu woda?” - pomyślał z rozdrażnieniem.

Niebo przecięła ciemnoczerwona błyskawica, krwiste światło rozlało się po wodzie. Potem kolejna. Wraz z każdą można było zobaczyć widmowe stwory krążące pod powierzchnią wody. Potężnie zbudowane, wężowe, złe.

Ludzie czepiali się wraku, który jeszcze niedawno był statkiem, wznosząc przerażone okrzyki i opłakując bliskich. Mężczyźni na połamanych deskach, kobiety próbujące utrzymać dzieci ponad powierzchnią wielkich fal, martwe ciała podskakujące na nich niczym worki ziarna.

Stwory czające się pod powierzchnią uderzyły nagle całym stadem, wśród trzepotu płetw, rozbryzgów wody i błysków ostrych jak brzytwy zębów, chwytając ludzi w paszcze i ciągnąc w głębiny. Wkrótce woda poczerwieniała, ale tym razem nie od światła błyskawic.

Ktokolwiek wymyślił ten koszmar, musiał mieć osobliwie chorą wyobraźnię.

Perrin jednak nie pozwolił się wciągnąć wizji. Zdławił w sobie odruchowy strach i podszept każący płynąć co sił w kierunku jednej z desek.

„To się nie dzieje naprawdę. To się nie dzieje naprawdę. Nie dzieje się”.

Mimo że ciągle powtarzał sobie te słowa, część jego umysłu nie dawała się przekonać, pewna, iż przyjdzie mu umrzeć pośród tych wód. Tych koszmarnych, krwawych wód. W uszach rozpaczliwie brzmiały wołania o pomoc, odruch kazał mu spieszyć ku tonącym. Wiedział, że to wszystko złudzenie. Że to tylko odpryski lęków, uczuć, obrazów. Ale nic nie potrafił na to poradzić.

Powoli wydostał się z wody. Rozszalałe fale krzepły w twardy grunt. Ale w ostatniej chwili krzyknął, czując, jak coś ociera się o jego nogę. Uderzyła błyskawica, grom rozdarł powietrze. Kobieta obok niego została wciągnięta pod powierzchnię wody przez niewidzialne szczęki. Zdjęty nagłą paniką Perrin w jednej chwili z powrotem zanurzył się w wodzie, tyle że już zupełnie gdzie indziej - kołysał się na falach, wczepiony w fragment wraku.

Tak to się czasami działo. Wystarczyło poddać się na moment, uwierzyć w realność koszmaru, a ten natychmiast wchłaniał go w siebie, lokując w swej potwornej mozaice. Coś poruszyło się w pobliżu pod powierzchnią wody. Szarpnął się z pluskiem. Jedna z nadciągających fal uniosła go do góry.

„To się nie dzieje naprawdę. To się nie dzieje naprawdę. Nie dzieje się”.

Woda była taka zimna. Coś znowu otarło się o jego nogę, wrzasnął, zachłysnął się słoną wodą.

„TO SIĘ NIE DZIEJE NAPRAWDĘ”.

Znajdował się w Cairhien, wiele lig od najbliższego oceanu. Znowu zwykła ulica. Kamienny bruk pod stopami. Woń pieczonego chleba napływająca z pobliskiej piekarni. Po obu stronach ulicy szeregi niewielkich jesionów o wątłych pniach.

Wrzasnął i z całej siły wpił się myślami w otaczające obrazy, jak chwilę wcześniej tonący wczepiali się w resztki wraku. Zacisnął dłonie w pięści, skoncentrował na realności, jaką chciał widzieć.

Pod stopami kamienie bruku. Żadnych fal. Żadnej wody. Żadnych zębów i płetw. Powoli znów zaczął się wydostawać z wody. Wyszedł z niej wreszcie i postawił stopy na powierzchni, na solidnym kamieniu wyczuwanym przez podeszwę buta. Potem druga stopa. I w jednej chwili znalazł się na unoszącym na falach małym kamiennym kręgu.

Jakiś gigantyczny kształt wynurzył się z wody po jego lewej stronie. Masywne cielsko pół-ryby, pół-monstrum z paszczą tak szeroką, że zmieściłby się w niej wyprostowany człowiek. Lśniące kły wielkie niczym dłoń Perrina ociekały krwią.

„To się nie dzieje naprawdę”.

Potwór zniknął w eksplozji wodnej mgły. Krople oblały Perrina, który jednak wysechł w okamgnieniu. Wokół niego koszmar powoli ulegał destrukcji, sfera realności z nim w środku powoli rosła. Mroczne niebiosa, zimne fale i wrzeszczący rozbitkowie rozpływali się niczym farba poddana działaniu wody.

Nie było żadnych błyskawic - jego oczy wcale ich nie widziały. Nie było grzmotów. Nie słyszał ich łomotu. Nie było fal, tylko samo centrum położonego w głębi lądu Cairhien.

Perrin otworzył wreszcie gwałtownie oczy i cały koszmar rozpłynął się niczym lodowa pokrywa pod wiosennym słońcem. Na powrót pojawiły się budynki, ulica, po falach nie zostało nawet wspomnienie. Niebo stało się kipiącą burzą chmur. W ich głębi goniły się błyskawice, jaskrawe i białe w swych rozbłyskach, i jak zawsze ciche, bez grzmotów.

Niedaleko siedział Skoczek. Perrin podszedł do wilka. Oczywiście mógłby pokonać ten dystans w jednej chwili, ale jak to on, nie przepadał za zbyt wielkim ułatwianiem sobie życia. Mogłoby się to źle skończyć po powrocie do świata jawy.

„Robisz się silniejszy, Młody Byku” - w przesłaniu zabrzmiała aprobata Skoczka.

- Wciąż zabiera mi to zbyt dużo czasu - powiedział Perrin, oglądając się przez ramię. - Za każdym razem, gdy trafiam w koszmar, kilka minut zabiera mi odzyskanie kontroli. Muszę stać się szybszy. W walce z Zabójcą kilka minut to równie dobrze może być wieczność.

„Aż taki silny nie będzie”.

- Będzie dość silny- upierał się Perrin. - Spędził lata, ucząc się panować nad wilczym snem. Ja dopiero zaczynam.

Skoczek wyszczerzył kły w uśmiechu.

„Młody Byku, zacząłeś, kiedy po raz pierwszy się tu znalazłeś”.

- Tak, ale poważne szkolenie zacząłem dopiero kilka tygodni temu.

