Egwene unosiła się w mroku. Nie miała kształtu, postaci ani ciała. Myśli, wyobrażenia, zmartwienia, nadzieje i pojęcia całego świata dryfowały wokół niej, w nieskończoność.
Znajdowała się w miejscu oddzielającym sny od świata jawy, w czerni upstrzonej tysiącami tysięcy odległych światełek, z których każde gorzało jaśniej i lśniło blaskiem bardziej skupionym niż gwiazdy na niebie. To były sny i do każdego mogła zajrzeć, lecz nie czyniła tego. Sny, na których jej zależało, były dla niej niedostępne, a większość pozostałych zupełnie nieodgadniona.
Był taki jeden sen, do którego bardzo chciałaby się wślizgnąć. Ale powstrzymywała się. Choć uczucia dla Gawyna wciąż płonęły w niej równie mocno jak wcześniej, nie bardzo wiedziała już, co o nim myśleć. Gdyby teraz na dodatek zagubiła się w jego snach, tylko dodatkowo skomplikowałaby te sprawy.
Odwróciła się, objęła wzrokiem przepastny bezmiar. Ostatnimi czasy nabrała zwyczaju unoszenia się w pustce i zastanawiania. Sny tych wszystkich ludzi - niektóre z jej świata, inne z jego widmowych odbić - przypominały jej, o co walczy. Że poza murami Białej Wieży znajduje się cały żywy świat. A misją Aes Sedai była służba temu światu.
Czas mijał, a ona dryfowała skąpana mżącym światłem snów. Wreszcie nadszedł czas na działanie - znalazła znajomy sen, choć nie potrafiła powiedzieć, jak to uczyniła. Sen podpłynął bliżej, wypełniając pole widzenia.
Przywarła swą wolą do snu, przekazała do wnętrza swą myśl.
„Nynaeve. Czas, abyś przestała unikać spotkania ze mną. Czeka na ciebie praca do wykonania, poza tym mam dla ciebie wieści. Spotkajmy się za dwie noce od dziś w Komnacie Wieży. Jeżeli nie zareagujesz na moje wezwanie, będę musiała przedsięwziąć odpowiednie środki. Twoje afiliacje zagrażają nam wszystkim”.
Przestrzeń snu przeszyło drżenie. Egwene aż się cofnęła, gdy tamten zamrugał i zniknął. Już wcześniej przeprowadziła poważną rozmowę z Elayne. Obie kobiety wpisywały się w podobny problem: jak najszybciej należało urządzić im ceremonię wyniesienia do szala i dopatrzyć, aby złożyły przysięgi.
Poza tym Egwene potrzebowała od Nynaeve informacji. Pozostawało mieć nadzieję, że groźba połączona w odpowiedniej dawce z pokusą okażą się dla niej nieodparte. Zresztą wieści, które chciała jej przekazać, naprawdę były ważne. Biała Wieża była w końcu jednością, Amyrlin bezpiecznie Zasiadała na Tronie, Elaida wpadła w ręce Seanchan.
Iskierki snów zlały się wokół Egwene w strugi świateł. Przez chwilę jeszcze zastanawiała się, czy nie porozmawiać z Mądrymi, ale zdecydowała, że jeszcze nie czas. Nie miała pojęcia, jak sobie z nimi poradzić. W pierwszym rzędzie zaś powątpiewała, czy z nimi w ogóle można „sobie poradzić”. Jej plany odnośnie do nich nie były jeszcze skrystalizowane.
Pozwoliła swej jaźni swobodnie wślizgnąć się w ciało, z zadowoleniem witając perspektywę spędzenia reszty nocy pośród własnych snów. Tu nie musiała się opędzać przed myślami o Gawynie ani też tego nie chciała. Wstąpiła w osobisty sen, zanurzyła się w nim bez reszty. Ona i Gawyn stali w niewielkiej komnacie o ścianach z kamienia, kształtem przypominającej jej gabinet w Wieży, aczkolwiek udekorowanej jak wspólna sala w karczmie jej ojca. Gawyn ubrany był w mocne wełny, jakie noszono w Dwu Rzekach i nie miał miecza przy pasie. Wizja znacznie prostszego życia. Nie mogło stać się jej udziałem, ale mogła o nim śnić…
Nagle wszystko zatrzęsło się w posadach. Z komnaty stanowiącej ucieleśnienie połączenia przeszłości i chwili obecnej, jak spod maski dobywał się czarny dym. Egwene szarpnęła się w tył na widok postaci Gawyna rozsypującej się niczym figura z piasku.
Wszystko wokół obracało się w pył pod smoliście czarnym niebem. W oddali ku niebu wznosiło się trzynaście czarnych wież.
Po chwili jedna runęła, po niej następna, a ich gruzy wbiły się w ziemię. Równocześnie jednak pozostałe dalej się wznosiły, żeby po chwili też runąć na rozkołysany grunt. Kolejny bastion zadrżał, jego ściany pokryła pajęczyna pęknięć, po czym cały zwalił się, by po chwili znów wznieść się, najwyższy ze wszystkich.
Kiedy kataklizm zniszczenia dobiegł końca, a ziemia uspokoiła się, nad jej głową górowało sześć wież. Egwene tymczasem spostrzegła, że leży na miękkim podłożu zeschłych liści. Widok przed jej oczyma zmienił się. Zaglądała do gniazda. W nim grupa młodych, choć już dojrzałych orłów wyciągała szyje ku niebu, oczekując na matkę. Niespodzianie jedno z orląt rozprostowało tułów i okazało się, że to nie ptak, lecz wąż. Wąż rzucił się na swoich braci i zaczął ich połykać, jednego po drugim, w całości. Bezradne orlęta wyciągały szyje ku niebu, jakby wciąż wierząc, że pożerający je wąż dalej jest ich bratem.
