Następnego ranka po ataku gholam Mat obudził się cały sztywny i obolały, wprost ze snów przegniłych jak jajka z ubiegłego miesiąca. Całą noc przespał pod wozem Alludry. Wybrał sobie to miejsce na chybił trafił, posłużywszy się kośćmi.
Wypełzł spod wozu, wyprostował się i zaczął gimnastykować ramię, ale poczuł, że mu wyskakuje ze stawu. Cholerne popioły. Jedną z najlepszych rzeczy, gdy się posiadało pieniądze, było to, że człowiek nie musiał spać w rowach. Zdarzali się żebracy, którzy spędzali noc w lepszych warunkach.
Od wozu biło zapachem siarki i prochu. Kusiło go, żeby zajrzeć pod naoliwioną plandekę, ale nie byłoby w tym żadnego sensu. Alludra i jej proch były niezrozumiałe. Dopóki smoki się sprawdzały, Matowi nie przeszkadzało, że nie ma pojęcia o zasadzie, na jakiej działają. A w każdym razie nie przeszkadzało mu to bardzo. Nie aż tak, by ryzykować, że ją rozdrażni.
Na szczęście dla niego nie było jej przy wozie. Znowu skarżyłaby się, że nie znalazł jej ludwisarza. Ta kobieta zdawała się uważać go za swego osobistego posłańca. Niesfornego posłańca, który za nic nie chciał wykonywać swego zadania, jak należy. Prawie wszystkie kobiety tak miały, od czasu do czasu.
Przeszedł się przez obóz, wyciągając słomę z włosów. Omal nie zaczął szukać Lopina, żeby ten przygotował mu kąpiel, ale przypomniał sobie, że Lopin nie żyje. Cholerne popioły! Biedak.
Rozmyślania o nieszczęsnym Lopinie wprawiły go w jeszcze bardziej kwaśny nastrój, kiedy tak szedł w stronę miejsca, gdzie wiedział, że znajdzie jakieś śniadanie. Niski, taireniański łapacz złodziei miał na głowie swój stożkowaty kapelusz i granatowy kaftan.
- Mat - zagadnął go. - To prawda? Że pozwoliłeś Aes Sedai wrócić do Wieży?
- Nie potrzebowały mojej zgody - odparł Mat, krzywiąc się. Gdyby te kobiety usłyszały to ujęte w takie słowa, wygarbowałyby mu skórę i zrobiłyby z niej siodło. - Ale zamierzam dać im konie.
- Już je sobie wzięły - zwrócił mu uwagę Juilin, patrząc w kierunku palików do wiązania koni. - Powiedziały, że im pozwoliłeś.
Mat westchnął. Burczało mu w brzuchu, ale jedzenie musiało zaczekać. Podszedł do palików. Musiał się upewnić, że Aes Sedai nie dały nogi razem z jego najlepszymi wierzchowcami.
- Tak pomyślałem, że mógłbym jechać z nimi - powiedział Juilin, podchodząc do Mata. - Zabrałbym Therę do Tar Valon.
- Możesz odjechać, kiedy zechcesz - odparował Mat. - Ja cię tu nie trzymam. - Juilin był porządnym gościem, choć czasami nieco sztywnym. No cóż, bardzo sztywnym. W porównaniu z Juilinem Biały Płaszcz wydawałby się rozluźniony. Kogoś takiego jak Juilin nie dawało się zabrać na wspólne granie w kości. Przez cały wieczór spoglądałby spode łba na wszystkich w tawernie i mruczałby coś o zbrodniach, które popełnili. Ale można było na nim polegać i przydawał się w trudnych sytuacjach.
- Chcę wrócić do Łzy - wyjaśnił Juilin. - Ale Seanchanie będą tak blisko i Thera… To ją niepokoi. Ten pomysł z Tar Valon też jej się za bardzo nie podoba, ale nie mamy większego wyboru, a Aes Sedai obiecały, że jeśli pojadę z nimi, to załatwią mi tam pracę.
- Więc to pożegnanie? - spytał Mat, zatrzymując się i obracając w stronę Juilina.
- Na jakiś czas - powiedział Juilin. Zawahał się, po czym wyciągnął rękę.
Mat ujął ją i potrząsnął, a potem łapacz złodziei ruszył po swoje manatki i kobietę.
Mat zastanawiał się przez chwilę, po czym zmienił decyzję i ruszył w stronę namiotu kucharzy. Juilin prawdopodobnie spowolni Aes Sedai, a on chciał sobie coś wziąć do jedzenia.
Krótko po tym wrócił do palików, najedzony, z zawiniątkiem pod pachą. Aes Sedai oczywiście stworzyły niemiłosiernie wielki orszak złożony z jego najlepszych koni. Teslyn i Joline najwyraźniej również postanowiły, że będą rozporządzać jego końmi jucznymi i żołnierzami, którzy musieli pomagać w pakowaniu. Mat znowu westchnął i wkroczył w ten bałagan, sprawdzając konie.
Joline siedziała na Księżycowej Łunie, klaczy taireniańskiej rasy, wcześniej należącej do jednego z ludzi, których Mat stracił podczas walk z Seanchanami. Bardziej pełna rezerwy Edesina z grzbietu Ognistej Smugi zerkała co jakiś czas na dwie kobiety, które stały z boku. Ciemnoskóra Bethamin i blada, jasnowłosa Seta były dawniej sul’dam.
W trakcie formowania się ich grupy Seanchanki za wszelką cenę próbowały zachowywać się wyniośle. Mat podszedł do nich spacerowym krokiem.
- Wasza wysokość - powiedziała Seta. - Czy to prawda? Zamierzasz pozwolić, by one włóczyły się gdzieś samopas?
- Najlepiej się ich pozbyć - odparł Mat, reagując skrzywieniem na tytuł, jakim się doń zwróciła. Czy one musiały miotać takimi słowami, jakby to były drewniane grosze? Tak czy owak obie Seanchanki bardzo się zmieniły od początków powstania grupy, ale nadal uważały chyba, że to dziwne, że Mat nie chce wykorzystać Aes Sedai jako broni. - Chcecie jechać czy chcecie zostać?
- Pojedziemy - oświadczyła stanowczym tonem Bethamin. Na to wychodziło, że postanowiła koniecznie się uczyć.
- Tak - dodała Seta - aczkolwiek myślę sobie czasami, że byłoby może lepiej pozwolić nam zwyczajnie umrzeć, zamiast… Cóż, to, kim jesteśmy, co sobą reprezentujemy, oznacza, że stanowimy zagrożenie dla Imperium.