Skoczek szczerzył się coraz szerzej. Miał rację, przynajmniej do pewnego stopnia. Perrin faktycznie przygotowywał się od dwóch lat, przecież po nocach odwiedzał wilcze sny. Wciąż jednak uważał, że musi się nauczyć ile zdoła. Pod tym względem zwłoka w procesie była mu na rękę.

Ale zbyt długo zwlekać nie mógł. Ostatni Łów był coraz bliżej. Wiele wilków już ruszyło na północ; od czasu do czasu Perrin wyczuwał przesłania mijających go watah. Biegły na Ugór, ku Ziemiom Granicznym. Biegły tak w świecie jawy, jak w wilczym śnie, lecz o dziwo, w wilczym śnie korzystały z możliwości natychmiastowej zmiany miejsca. Przemieszczały się normalnym trybem, w watahach.

Bez trudu potrafił stwierdzić, że Skoczek najchętniej by do nich dołączył. Niemniej został, wraz z innymi, które z jakiegoś powodu też się ociągały.

- Chodź - zaproponował Perrin. - Znajdziemy sobie kolejny koszmar.


Różana Aleja kwitła.

Wydawało się to zupełnie nieprawdopodobnym zjawiskiem. Niewiele roślin zakwitło tego strasznego lata, a te, którym się udało, prawie od razu gubiły płatki. Jednak Różana Aleja stała w pełnym rozkwicie. Wielkie pergole zdobiły setki czerwonych koron, poczętych jakby w nadnaturalnym zapale. Łapczywe owady uwijały się z brzęczeniem z kwiecia na kwiecie, sprawiając wrażenie, że chyba każda pszczoła miasta przyleciała tu dzisiaj się najeść.

Gawyn trzymał się od owadów z dala, niemniej woń róż zdała mu się tak upajająca, że nie mógł się powstrzymać. Ubranie prawdopodobnie będzie mu pachnieć perfumami przez resztę dnia.

Elayne rozmawiała w towarzystwie swoich doradców obok jednej z ławek nad niewielkim, porośniętym liliami wodnymi stawie. Ciąża powoli zaczynała być widoczna, sprawiała, że Elayne zdawała się promieniować wewnętrznym blaskiem. Złote włosy odbijały światło słońca niczym powierzchnia zwierciadła, a wieńcząca je Korona Róż Andoru zdawała się przy tym omalże zwyczajna.

Ostatnimi czasy królowa miała dużo zajęć. Słyszała składane przyciszonym głosem doniesienia o postępach w budowie nowych broni, które jej zdaniem miały być równie potężne, co niewolne damane. Ludwisarze Caemlyn pracowali dzień i noc. Stolica szykującego się do wojny Andoru tętniła aktywnością. W związku z tym nie miała wiele czasu dla niego, choć wdzięczny był za wszystko, co była w stanie wygospodarować.

Zobaczywszy go, uśmiechnęła się i gestem dłoni na chwilę odesłała dworzan. Podeszła, pocałowała czule w policzek.

- Wyglądasz, jakby coś zajmowało twoje myśli.

- To moja stała dolegliwość ostatnimi czasy - odpowiedział. - Ty zaś wyglądasz na roztargnioną.

- To akurat moja stała dolegliwość ostatnimi czasy - zaśmiała się. - Zawsze jest tyle do zrobieni i tak niewiele mojego czasu.

- Jeżeli nie możesz…

- Nie - weszła mu w słowo, biorąc równocześnie pod ramię. - Muszę z tobą pomówić. Dowiedziałam się też, że codzienny spacer wokół ogrodów jest jak najbardziej wskazany dla mojego zdrowia.

Gawyn uśmiechnął się, wdychając woń róż i błota otaczającą staw. Zapachy życia. Kiedy szli, przelotnie zerknął w niebo.

- Prawie nie potrafię uwierzyć, ile tu mamy słońca. Prawie już udało mi się przekonać samego siebie, że niekończące się zachmurzenie jest czymś naturalnym.

- Prawdopodobnie tak właśnie jest - stwierdziła niefrasobliwym tonem. - Tydzień temu spowijająca Andor warstwa chmur rozproszyła się ponad Caemlyn, ale nigdzie indziej.

- Ale… jakim sposobem?

Uśmiechnęła się.

- Rand. Rand coś zrobił. Myślę, że jakoś trafił na szczyt Góry Smoka. A potem…

Nagle dzień przestał być tak radosny.

- Znowu ten al’Thor - prychnął Gawyn. - Nawet tu nie daje mi spokoju.

- Nawet tu? - zapytała z rozbawieniem w głosie. - Wedle tego, co pamiętam, po raz pierwszy spotkaliśmy go w tych ogrodach.

Gawyn nie znalazł odpowiedzi na tę uwagę. Zerknął na północ, na niebo. Widniały tam jak przedtem złowrogie czarne chmury.

- On jest ojcem, nieprawdaż?

- Gdyby nawet był - zareagowała Egwene, nie zastanawiając się nawet chwili - wówczas rozwaga nakazywałaby skryć ten fakt, nieprawdaż? Dzieci Smoka Odrodzonego stałyby się pierwszym celem jego wrogów.

Gawyn poczuł, jakby go coś ściskało w żołądku. Podejrzewał to od momentu, gdy dowiedział się, że Elayne jest w ciąży.

- Żebym sczezł - zaklął. - Elayne, jak mogłaś? Po tym, co on zrobił naszej matce!

- Nic jej nie zrobił - zapewniła go Elayne. - Mogę ci przedstawić szeregi świadków, którzy to potwierdzą, Gawyn. Matka zniknęła, jeszcze zanim Rand wyzwolił Caemlyn. - Kiedy o nim mówiła, w jej oczach widział ciepłe iskierki. - On przeżywa teraz ważny okres w swoim życiu. Czuję to, czuję, jak się zmienia. Jak staje się czystszy. To on przegnał chmury i sprawił, że rozkwitły róże.

Gawyn uniósł brwi. „Jej się wydaje, że róże kwitną dzięki al’Thorowi?”. Cóż, miłość potrafi człowiekowi podpowiadać dziwne myśli, a kiedy dodatkowo jest to miłość do Smoka Odrodzonego, niewykluczone, że należy oczekiwać prawdziwych fajerwerków irracjonalnych fantazji.