I znowu widok przed jej oczyma zmienił się. Widziała teraz ogromną kryształową kulę przycupniętą na ciemnej powierzchni wzgórza. Światło dwudziestu trzech gigantycznych gwiazd igrało refleksami w jej wnętrzu. Powierzchnia kryształu była spękana, całość utrzymywała sieć lin.
Po zboczu wzgórza szedł pod górę Rand, w ręku trzymając topór drwala. Dotarł na szczyt, zamachnął się, a potem zaczął przecinać liny, jedną po drugiej. W końcu ostatnia puściła, piękny kryształ rozpadł się na części. Rand tylko pokręcił głową.
Egwene jęknęła, obudziła się, usiadła na łóżku. Znajdowała się w swoich apartamentach w Białej Wieży. Sypialnia wciąż była prawie pusta - po tym, jak kazała usunąć meble i dekoracje Elaidy, nie znalazła czasu na umeblowanie jej według swojego gustu. Poprzestała na umywalni, grubo plecionym dywaniku z brązowych włókien i łóżku z baldachimem i kotarami. Okiennice były szczelnie zamknięte, przez szczeliny w nich sączyło się światło słońca.
Odetchnęła kilka razy głęboko. Rzadko zdarzało się, aby jej sny nawiedzał taki koszmar.
Uspokoiwszy się, sięgnęła ręką przez krawędź łóżka i wymacała oprawiony w skórę notes, w którym zapisywała treść snów. Najłatwiejszy do zinterpretowania wydawał się jej środkowy z trzech. Wręcz namacalnie czuła, jaki jest jego sens, zgodny z kanonami, które stosowała do interpretacji. Wąż to była jedna z Przeklętych, ta, która ukrywała się w Białej Wieży, udając Aes Sedai. Egwene już od jakiegoś czasu podejrzewała, że taka sytuacja ma miejsce, zresztą Verin też w to wierzyła.
Mesaana wciąż przebywała w Wieży. Zagadką pozostawało, w jaki sposób była w stanie podszyć się pod siostrę. Wychodziło na to, że Mesaana jest immunizowana na moc Różdżki Przysiąg. Skrupulatnie notując treść snów, Egwene myślała o czarnych wieżach zagrażających jej władzy, życiu i powoli sens tego snu również do niej docierał.
Jeżeli Egwene nie uda się wyśledzić Mesaany i powstrzymać jej, stanie się coś strasznego. Może chodziło o upadek Białej Wieży, może o ostateczny triumf Czarnego. Sny nie były Przepowiedniami - nie ujawniały, co się wydarzy, lecz co może nastąpić.
„Światłości” - pomyślała, kończąc zapiski. Jakbym już miała mało zmartwień”.
Wstała, chcąc wezwać pokojówki, lecz przeszkodziło jej pukanie do drzwi. Zaciekawiona, wstąpiła na zgrzebny dywanik, podeszła do drzwi - nie kłopocząc się nawet, żeby narzucić coś na koszulę nocną - otworzyła je i w przedpokoju ujrzała Silvianę. Jej Opiekunka Kronik była kobietą o kwadratowej twarzy, dziś miała włosy upięte w klasyczny kok, a na ramionach czerwoną stułę.
- Matko - zaczęła napiętym głosem. - Przepraszam, że cię obudziłam.
- Nie spałam już - odparła Egwene. - O co chodzi? Co się stało?
- On tu jest, Matko. W Białej Wieży.
- Kto?
- Smok Odrodzony. Prosi o spotkanie z tobą.
- Cóż, to taki rodzaj gulaszu, który przyrządza się wyłącznie na łbach - mówiła Siuan, kiedy razem z Egwene szły korytarzami Białej Wieży. - Jak mógł się niezauważenie przedostać przez miasto?
Komendant Chubain tylko się skrzywił.
„I dobrze mu tak” - pomyślała Siuan. Rudowłosy żołnierz miał na sobie mundur Gwardii Wieży, na piersi białego kaftana narzuconego na kolczugę widniał płomień Tar Valon. Maszerował, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Od pojawienia się Bryne’a w Wieży krążyły plotki o jego dymisji, lecz Egwene zastosowała się do rady Siuan i zrezygnowała z tego pomysłu. Bryne nie chciał funkcji Komendanta, poza tym i tak będzie potrzebny przede wszystkim w polu, jako dowódca Aes Sedai podczas Ostatniej Bitwy.
Ostatnio przebywał niemal wyłącznie wśród swoich ludzi - zapewnienie pięćdziesięciu tysiącom żołnierzy kwater i prowiantu okazywało się zadaniem prawie ponad siły. Niedawno posłała po niego i teraz czuła, że się zbliża. Choć czasami wydawał się jej tępą, upartą kłodą drewna, teraz czuła, że właśnie tego potrzebuje, że potrzebuje takiej kotwicy stabilności. Smok Odrodzony? W murach Tar Valon?
- Właściwie wcale nie powinnyśmy być zaskoczone, że dotarł aż tak daleko - oznajmiła Saerin. Smagłoskóra Brązowa siostra akurat przebywała w towarzystwie Siuan, kiedy pobladły dowódca Gwardii przemknął obok. Skronie Saerin znaczyły pasma siwizny, co wśród Aes Sedai oznaczało już wiek dość zaawansowany. Policzek znaczyła blizna, której proweniencja pozostawała dla Siuan zagadką, mimo iż wielokrotnie próbowała się czegoś na jej temat dowiedzieć.
- Każdego dnia do miasta przybywają tysiące uchodźców - kontynuowała Saerin - a każdego mężczyznę, który bodaj sprawia wrażenie, że miałby ochotę powalczyć, natychmiast odsyła się do posterunku werbunkowego Gwardii Wieży. Nic dziwnego więc, że nikt nie zatrzymał al’Thora przy bramie.
Chubain skinął głową.