Mat przytaknął jej.
- Tuon jest sul’dam - powiedział.
Obie kobiety spuściły wzrok.
- Jedźcie z Aes Sedai - zalecił im. - Dam wam konie na własność, żebyście nie musiały polegać na nich. Nauczcie się przenosić. To się bardziej przyda niż umieranie. Może któregoś dnia wam dwóm uda się przekonać Tuon, jaka jest prawda. Pomóżcie mi znaleźć sposób na naprawienie tego bez powodowania rozpadu Imperium.
Obie kobiety spojrzały na niego, nagle bardziej stanowcze i pewne siebie.
- Tak, wasza wysokość - powiedziała Bethamin. - To dla nas właściwy cel. Dziękujemy ci, wasza wysokość.
Seta miała łzy w oczach. Autentycznie! Światłości, ubrdały sobie, że coś im obiecał, tylko co to takiego było? Wycofał się ze strachu, że wbiją sobie do głów jeszcze dziwniejsze pomysły. Przeklęte kobiety. A jednak nie potrafił ich nie żałować. Dowiedziały się, że mogą przenosić i teraz się bały, że mogą zagrozić wszystkim w swoim otoczeniu.
„Tak właśnie czuł się Rand” - pomyślał Mat. „Biedny dureń”. Jak zawsze zawirowały kolory, kiedy pomyślał o Randzie. Starał się nie robić tego zbyt często i zanim udało mu się odegnać te kolorowe plamki, pochwycił obraz Randa, który golił się we wspaniałym lustrze w pozłacanych ramach wiszącym w jakiejś pięknej komnacie kąpielowej.
Mat wydał rozkazy, by przyprowadzono konie dla sul’darn, a następnie ruszył w stronę Aes Sedai. Pojawił się Thom.
- Na Światłość, Mat - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś tarzał się w krzakach dzikiej róży.
Mat przyłożył dłoń do włosów, które bez wątpienia wyglądały widowiskowo.
- Przeżyłem tę noc i Aes Sedai odjeżdżają. Mam ochotę zatańczyć dżiga na tę cześć.
Thom parsknął.
- Wiedziałeś, że ta para się tu zjawi?
- Sul’dam? Domyśliłem się.
- Nie, tych dwoje. - Wskazał palcem.
Mat obrócił się i skrzywił, zobaczywszy nadjeżdżających Leilwin i Bayle’a Domona. Cały swój dobytek mieli spakowany w tobołki i umocowany do końskich zadów. Leilwin - znana wtedy jako Egeanin - była niegdyś seanchańską arystokratką, ale Tuon odebrała jej prawo do takiego tytułu. Miała teraz na sobie suknię z dzieloną spódnicą zgaszonej szarej barwy. Włosy już jej odrosły i zwisały za uszami. Wyskoczyła z siodła i ruszyła w stronę Mata.
- Ażebym sczezł - powiedział Mat do Thoma. - Gdyby udało mi się pozbyć również jej, to wtedy zacząłbym niemalże myśleć, że życie stało się dla mnie sprawiedliwe.
Domon, korpulentny i silny Illiańczyk, szedł za nią. Był jej so’jhin. Albo… czy mógł być jej so’jhin, skoro teraz nie nosiła już żadnego tytułu? Tak czy owak, był jej mężem. Illianin w głębi duszy był inny, niż można by wnosić z jego obejścia, które pozostawiało wiele do życzenia i kiedy obok nie znajdowała się Leilwin. A ona była obok niego zawsze.
- Cauthon - powiedziała, podchodząc do Mata.
- Leilwin - odparł. - Wyjeżdżasz?
- Tak.
Mat uśmiechnął się. Naprawdę będzie musiał zatańczyć!
- Zawsze chciałam udać się do Białej Wieży - podjęła. - Postanowiłam tak w dniu, w którym opuściłam Ebou Dar. Skoro Aes Sedai wyjeżdżają, to ja się do nich przyłączę. Roztropność każe przyłączyć statek do konwoju, kiedy nadarza się sposobność.
- Przykro patrzeć, jak odjeżdżasz - skłamał Mat, uchylając rąbka kapelusza. Leilwin była twarda jak stuletni dąb z powbijanymi toporami, pamiątkami po ludziach, którzy w swej głupocie wierzyli, że go zetną. Gdyby jej koń stracił podkowę na drodze do Tar Valon, to pewnie zarzuciłaby sobie to zwierzę na ramię i niosłaby go przez resztę drogi.
Ale Mata ona nie lubiła, niezależnie od tego, co zrobił, żeby ratować jej skórę. Może dlatego, że nie pozwolił jej przejąć dowodzenia, a może dlatego, że musiała udawać jego kochankę. Cóż, to drugie też mu się nie podobało. Przypominało trzymanie miecza za ostrze i udawanie, że nie piecze.
Aczkolwiek zabawnie było patrzeć, jak się wiła.
- Bywaj zdrów, Matrimie Cauthon - powiedziała Leilwin. - Nie zazdroszczę ci tego miejsca, w którym sam się ulokowałeś. Pod niektórymi względami uważam, że wiatry, które cię niosą, mogą w rzeczy samej być bardziej gwałtowne niż te, które mnie ostatnio sponiewierały. - Skinęła głową i odwróciła się, aby odejść.
Domon zrobił krok naprzód i położył dłoń na ramieniu Mata.
- Zrobiłeś, co obiecałeś. Na moją sędziwą babkę! Wyboista to była droga, a jednak zrobiłeś, jak obiecałeś. Moje podziękowania.
Oboje odeszli.
Mat pokręcił głową, machając w stronę Thoma i idąc spacerowym krokiem w stronę Aes Sedai.
- Teslyn - rzekł Mat. - Edesina. Joline. Wszystko w porządku?
- Owszem - odparła Joline.
- To dobrze, dobrze - odparł Mat. - Starczy wam jucznych zwierząt?
- Jak najbardziej, panie Cauthon - oświadczyła Joline. A potem, by pokryć grymas, dodała: - Dziękuję ci, że je nam dałeś.
Mat uśmiechnął się szeroko. Jakież to było zabawne słuchać jej, jak udaje pełną szacunku! Najwyraźniej się spodziewała, że Elayne powita ją i inne z otwartymi ramionami, że im udzieli audiencji, zamiast zagradzać drogę do pałacu.