Doszli do maleńkiej przystani na stawie. Pamiętał, jak wykąpał się tu jako chłopiec, a potem natarto mu za to uszu. I to nie matka, choć ta skarciła go surowym pełnym dezaprobaty spojrzeniem, ale Gawyn to zrobił. Nigdy nikomu nie powiedział, że się kąpał, ponieważ najpierw Elayne wrzuciła go do wody.

- Nigdy tego nie zapomnisz, co? - zapytała Elayne.

- Czego? - zdziwił się nieszczerze.

- Myślałeś o tamtej chwili, gdy wpadłeś do stawu w trakcie audiencji matki dla Domu Farah.

- Wpadłem? Ty mnie wepchnęłaś!

- Nic takiego nie miało miejsca - oznajmiła Elayne sztywnym tonem. - To ty się popisywałeś, skacząc po pachołkach.

- A ty trzęsłaś pomostem!

- Po prostu na niego weszłam - broniła się Elayne. - Dość energicznie. Bo byłam bardzo żywym dzieckiem. Do teraz taka jestem. I kroczę, mocno wbijając stopy w ziemię.

- Mocno… to są jakieś kłamstwa w żywe oczy!

- Nie, po prostu wypowiadam prawdę w dość kreatywny sposób. Jestem teraz Aes Sedai. Wszystkie Aes Sedai dysponują takim talentem. Dobrze, przewieziesz mnie wreszcie łódką po tym stawie czy nie?

- Ja… Przewieźć cię? Skąd ten pomysł?

- Właśnie na niego wpadłam. Nie słuchałeś?

Gawyn pokręcił głową w osłupieniu.

- Świetnie. - Za nimi kilka Gwardzistek rozstawiło się w szyku. Zawsze były blisko niej, często pod dowództwem wysokiej kobiety, która stylizowała się na Birgitte z legend. Zresztą, faktycznie przypominała Birgitte. W każdym razie posługiwała się takim imieniem, a piastowała pozycję Kapitana Generała.

Do Gwardzistek dołączyła grupka dworzan i gońców. Ostatnia Bitwa zbliżała się wielkimi krokami, a Andor gotował się na nią. Nieszczęśliwie się składało, że większość tych przygotowań domagała się bezpośredniej uwagi Elayne. Choć do Gawyna dotarła osobliwa opowieść sprzed tygodnia, o tym, jak królową wniesiono we własnym łóżku na mury obronne… Jak dotąd nie udało mu się z niej wydusić, czy opowieść ta była prawdziwa.

Idąc z Elayne ku niewielkiej łodzi wiosłowej na przystani, pomachał Birgitte, która zrewanżowała mu się ponurym grymasem.

- Obiecuję, że nie wrzucę jej do wody - zawołał Gawyn. A potem, półgłosem dodał: - Choć mogę wiosłować nadzwyczaj „energicznie”, skutkiem czego łódź się przewróci.

- Och, daj spokój - poprosiła Elayne, siadając wygodnie w łódce. - Woda w stawie z pewnością nie byłaby dobra dla dzieci.

- Jeśli już o tym mowa - zaczął Gawyn, odpychając łódź stopą, a potem zręcznie wsuwając się do środka. Przez chwilę łódź chybotała się niepewnie, ale wkrótce uspokoiła. - Czy przypadkiem nie miałaś spacerować dla zdrowia?

- Powiem Melfane, że nie mogłam się oprzeć pokusie umoralnienia mojego zdeprawowanego braciszka. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile może ci ujść na sucho, jeżeli przy okazji zrugasz kogoś na wysokiej nucie.

- I tego właśnie mam się spodziewać? Zrugania?

- Niekoniecznie. - Z jej głosu całkowicie zniknęły wesołe nuty.

Gawyn umieścił wiosła w dulkach, a potem zanurzył pióra w wodzie. Staw nie był wielki, ledwie na tyle, żeby jego rozmiar usprawiedliwiał obecność łodzi, ale liczyła się sama atmosfera przebywania na wodzie wśród uwijających się nad nią owadów i motyli.

- Gawyn - ciągnęła dalej Elayne - po co przybyłeś do Caemlyn?

- To mój dom - odparł. - Gdzie jeszcze miałbym się udać?

- Podczas oblężenia żałowałam, że cię nie ma. Przydałbyś się. Ale trzymałeś się z daleka.

- Tłumaczyłem ci już, Elayne! Dałem się wmieszać w politykę Białej Wieży, o zimowych śniegach nie wspominając. Nie mogłem ci przybyć na pomoc i niech sczeznę za to, ale te kobiety miały mnie w garści.

- Sama jestem jedną z „tych kobiet”, wiesz przecież. - Uniosła do góry dłoń. Zalśnił pierścień z Wielkim Wężem na palcu.

- Ty jesteś inna - powiedział Gawyn. - Tak czy siak, masz rację. Powinienem tu być. Nie wiem, jak jeszcze miałbym cię przepraszać.

- Nie oczekuję przeprosin - rzekła Elayne. - Och, Gawyn, przecież nie mam pretensji. Choć jest oczywiste, że przydałbyś się bardzo, poradziliśmy sobie. Martwiłam się też, że nie będziesz w stanie sprostać sytuacji, w której z jednej strony musisz bronić Wieży, a z drugiej chronić Egwene. Wychodzi jednak na to, że sobie poradziłeś. Dlatego więc pytam. Po co tu przyjechałeś? Egwene cię już nie potrzebuje?

- Najwyraźniej nie - odpowiedział Gawyn, zawracając łódkę.

Po tej stronie stawu na brzegu rosła ogromna wierzba płacząca, zwieszając nad wodę gałęzie niby długie zielone warkocze. Kiedy wpłynęli pod nie, uniósł wiosła i łódka zatrzymała się.

- Cóż - stwierdziła Elayne. - Z pewnością nie powinnam drążyć tej kwestii… a przynajmniej nie będę tego robić w tej chwili. Zawsze jesteś tu miłym gościem. Zrobiłabym cię Kapitanem Generałem, gdybyś tylko zechciał, ale podejrzewam, że ci na tym nie zależy.

- Dlaczego tak uważasz?

- Cóż, większość czasu spędzasz tutaj, włócząc się po ogrodach.

- Nie włóczyłem się. Spacerowałem.

- O, tak. Widzę, że ty również w Białej Wieży nauczyłeś się kreatywnego podejścia do prawdy.

Parsknął cicho w odpowiedzi.