- Zatrzymano go dopiero przy Bramie Zachodzącego Słońca. A on… cóż, po prostu oznajmił, że jest Smokiem Odrodzonym i że chce się widzieć z Amyrlin. Nawet nie podniósł głosu, powiedział to w sposób spokojny niczym szum chłodnego wiosennego deszczu.
Na korytarzach Wieży wrzała gorączkowa aktywność, choć większość kobiet sprawiała wrażenie, że nie bardzo wie, co ma robić - miotały się w tę i we w tę niczym ryby w sieci.
„Przestań” - napomniała się w myślach. „Oddał się w nasze ręce. To on jest rybą w sieci”.
- Jak myślisz, w co on gra? - zapytała Saerin.
- Żebym sczezła, jeśli wiem - odpowiedziała Siuan. - W tej chwili zapewne jest na krawędzi utraty zmysłów. Może jest ostatecznie przerażony i nie widział innego wyjścia z sytuacji.
- Wątpię.
- Ja też nie jestem przekonana - niechętnie przyznała Siuan. W ciągu tych ostatnich kilku dni zrozumiała - ku własnemu zdumieniu - że polubiła Saerin. Zasiadając na Tronie Amyrlin, Siuan nie miała czasu na osobiste przyjaźnie, cały czas zabierały jej polityczne manewry wśród Ajah. Saerin uznawała wówczas za osobę upartą i irytującą. Teraz, gdy ich interesy nie zderzały się z sobą, jej charakter wydawał się całkiem znośny.
- Może dowiedział się o zniknięciu Elaidy - zastanawiała się na głos Siuan - i uznał, że wśród nas będzie bezpieczny pod skrzydłami Amyrlin, która jest, jakkolwiek by było, jego przyjaciółką z dzieciństwa.
- Zupełnie nie zgadzałoby mi się to z tym, co czytałam o chłopaku - zaprotestowała Saerin. - Wedle większości raportów jest osobą nieufną i impulsywną, miotaną wybuchami gniewu i niechęcią wobec Aes Sedai.
Do Siuan też docierały te informacje, chociaż samego chłopaka nie widziała już ze dwa lata. Poza tym, kiedy ich spotkanie miało miejsce, ona Zasiadała na Tronie Amyrlin, a on był zwykłym pasterzem. Wszystko, czego dowiedziała się na jego temat od tamtej pory, zostało wytworzone przez siatkę szpiegowską Błękitnych Ajah. A oddzielenie w materiałach wywiadowczych prawdy od spekulacji wymagało wielkiej przenikliwości umysłu. Niemniej zasadniczo raporty zgadzały się ze sobą w kilku sprawach: nieufny, popędliwy, arogancki.
„Żeby ta Elaida sczezła w Światłości!” - zaklęła w myślach. „Gdyby nie ona, od dawna miałybyśmy go w swojej pieczy”. Zeszły po trzech kolejnych spiralnych rampach i wkroczyły na następny korytarz Wieży o ścianach z białego kamienia. Ruszyły w kierunku Komnaty. Jeżeli Amyrlin miała udzielić audiencji Smokowi Odrodzonemu, powinno to nastąpić tutaj. Dwukrotnie skręciły wśród jednolitego otoczenia stojących lamp z odblaśnicami i imponujących gobelinów, następnie weszły na ostatni korytarz i zamarły.
Płytki posadzki pod ich nogami nabrały barw krwi. To nie tak. Powinny być białe i żółte. Poza tym lśniły, jakby były mokre. Chubain ze świstem wciągnął powietrze przez zęby, dłoń mimowolnie spoczęła na rękojeści miecza. Siuan odruchowo chciała pójść naprzód, niemniej rozwaga podpowiadała jej, że miejsca, gdzie spoczął dotyk Czarnego, nie należały do bezpiecznych. Mogło się okazać, że zatonie w odmienionej posadzce albo że oplotą ją krwiożercze gobeliny.
Obie Aes Sedai jak na komendę odwróciły się i ruszyły z powrotem. Chubain wahał się przez moment, a potem poszedł w ich ślady. Na jego twarzy malowały się źle skrywane emocje. Najpierw Seanchanie, a teraz Smok Odrodzony - Wieża pod jego ochroną nie była bezpieczna.
W kolejnych korytarzach spotykały pozostałe siostry zdążające w tę samą stronę. Większość miała szale narzucone na ramiona. Można by domniemywać, że za oficjalnymi strojami stała wieść dnia, jednak prawda była taka, iż zaufanie między Ajah wciąż nie zostało do końca odbudowane. Kolejny powód, żeby przeklinać imię Elaidy. Egwene pracowała co sił nad jednością Wieży, niemniej targanych przez lata sieci nie da się naprawić w ciągu miesiąca.
W końcu przybyły do Komnaty Wieży. W szerokim korytarzu przed jej drzwiami stały siostry, w grupach według Ajah. Chubain podszedł do gwardzistów, żeby z nimi porozmawiać, Saerin zaś bez wahania wkroczyła do pomieszczenia właściwej Komnaty, gdzie w towarzystwie Zasiadających Komnaty miała zaczekać na rozwój wydarzeń. Siuan została w ciżbie na zewnątrz.
Ostatni miesiąc obfitował w zmiany. Egwene miała nową Opiekunkę w miejsce Sheriam. Wybór Silviany był jak najbardziej sensowny - tamta odznaczała się rozsądkiem, przynajmniej na tle innych Czerwonych sióstr, a jej wybór z pewnością pomyślnie rokował projektowi scalenia najgłębszego podziału rozcinającego Wieżę na dwoje. Niemniej Siuan w głębi serca piastowała marzenie, że to ona otrzyma tę pozycję. W obecnej sytuacji Egwene miała przed sobą tyle pracy - a równocześnie z każdą chwilą radziła sobie z nią lepiej - że w coraz mniejszym stopniu zmuszona była polegać na Siuan.
Tak też powinno być. Niemniej Siuan jakoś nie potrafiła się z tym pogodzić.