Joline zmierzyła Mata spojrzeniem, zaciskając swe pulchne wargi.
- Z przyjemnością bym cię oswoiła, Cauthon - powiedziała. - Mam ochotę wrócić któregoś dnia i wykonać to zadanie, jak należy.
- Będę na to czekał z zapartym tchem - odrzekł, wyjmując tobołek spod pachy i wręczając go jej.
- Co to takiego? - spytała, nie wyciągając ręki.
Mat potrząsnął tobołkiem.
- Podarunek na pożegnanie. Tam, skąd pochodzę, nigdy nie pozwalamy podróżnikowi odejść, nie dając mu czegoś na drogę. To byłoby niegrzeczne.
Przyjęła tobołek z niechęcią i zajrzała do środka. Była najwyraźniej zdziwiona, stwierdziwszy, że w środku jest kilkanaście bułeczek posypanych cukrem pudrem.
- Dziękuję ci - powiedziała ze zmarszczonym czołem.
- Posyłam z wami żołnierzy - oznajmił Mat. - Zabiorą moje konie, kiedy już dotrzecie do Tar Valon.
Joline otwarła usta, jakby chciała się poskarżyć, ale zaraz je zamknęła. Jakiego argumentu mogłaby użyć?
- To dopuszczalne, Cauthon - powiedziała Teslyn, podjeżdżając bliżej na swoim karym wierzchowcu.
- Wydam im rozkazy, że mają postępować, jak im polecicie - obiecał Mat, obracając się w jej stronę. - Dzięki temu dostaniecie podkomendnych, którzy będą wam rozstawiali namioty. Ale stawiam pewien warunek.
Teslyn uniosła brew.
- Chcę, żebyś przekazała coś Amyrlin - wyjaśnił. - To będzie łatwe, jeśli jest nią Egwene. Ale jeśli to nie ona, to i tak to przekażesz. Biała Wieża ma coś, co należy do mnie, i zbliża się czas, abym to odzyskał. Ja tego nie chcę, ale jakoś tak ostatnio jest, że to, czego chcę, zdaje się nic nie znaczyć. Dlatego przyjadę tam i nie dam się odprawić z kwitkiem. - Uśmiechnął się. - Przekaż to dokładnie tymi słowami.
Teslyn parsknęła cichym śmiechem.
- Dopilnuję tego, aczkolwiek wątpię, czy plotki są zgodne z prawdą. Elaida nie zrezygnowałaby z Tronu Amyrlin.
- Byłabyś zdziwiona. - Mat z pewnością był zaskoczony, kiedy odkrył, że kobiety nazywają Egwene Amyrlin. Nie miał pojęcia, co zaszło w Białej Wieży, ale miał to nieprzyjemne uczucie, że Aes Sedai uwikłały Egwene w swoje knowania tak mocno, że już ona im się nigdy nie wymknie. Miał ochotę sam tam pojechać i sprawdzić, czy da radę ją stamtąd wyciągnąć.
Miał jednak inne zadania. Egwene musiała na razie sama się sobą zająć. Była zdolną dziewczyną; pewnie będzie sobie dawała radę bez niego przez jakiś czas.
Thom stanął z boku, wyraźnie nad czymś się namyślając. Nie miał pewności, czy to rzeczywiście Mat zadął w Róg - przynajmniej Mat nigdy mu o tym nie powiedział. Starał się zapomnieć o tej cholernej historii. Ale Thom prawdopodobnie się domyślił.
- Cóż, przypuszczam, że powinniście już jechać - rzekł Mat. - Gdzie jest Setalle?
- Ona tu zostaje - oznajmiła Teslyn. - Powiedziała, że chce cię uchronić przed zrobieniem zbyt wielu błędnych kroków. - Uniosła brew i Joline z Edesiną przytaknęły z mądrymi minami,
Wszystkie one zakładały, że Setalle to była zbiegła służąca z Białej Wieży, że być może uciekła już jako młoda dziewczyna z powodu jakiegoś niecnego uczynku.
Cóż, to oznaczało, że nie pozbędzie się całej grupy. A jednak gdyby miał wybrać tę, która zostanie, to byłaby to pani Anan. Ta będzie pewnie chciała znaleźć sposób na spotkanie się z mężem i rodziną, którzy uciekli z Ebou Dar statkiem.
Pojawił się Juilin prowadzący za sobą Therę. Czy ten przestraszony cień kobiety naprawdę był kiedyś Panarch Tarabonu? Mat widywał już myszy, które były mniej lękliwe. Żołnierze Mata przyprowadzili konie dla tej pary. W sumie cała ta ekspedycja kosztowała go jakieś czterdzieści zwierząt i zastęp żołnierzy. Ale to było warte tej ceny. Poza tym zamierzał odzyskać i ludzi, i konie - razem z informacją o tym, co się naprawdę dzieje w Tar Valon.
Skinął na Vanina. Opasły koniokrad nie był specjalnie zadowolony, kiedy Mat rozkazał mu jechać do Tar Valon i pozbierać informacje. A tymczasem Mat uznał, że on będzie wniebowzięty, zważywszy na to, jak nadskakiwał Aes Sedai. Cóż, był jeszcze mniej szczęśliwy, kiedy się dowiedział, że Juilin też jedzie. Vanin miał zwyczaj stąpać na palcach przy łowcy złodziei.
Vanin dosiadał gniadego wałacha. Aes Sedai wiedziały o nim tyle, że jest starszym Czerwonorękim i jednym ze zwiadowców Mata, ale nikim, wobec kogo należało żywić podejrzenia. Nie sprawiał wrażenia groźnego, no chyba że wobec miski z gotowanymi ziemniakami. Być może właśnie dlatego był taki dobry w tym, co robił. Mat nie potrzebował żadnych kradzionych koni, ale talenty Vanina mogły się stosować do innych działań.
- No cóż - powiedział Mat, stając znów przodem do Aes Sedai. - Nie będę was dłużej zatrzymywał. - Odsunął się, unikając patrzenia na Joline - która w oczach miała drapieżny wyraz, coś za bardzo przypominający mu Tylin. Teslyn zamachała ręką i o dziwo Edesina skłoniła się przed nim z szacunkiem. Juilin też pomachał jemu i Thomowi, a Leilwin skinęła głową. Ta kobieta żuła kamienie na śniadanie i gwoździe na kolację, ale była uczciwa. Może mógł pogadać z Tuon, sprawić, że odzyska stanowisko lub coś w tym stylu.
