Rozdział 11

Zapadła noc. Długo jechali przez las, a potem podziwiali lilie wodne i nie zorientowali się, że czas upływa tak szybko.

Móri siedział na koniu prosty jak świeca. Podniósł wzrok na niebo i wymówił jedno jedyne słowo:

– Pełnia.

Poczuli się nieswojo, popatrzyli po sobie. „Powiadają, że przy pełni księżyca można zobaczyć Tistelgorm. Ale to tylko legenda”.

W tej chwili, której Tiril nigdy nie miała zapomnieć, trudno było traktować opowieść o Tistelgorm wyłącznie jako legendę. Gdy tak stali, skamieniali, pogrążeni w strasznych myślach, księżyc zyskiwał coraz większą władzę nad światem. Na jeziorku pojawiło się srebrzyste pasmo, na którym kwiaty lilii zaznaczały się jako nieco ciemniejsze punkciki. W jednej chwili w monotonnej zielonoczarnej ścianie lasu pod skropionymi srebrem gałęziami pojawiły się ostre, głębokie cienie.

Niektórzy dosiedli już koni. Przypominali duchy rycerzy z zamierzchłych czasów, gotowe do ataku. Oświetlona blaskiem księżyca twarz Móriego w swej niesamowitej bladości jaśniała pięknem. Oblicze Erlinga skrywał cień padający od szerokiego ronda kapelusza, Catherine zaś przypominała Białą Panią, najbardziej znanego upiora Szwecji.

Nero kręcił się między drzewami jak czarny diabelski pies.

Tiril, wciąż stojąc na ziemi przy swym sympatycznym koniku, poczuła się nagle opuszczona. Przez moment nie mogła oprzeć się wrażeniu, że towarzysze odjadą i zostawią ją samą w błękitnym świetle księżyca.

Dwaj mężczyźni z Ramundeboda pomogli jej jednak wsiąść na konia i sami dosiedli swych wierzchowców. Mogli ruszać.

Erling spojrzał na niebo, gdzie księżyc wyglądał zza pędzących chmur.

– Pełnia księżyca! – powtórzył. – Jeśli mamy ujrzeć zamek, musi to nastąpić dziś w nocy.

Parobek zadrżał.

– Może powinniśmy zrezygnować…

– Zamknij się! – nakazała Catherine najostrzejszym szlacheckim głosem. – Fredlund, wskazuj nam drogę!

Typowe dla arystokratki było zwracanie się do niższego urodzeniem człowieka tylko po nazwisku. Tiril spostrzegła, że oberżysta poczuł się urażony, był wszak mądrym, godnym szacunku człowiekiem.

Postanowiła go udobruchać:

– Sądzi pan, że potrafi odnaleźć właściwy kierunek, panie Fredlund?

Uśmiechnął się do niej. Tiril od początku zyskała sobie jego sympatię.

– Jesteśmy nad Fagertärn, a to powinno nam ułatwić sprawę. Zamek leży podobno dość daleko stąd, w głębi lasu, gdzie nikt nie spodziewałby się już ludzkich siedzib. Ale kierunek jest prosty. Musimy jechać tędy. W stronę Gôrtiven. – Machnął ręką by podkreślić swą pewność.

– Ludzka siedziba? – drżącym głosem powtórzył parobek. – Pana na Tistelgorm trudno nazwać człowiekiem. Powiadają, że był czarownikiem. Zaprzedał się Złemu.

– Chyba raczej chodziło o ojca – wtrąciła się Catherine.

– Syn także – mruknął Fredlund. – Arne, pojedziesz ostatni, dopilnujesz, abyśmy nie zgubili po drodze któregoś z naszych gości.

Chłopakowi zrzedła mina.

Móri uratował go z opresji.

– Jeśli nie macie nic przeciw temu, chętnie pojadę na końcu. I zapewniam pana, że się nie zgubię.

Fredlund długo mu się przyglądał.

– Wierzę. I wcale nie będzie pan ostatni, prawda?

Móri uśmiechnął się leciutko. Jego przyjaciołom pewne poczucie bezpieczeństwa dawała świadomość, że nie muszą obawiać się napaści od tyłu. Gromada niewidzialnych towarzyszy Móriego zabezpieczała ich przed takim atakiem.

Oberżysta poprawił się w siodle.

– Jedźcie więc za mną, ale nie liczcie, że odnajdę zamek, bo, jak mówiłem, nikt nie wie, w którym dokładnie miejscu go szukać. – Po chwili dodał: – Nigdy jeszcze nie wierzyłem w tę legendę tak mocno jak dzisiejszej nocy! Cząstki figurki… Ciekawe, czy uda nam się odnaleźć brakujący kawałek?