- Gawyn, nie spędzasz czasu ze swoimi przyjaciółmi albo znajomymi z pałacu. Nie zrobiłeś nic, żeby wejść w rolę księcia lub Kapitana Generała. Zamiast tego zwyczajnie… spacerujesz.

Gawyn wbił wzrok w drugi brzeg stawu.

- Nie przebywam zbyt dużo z innymi, ponieważ oni zadają mi tylko jedno pytanie: dlaczego mnie tu nie było w trakcie oblężenia? Albo: kiedy wreszcie skorzystam z przywilejów mojej pozycji i obejmę dowództwo twoich armii?

- W porządku, Gawyn. Nie musisz być Kapitanem Generałem, a ja jakoś przeżyję bez Pierwszego Księcia Miecza, jeśli nie będzie innego wyjścia. Choć przyznać trzeba, że Birgitte jest dość skonsternowana faktem, że nie zdecydowałeś się zostać Kapitanem Generałem.

- I to jest powód, dla którego obrzuca mnie tymi spojrzeniami?

- Tak. Ale poradzi sobie, tak naprawdę to jest w tym całkiem niezła. A gdybym mogła wybierać, to wolałabym, żebyś chronił Egwene. Ona tego potrzebuje, ona sobie zasłużyła.

- A gdybym zdecydował, że jej nie chcę?

Elayne wyciągnęła rękę, położyła dłoń na jego ramieniu. Na jej twarzy obramowanej lokami w barwie harmonizującej ze złotą koroną malował się wyraz zatroskania.

- Och, Gawyn. Co się z tobą stało?

Pokręcił głową.

- Bryne uważa, że zawróciło mi się w głowie od sukcesów, a kiedy rzeczy zaczęły się źle układać, nie wiedziałem, co robić.

- A ty co myślisz?

- Myślę, że najlepiej mi będzie tutaj - odparł Gawyn, wzdychając głęboko.

Za plecami Egwene ścieżką wokół stawu wędrowała właśnie grupka kobiet, prowadzona przez wysoką damę o rudych włosach przetykanych siwizną. Dimana była kimś w rodzaju czarnej owcy Białej Wieży. Gawyn nie do końca orientował się, czym była Rodzina i jakie związki miała z nią Elayne.

- Tutaj - podjął - łatwiej mi sobie przypomnieć moje wcześniejsze życie. Dopiero tutaj poczułem, jak kamień spadł mi z serca, bo uwolniłem się wreszcie od Aes Sedai. Przez jakiś czas byłem całkowicie pewien, że chciałem być z Egwene. Kiedy porzuciłem Młodych, żeby pojechać jej na ratunek, przekonany byłem, że to najlepsza decyzja, jaką w życiu podjąłem. Ale okazało się, że ona z jakiegoś powodu mnie już nie potrzebuje. Że interesuje ją tylko to, jak być silną, jak być Zasiadającą na Tronie Amyrlin, i nie ma w jej życiu miejsca dla kogoś, kto nie kłania jej się na każde zawołanie.

- Wątpię, aby sytuacja wyglądała tak źle, jak ją przedstawiasz, Gawyn. Egwene… cóż, musi sprawiać na innych wrażenie silnej. Ze względu na wiek, na sposób, w jaki została wyniesiona na Tron. Ale nie ma w tym arogancji. Przynajmniej nie więcej niż to konieczne.

Elayne zanurzyła palce w wodzie, płosząc przy okazji jakiegoś złotogrzbieta mieszkającego w stawie.

- Sama czułam to, co ona musi czuć. Twierdzisz, że ona chce, aby się jej kłaniano i przed nią płaszczono, ale założę się, że tak naprawdę potrzebuje kogoś, komu mogłaby w pełni zaufać. Kogoś, na kogo mogłaby przenieść część odpowiedzialności i zlecać mu zadania, których wykonania nie musiałaby sprawdzać. Ona ma do swojej dyspozycji ogromne zasoby. Bogactwa, żołnierze, fortyfikacje, służba. Ale nie rozdwoi się przecież. Gdyby miała się wszystkim osobiście zajmować, równie dobrze tych wszystkich rzeczy mogłoby nie być.

- Ja…

- Powiedziałeś, że ją kochasz. - Nie pozwoliła sobie przerwać Elayne. - Powiedziałeś mi, że jesteś jej oddany jak nikt, że oddałbyś życie za nią. Cóż, w armiach Egwene jest mnóstwo równie ofiarnych żołnierzy, podobnie jak w moich. O co naprawdę trudno, to ktoś, kto zrobi dokładnie to, co mu powiem. Albo jeszcze bardziej dobitnie: ktoś, kto wie, co bym mu powiedziała, gdybym miała taką okazję.

- Nie mam pewności, czy potrafiłbym być dla niej kimś takim - powiedział Gawyn.

- Czemu nie? Ze wszystkich mężczyzn gotowych obdarzyć lojalnością kobietę Mocy, właśnie ciebie widziałbym na tym miejscu.

- Z Egwene to jest inaczej. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego.

- Cóż, jeżeli chcesz związać się z Amyrlin, musisz dokonać takiego właśnie wyboru.

Miała rację. Niełatwo mu to było przyznać, ale miała rację.

- Dość na ten temat - uciął. - Widzę, że zręcznie zmieniłaś temat. Mówiliśmy o al’Thorze…

- Ponieważ nic więcej na jego temat nie mam do powiedzenia.

- Powinnaś trzymać się jak najdalej od niego, Elayne. To niebezpieczny człowiek.

Elayne machnęła lekceważąco dłonią.

- Saidin jest już czysty.

- Oczywiście. Ponieważ on tak powiedział.

- Nienawidzisz go - stwierdziła Elayne. - Słyszę to w twoim głosie. Wcale nie chodzi o matkę, nieprawdaż?

Zawahał się. Gdzie ona nauczyła się tak manipulować rozmową? Czy to królowa w niej, czy Aes Sedai? O mało co nie zawrócił odruchowo ku przystani. Ale to przecież była Elayne. Światłości, dobrze, że wreszcie można porozmawiać z kimś, kto człowieka zrozumie.

- Dlaczego nienawidzę al’Thora? - powiedział na głos. - Cóż, naprawdę chodzi o matkę. Ale nie tylko. Nienawidzę tego, czym się stał.

- Smokiem Odrodzonym?

- Tyranem.

- Nie wiesz tego, Gawyn.