„Nie bądź durniem” - pomyślał, machając do Bayle Domona. „Najpierw musisz przekonać Tuon, żeby nie zrobiła z ciebie da’covale”. Był na poły przekonany, że ona zamierza uczynić z niego swego sługę, mąż czy nie mąż. Na samą myśl spocił się pod kołnierzykiem.
Niebawem cała grupa wzbijała już kurz na drodze. Thom podszedł do Mata, odprowadzając wzrokiem jeźdźców.
- Słodkie bułeczki?
- Tradycja z Dwu Rzek.
- W życiu nie słyszałem o takiej tradycji.
- Jest bardzo mało znana.
- Ach, już rozumiem. A coś ty dodał do tych bułeczek?
- Nakrapiany korzeń - odparł Mat. - Sprawi, że jej usta zrobią się niebieskie, na tydzień albo dwa. I nie podzieli się tymi bułeczkami z nikim, no chyba że ze swoimi Strażnikami. Joline jest od nich uzależniona. Do naszego przyjazdu do Caemlyn zjadła pewnie siedem albo osiem toreb tych pyszności.
- Miłe - stwierdził Thom, gładząc wąsy. - Ale też dziecinne.
- Staram się wrócić do swoich korzeni - wyjaśnił Mat. - No wiesz, odzyskuję nieco ze swojej utraconej młodości.
- Przecież masz ledwie dwadzieścia zim!
- Jasne, ale żyłem na pełnych obrotach, kiedy byłem młodszy. No chodź. Pani Anan została i to mi podsunęło pewien pomysł.
- Musisz się ogolić, Matrimie Cauthon. - Pani Anan przypatrywała mu się z rękoma splecionymi na piersiach.
Wyciągnął rękę i dotknął swojej twarzy. Lopin zawsze to robił, każdego ranka. Ten człowiek robił się tak ponury jak pies na deszczu, kiedy Mat nie pozwalał mu robić takich rzeczy, aczkolwiek ostatnimi czasy Mat zapuścił brodę, żeby nie przyciągać uwagi. Nadal go swędziała jak tygodniowy strup.
Znalazł Setalle przy wozach z zapasami. Doglądała posiłku środka dnia. Żołnierze z Legionu siedzieli w kucki, siekając warzywa i mieszając duszoną fasolę, z ukradkowymi spojrzeniami takich, którym wydano stanowcze instrukcje. Setalle nie była tu potrzebna; kucharze Legionu zawsze potrafili przygotowywać posiłki bez niej. A jednak ta kobieta niczego bardziej nie lubiła od znajdowania mężczyzn, którzy odpoczywali, a potem wydawania im poleceń. Poza tym Setalle była dawniej oberżystką, a jeszcze wcześniej - o dziwo - Aes Sedai. Mat często widział, jak doglądała spraw, które tego nie wymagały.
Nie po raz pierwszy pożałował, że Tuon już mu nie towarzyszy w podróży. Setalle zazwyczaj brała stronę Tuon, ale przebywanie z Córką Dziewięciu Księżyców zawsze dawało jej moc zajęć. Nic nie jest bardziej niebezpieczne dla zdrowia psychicznego mężczyzny niż kobieta, która ma za dużo czasu do zagospodarowania. Setalle wciąż ubierała się na modłę obowiązującą w Ebou Dar, którą Mat uważał za przyjemną dla oka, biorąc pod uwagę te śmiałe dekolty. Ten rodzaj stroju pasował nad wyraz dobrze do kobiety tak ponętnej jak Setalle. Nie żeby zwracał na to uwagę. Nosiła też złote koła w uszach, zachowywała się statecznie i miała siwiznę we włosach. Nabijany klejnotami małżeński nóż wyglądał jak jakieś ostrzeżenie, bo w taki dziwny sposób gnieździł się w zagłębieniu między jej piersiami. Co nie znaczy, by Mat to zauważał.
- Ja tę brodę zapuściłem specjalnie - odparował Mat na jej stwierdzenie. - Chcę…
- Masz brudny kaftan - stwierdziła, wskazując głową żołnierza, który przyniósł jej obrane cebule. Lękliwie wrzucił je do garnka, nie patrząc na Mata. - I jesteś potargany. Wyglądasz, jakbyś wdał się w bójkę, a przecież jeszcze nie minęło południe.
- Ja tam czuję się dobrze - odburknął Mat. - Później zrobię z sobą porządek. Nie pojechałaś z Aes Sedai.
- Każdy krok w stronę Tar Valon oddala mnie od miejsca, w którym muszę być. Muszę posłać wiadomość swojemu mężowi. Kiedy się rozstawaliśmy, nie podejrzewałam, że trafię do Andoru.
- Wydaje mi się, że być może zdobędę dostęp do kogoś, kto będzie potrafił tu niebawem robić bramy - powiedział Mat. - I ja… - Skrzywił się na widok zbliżającej się drugiej grupy żołnierzy, z niewyrośniętymi przepiórkami, które właśnie upolowali. Wyglądali na zawstydzonych, że poszło im tak marnie.
Setalle kazała im oskubać ptaki, nawet nie spojrzawszy na Mata. Światłości, musiał się jej pozbyć z obozu. Nic tu nie mogło wyglądać normalnie, dopóki one wszystkie stąd nie znikną.
- Nie patrz tak na mnie, lordzie Mat - powiedziała Setalle. - Noram pojechał do miasta, żeby sprawdzić, co da się tam kupić. Zauważyłam, że bez kucharza, który ponaglałby ludzi, posiłki nie są przygotowywane z należytą prędkością. Nie wszyscy lubimy jeść lunch, kiedy zachodzi już słońce.
- Ja nic nie powiedziałem - oświadczył Mat, starając się, by jego głos brzmiał obojętnie. Dał znak, że chciałby odejść z nią na bok. - Czy możemy chwilę pogadać?
Setalle zawahała się, po czym przytaknęła i oddaliła się razem z nim od pozostałych.
- A co tak naprawdę się dzieje? - spytała cicho. - Wyglądasz, jakbyś spał pod stogiem siana.
- W rzeczy samej spałem pod jednym z wozów. A mój namiot jest poplamiony krwią. Nie bardzo mam ochotę iść tam teraz, żeby się przebrać.
Jej spojrzenie złagodniało.
