Rozdział 2

Proboszcz często zaglądał z wizytą. Przy ich pierwszym spotkaniu przerażone siostry szeptem przestrzegły Catherine, by ani słowem nie wspomniała o pędzeniu samogonu w szopie! I ani mru-mru o „,książeczce do nabożeństwa”! Catherine dawno już odkryła, że była to budząca grozę księga, zawierająca magiczne formuły. Oczywiście nie należało też zdradzić tajemnic ukrytych w kredensie i na strychu.

Pastor ciepło mówił o ofiarnej uczynności dam, o pomocy, jaką świadczą ubogim… To ci dopiero, powiedziała sobie w duchu Catherine, przecież one żądają słonej zapłaty za swoje usługi. Obie są dobrze odżywione, do domu nigdy nie zagląda bieda. Mają w bród mleka, jajek, szynki, masła i wszystkich płodów ziemi.

Catherine czuła, że zbyt długo już żyła w celibacie. Chwile samotności w łóżku przestały jej wystarczać. Świetnie rozumiała zachwyt sióstr nad proboszczem: był przystojnym mężczyzną o melancholijnym jak u spaniela spojrzeniu, w którym odbijało się niebo. Miał jednak nieprzyjemną żonę, to znaczy nieprzyjemną tylko dla Catherine. W rzeczywistości była to łagodna, ciepła kobieta o zrośniętych brwiach, wiecznie pachnąca czosnkiem. Maja i Kaja też nie mogły na nią patrzeć. Należała ona do rodzaju ludzi, którzy bez względu na to, jak dbają o czystość, zawsze sprawiają wrażenie nie domytych. Włosy wiązała w niechlujny węzeł na karku, a nieokreślonego koloru tłuste kosmyki zwisały nad uszami. Catherine, bardzo dbającą o swój wygląd, ogromnie irytowało flejtuchostwo pastorowej, która raz sama powiedziała: „Próżność to cecha ladacznic. Porządna kobieta jest posłuszna swemu mężowi i utrzymuje w porządku jego dom” Catherine nie zdołała się powstrzymać od komentarza: „Powinna się także zatroszczyć o to, by jego wzrok mógł spocząć na czymś miłym dla oka” Kobieta zacisnęła tylko usta, lecz pastor z uznaniem popatrzył na Catherine, która doskonale zdawała sobie sprawę, że oto wyrasta na piękną pannę. Rosła, co prawda, za szybko i za dużo, ale długie nogi wciąż pozostawały nadzwyczaj zgrabne. Pokazała je pastorowi pewnego dnia, kiedy to wraz z innymi parafianami wybrali się na przykładną wycieczkę. Przechodząc przez strumień podciągnęła spódnicę aż po uda, choć wcale nie było to potrzebne. Pastor poczerwieniał na twarzy, a jego żona wzrokiem zasztyletowała Catherine.

Baronówna znów poczuła ów rozkoszny ból w dole brzucha. Dyskretnie zerknęła na pastora, by sprawdzić, czy i on coś czuje, ale odwrócił się i zatopił w gorączkowe; rozmowie z jedną ze swych owieczek.

Catherine podejmowała potem liczne próby pozostania z pastorem sam na sam, ale na próżno. Wydawało jej się, że bez mężczyzny dłużej już nie wytrzyma, coraz trudniej było jej zapanować nad żądzami. Niedługo rzucę się. na sąsiada, myślała z goryczą. Osiemdziesięcioletniego starca, najpewniej całkiem już wyschniętego.

Catherine miała wkrótce skończyć siedemnaście lat, długo już mieszkała u staruszek. Wiedziała jednak, że wiele się jeszcze może od nich nauczyć, poza tym jej potrzebowały, więc została.

Przez te lata chłonęła wiedzę tajemną Dowiedziała się, jak leczyć gorączkę połogową łyżeczką spalonej niedźwiedziej żółci rozpuszczonej w wódce, jak skłonić do miłości dziewczynę. Potrzebne było do tego zaklęcie, którym siostry często musiały się posługiwać, bo niemal co tydzień przybywali o zmierzchu chorzy z miłości młodzieńcy z prośbą o pomoc. Aby rozpalić dziewczęce żądze, należało wyrwać pióro z czubka koguciego ogona, w chwili gdy pokrywał kurę. Pióro nie mogło upaść na ziemię, trzeba je było nosić przy sobie w absolutnej tajemnicy do chwili spotkania z ukochaną. Dziewczyna połaskotana piórem w usta natychmiast nabierała ochoty na mężczyznę.

Catherine, szlachciance, od samego początku spodobała się metoda króla Fryderyka I przeciwko padaczce. Sposób ten znany był od roku 1447, nauczyła się go na pamięć: Odciąć tuż nad oczami kość czołową powieszonego lub łamanego kołem mężczyzny, zanim jego ciało zgnije na szubienicy lub na kole. Prażyć kość na niedużym ogniu, a następnie zmiażdżyć i dodać trzy zmielone nasiona peonii. Do jednej piątej masy wlać trzy łyżki wody lawendowej i starannie wymieszać. Podawać choremu na czczo przez trzy kolejne poranki. Chory musi następnie wystrzegać się niebezpiecznych mostów, nie może się też wspinać za wysoko. Środka nie należy aplikować, kiedy słońce stoi w znaku Barana.