- To jest zwykły pasterz. Jakie ma prawo obalać trony, zmieniać świat wedle swego widzimisię?

- Zwłaszcza w sytuacji, gdy ty zagrzebałeś się w jakiejś wiosce? - Opowiedział jej większość rzeczy, jakie mu się przydarzyły w ciągu ostatnich kilku miesięcy. - Podczas gdy on podbijał narody, ty zostałeś zmuszony do zabijania swoich przyjaciół, a potem zostałeś posłany na śmierć przez swoją Amyrlin?

- Właśnie tak.

- A więc jesteś zazdrosny - cicho stwierdziła Egwene.

- Nie. To nonsens. Ja…

- Co byś chciał zrobić, Gawyn? - zapytała Elayne. - Wyzwać go na pojedynek?

- Może.

- I co by się stało, gdybyś wygrał i pokonał go, czego zawsze chciałeś? Ściągnąłbyś zagładę na nas wszystkich tylko po to, żeby zaspokoić swoją zachciankę?

Na te słowa nie znalazł odpowiedzi.

- To nie jest tylko zazdrość, Gawyn - ciągnęła dalej Egwene, biorąc od niego wiosła. - To miłość własna. W obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na taką krótkowzroczność. - I mimo jego protestów zaczęła wiosłować z powrotem.

- I to… - zaczął - mówi kobieta, która osobiście rzuciła się na Czarne Ajah?

Egwene zarumieniła się. Nietrudno było stwierdzić, że wolałaby, aby nigdy nie dowiedział się o tym fakcie.

- Byłam potrzebna. A poza tym zwróć uwagę, że powiedziałam „nie możemy”. Co odnosi się i do ciebie, i do mnie, ponieważ to jest nasz wspólny kłopot. Birgitte wciąż mi powtarza, że powinnam się nauczyć panować nad swoim temperamentem. Cóż, ty też tego musisz się nauczyć, przez wzgląd na Egwene. A ona naprawdę cię potrzebuje, Gawyn. Być może nie zdaje sobie z tego sprawy, może samą siebie przekonała, że poradzi sobie z całym światem. Myli się.

Łódka uderzyła o pomost przystani. Elayne wyjęła wiosła z dulek i wyciągnęła dłoń. Gawyn wyskoczył, a potem pomógł jej wyjść. Delikatnie uścisnęła jego dłoń.

- Poradzisz sobie z tym - powiedziała. - Na razie zwalniam cię ze wszelkiej odpowiedzialności związanej z ewentualnym objęciem pozycji Kapitana Generała. Nie wyznaczę też kolejnego Pierwszego Księcia Miecza, ale nie uznam też wakatu, możesz zatrzymać tytuł, nie musisz wywiązywać się z obowiązków. Nie licząc okazjonalnych wystąpień podczas ceremonii państwowych, nie musisz się niczym innym przejmować. Oficjalnie zadekretuję ten stan rzeczy, uzasadniając to twoimi obowiązkami w przededniu Ostatniej Bitwy.

- Ja… dziękuję - powiedział, choć wcale nie był pewien, czy faktycznie czuje wdzięczność. Za bardzo ta sytuacja przypominała oświadczenie Egwene, że nie chce, aby strzegł jej snu.

Elayne znowu uścisnęła jego dłoń, następnie odwróciła się i wróciła do swoich dworzan. Gawyn przez chwilę przyglądał się, jak rozmawia z nimi spokojnym tonem. Z każdym dniem sprawiała coraz bardziej królewskie wrażenie. Było to tak, jakby obserwować rozwijający się kwiat. Żałował tylko, że nie było go w Caemlyn, kiedy to wszystko się zaczęło.

Podjął swoją przechadzkę wzdłuż Różanej Alei. W obliczu potężnej dawki charakterystycznego dla Elayne optymizmu jego wątpliwości nie bardzo miały możliwość rozwinięcia skrzydeł. Tylko ona potrafiła zarzucić mężczyźnie, że jest zazdrosny, i nie zostawić w jego sercu żadnych złych uczuć.

Wędrował przez chmury woni, słońce grzało go w szyję. Spacerował po miejscach, w których on i Galad bawili się jako dzieci, i myślał o matce, która też kiedyś spacerowała po tych ogrodach z Brynem. Pamiętał jej czułe napomnienia towarzyszące popełnianym przez niego błędom, uśmiechy, których zawsze mógł się od niej spodziewać, gdy zachował się jak na księcia przystało. Były niby słońce wychodzące spoza chmur.

To miejsce należało do niej. Żyła w nim dalej, w Caemlyn, w Elayne - która zresztą z każdą godziną robiła się coraz bardziej do niej podobna - w bezpieczeństwie i sile ludu Andoru. Zatrzymał się przy stawie, dokładnie w tym miejscu, gdzie topił się jako dziecko, a Galad go uratował.

Może Egwene miała rację. Może al’Thor naprawdę nie miał nic wspólnego ze śmiercią Morgase. Jeżeli było inaczej, Gawyn i tak nie miał sposobu, aby tego dowieść. Zresztą, to bez znaczenia. Rand al’Thor był z góry skazany na śmierć w trakcie Ostatniej Bitwy. Dlaczego więc tak nienawidził tego człowieka?

- Ona ma rację - szepnął Gawyn, przyglądając się łowikowatym owadom tańczącym nad powierzchnią wody. - Koniec z nami, al’Thor. Odtąd już mnie nie obchodzisz.

Poczuł się, jakby ktoś nagle zdjął mu z barków ogromny ciężar. Z ust wyrwało się długie, uspokajające westchnienie. Dopiero teraz, gdy Elayne uwolniła go od obowiązków, zrozumiał, jak bardzo mu ciążyła nieobecność w Andorze podczas tych dramatycznych dla kraju chwil. To brzemię też zniknęło.

Najwyższy czas zastanowić się, co zrobić z Egwene. Sięgnął do kieszeni, wydobył z niej sztylet asasyna i uniósł do światła. Przyjrzał się tym czerwonym kamieniom. Naprawdę miał obowiązek chronić Egwene. Przypuśćmy, że powstałaby przeciwko niemu, że znienawidziłaby go, że go by wygnała - czy wszystkie te kary niewarte byłyby poniesienia, gdyby dzięki temu udało się uratować jej życie?

- Na grób mojej matki - usłyszał znienacka za sobą czyjś ostry głos. - Skąd, na Światłość, to masz?