- Rozumiem twoją stratę. Ale nie powinieneś tak wyglądać, jakbyś żył pod jakimś płotem. Nie ma tu żadnego usprawiedliwienia. Będziesz musiał nająć nowego sługę.
Mat spojrzał na nią chmurnie.
- Przede wszystkim nigdy żadnego nie potrzebowałem. Sam potrafię o siebie zadbać. Posłuchaj, muszę cię poprosić o przysługę. Chcę, żebyś przez jakiś czas pilnowała Olvera.
- A w jakim celu?
- Ten stwór może tu wrócić - odparł Mat. - I mógłby próbować coś zrobić Olverowi. Poza tym zamierzam niebawem odjechać razem z Thomem. Może potem wrócę. Powinienem wrócić. Ale jeśli nie, to… Cóż, wolałbym nie zostawiać go samego.
Przyjrzała mu się uważnie.
- Nie byłby sam. Ludzie w obozie wydają się bardzo lubić to dziecko.
- Jasne, ale nie podoba mi się to, czego go uczą. Chłopiec potrzebuje lepszego przykładu.
Z jakiegoś powodu wydawała się teraz rozbawiona.
- Już zaczęłam go uczyć alfabetu. Chyba będę go mogła pilnować przez jakiś czas, w razie potrzeby.
- Wspaniale. Cudownie. - Mat wydał z siebie westchnienie ulgi. Kobiety zawsze chętnie korzystały z szansy edukowania chłopaka, kiedy był mały; zdaniem Mata zakładały, że wychowają go na mężczyznę, jeśli będą się dostatecznie starały. - Dam ci trochę pieniędzy. Będziesz mogła iść do miasta i poszukać jakiejś oberży.
- Byłam już w mieście - powiedziała Setalle. - Wszystkie oberże wydają się wypakowane po granice możliwości.
- Załatwię coś dla was - obiecał Mat. - Po prostu zadbaj o bezpieczeństwo Olvera. Kiedy nadejdzie pora i znajdę kogoś do robienia bram, to każę was wysłać do Illian, żebyś mogła odszukać swojego męża.
- Umowa stoi - odparła Setalle. Zawahała się, spoglądając w stronę północy. - To… inni pojechali, tak?
- Owszem. - Baba z wozu, koniom lżej.
Przytaknęła, z wyraźnym żalem. Może wcale nie dlatego kazał swoim ludziom szykować lunch, że się obrażała, widząc ich odpoczywających. Może po prostu szukała sobie jakiegoś zajęcia.
- Przykro mi - powiedział Mat. - Z powodu tego, co ci się przydarzyło.
- Co było, to było - odparła. - I ja muszę się z tym uporać. Nie powinnam była oceniać twojego stroju. Te ostatnie tygodnie sprawiły, że się zapominam.
Mat przytaknął, po czym się rozstali. Poszedł poszukać Olvera. I potem naprawdę już musiał zmienić kaftan. I żeby sczezł, musiał się też ogolić. Ludzie, którzy go szukali, mogli go naprawdę zabić, jeśli chcieli. Poderżnięte gardło byłoby już lepsze niż to swędzenie.
Elayne przechadzała się po Ogrodzie Brzasku. Ten mniejszy ogród, urządzony na dachu wschodniego skrzydła pałacu, zaliczał się do ulubionych miejsc jej matki. Jego granice wytyczał owal z białych kamieni oraz wyższy mur na tyłach zbudowany na planie łuku.
Elayne widziała stąd pełną panoramę miasta. We wcześniejszych latach wolała ogrody położone niżej, bo można w nich było poszukać samotności. To właśnie w jednym z nich poznała Randa. Przyłożyła dłoń do brzucha. Czuła się już ogromna, mimo że jej ciążę ledwie co było widać. Niestety, musiała zamówić zupełnie nowy komplet sukien. I prawdopodobnie czekało ją powtórzenie tego za kilka miesięcy. Udręka.
Kontynuowała swój spacer po ogrodzie na dachu. W korytkach kwitły różowe i białe poranne gwiazdy. Kwiaty nie były tak duże, jak powinny, poza tym już więdły. Ogrodnicy skarżyli się, że nic nie pomaga. Za miastem trawa i chwasty zamierały całymi łanami i szachownica pól przybrała smętny, bury wygląd.
„Już blisko” - pomyślała Elayne. Szła dalej po ścieżce porośniętej sprężystą trawą, wypielęgnowaną i skoszoną na krótko. Wysiłki ogrodników przynosiły jakieś rezultaty. Trawa była zasadniczo zielona i w powietrzu unosiła się woń róż, które pięły się po murze. Róże były oszpecone brązowymi plamami, a jednak kwitły.
Przez środek ogrodu biegł szemrzący strumień, obrzeżony starannie ułożonymi rzecznymi kamieniami. Strumień płynął tylko wtedy, gdy odwiedzała to miejsce. Wodę trzeba było wnosić do cysterny.
Zatrzymała się przy kolejnym punkcie widokowym. Królowa nie mogła szukać odosobnienia tak jak Córka Dziedziczka. Podeszła do niej Birgitte. Złożyła ręce na piersi, spoglądając z ukosa na Elayne.
- Co? - spytała Elayne.
- Widać cię w całej okazałości - powiedziała Birgitte. - Każdy tam w dole z łukiem i dobrym okiem mógłby z powrotem wtrącić kraj w wojnę o Sukcesję.
Elayne przewróciła oczami.
- Jestem bezpieczna, Birgitte. Nic mi się nie stanie.
- No cóż, przepraszam - odparła zimno Birgitte. - Przeklęci są na wolności i są na ciebie zeźleni, Czarne Ajah bez wątpienia się wkurzyły, że przechwyciłaś ich agentów, no i upokorzyłaś rozlicznych arystokratów, którzy próbowali odebrać ci tron. To oczywiste, że nic ci nie grozi. W takim razie pobiegnę wziąć sobie lunch.
- Ależ biegaj sobie - odwarknęła Elayne. - Bo ja jestem bezpieczna. Min miała widzenie. Moje dzieci urodzą się zdrowe. Min się nigdy nie myli, Birgitte.
- Min powiedziała, że twoje dzieci będą silne i zdrowe - odparła Birgitte. - Ale nie że ty będziesz zdrowa, kiedy przyjdą na świat.
- A w jaki inny sposób miałyby przyjść na świat?