Ruszyli z wolna. Erling zagadał:

– Musi pan pamiętać, że nawet jeśli uda nam się odnaleźć zamek i trzecią część klucza, nie jest wcale pewne, czy skarb znajduje się właśnie tutaj. Ojciec trzech braci mieszkał w Tierstein, gdzieś w Niemczech. Przypuszczam, że tam ukrył skarb.

Fredlund odwrócił się zdziwiony.

– Czyżby moja żona nie opowiedziała wam legendy do końca? Hrabia przybył w odwiedziny do syna w Szwecji, aby dalej nauczać go wiedzy tajemnej. Rozchorował się i przez wiele lat nie opuszczał łóżka. W końcu zmarł tutaj.

– Możliwe więc, że… że skarb został tu ukryty?

– Owszem, nie należy tego wykluczać.

Tiril zerknęła na Móriego. Wiedziała, że nie kusiły go kosztowności. Bardziej interesował go zbiór czarnoksięskich formuł, który musiał znajdować się w posiadaniu czarnoksiężników. Gdyby udało mu się go odnaleźć, stanowiłby cenny dodatek do jego wcześniejszych zdobyczy.

Od Catherine nie mógł się niczego nauczyć, norweskie czary były bowiem o wiele słabsze od islandzkich, choć wywodziły się z tego samego źródła. Islandczycy wszak pochodzili z Norwegii. Na Islandii, odizolowanej wyspie, mogli jednak bardziej swobodnie rozwijać swe nadprzyrodzone zdolności. Polowanie na czarownice rozpoczęło się tam później niż na stałym lądzie.

Móri był ogromnie ciekaw wiedzy, jaką posiedli niegdyś dwaj niemieccy czarnoksiężnicy.

Tiril dostrzegła natomiast w jego oczach co innego. Jechali blisko siebie, ich spojrzenia mogły się spotykać. Zobaczyła wahanie.

Zrozumiała, o co chodzi. Móri na Islandii otrzymał wyraźne ostrzeżenie. Nie był pewien, czy powinien dalej zdobywać wiedzę tajemną. Ale jego oczy wyrażały także coś, od czego krew gwałtownie napłynęła do jej policzków. Móri wahał się z jej powodu! Zachwiał się w swym postanowieniu, że zostanie najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, ponieważ…

Czy miała w to uwierzyć? Uwierzyć, że odkrył, czym może być miłość? Odrzucił ją wszak Ale teraz nie był pewien, czy postąpił słusznie.

Nie, nie wolno jej wyobrażać sobie zbyt wiele. Móri nigdy nie powiedział wprost, że ją kocha. Byli dobrymi, a nawet bardzo dobrymi przyjaciółmi. Okazywał jej oddanie i największe zaufanie.

Ale miłość?

Do niej jeszcze daleko.

Nagle odkryła, że towarzysze się zatrzymali.

Zapadła cisza, nie słychać było nawet oddechów.

– Boże, dopomóż nam – szepnął Erling.

Tiril zrozumiała, że opuścili jasny, bezpieczny świat ludzi.

Ich oczom ukazał się niesamowity krajobraz.

– Jesteśmy w Gôrtiven – ponuro oznajmił Fredlund. – Albo, jak mówią, w Trolltiven…

Rzeczywiście walczyli tu chyba kiedyś mityczni olbrzymi. Ogromne głazy wznosiły się na niezwykłą wysokość, wsparte o siebie. Sosny wyciągały się ku niebu, by spoza tych kolosów dotrzeć do światła. Wyglądało to, jakby olbrzymi, zaskoczeni słońcem, przestali obrzucać się kamieniami i skulili się, przykucnęli, ramionami osłonili głowy przed niszczącymi promieniami słońca i tak zastygli. Potem przez tysiące lat porośli mchem. Ludzie zaczęli więc sądzić, że są głazami, a nie potworami z zamierzchłych czasów, które obróciły się w kamień.

Tiril wydawało się, że wśród tych bezkształtnych formacji czai się straszne niebezpieczeństwo. Poniosła ją wyobraźnia, ale mroczne pustkowie Gôrtiven ze swymi dzikimi kniejami i omszałymi głazami z epoki lodowcowej wydało jej się nieopisanie groźne. Nie wchodźmy tam! Nie wchodźmy! chciała krzyknąć do swych przyjaciół, lecz gardło miała jak zasznurowane.

Móri czuł podobnie. Wszyscy zsiedli z koni i stali oszołomieni, tacy mali wobec tego wybryku natury, tego świata, do którego wstęp powinny mieć tylko trolle i huldry. Móri mocno ujął Tiril za rękę.