Gawyn odwrócił się gwałtownie. Na ścieżce stała przed nim grupka kobiet, którą zauważył wcześniej. Dimana stała na jej czele, włosy miała przetykane siwizną, wokół oczu zmarszczki. Czy przypadkiem praca z Jedyną Mocą nie miała powstrzymywać takich śladów starzenia?

Towarzyszyły jej dwie kobiety. Jedną była pulchna młódka z czarnymi włosami, drugą dość niska i przysadzista kobieta w średnim wieku. To właśnie ona tak gwałtownie zareagowała przed chwilą. Miała wielkie, niewinne oczy, które teraz rozszerzone były ze zgrozy.

- Co to jest, Marille? - zapytała Dimana.

- Ten nóż - odrzekła Marille, wskazując przedmiot, który Gawyn trzymał w dłoni. - Marille już taki w życiu widziała!

- „Ja już taki w życiu widziałam” - sprostowała ją Dimana. - Jesteś osobą, a nie rzeczą.

- Tak. Dimana. Bardzo przepraszam, Dimana. Marille… Ja już więcej nie popełnię tego błędu, Dimana.

Gawyn poczuł, jak brwi same mu się unoszą do góry. Co było nie tak z tą kobietą?

- Wybacz jej, mój panie - tłumaczyła Dimana, zwracając się do Gawyna. - Marille spędziła długi czas jako damane i ma trudności z przystosowaniem się.

- Jesteś Seanchanką? - zapytał Gawyn. „Oczywiście. Przecież powinienem słyszeć akcent”.

Marille żywo pokiwała głową. Była damane. Gawyn poczuł przeszywający go dreszcz. Ta kobieta została wyszkolona, aby zabijać Jedyną Mocą. Tymczasem jej druga towarzyszka milczała, przyglądając się całej scenie zaciekawionymi oczami. Nawet w połowie nie wyglądała na tak pokorną jak tamta.

- Powinnyśmy chyba już iść - zauważyła Dimana. - Lepiej, żeby ona nie oglądała rzeczy, które mogą jej przypominać Seanchan. Chodź, Marille. To tylko takie trofeum, które lord Trakand zdobył w jakiejś bitwie, jak mniemam.

- Nie, zaczekajcie - sprzeciwił się Gawyn, unosząc dłoń. - Poznajesz to ostrze?

Marille spojrzała na Dimanę, jakby oczekując pozwolenia na udzielenie odpowiedzi. Kuzynka skinęła głową z cierpiętniczym wyrazem twarzy.

- To jest Krwawy Nóż, mój panie - wyjaśniła Marille. - Nie sposób zdobyć go w bitwie, ponieważ ludzie nie pokonują Krwawych Noży. Oni są niepowstrzymani. Giną dopiero wtedy, gdy ich krew zwróci się przeciwko nim.

Gawyn zmarszczył brwi. Co to były za nonsensy?

- A więc to broń Seanchan?

- Tak, mój panie - odparła Marille. - Posługują się nią Krwawe Noże.

- Wydawało mi się, że powiedziałaś, że to jest Krwawy Nóż?

- To prawda, ale tak nazywają się również ci, którzy się nimi posługują. Spowici w noc, wysłani wolą Imperatorowej… oby żyła wiecznie… żeby zabijać jej wrogów i ginąć w jej imię i w chwale. - Marille wbiła oczy w ziemię. - Marille za dużo mówi. Przeprasza.

- „Ja przepraszam” - powiedziała Dimana, a w jej głosie zabrzmiała nuta rezygnacji.

- Ja przepraszam - powtórzyła Marille.

- A więc te… Krwawe Noże - kontynuował indagacje Gawyn - to są asasyni Seanchan? - Poczuł przeszywający go zimny dreszcz. Może zostali w Wieży jako samobójczy oddział wysadzony przez tamtą misję, która miała na celu pozabijanie i pochwycenie Aes Sedai? Tak, to miało sens. Morderca nie był więc jednym z Przeklętych.

- Tak, mój panie - potwierdziła Marille. - Widziałam jeden z takich noży wiszący na ścianie w apartamentach mojej pani, należał do jej brata, który nosił go z honorem, póki jego krew nie zbuntowała się przeciwko niemu.

- „Krew” w sensie „rodzina”, jak mówią Seanchanie o swojej szlachcie?

- Nie, jego krew. - Marille jeszcze bardziej przygarbiła ramiona.

- Opowiedz mi o nich - ponaglał ją Gawyn.

- Spowici w noc - zaczęła Marille - wysłani wolą Imperatorowej… oby żyła wiecznie… żeby zabijać jej wrogów i ginąć…

- Tak, tak - wszedł jej w słowo Gawyn. - Mówiłaś już. Na czym polega ich sposób walki? Dlaczego są w stanie tak świetnie się kryć? Co możesz mi powiedzieć na temat tego, jak zaatakuje taki asasyn?

Z każdym pytaniem Mariile coraz bardziej zapadała się w sobie, w końcu zaczęła cicho jęczeć.

- Lordzie Trakand! - zaprotestowała Dimana. - Proszę się opanować.

- Marille nie wie zbyt wiele - wykrztusiła w końcu damane. - Marille przeprasza. Proszę, ukarz ją za to, że nie słuchała uważniej.

Gawyn zreflektował się. Seanchanie traktowali swoje damane gorzej niż zwierzęta. Marille na pewno nikt ze szczegółami nie informował, do czego zdolne są te Krwawe Noże..

- Skąd pochodzą te damane? - zapytał, zwracając się do Dimany. - Może razem z nią schwytano również jakichś seanchańskich żołnierzy? Muszę z nimi pomówić, najlepiej z oficerem.

Dina zacisnęła usta.

- Została pojmana w Altarze, do nas przysłano tylko damane.

- Dimana - wtrąciła znienacka tamta trzecia kobieta. Mówiła bez seanchańskiego akcentu. - A co z sul’dam? Kaisea była z pomniejszej Krwi.

Dimana zmarszczyła brwi.

- Kaisea… jest niewiarygodna.

- Proszę - mówił dalej Gawyn. - To może uratować czyjeś życie.