- Widywałam już ludzi, którzy tak oberwali po głowie, że już nigdy nie byli tacy sami, dziewczyno - powiedziała Birgitte. - Niektórzy żyją tak latami, ale już nie wypowiedzą ani słowa, trzeba ich karmić rosołem i podawać nocnik. Mogłabyś też stracić jedną rękę albo i obie, a i tak urodziłabyś zdrowe dzieci. A co z ludźmi z twojego otoczenia? Nie myślałaś o zagrożeniu, jakie mogłabyś ściągnąć na nich?
- Czuję się źle z powodu Vandene i Sareithy - powiedziała Egwene. - I z powodu tych mężczyzn, którzy polegli, ponieważ próbowali mnie ratować. Nie waż się dawać do zrozumienia, że nie czuję się odpowiedzialna! Ale królowa powinna akceptować to brzemię, jakim jest pozwalanie innym umierać w jej imieniu. Dyskutowałyśmy już o tym, Birgitte. Stwierdziłyśmy, że żadną miarą nie mogłam wiedzieć, iż Chesmal i inne przybędą w taki sposób, w jaki przybyły.
- Stwierdziłyśmy - wycedziła Birgitte przez zaciśnięte zęby - że nie ma sensu dłużej się sprzeczać. Ale chcę, żebyś pamiętała o tym, iż dowolna liczba spraw może potoczyć się źle.
- Nic się nie potoczy źle - zaprotestowała Elayne, spoglądając na miasto. - Moje dzieci będą bezpieczne, a to oznacza, że ja też. Będzie dobrze do ich narodzin.
Birgitte westchnęła z rozdrażnieniem.
- Głupia, uparta… - Zawiesiła głos, jako że jedna ze stojących blisko gwardzistek zamachała, by przyciągnąć jej uwagę. Na dachu pojawiły się właśnie dwie kobiety z Rodziny. Elayne poprosiła, by przyszły się z nią tutaj spotkać.
Birgitte zajęła stanowisko obok jednego z niskich drzewek wiśniowych, skrzyżowawszy ręce na piersi. Nowo przybyłe nosiły niczym nieozdobione suknie, Sumeko żółtą, Alise niebieską. Alise była słabsza w korzystaniu z Mocy, dlatego u niej proces starzenia się nie spowolnił tak jak w przypadku Sumeko. Miała brązowe włosy już przyprószone siwizną.
Obie kobiety stały się o wiele bardziej stanowcze ostatnimi czasy. Kobiety z Rodziny przestały znikać albo być mordowane; za zabójstwami cały czas stała Careane. Członkini Czarnych, która się wśród nich ukrywała. Światłości, na samą myśl Elayne cierpła skóra!
- Wasza wysokość - powitała ją Alise, dygając. Mówiła spokojnym, gładkim głosem ze śladami taraboniańskiego akcentu.
- Wasza wysokość - powiedziała Sumeko, naśladując dygnięcie swej towarzyszki.
Obie były pełne szacunku, bardziej wobec Elayne niż wobec innych Aes Sedai w obecnym czasie. Nynaeve dodała Rodzinie kręgosłupa w relacjach z Aes Sedai i Białą Wieżą, aczkolwiek Elayne nie czuła, by Alise tego potrzebowała. Podczas oblężenia Elayne zaczęła się irytować postawą kobiet z Rodziny. Ostatnimi czasy jednakże zaczęła się zastanawiać. One były dla niej nadzwyczaj przydatne. Jak daleko mogła je zaprowadzić ta nowo odkryta śmiałość?
Elayne przywitała je obie skinieniem głowy, po czym wskazała gestem trzy krzesła ustawione w cieniu więdnących drzewek wiśniowych. Wszystkie trzy usiadły, nad samym brzegiem płynącego meandrami strumienia. Do picia była miętowa herbata. Tamte dwie wzięły sobie po filiżance, pamiętając o tym, by dodać sporą ilość miodu. W tych czasach herbata bez niego smakowała straszliwie.
- Jak sobie radzi Rodzina? - spytała Elayne.
Obie kobiety spojrzały na siebie. Ażeby to! Elayne była wobec nich zbyt formalna. Już się zorientowały, że na coś się zanosi.
- Radzimy sobie dobrze, wasza wysokość - oświadczyła Alise. - Większość kobiet chyba wyzbyła się już strachu. Przynajmniej te, które miały dość rozsądku, aby go odczuwać. Przypuszczam, że te, które go nie odczuwały, to te, które poszły na swoje i poumierały.
- Dobrze jest nie musieć spędzać tyle czasu na Uzdrawianiu - zauważyła Sumeko. - To się stawało bardzo męczące. Tylu rannych, dzień po dniu. - Skrzywiła się.
Alise była zbudowana z mocniejszego materiału. Upiła łyk herbaty, z łagodnym wyrazem twarzy. Nie z tą zesztywniałą maską spokoju jak u Aes Sedai. Była zamyślona i ciepła, a przy tym pełna rezerwy. Właśnie takie były te kobiety w odróżnieniu od Aes Sedai, gdyż nie były związane bezpośrednio z Białą Wieżą. Ale z kolei nie miały jej autorytetu.
- Wyczułyście już, że chcę was o coś poprosić - powiedziała Egwene, patrząc Alise prosto w oczy.
- Doprawdy? - spytała Sumeko, wyraźnie zdziwiona.
Może Elayne za wysoko ją oceniła.
Alise przytaknęła nieco pretensjonalnie.
- Odkąd się tu znalazłyśmy, wiele od nas chciałaś, wasza wysokość. Ale nie czuję, byś przekroczyła swoje prawo. Jak dotąd.
- Starałam się przyjąć was godnie w Caemlyn - odparła Elayne. - Jako że zdaję sobie sprawę, że możecie nigdy nie wrócić do domu, skoro w Ebou Dar panują Seanchanie.
- To prawda - zgodziła się z nią Alise. - Ale trudno nazwać Ebou Dar naszym domem. To było tylko takie miejsce, gdzie się znalazłyśmy. Mniej dom, a bardziej konieczność. Wiele z nas to przybywało do miasta, to zeń wybywało, żeby nie ściągać na nas uwagi.
- Czy zastanawiałyście się już, gdzie teraz osiądziecie?
- Wybieramy się do Tar Valon - odrzekła prędko Sumeko. - Nynaeve Sedai powiedziała…
- Jestem pewna, że znajdzie się tam miejsce dla niektórych z was - wtrąciła Elayne. - Dla tych, które zechcą zostać Aes Sedai. Egwene chętnie da szansę każdej z Rodziny, która spróbuje znowu zdobyć szal. Ale co z pozostałymi?