Znajomy korytarz, zapach świeżo umytego kamienia, echo kroków… Ostatnim razem, kiedy dane jej było przebywać w tym miejscu, była jego władczynią. To się skończyło.
Ale jakoś wizja wspinania się raz jeszcze po szczeblach hierarchii nie kusiła jej. Ostatnia Bitwa zbliżała się wielkimi krokami; szkoda czasu na polityczne podchody wśród Błękitnych Ajah, które pracowały nad unifikacją Wieży. Tak naprawdę zależało jej tylko na jednym, na tym, co sobie przed laty postanowiły z Moiraine. Nad doprowadzeniem Smoka Odrodzonego na pola Tarmon Gai’don.
W więzi zobowiązań wyczuła obecność Bryne’a na chwilę przedtem, nim tamten się odezwał.
- Proszę, proszę, cóż za zachmurzone oblicze - oznajmił za jej plecami, głosem wzbijającym się ponad dziesiątki przyciszonych konwersacji toczonych na korytarzu.
Siuan odwróciła się. Bryne prezentował sobą uosobienie siły i nadzwyczajnego spokoju - szczególnie godne uwagi u człowieka, który został zdradzony przez Morgase Trakand, potem wciągnięty w meandry polityki Aes Sedai, żeby wreszcie dowiedzieć się, iż poprowadzi wojska w pierwszej linii Ostatniej Bitwy. Ale Bryne to Bryne. Opanowany do bólu. Już sama jego obecność kojąco wpływała na jej troski.
- Pojawiłeś się wcześniej, niż zakładałam - odrzekła. - Poza tym nie mam „zachmurzonego oblicza”, Garecie Bryne. Jestem Aes Sedai. Częścią mej natury jest panowanie nad sobą i otoczeniem.
- Oczywiście - zgodził się. - Niemniej im więcej czasu spędzam z Aes Sedai, tym bardziej nie mogę wyjść ze zdziwienia. Naprawdę potrafią panować nad swoimi uczuciami? Czy może po prostu władają nimi zawsze niezmienne uczucia? Jeżeli ktoś się bez przerwy zamartwia, jego oblicze zawsze będzie tak samo wyglądać.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Głupi.
Uśmiechnął się i odwrócił, obejmując wzrokiem korytarz pełen Aes Sedai i ich Strażników.
- Byłem już w drodze do Wieży, gdy spotkałem twojego gońca z wieściami. Dzięki.
- Proszę bardzo - odparła nadąsana.
- Denerwujesz się - stwierdził. - Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek widział jakąś Aes Sedai w takim stanie.
- Cóż, dziwisz się? - odwarknęła.
Spojrzał jej w oczy, potem położył jej dłoń na ramieniu. Grube, pokryte odciskami palce musnęły delikatnie szyję.
- Co się stało?
Wciągnęła głęboki oddech, chcąc odpowiedzieć, ale w tym samym momencie jej uwagę przyciągnęło coś innego - pojawiła się Egwene. Pogrążona w rozmowie z Silvianą szła ku drzwiom Komnaty. Jak zwykle ponury Gawyn Trakand trzymał się za nią niczym odległy cień. Nieuznany oficjalnie przez Egwene, bez więzi zobowiązań, która uczyniłaby zeń jej Strażnika, ale nikt też nie relegował go z Wieży. Od triumfalnego przybycia Egwene do Wieży spędzał noc pod drzwiami jej apartamentów, mimo iż ewidentnie ją to gniewało.
Gdy Amyrlin dotarła pod drzwi Komnaty, siostry rozstąpiły się, jedne z niechęcią, inne z szacunkiem. Oto była siostra, która rzuciła Wieżę na kolana, bez pomocy z zewnątrz, bita codziennie, pojona takimi dawkami widłokorzenia, że ledwie Mocą była w stanie zapalić świeczkę. Taka młoda. Lecz z drugiej strony, cóż wiek znaczył wśród Aes Sedai?
- Zawsze mi się wydawało, że będę tam stała obok niej - wyznała Siuan cicho, tak że tylko Bryne mógł ją usłyszeć. - Że przede mną stanie i mnie pozwoli się poprowadzić. Kiedyś to ja zasiadałam na tym tronie.
Uścisk dłoni Bryne’a na jej ramieniu stał się mocniejszy.
- Siuan, ja…
- Och, przestań - warknęła, unosząc wzrok. - Niczego nie żałuję.
Zmarszczył brwi.
- Lepiej, że tak wyszło - ciągnęła dalej Siuan, choć to wyznanie sprawiało, że w środku aż się skręcała. - Choć dobrego słowa nie można powiedzieć na temat Elaidy. Mimo że okazała się idiotką i tyranem, to ostatecznie jednak słusznie się stało, że obaliła moją władzę, ponieważ dzięki temu mamy Egwene. A ona sobie poradzi lepiej, niż ja byłabym w stanie. Trudno mi się z tym pogodzić… Zasiadając na Tronie Amyrlin, radziłam sobie nieźle, lecz tego bym nie potrafiła. Zbudować przywództwa opartego na charakterze, a nie na sile, zjednoczyć zamiast dzielić. Dlatego też jestem zadowolona, że to on stanie przed Egwene.
Bryne uśmiechnął się i delikatnie uścisnął jej ramię.
- Co? - zapytała.
- Jestem z ciebie dumny.
Spojrzała na niego i przewróciła oczami.
- Ba. Kiedyś mnie wreszcie zemdli od tego twojego sentymentalizmu.
- Mnie nie oszukasz, Siuan Sanche. Widzę na przestrzał twoje dobre serduszko.
- Jesteś skończonym błaznem.
- Mniejsza. Dotarliśmy tutaj dzięki tobie, Siuan. Niezależnie od tego, jak wysoko wdrapie się ta dziewczyna, będzie szła po stopniach wyrzeźbionych przez ciebie.