- Dobrze - zgodziła się Dimana. - Zaczekaj tutaj. Zaraz ją przyprowadzę. - Ruszyła na czele swych dwóch podopiecznych w stronę pałacu, zostawiając Gawyna niecierpliwemu oczekiwaniu. Kilka minut później pojawiła się, prowadząc za sobą wysoką kobietę w bladoszarej sukni bez najdrobniejszych haftów czy bodaj paska. Długie czarne włosy miała zaplecione w warkocz i szła w taki sposób, jakby za wszelką cenę chciała się trzymać dokładnie o krok za Dimaną. To denerwowało Kuzynkę, która ewidentnie starała się nie spuszczać tamtej z oka.

Dotarły do miejsca, gdzie czekał Gawyn, a sul’dam - ku jego niebotycznemu zdumieniu - padła na kolana i ukorzyła się przed nim, czołem dotykając ziemi. Ukłon został wykonany z wykwintną elegancją, a Gawyn z jakiegoś powodu odniósł wrażenie, że tamta z niego szydzi.

- Lordzie Trakand - powiedziała Dimana - to jest Kaisea. Albo przynajmniej kobieta, która każe nam się tym imieniem nazywać.

- Kaisea jest dobrą służką - powiedziała sul’dam tonem pozbawionym wyrazu.

- Wstań - polecił jej Gawyn. - Co ty wyprawiasz?

- Kaisei powiedziano, że jesteś bratem królowej, że należysz do Krwi tej ziemi, a ja jestem tylko marną damane.

- Damane? Jesteś sul’dam.

- Już nie - sprostowała tamta. - Trzeba mnie wziąć na smycz, mój panie. Zadbasz o to, żeby tak zrobiono? Kaisea jest niebezpieczna.

Dimana skinieniem głowy dała mu znak, że chce porozmawiać na uboczu. Gawyn cofnął się kilka kroków w głąb Różanej Alei, zostawiając Kaiseę w kornej postawie na ziemi.

- Ona jest sul’dam? - zapytał Gawyn. - Czy damane?

- Wszystkie sul’dam można wyszkolić tak, żeby potrafiły przenosić - wyjaśniła Dimana. - Elayne uważa, że gdy ten fakt zostanie ujawniony, podkopie fundamenty całej kultury Seanchan, a więc kazała nam się skoncentrować na szkoleniu sul’dam w korzystaniu z ich talentów. Większość za nic nie chce przyznać, że widzi sploty, niemniej kilka było wobec nas uczciwych. Wszystkie co do jednej upierały się, że powinny zostać obrócone w damane. Skinęła głową w kierunku miejsca, gdzie klęczała Kaisea.

- Z tą jest najwięcej kłopotów. Sądzimy, że z pełnym rozmysłem stara się opanować sploty Jedynej Mocy, żeby potem doprowadzić do „wypadku” i zwrócić nasze rozumowanie przeciwko nam: jeżeli zrobi coś okropnego, może twierdzić, że to nasza wina, ponieważ nie wzięłyśmy jej na smycz.

Kobieta, którą można wyszkolić w posługiwaniu się Jedyną Mocą, której nie wiązały Trzy Przysięgi i która była zdecydowana dowieść, jak jest niebezpieczna? Gawyn zadrżał.

- Przez większość czasu znajduje się pod wpływem widłokorzenia - ciągnęła dalej Dimana. - Nie mówię ci tego, żeby cię martwić, ale żebyś wiedział, iż wszystko, co powie i zrobi może nie być do końca wiarygodne.

Gawyn skinął głową.

- Dziękuję.

Diana zaprowadziła go z powrotem do wciąż klęczącej sul’dam.

- Czym Kaisea może ci służyć, mój panie? - Jej zachowanie zdawało się parodią uniżoności Marille. To, co Gawyn w pierwszym odruchu wziął za szyderstwo, bynajmniej nim nie było: były to po prostu żałosne wysiłki szlachcianki mające na celu naśladownictwo nisko urodzonej.

- Widziałaś kiedyś w życiu coś takiego? - zapytał Gawyn tonem świadomie niefrasobliwym, wyciągając z kieszeni Krwawy Nóż.

Kaisea jęknęła.

- Gdzie to znalazłeś? Kto ci to dał? - Nieomal natychmiast skuliła się, jakby zdając sobie sprawę, że wyszła z narzuconej sobie roli.

- Asasyn próbował mnie zabić za jego pomocą- wyjaśnił Gawyn. - Walczyliśmy, a potem uciekł.

- To niemożliwe, wielki panie - powiedziała Seanchanka, głosem już bardziej opanowanym.

- Dlaczego tak ci się wydaje?

- Ponieważ, gdybyś walczył z jednym z Krwawych Noży, wielki panie, już byś nie żył. To są najbardziej wytrawni zabójcy w całym Imperium. Walczą bezwzględnie, gdyż już są martwi.

- Komanda samobójców. - Gawyn pokiwał głową. - Możesz mi o nich coś więcej powiedzieć?

Na twarzy Kaisei odmalował się wewnętrzny spór.

- Jeżeli poproszę, żeby cię wzięto na smycz? - zapytał Gawyn. - Może wtedy odpowiesz?

- Mój panie! - oburzyła się Dimana. - Królowa nigdy na to nie pozwoli!

- Zapytam ją - uspokoił ją Gawyn. - Nie mogę ci obiecać, że zostaniesz wzięta na smycz, Kaisea, ale obiecuję, że wstawię się u królowej w twoim imieniu.

- Jesteś silny i potężny, wielki panie - powiedziała Kaisea. - I mądry zaiste również. Jeżeli zechcesz to zrobić, Kaisea odpowie na twoje pytania.

Dimana zmierzyła Gawyna wściekłym wzrokiem.

- Mów - nakazał ten sul’dam.

- Krwawe Noże nie żyją długo - zaczęła Kaisea. - Od momentu, gdy obejmują swoją służbę, nie ma od niej wytchnienia. Imperatorowa, oby żyła wiecznie, obdarowuje ich zdolnościami, które zawdzięczają pierścieniom z ter’angreala i które czynią z nich wielkich wojowników.

- Potrafią zamazać ich postać - wtrącił Gawyn. - Kiedy w pobliżu są cienie.

- Tak - potwierdziła Kaisea, wyraźnie zaskoczona, że on o tym wie. - Nie można ich pokonać. Lecz w końcu zabija ich własna krew.

- Ich własna krew?

- Ich powołanie zatruwa im krew. Od momentu, w którym zostają powołani do służby, do śmierci nie mija więcej niż kilka tygodni, w najlepszym razie miesiąc.