- Rozmawiałyśmy już o tym - powiedziała ostrożnie Alise, mrużąc oczy. - Będziemy stowarzyszone z Wieżą, stając się azylem dla Aes Sedai.
- Ale z pewnością nie przeniesiecie się do Tar Valon. Rodzina jako azyl od polityki Aes Sedai nie na wiele się przyda, gdy będzie znajdować się tuż obok Białej Wieży, nieprawdaż?
- Zakładałyśmy, że pozostaniemy tutaj - powiedziała Alise.
- Ja też tak zakładałam - odparła ostrożnym tonem Elayne. - Ale z samych założeń jeszcze niewiele wynika. Chciałabym obiecać wam coś w zamian. Ostatecznie gdybyście miały pozostać w Caemlyn, to nie widzę powodu, by nie zaoferować wam wsparcia bezpośrednio od Korony.
- A jaki koszt? - spytała Alise.
Sumeko przyglądała się im obu z miną wyrażającą niezrozumienie.
- Niewielki - odrzekła Elayne. - Wręcz żaden. Okazjonalne przysługi tego typu, jakie już oddawałyście Koronie w przeszłości.
Ogród znieruchomiał. Ciche odgłosy położonego niżej miasta wzbiły się w powietrze i konary drzew zadrgały na wietrze, sprawiając, że pomiędzy Elayne i kobiety z Rodziny spadło kilka zbrązowiałych liści.
- To brzmi niebezpiecznie - powiedziała Alise, upijając łyk herbaty. - Z pewnością nie sugerujesz, że miałybyśmy ufundować konkurencyjną Białą Wieżę tutaj, w Caemlyn.
- Ależ nic takiego - odparła prędko Elayne. - Sama jestem Aes Sedai, jakkolwiek by było. Poza tym Egwene stwierdziła, że godzi się na to, by Rodzina kontynuowała swoją działalność jak dotychczas, dopóki nie będzie podważać jej autorytetu.
- Nie jestem pewna, czy chcemy „kontynuować naszą działalność jak dotychczas” - powiedziała Alise. - Biała Wieża skazała nas na życie w strachu, że zostaniemy wykryte. I przez cały ten czas nas wykorzystywały. Im bardziej się nad tym zastanawiamy, tym mniej to nam się wydaje… zabawne.
- Mów za siebie, Alise - powiedziała Sumeko. - Ja zamierzam poddać się sprawdzianom i powrócić do Wieży. Przystąpię do Żółtych, zapamiętaj to sobie.
- Być może. Lecz mnie one nie przyjmą - odparowała Alise. - Jestem zbyt słaba w Mocy. A nie zgodzę się na jakieś półśrodki, nie będę kłaniać się i szurać nogami za każdym razem, gdy jakaś siostra zechce, żebym uprała jej rzeczy. Ale też nie przestanę przenosić. Nie poddam się. Egwene Sedai twierdzi, że pozwala na to, by Rodzina dalej robiła swoje, ale jeśli będziemy nadal robić swoje, to czy będziemy miały prawo pracować otwarcie z Jedyną Mocą?
- Zakładam, że tak - odparła Elayne. - Dużo z tego to był pomysł Egwene. Z pewnością nie chciałaby przysyłać do was Aes Sedai na emeryturę, gdyby otrzymały zakaz przenoszenia. Nie, czasy, kiedy kobiety nienależące do Wieży były zmuszone utrzymywać swą umiejętność przenoszenia w tajemnicy, już minęły. Poszukiwaczki Wiatru i Mądre Aielów dowiodły swym przykładem, że wszystko musi się zmienić.
- Być może - odrzekła Alise. - Ale ofiarowywanie naszych usług Koronie Andoru to całkiem inna kwestia.
- Dopilnowałybyśmy, aby to nie kolidowało z interesami Wieży - powiedziała Elayne. - I wy uznałybyście autorytet Amyrlin. Więc w czym problem? Aes Sedai dostarczają usług monarchom z wszystkich krajów.
Alise napiła się herbaty.
- Twoja oferta ma swoje zalety. Ale wszystko zależy od natury przysług wymaganych przez Koronę Andoru.
- Prosiłabym was tylko o dwie rzeczy - powiedziała Elayne. - Podróżowanie i Uzdrawianie. Nie musicie wchodzić w nasze konflikty, nie musicie się mieszać do naszej polityki. Po prostu obiecajcie, że będziecie Uzdrawiały tych moich poddanych, którzy są chorzy, i codziennie wyznaczajcie grupę kobiet, która będzie tworzyła bramy, jeśli Korona sobie tego zażyczy.
- Nadal to tak brzmi, jakbyś chciała stworzyć sobie własną Białą Wieżę - stwierdziła Alise.
Sumeko skrzywiła się.
- Nie, nie - zaprotestowała Elayne. - Biała Wieża oznacza władzę, politykę. Wy byłybyście czymś całkiem innym. Wyobraźcie sobie miejsce w Caemlyn, do którego mógłby przyjść każdy, kto potrzebuje Uzdrawiania, za darmo. Wyobraźcie sobie miejsce wolne od chorób. Wyobraźcie sobie świat, w którym żywność może zostać przetransportowana natychmiast do wszystkich, którzy jej potrzebują.
- I królową, która może przesyłać wojska za każdym razem, gdy będzie tego potrzebowała - dodała Alise. - Której żołnierze mogą walczyć jednego dnia i następnego nie mieć żadnych ran. Królową, która może mieć niezłe zyski ze zbierania opłat od kupców za dostęp do jej bram. - Upiła łyk herbaty.
- Owszem - przyznała Elayne. Aczkolwiek nie była pewna, jak zamierza przekonać Egwene, by jej udzieliła na to zgody. - Będziemy chciały połowy - powiedziała Alise. - Połowy z opłat, które ty będziesz brała za Podróżowanie albo Uzdrawianie.
- Uzdrawianie będzie za darmo - odparła stanowczo Elayne. - Dla każdego, kto się po nie zgłosi, niezależnie od jego pochodzenia. Ludzie będą leczeni wedle ciężaru ich schorzeń, nie według ich rangi.
- Mogłybyśmy się na to zgodzić - powiedziała Alise.
Sumeko spojrzała na nią z szeroko rozwartymi oczyma.