- Tak, rzeźbiłam, rzeźbiłam, a potem oddałam dłuto Elaidzie. - Siuan zerknęła w stronę drzwi Komnaty, w których wciąż stała Egwene. Młoda Amyrlin uniosła wzrok i odpowiedziała spojrzeniem. Potem lekko skłoniła głowę. Może nawet z odrobiną szacunku.
- Teraz potrzebujemy właśnie jej - kontynuował Bryne. - Ale wtedy potrzebowaliśmy kogoś takiego jak ty. Poradziłaś sobie znakomicie, Siuan. Ona o tym wie i cała Wieża o tym wie.
Te słowa były muzyką dla jej uszu.
- Cóż. Może go widziałeś, wchodząc tutaj?
- Tak - odrzekł Bryne. - Stoi na dole, pod strażą co najmniej setki Strażników i dwudziestu sześciu sióstr… czyli dwóch pełnych kręgów. Bez wątpienia oddzieliły go tarczą od Źródła, niemniej wyglądały, jakby znajdowały się na skraju paniki. Nikt nie ośmielił się go ani związać, ani nawet tknąć.
- Póki jest oddzielony tarczą, nie ma to większego znaczenia. Co zobaczyłeś na jego twarzy? Lęk? Arogancję? Gniew?
- Nic z tych rzeczy.
- Dobra, wobec tego jak wyglądał?
- Szczerze, Siuan? Wyglądał jak Aes Sedai.
Siuan zaparło dech ze zdumienia. Znowu się z nią droczył? Nie, twarz generała była całkowicie poważna. Ale co miały znaczyć jego słowa?
Egwene weszła do Komnaty. Po chwili wybiegły z niej dwie nowicjuszki w bieli, a za nimi dwaj żołnierze Chubaina. Egwene posłała po Smoka. Bryne stał za Siuan w korytarzu, jego dłoń spoczywała na jej ramieniu. Siuan ze wszystkich sił starała się zachować spokój.
Chwile napięcia dłużyły się, wreszcie w głębi korytarza Siuan dostrzegła poruszenie. Postacie stojących wokół niej sióstr spowiła poświata saidara, ona sama stłumiła odruch objęcia Źródła - byłoby to zbyt dobitnym pokazem lękliwości.
Wkrótce pojawili się tamci: Strażnicy otaczali wysoką postać w znoszonym brązowym płaszczu, dwadzieścia sześć Aes Sedai podążało za nimi w ślad. Mężczyzna zdawał się jarzyć przed jej oczyma, Dysponowała Talentem pozwalającym widzieć naturę ta’veren, a al’Thor był jednym z najpotężniejszych w historii świata. Zmrużyła oczy, próbując za aurą dostrzec samego Smoka.
Wszystko wskazywało na to, że od ich ostatniego spotkania chłopiec stał się mężczyzną. Z oblicza zniknęły resztki miękkich młodzieńczych rysów, zastąpił je twardy, męski grymas. Przestał się garbić, co jest charakterystyczne dla młodych mężczyzn - zwłaszcza wysokich. Teraz niósł głowę wysoko, jak mężczyźnie przystało, roztaczając wokół siebie władczą atmosferę. Gdy Siuan zasiadała na Tronie Amyrlin, przed jej oblicze doprowadzono niejednego fałszywego Smoka. Dziwne, jak natrętne były te wspomnienia, każąc jej widzieć w nim…
Zamarła, gdy ich spojrzenia się spotkały. W jego oczach ujrzała coś, co wymykało się jakimkolwiek jednoznacznym określeniom, coś jakby ciężar, jakby wiek… Jakby kryjący się za nimi mężczyzna patrzył na świat w świetle tysiąca żywotów skondensowanych w jeden. Faktycznie jego twarz mogłaby należeć do Aes Sedai. A przynajmniej te oczy, po których nie znać było upływu lat.
Smok Odrodzony uniósł do góry prawą dłoń - lewą trzymał założoną za plecy - i zatrzymał swoją eskortę.
- Proszę, pozwólcie - zwrócił się do otaczających go Strażników i wyszedł przed ich szereg.
Tamci, najwyraźniej zaszokowani, zamarli bez ruchu, jakby cichy głos Smoka zabrzmiał rozkazem. A przecież powinni wiedzieć lepiej. Al’Thor podszedł do Siuan; ta sprężyła się w sobie. Był nieuzbrojony i oddzielony tarczą od Źródła. Nic mógł jej zrobić nic złego. A jednak Bryne jednym płynnym ruchem wsunął się na miejsce obok niej, jego dłoń spoczęła na rękojeści miecza.
- Spokojnie, Garecie Bryne - rzekł al’Thor. - Nie zrobię jej nic złego. Wnoszę, że pozwoliłeś jej nałożyć sobie więź zobowiązań. Ciekawe. Elayne zapewne wolałaby o tym wiedzieć. Witaj, Siuan Sanche. Zmieniłaś się od ostatniego razu.
- Wszyscy się zmieniamy w myśl obrotów Koła.
- Typowa odpowiedź Aes Sedai. - Al’Thor uśmiechnął się. Łagodnym, swobodnym uśmiechem. To ją zaskoczyło. - Zastanawiam się, czy kiedykolwiek zdołamy do tego przywyknąć. Onegdaj przyjęłaś strzałę dla mnie przeznaczoną. Nie pamiętam, czy już ci za to podziękowałem?
- Z tego, co ja pamiętam, nie było to moim zamiarem - ucięła.
- Niemniej jestem ci wdzięczny. - Zerknął w stronę drzwi do Komnaty Wieży. - Jaką ona jest Amyrlin?
„Czemu mnie o to pyta?”. Nie mógł wiedzieć o szczególnych stosunkach łączących Siuan i Egwene.
- Jest niesamowita - odparła na głos. - Jedna z największych, jakie mieliśmy, mimo iż na Tronie Zasiada od niedawna.