Dobrze wiedzieć, pomyślała Catherine. Maja i Kaja często stosowały tę kurację.

Chcąc zemścić się na kimś, należało zebrać odchody wroga, najświeższe jak tylko się dało, do woreczka i powiesić je w dymie nad ogniem. Wróg z każdym dniem tracić będzie siły, aż w końcu ogarnie go całkowita niemoc. Gdy jednak nie pragnęło się śmierci nieprzyjaciela, można było zatrzymać ten proces, wrzucając woreczek do bieżącej wody.

Tych rad Catherine nigdy nie wypróbowała.

Aby uzyskać odpowiedź na pytanie, kto umrze przed upływem roku, wystarczyło spojrzeć w okno izby, w której zebrało się sporo osób. Gdy na odbiciu jakaś postać pozbawiona była głowy, oznaczało to, że właśnie ta osoba pożegna się z życiem. Catherine nie wierzyła w tę metodę. Sprawdziła ją, patrzyła w okno sąsiada podczas wielkiej świątecznej uczty i wszyscy biesiadnicy mieli głowy na swoim miejscu, a mimo to w ciągu roku dwoje z nich zmarło.

Faktem jednak było, że Catherine nie urodziła się prawdziwą czarownicą i w tym tkwił cały problem.

Naznaczony wiekiem kot przeniósł się w końcu do kociego raju, gdzie zapewne miał pod dostatkiem myszy i szczurów. Maja chciała wziąć nowego kota, lecz Catherine odradzała. Siostry były za stare.

Najczęściej zdarzało się, że kurowały zwierzęta, i w tej dziedzinie Catherine stała się prawdziwym ekspertem, zwłaszcza po tym, jak zmuszona była przejąć obowiązki po siostrach. Uzupełniła nawet zapasy środków leczniczych o krew z kurczęcia-kogucika, dobrą na osłabienie, o węże, o sadło z młodego knura, kamienie przynoszące ulgę w bólach porodowych, setki rozmaitych ziół. No i oczywiście studiowała wszystkie czarnoksięskie formuły w tajemnej „książeczce do nabożeństwa”, jak przy ludziach nazywały ją siostry.

Catherine zaczynała naprawdę dobrze sobie radzić, niestety, nie potrafiła się wyleczyć ze spalającej ją żądzy.

Cały kłopot tkwił w tym, że musiała znaleźć kandydata odpowiedniego do swego stanu. Nie miała w kim wybierać, padło więc na pastora. W okolicy brakowało szlachty, a pójście do łóżka z mężczyzną niskiego rodu, a za~ takich uważała wszystkich mieszkańców parafii, zdecydowanie ubliżało jej godności. Szlachta, duchowieństwo, mieszczanie i chłopi, tak wyglądała hierarchia, a tutaj w okolicy żyli sami tylko wieśniacy. Owszem, był jeszcze wójt, ale stary i nudny, nie dało się go nazwać interesującym mężczyzną.

Co prawda dwaj młodzi, dość przystojni chłopcy kręcili się wokół chaty, lecz Catherine okazała stanowczość. Nie zamierzała plugawić swego szlachectwa.

Nie mogła wszak spoufalać się z pospólstwem, ludźmi, do których zawsze odnosiła się z pogardliwą arogancją.

Wszyscy, rzecz jasna, wiedzieli, że jest baronówną. Nikomu nie pozwalała zwracać się do siebie inaczej niż „wielmożna pani”. Ale ludzie z wioski z durną przyjęli do swego kręgu biedną sierotkę, którą zajęły się dobre siostrzyczki.


Śmierć Mai nastąpiła całkiem nieoczekiwanie. Kaja, dotknięta ciężką sklerozą, niczego nie pojmowała, więc pogrzebem zajęła się młoda Catherine.

Musiała zwrócić się do księdza. Nie widziała go już od dłuższego czasu, a jej ciało wciąż trawił ogień. W głębi ducha miała nadzieję, że pastorowej nie zastanie w domu…

Niestety, pastorowa była w domu, choć w miejscu dość niecodziennym. Służba miała wychodne, gdyż był to akurat wieczór świętojański, i pani musiała sama iść po wodę. Nieprzywykła do takich zajęć, wpuściła wiadro do studni. Catherine na plebanii zobaczyła tylko przystojnego pastora, pochylonego nad cembrowiną na dziedzińcu. Wołał w głąb:

– Wszystko w porządku, moja droga?

Catherine od razu podbiegła do studni.

– Co się stało?

Pastor natychmiast odwrócił się do niej z wyjaśnieniami. Jego droga małżonka musiała spuścić się na dno po wiadro, bo on sam jest zbyt szeroki w ramionach.

– Ona przecież ma równie szeroki tyłek – stwierdziła Catherine złośliwie, bo nie cierpiała pastorowej. Z wzajemnością.