- Nie możesz się wypowiadać za nas wszystkie. Ty sama rzuciłaś mi w twarz rozwiązaniem Koła Dziewiarskiego po tym, jak opuściłyśmy Ebou Dar. Poza tym, zgodnie z Prawem…
- Wypowiadam się tylko za siebie, Sumeko - przerwała jej Alise. - I za te, które się do mnie przyłączą. Rodzina w takim kształcie, w jakim ją znałyśmy, już nie istnieje. Byłyśmy zdominowane naszą potrzebą ukrywania się, ale teraz już tej potrzeby nie mamy.
Sumeko milczała.
- Ty chcesz się przyłączyć do Aes Sedai, moja przyjaciółko - powiedziała Alise, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Ale one mnie nie przyjmą do siebie ani też ja ich nie chcę. Potrzebuję czegoś innego i pozostałe też.
- Ale wiązać się z Koroną Andoru…
- Zwiążemy się z Białą Wieżą - rzekła Alise. - Ale mieszkać będziemy w Caemlyn. Jedno i drugie ma swoje zalety. Nie jesteśmy dostatecznie silne, by działać na własną rękę. Andor jest takim samym dobrym miejscem jak każde inne. Ma przychylność Białej Wieży i przychylność Smoka Odrodzonego. A przede wszystkim jest tu, gdzie i my.
- Możecie się przeorganizować - dorzuciła Elayne, z każdą chwilą coraz bardziej podekscytowana. - Można na nowo stworzyć Prawo. Będziecie mogły postanowić, że kobiety z Rodziny będą teraz wychodziły za mąż. Moim zdaniem tak byłoby najlepiej.
- Dlaczego? - spytała Alise.
- Bo to je przywiąże do miejsca - wyjaśniła Elayne. - Sprawi, że będą stanowiły mniejsze zagrożenie dla Białej Wieży. I pomoże was odróżnić. W Białej Wieży robi to niewiele kobiet i dzięki temu Rodzina będzie sprawiała wrażenie bardziej atrakcyjnej.
Alise przytaknęła, jeszcze się zastanawiając, Sumeko natomiast wyraźnie zmieniła zdanie. Elayne z żalem musiała przyznać, że nie będzie tęskniła za tą kobietą, kiedy już odjedzie. Zamierzała teraz nakłonić je, żeby wybierały swe przywódczynie w inny sposób. Byłoby o wiele wygodniej, gdyby mogła pracować z taką jak Alise, a nie po prostu z najstarszą.
- Nadal mnie trapi, co na to wszystko Amyrlin - powiedziała Alise. - Aes Sedai nie biorą opłat za swoje usługi. Co ona powie, jeśli my zaczniemy je pobierać?
- Porozmawiam z Egwene - powtórzyła Elayne. - Na pewno ją przekonam, że Rodzina, że Andor nie stanowią dla nich zagrożenia. Oby. Bo oto nadarzała się szansa na niezwykłe zmiany w Rodzinie i szansa dla Andoru, że będzie miał stały i mało kosztowny dostęp do bram. To by niemalże stawiało ją na równi z Seanchanami.
Rozmawiała z Alise i Sumeko jeszcze przez jakiś czas, żeby poczuły, że traktuje je z należytą atencją. W końcu je odprawiła, ale została jeszcze w ogrodzie, stojąc między dwoma donicami, w których rosły dzwonki. Grona ich maleńkich, niebieskich kwiatków podobnych w kształcie do wazonów podrygiwały na wietrze. Starała się nie patrzeć na stojącą obok pustą donicę. Dzwonki w niej posadzone zakwitły w kolorze krwi i wręcz roniły jakąś czerwoną ciecz, kiedy się je ścięło. Ogrodnicy je wyrwali.
Seanchanie w końcu przybędą do Andoru. Do tego czasu wojska Randa prawdopodobnie ulegną osłabieniu i rozbiciu w walkach, ich przywódca być może polegnie. Znowu poczuła skręt w sercu na tę myśl, ale nie wzdragała się przed prawdą.
Andor będzie wspaniałym łupem dla Seanchan. Kopalnie i bogate ziemie jej królestwa będą je kusić, podobnie jak bliskość Tar Valon. Podejrzewała ponadto, że ci, którzy mienili się następcami Artura Jastrzębie Skrzydło, nie zaznają nigdy satysfakcji, dopóki nie zdobędą wszystkiego, co niegdyś należało do ich przodka.
Elayne omiotła spojrzeniem swój kraj. Jej kraj. Zamieszkany przez ludzi, którzy pokładali w niej zaufanie, że będzie ich chronić i bronić. Wielu z tych, którzy wspierali jej roszczenia do tronu, pokładało w niej niewiele wiary. Ale była ich najlepszym wyborem, bo jedynym. Już ona im dowiedzie, że to był mądry wybór.
Jednym krokiem do tego celu było zaklepanie współpracy z Rodziną. Prędzej czy później Seanchanie będą potrafili Podróżować. Wystarczyło, że pojmą jedną kobietę, która zna sploty, i niebawem wszystkie damane obdarzone dostateczną siłą będą potrafiły tworzyć portale. Elayne też potrzebowała do nich dojścia.
Nie miała natomiast przenoszących, które przydałyby się podczas bitwy. Wiedziała, że nie może prosić o to kobiet z Rodziny. Nigdy by się na to nie zgodziły, podobnie Egwene. Ani też sama Elayne. Zmuszanie kobiety do używania Mocy jako broni nie czyniłoby jej lepszą od Seanchan.
Elayne niestety wiedziała, jakich spustoszeń potrafiły dokonywać kobiety korzystające z Jedynej Mocy. Tkwiła związana w jakimś wozie, kiedy Birgitte prowadziła atak na Czarne Ajah, które ją pojmały tu w Caemlyn, ale widziała potem skutki tego ataku. Setki zabitych, setki rannych, dziesiątki spalonych. Dymiące, powykręcane trupy.
Potrzebowała jakiegoś oręża przeciwko Seanchanom. Czegoś, co stanowiłoby przeciwwagę dla przenoszących w walce. Do głowy przychodziła jej tylko Czarna Wieża. Znajdowała się na andorańskiej ziemi. Powiedziała im, że uważa ich za cząstkę swojego kraju, ale jak dotąd tylko posyłała tam grupy inspekcyjne.
Co by się z nimi stało, gdyby Rand umarł? Czy odważyłaby się zagarnąć ich dla siebie? Czy odważyłaby się czekać, aż zrobi to ktoś inny?