Uśmiechnął się ponownie.
- Każda inna odpowiedź byłaby dla mnie rozczarowaniem. Dziwne, ale wydaje mi się, że spotkanie z nią przyniesie mi ból, choć jeszcze przed chwilą sądziłem, iż ta rana jest już na dobre zagojona. Zapewne jest to tylko wspomnienie po bólu.
Światłości, jakże ten człowiek różnił się od tego, czego po nim można było oczekiwać! Każdy mężczyzna zdolny do przenoszenia, straciłby animusz w Białej Wieży, Smok Odrodzony czy nie. A on wydawał się całkowicie rozluźniony.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale urwała na widok przeciskającej się przez otaczający tłumek Aes Sedai. Tiana?
Kobieta wyciągnęła coś z rękawa i podała to Randowi niczym dar. Niewielki list, zapieczętowany czerwonym lakiem.
- To dla ciebie - oznajmiła. W jej głosie słychać było napięcie, jej palce drżały, choć tak nieznacznie, że trudno to było zauważyć. Siuan jednak nauczyła się przez długie lata wychwytywać u Aes Sedai tego rodzaju drobne oznaki emocji.
Al’Thor uniósł pytająco brew, lecz po chwili wyciągnął dłoń po list.
- Co to?
- Obiecałam, że dostarczę ci go do rąk własnych - wyjaśniła Tiana. - Nie zgodziłabym się, gdybym choć przez moment podejrzewała, że trafisz… to znaczy… - Zająknęła się i urwała. Potem bez słowa wtopiła się w otaczający ją tłum sióstr.
Al’Thor wsunął list do kieszeni, nie otwierając. Potem wziął głęboki oddech i ruszył ku drzwiom, nie zwracając uwagi na Strażników. Pospieszyli za nim, a na ich twarzach zastygł wyraz lekkiego osłupienia, wciąż jednak żaden nie wykonał najmniejszego ruchu żeby stanąć między nim a Komnatą Wieży.
Gdy Rand wszedł do Komnaty, sam, bez ochrony, Egwene poczuła, jak włosy jeżą się jej na głowie. Za jego plecami tłoczyły się Aes Sedai, próbując sprawiać wrażenie, że bynajmniej się nie gapią. Silviana zerknęła na Egwene. W jej wzroku wyraźnie widoczne było pytanie: czy zapieczętować to posiedzenie Komnaty?
„Nie” - pomyślała. „Muszą widzieć, jak staje przede mną. Ale, Światłości, czuję się tak rozpaczliwie niegotowa”.
Nic jednak nie można było z tym zrobić. Wzięła się w garść, w głowie przebiegły słowa, które powtarzała sobie od rana. To nie jest Rand al’Thor, przyjaciel z dzieciństwa, chłopak, którego miała pewnego dnia poślubić. To nie jest Rand al’Thor, w którego towarzystwie mogła zachowywać się swobodnie, ponieważ nadmierna swoboda podczas tego spotkania groziła ewentualnym końcem świata.
Nie. Ten mężczyzna był Smokiem Odrodzonym. Najgroźniejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi. Wysoki, znacznie bardziej pewny siebie, niż go zapamiętała. Prosto odziany.
Ruszył do miejsca pośrodku Komnaty. Przydzieleni mu do ochrony Strażnicy zostali na zewnątrz. Stanął na Płomieniu namalowanym na płytkach posadzki, wokół niego zastygły w swych fotelach Zasiadające Komnaty.
- Egwene - zaczął, a jego głos echem poniósł się po wnętrzu. Skinął jej głową, niby na znak szacunku. - Jak widzę, wywiązałaś się ze swej roli. Stuła Amyrlin pasuje ci znakomicie.
Wieści, jakie ostatnimi czasy otrzymywała na temat Randa, raczej nie wskazywały na tak bezmierny spokój, jakim odeń tchnęło. Lecz być może był to spokój przestępcy, który w końcu postanowił oddać się w ręce sprawiedliwości.
Zdziwiła ją ta myśl. Naprawdę kogoś takiego w nim widziała? Przestępcę? Bez wątpienia popełniał czyny, które zasługiwały na miano zbrodni, niszczył, podbijał. Ostatnie dłuższe chwile razem spędzili, podróżując po Pustkowiu Aiel. W trakcie tych kilku miesięcy zmężniał i tę cechę wciąż było po nim znać. Ale było w nim jeszcze coś. Coś znacznie głębiej ukrytego.
- Co się z tobą działo? - wyrwało się jej mimo woli, a równocześnie pochyliła się w jego stronę.
- Zostałem złamany - odparł Rand. Dłonie wciąż trzymał splecione za plecami. - A potem, ku mojemu zdumieniu, zostałem stworzony na nowo. Myślę, że ledwo wywinąłem się z jego łap, Egwene. W sumie to Cadsuane pierwsza podpowiedziała mi, co mam robić, aczkolwiek zrobiła to zapewne przypadkiem. Mimo to będę chyba musiał odwołać decyzję o jej banicji, jak mniemam.
Mówił też inaczej. Dobierał słów wyszukanych, ich ton był nie do rozpoznania. U każdego innego człowieka wzięłaby je za oznakę wykształcenia i pochodzenia. Lecz przecież wiedziała znakomicie, iż Rand niczym takim nie mógł się poszczycić. Czyżby znalazł sobie tak świetnych nauczycieli?
- Czemuż stajesz przed Tronem Amyrlin? - zapytała. - Czy przyszedłeś z suplikacją, czy może chcesz oddać się pod opiekę Białej Wieży?
Przyglądał się jej dłuższą chwilę, ręce wciąż trzymając za plecami. Do Komnaty wchodziło powoli trzynaście sióstr otoczonych poświatą saidara - one utrzymywały otaczającą go tarczę.