Z dołu dobiegł krzyk:

– Julius! Trzymaj linę napiętą! Już niedługo dosięgnę! Pastor znów pochylił się nad studnią.

– Woda jest płytka – oznajmił Catherine. – Ale szyb sam w sobie jest głęboki.

Widok mężczyzny w długiej czarnej sutannie to dla dziewczyny było już za wiele.

– Ojcze, zbyt mocno się wychylacie – stwierdziła zdyszana. – Proszę, pozwólcie mi się przytrzymać!

– Dziękuję, droga panno baronówno, naprawdę byłoby to pomocą!

Catherine otoczyła pastora ramionami w pasie, zamknęła go w uścisku. Od bliskości jego ciała zakręciło jej się w głowie. Trochę niżej, o, gdybym mogła przesunąć ręce trochę niżej. Mocno przycisnęła się do niego. Och, wsunąć dłoń pod sutannę… Poczuć…

Na to jednak zabrakło jej śmiałości, chociaż ciało ogarnął nieznośny żar.

– Może lepiej będzie, jeśli ja przytrzymam linę, a wy przytrzymacie mnie, ojcze – mówiła z wysiłkiem. Policzki jej płonęły.

– Może i tak – odparł pastor, podając jej napięty sznur.

Puszczę teraz tę babę, pomyślała Catherine. Niech spada!

Pastor mocno objął jej smukłą talię.

– Czy jaśnie panienka da radę? – spytał.

– Oczywiście!

Podnieś mi spódnice, rozkazywała Catherine w duchu. Ostrożnie zakręciła tyłeczkiem.

Pastor jęknął, dotarło do niego, co może się wydarzyć. Przerażony cofnął się nieco.

– Trzymajcie mnie mocniej! – jęknęła Catherine. – Inaczej wypuszczę linę!

Znów przysunął się do niej i tym razem nie było już żadnych wątpliwości. Catherine celowo wybrała się z domu bez bielizny, wyraźnie więc czuła, że pastor znalazł się w naprawdę kłopotliwej sytuacji, zwłaszcza że miał na sobie tylko sutannę. Wydawał z siebie dziwne, zduszone dźwięki i raz po raz powtarzał słowa modlitwy: „I nie wódź nas na pokuszenie”.

Już nie obejmował jej tak mocno. Najwidoczniej nie będąc w stanie myśleć jasno, jedną ręką sięgnął pod suknię. Catherine zachęciła go, jeszcze bardziej się wypinając.

– Julius! – dobiegł z dołu krzyk, echem odbijający się od ściany studni. – Kto trzyma linę?

– O, dobry Boże, w którąż to stronę zwróciły się moje myśli? – mruknął pastor pod nosem. – Odszedłem na chwilę po kij! – zawołał do żony. – Baronówna była tak łaskawa i w tym czasie przytrzymała linę.

Sutanna jakoś dziwnie mu się wybrzuszyła.

– Co ona tu robi? – pytał wściekły głos.

Catherine przechyliła się nad cembrowiną. Miała wielką ochotę splunąć w dół, ale jakoś się powstrzymała.

– Maja nie żyje! – zawołała. – Przyszłam prosić o pomoc w pogrzebie.

– Dawno już tu panna jest?

– Dopiero przyszłam – odpowiedziała Catherine. Jeśli pastor mógł skłamać, to jej także było wolno.

Czuła, że dłużej już nie może czekać, rozczarowanie wprawiało ją w irytację. Puść linę i zostaw babę na dole, miała już na końcu języka, ale przecież nie wypadało tak mówić.

– Ach, mój Boże, Margrete umarła? – jęknął pastor. – Oczywiście służę wszelką pomocą w związku z pogrzebem.

Catherine miała nadzieję na chwilę wspólnych uciech przy okazji przygotowań do pochówku Mai, lecz pastorowa pilnowała ich jak cerber. Spoglądała na baronównę wzrokiem bazyliszka, a Catherine nic nie mogła zrobić, zdawała sobie bowiem sprawę, że jej pozycja w parafii wisi na włosku. Przyszła czarownica może mieć wielu wrogów.

Z czarami także sprawy miały się nie najlepiej. Brakowało jej iskry, owego wrodzonego talentu i wyczucia. Zaczęła popełniać paskudne błędy, sprzedawała leki, które nie działały albo wręcz szkodziły. Kaja nie była w stanie w żaden sposób jej pomóc. Catherine w końcu rozgniewała się na nią i zaaplikowała starej damie odpowiednią dawkę środka nasennego, by zasnęła snem wiecznym.

Baronówna wiedziała, że siostry pragnęły, aby wszystko po nich odziedziczyła, ale po śmierci Kai zjawili się krewni staruszek, którzy do tej pory nie dawali o sobie znać. Po pogrzebie rozpętała się straszliwa awantura, krewniacy bili się między sobą i wyklinali Catherine.

Wzięła więc pod pachę „książeczkę do nabożeństwa”, czarnoksięskie środki i gotówkę, którą Maja i Kaja zgromadziły dla niej, zapakowała to w węzełek i odeszła.

Krewniacy zorientowali się, że jej nie ma, kiedy już było za późno.

Загрузка...