Gawyn podniósł nóż do oczu, przyglądał mu się zbity z tropu.

- A więc wystarczy tylko ich przeczekać.

Kisea roześmiała się.

- To niemożliwe. Zanim umrą, dopatrzą, aby wykonać swój rozkaz.

- Ten, z którym się starłem, zabija powoli - powiedział Gawyn. - Jednego człowieka co kilka dni. Jak dotąd mamy garstkę ofiar.

- Sprawdzają was - wyjaśniła Kaisea. - Badają, gdzie są wasze mocne i słabe strony. Uczą się, gdzie można uderzyć niepostrzeżenie. Jeżeli masz tylko garstkę ofiar, to jeszcze nie widziałeś pełnej siły Krwawych Noży. Po nich nie zostaje „garstka” ofiar, lecz dziesiątki.

- Chyba, że uda mi się go powstrzymać - zauważył Gawyn. - Jakie są jego słabe miejsca?

Kisea znowu się roześmiała.

- Słabości? Wielki panie, czyż nie powiedziałam ci, że to najlepsi żołnierze w Seanchan, wzmocnieni i wspomagani łaską Imperatorowej, oby żyła wiecznie?

- Świetnie. Wobec tego, co możesz mi powiedzieć o tym ter’angrealu? Pomaga asasynowi, kiedy ten znajduje się pośród cieni? Jak mogę osłabić jego efekt? Może dużą ilością pochodni?

- Nie uzyskasz światła bez cienia, wielki panie - odparła Seanchanka. - Im więcej będziesz miał światła, tym więcej będziesz miał cienia.

- Musi być sposób.

- Kaisea jest pewna, że jeśli taki sposób istnieje, ty go znajdziesz, wielki panie. - W jej słowach znowu zabrzmiała nutka samozadowolenia. - Czy Kaisea może coś zaproponować, wielki panie? Uważaj się za szczęśliwego, skoro przeżyłeś starcie z Krwawym Nożem. Zapewne nie byłeś jego właściwym celem. Rozważnie byłoby znaleźć sobie schronienie i odczekać w nim, póki nie minie miesiąc. Najlepiej pozwolić, aby wypełniła się wola Imperatorowej… oby żyła wiecznie… i błogosławić znaki oraz omeny, dzięki którym udało cię się ocaleć.

- Dość już tego - wtrąciła Dimana. - Ufam, że sprostałyśmy twoim oczekiwaniom, lordzie Trakand?

- Tak, bardzo ci dziękuję - machinalnie odparł Gawyn, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z niepokojących myśli. Ledwie zauważył, jak Kaisea się podniosła, a Kuzynka odprowadziła ją z powrotem do pałacu.

„Uważaj się za szczęśliwego, skoro przeżyłeś… Zapewne nie byłeś jego właściwym celem…”.

Zważył w dłoni nóż przeznaczony do rzucania. Należało przyjąć, że celem jest Egwene. Przeciwko komuż innemu Seanchanie używaliby tak potężnej broni? Być może uważali, że wraz z jej śmiercią zginie Biała Wieża.

Egwene musi zostać ostrzeżona. Nawet jeśli wścieknie się na niego, jeśli będzie to przeciwko jej wyraźnym życzeniom, on musi dostarczyć jej tę informację. Ona może uratować jej życie.

Wciąż stał w tym samym miejscu, zastanawiając się, jak przekazać Egwene świeżo zdobytą wiedzę, gdy znalazła go służąca w czerwieniach i bielach. Niosła tacę, na której leżała zapieczętowana koperta.

- Mój lordzie Gawyn?

- Co to jest? - zapytał Gawyn, biorąc do ręki list i rozcinając kopertę Krwawym Nożem.

- Z Tar Valon - poinformowała go. - Przybył przez bramę.

Gawyn rozłożył grubą, sztywną kartkę papieru, która znajdowała się w kopercie. Rozpoznał charakter pisma Silviany. List głosił:

Gawynie Trakand.

Zasiadająca na Tronie Amyrlin była w najwyższym stopniu rozczarowana, gdy dowiedziała się o twoim wyjeździe, albowiem nie otrzymałeś rozkazu opuszczenia miasta. Poprosiła mnie, abym przesłała ci tę informację i równocześnie dała do zrozumienia, że już dość czasu spędziłeś, próżnując, w Caemlyn. Twoja obecność jest niezbędna w Tar Valon, dlatego też wracaj jak najszybciej.

Gawyn przeczytał list raz, potem drugi. Egwene nawrzeszczała nań, ze zrujnował jej plan, a potem praktycznie rzecz biorąc, wyrzuciła z Wieży, a teraz twierdzi, że „rozczarowała” ją wiadomość o jego wyjeździe? A spodziewała się, że co niby zrobi? Omalże się nie roześmiał w głos.

- Mój panie? - zapytała służąca. - Czy mam zaczekać na odpowiedź? - Na tacy znajdował się papier i pióro. - Posłaniec sugerował, że należy jej oczekiwać.

- Wyślij jej to - odpowiedział Gawyn, ciskając na tacę Krwawy Nóż. Znienacka poczuł się tak zirytowany, że wszelkie myśli o powrocie pierzchły z jego głowy. Przeklęta kobieta!

- I powiedz jej - dodał po chwilowej refleksji - że asasyn jest z Seanchan i ma przy sobie specjalny ter’angreal, dzięki któremu trudno go dostrzec w cieniach. Najlepiej palić po nocy dodatkowe światła. Wcześniejsze morderstwa były tylko próbą zbadania naszych linii obronnych. Ona jest prawdziwym celem. Podkreśl, że asasyn jest naprawdę bardzo, ale to bardzo niebezpieczny… lecz nie jest nim osoba, którą o to podejrzewa. Jeżeli potrzebuje dowodu na moje słowa, może przybyć tu, do Caemlyn, i porozmawiać z pewnymi Seanchankami.

Służąca wydawała się zupełnie zbita z tropu, kiedy jednak nie doczekała się dalszych słów, odeszła.

Gawyn próbował zdławić targający nim gniew. Nie miał zamiaru wracać, nie teraz. Nie w sytuacji, w której będzie to wyglądało na powrót na kolanach i oczekiwanie na rozkazy. Miała przecież „pieczołowicie przygotowany plan i zastawioną pułapkę”. Powiedziała, że go nie potrzebuje. Więc będzie musiała się przez czas jakiś bez niego obejść.

Загрузка...