Rand zdawał się o to nie dbać. Rozglądał się wokół, przyglądając kolejnym Zasiadającym Komnaty. Jego spojrzenie zatrzymało się na dłuższą chwilę na fotelach Czerwonych, z których dwa były puste. Pevara i Javindhra jeszcze nie wróciły ze swej tajemnej misji. Obecna była tylko Barasine - nowo wybrana zastępczyni Duhary. Trzeba było jej oddać choć tyle, że ze spokojem wytrzymała spojrzenie Randa.
- Jeszcze niedawno nienawidziłem was z całego serca - oznajmił Rand, spoglądając na powrót na Egwene. - Przez ostatnich kilka miesięcy targały mną najrozmaitsze emocje. W końcu zrozumiałem, że od czasu, gdy Moiraine pojawiła się w Dwu Rzekach, robiłem wszystko, aby wymknąć się rzekomym wnykom, które zastawiały na mnie Aes Sedai. Pozwalając tymczasem, żeby oplątała mnie inna pajęczyna, znacznie zresztą groźniejsza, z której istnienia nie zdawałem sobie sprawy. W końcu pojąłem, że to obłęd. Że boję się porozmawiać z tobą, gdyż w jednej chwili ulegnę twojej władzy. Nie było to pragnienie wolności, lecz ucieczka przed śmiesznością. Strach, że zasługi za wszystko, co osiągnąłem, zostaną przypisane wam, nie mnie. - Zawahał się. - A przecież powinienem tylko być wdzięczny za tyle dogodnych grzbietów, na które mógłbym zrzucić winy za swe zbrodnie.
Egwene zmarszczyła brwi. Smok Odrodzony przybył do Wieży, żeby wdawać się w próżne dyskusje filozoficzne? Być może faktycznie oszalał.
- Rand - wtrąciła, zmieniając ton głosu. - Chciałabym, abyś porozmawiał z siostrami, a one już ustalą, czy… wszystko z tobą w porządku. Proszę, zrozum, nie mam na myśli nic złego.
Kiedy zorientują się w stanie jego umysłu, będą mogły postanowić, co z nim zrobić. Smok Odrodzony musiał działać podle własnej woli, gdyż inaczej nie byłby w stanie wypełnić czynów przewidzianych przez proroctwa, niemniej, mając go w swej mocy, jak mogły go znowu wypuścić na świat?
Rand uśmiechnął się.
- Och, rozumiem, znakomicie rozumiem, Egwene. I z przykrością muszę stwierdzić, że nie zgadzam się, ponieważ zbyt wiele mam jeszcze do zrobienia. Ludzie przeze mnie głodują, inni żyją w strachu, który jest konsekwencją tego, co im wyrządziłem. Przyjaciel jedzie na śmierć, całkiem sam. Tyle do zrobienia, a tak mało czasu.
- Rand - upierała się Egwene. - Musimy mieć pewność.
Pokiwał głową, jakby się zgadzał.
- Tego najbardziej będę żałował. Nie po to wdrapywałem się na szczyty władzy, które osiągnęłaś własnym wysiłkiem, żeby się teraz z tobą kłócić. Ale widocznie nie można inaczej. Musisz wiedzieć, com zaplanował, żeby podjąć odpowiednie przygotowania. Ostatnim razem, kiedy próbowałem zapieczętować Sztolnię, pozbawiono mnie kobiecej pomocy. Katastrofa, która potem nastąpiła, była po części skutkiem właśnie tego, choć z drugiej strony niewykluczone, że jak najbardziej słusznie odmówiły one wtedy współpracy. Cóż, winą zapewne należy po równo obciążyć obie strony, ja wiem tyle, że następnym razem nie popełnię tego samego błędu. A wierzę z całą mocą, że do zamknięcia Sztolni potrzebne są i saidin, i saidar. Choć jeszcze nie wiem, jak ich użyć.
Egwene pochyliła się jeszcze głębiej ku niemu, badawczo wpatrując w jego oczy. Nie widziała w nich nawet śladu rzekomego szaleństwa. Znała te oczy. To był Rand.
„Światłości” - pomyślała. „Mylę się. Nie potrafię w nim widzieć jedynie Smoka Odrodzonego. Przecież nie bez powodu jestem tu, gdzie jestem. Nie bez powodu i on tu jest. Muszę dostrzegać w nim przede wszystkim Randa. Ponieważ Randowi mogę zaufać, a Smoka Odrodzonego mogłabym się tylko obawiać”.
- Kim jesteś, którym z nich? - wyszeptała bezwiednie.
Usłyszał.
- Jednym i drugim, Egwene. Pamiętam wszystko. Całe życie Lewsa Therina, każdy jego rozpaczliwy dzień. Widzę je niczym we śnie, ale nadzwyczaj wyraźnym śnie. Własnym śnie. To część mnie samego.
Treść tych słów była obłąkana, Rand wypowiadał je jednak nadzwyczaj spokojnie. Znów na niego spojrzała, a przed oczyma stanął jej chłopak z lat dzieciństwa. Porządny, życzliwy, żywy chłopak. Nie taki poważny jak Perrin, ale też nie taki dziki jak Mat. Solidny i szczery. Zapowiadający się na mężczyznę, któremu będzie można we wszystkim zaufać.
A nawet powierzyć los świata.
- Nie dalej jak za miesiąc - kontynuował Rand - udam się do Shayol Ghul i strzaskam ostatnie pieczęcie chroniące więzienie Czarnego. Do tego potrzebna mi będzie twoja pomoc.
Strzaskać pieczęcie? Przed oczyma przemknęły jej obrazy z niedawnego snu. Rand zrywający sznury utrzymujące w całości kryształową kulę.
- Rand, nie - wyszeptała.
- Będziecie mi potrzebne, wszystkie - mówił dalej, nie zwróciwszy uwagi. - Pokładam całą mą nadzieję w Światłości, że tym razem nie odwrócicie się do mnie plecami. Chciałbym, abyście spotkały się ze mną w przeddzień wyprawy do Shayol Ghul. A wtedy… cóż, wtedy przedyskutujemy moje warunki.
- Twoje warunki? - ostro zapytała Egwene.
- Okaże się - uciął i odwrócił się, jakby chciał wyjść.
- Randzie al’Thor! - zawołała, wstając. - Jakim prawem odwracasz się plecami do Tronu Amyrlin!
Zamarł na moment, po czym znowu zwrócił się ku niej.
- Nie możesz zerwać pieczęci - kontynuowała spokojniejszym tonem Egwene. - Ryzykujesz, że Czarny się uwolni.
- Jest to ryzyko, które musimy podjąć. Trzeba uprzątnąć gruz. Sztolnia najpierw musi zostać otwarta, żeby można było zamknąć ją znowu.
- Musimy to najpierw omówić - upierała się. - Musimy uzgodnić plan.
- Po to właśnie do ciebie przybyłem. Żebyś ułożyła plan. - Mówiąc te słowa, wydawał się rozbawiony.
Światłości! Z powrotem osunęła się na siedzisko Tronu. Czuła złość. W swoim uporze był jak jego ojciec.
- Jest wiele rzeczy, o których musimy pomówić, Rand. Nie tylko ta kwestia, lecz inne sprawy… jak choćby siostry, na które twoi ludzie nałożyli więzi zobowiązań.
- Możemy o tym pomówić podczas następnego spotkania.
Spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.
- I to by było chyba tyle - oznajmił Rand. Skłonił się jej ukłonem nieznacznym, ledwie dającym się zauważyć. - Egwene al’Vere, Strażniczko Pieczęci Płomienia Tar Valon, czy mogę prosić o pozwolenie oddalenia się?
Pytanie było zadane tak grzecznie. Nie potrafiła stwierdzić, czy jest to grzeczność szczera, czy szydercza. Spojrzała mu w oczy.
„Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił coś, czego potem miałbym żałować” - zdawał się mówić wyraz jego twarzy.
Czy naprawdę mogła zatrzymać go wbrew jego woli? I to po tym, co powiedziała Elaidzie na temat koniecznej wolności Smoka Odrodzonego?
- Nie pozwolę ci strzaskać pieczęci - rzekła. - To czysty obłęd.
- Wobec tego spotkaj się ze mną w miejscu zwanym Polem Merrilora, które znajduje się niedaleko na północ stąd. Porozmawiamy, zanim udam się do Shayol Ghul. Tymczasem nie chcę się z tobą kłócić, Egwene. Ale wierz mi, nie ma innego wyjścia.
Żadne z nich nie potrafiło oderwać spojrzenia od oczu drugiego. Wszyscy pozostali obecni w pomieszczeniu zdawali się wstrzymywać oddech. Było tak cicho, że Egwene słyszała dzwonienie szybek w oknach poruszanych leciutkim wiaterkiem.
- No, dobrze - rzekła wreszcie. - Ale to jeszcze nie koniec, Rand.
- Nie istnieją żadne zakończenia, Egwene - odparł, a potem skinął jej znowu głową, odwrócił się i wyszedł z Komnaty.
Światłości! Stracił lewą dłoń! Jak to się mogło stać?
Siostry i Strażnicy rozstępowali się przed nim. Egwene uniosła dłoń do czoła, gdyż na chwilę zakręciło się jej w głowie.
- Światłości! - rzekła Silviana. - Jak w ogóle mogłaś w trakcie czegoś takiego myśleć, Matko?
- Co? - Egwene rozejrzała się po Komnacie. Liczne siostry na poły leżały w swoich fotelach.
- Czułam się, jakby coś schwyciło i ścisnęło mnie za serce - wyjaśniła Barasine, przyciskając dłoń do piersi. - Z całej siły. Nie byłam w stanie wykrztusić słowa.
- Ja też próbowałam - wtrąciła Yukiri. - Moje usta nie chciały mnie słuchać.
- Ta’veren - skonstatowała Saerin. - Ale że może być tak potężny… Miałam wrażenie, jakby mnie coś miażdżyło od środka.
- Jak byłaś w stanie mu się oprzeć, Matko? - powtórzyła Silviana.
Egwene zmarszczyła brwi. Nie czuła nic z tego, o czym mówiły tamte. Być może dlatego, że w Smoku Odrodzonym wciąż widziała swojego Randa.
- W pierwszym rzędzie powinnyśmy się zastanowić nad tym, co tu usłyszałyśmy. Ogłaszam godzinną przerwę w posiedzeniu Komnaty Wieży. - A to posiedzenie Komnaty z pewnością już zostanie zapieczętowane. - I niech ktoś sprawdzi, czy naprawdę nas opuścił.
- Gareth Bryne już się tym zajął - dobiegł zza drzwi głos Chubaina.
Zasiadające Komnaty powoli wstawały, ale z trudem, wyraźnie wstrząśnięte. Silviana nachyliła się do ucha Egwene.
- Masz całkowitą rację, Matko. Nie można mu pozwolić na zerwanie pieczęci. Ale jak miałybyśmy mu przeszkodzić? Jeżeli w grę nie wchodzi pojmanie go i uwięzienie…
- Wątpię, abyśmy były w stanie tego dokonać - odrzekła Egwene. - Jest w nim coś takiego. Czułam… miałam wrażenie, że bez większego trudu byłby w stanie strzaskać tę naszą tarczę.
- Wobec tego, co zrobimy? Jak go powstrzymamy?
- Potrzebna nam będzie pomoc - stwierdziła Egwene. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca. - Być może zdołają go przekonać ludzie, którym ufa. - Albo zmieni zdanie, gdy zrozumie, że ma przeciwko sobie sojusz tak silny, że nie da mu rady.
W związku z czym niecierpiącą zwłoki sprawą było nawiązanie kontaktu z Elayne i Nynaeve.