– Powinniśmy zawrócić – rzekł głośno i wyraźnie.

– Ale dlaczego? – spytał poirytowany Erling. – Mamy przecież pełnię księżyca, następna taka noc się nie powtórzy.

– Poczekajmy więc, aż nastanie dzień – zaproponował Móri.

– Cóż znowu za głupstwa! Boisz się? – drwiła Catherine.

– Tak – odparł Móri spokojnie.

Nic nie mogło bardziej ich wystraszyć niż to króciutkie słowo.

Arne stanął po stronie Tiril i Móriego. Było więc ich troje na troje. Nero się tym razem nie liczył, za swymi najbliższymi skoczyłby w ogień i wodę, nie opuściłby ich bez względu na okoliczności.

Fredlund próbował ich przekonać:

– Wiem, wiem, Gôrtiven może się wydawać przerażające i takim jak tej nocy jeszcze nigdy nie widziałem tego miejsca. Ale to tylko złudzenie. Bywałem tu wielokrotnie i wiem, że jedyne, czego możemy się obawiać, to wilk, niedźwiedź, ryś albo rozgniewany łoś.

– Nie – pokręcił głową Móri. – Dzisiejszej nocy zjawiły się tutaj inne istoty, które nie powinny tu przebywać.

Czekali w niepewności. Tiril miała wrażenie, że duszki już się na nich czają.

– Przyjdzie nam się wobec tego rozdzielić? – zmartwił się Erling. – I tak nie możemy w ten straszny teren zabrać koni. Ale muszę mieć ze sobą Móriego. Inaczej…

– Co takiego? – dopytywała się Tiril. – Bez niego sobie nie poradzisz?

Milczenie Erlinga znaczyło, że zgadła.

– Naprawdę chcecie tam wejść? – upewniał się Móri.

– Oczywiście!

– Dobrze, pójdę więc z wami – westchnął.

I oni także odetchnęli z ulgą. Za Mórim poszli Tiril i Arne.

Znaleźli bezpieczne miejsce dla wierzchowców, Móri odmówił nad nimi zaklęcie, odpędzające dzikie zwierzęta i strachy. Rozpoczęli wspinaczkę po wielkich, oślizgłych głazach.

Fredlund, idący przodem, odwrócił się i zawołał w dół do innych:

– Wyszliśmy prawie prosto na Stenkällan, Kamienne Źródło. Musimy je minąć. W starożytności było to źródło ofiarne, składano tu ofiary pogańskim bożkom.

– Co składano w ofierze? – spytała Catherine.

– No cóż, nie wiem i nie chcę wiedzieć – krótko odparł Fredlund.

Droga pod górę do Stenkällan kosztowała wiele wysiłku. Tu rozpoczął się prawdziwie zaklęty las. W jasnym blasku księżyca wszystko ukazywało się z niezwykłą ostrością. Uwydatniała się chropowatość kory sosen, na mchu pokrywającym głazy światło księżyca i cienie tworzyły zagmatwane wzory. Tiril wydało się, że widzi potworne wizerunki wykrzywionych demonów i zawoalowanych dam. Daleko w dole spostrzegła jezioro, jakby czekające, że któreś z nich potknie się i spadnie, by mroczna woda mogła pochłonąć człowieka, intruza. Gładkie zbocza sprawiały wrażenie utworzonych z lodu i szkła.

Niezwykły był widok Móriego bez szerokiej „mnisiej opończy”. Zostawił ją przy koniach. Tiril widywała go bez peleryny już wcześniej, lecz nieczęsto i nigdy długo. Odnosiło się wrażenie, że Móri chce ukryć swą osobowość pod płaszczem z islandzkiej ciemnobrunatnej owczej wełny. Móri – jego imię znaczyło „brunatny jak ziemia” i „,upiór”.

Wspinał się przed nią, czasami posuwał się po wąskich półkach skalnych. Tiril nawet na moment nie spuszczała zeń wzroku. W chłodnym blasku księżyca stanowił niecodzienny widok, był tajemniczy i zmysłowy zarazem. Biodra miał wąskie jak u pantery, a czarne jak węgiel włosy opadały na potężne ramiona. Ciemną bluzę przytrzymywał pas. Pod nią nosił białą koszulę z dużym kołnierzem i szerokimi rękawami.

Usłyszała, że Catherine na widok Móriego wzdycha z zachwytu.

– Muszę go zdobyć – syknęła baronówna. – Zburzę mur tej jego lodowatej cnotliwości.

Tiril nic się na to nie odezwała. Zacisnęła zęby, przeklinając pod nosem.

Przed nimi wyrosła kolejna skalna ściana, którą musieli sforsować. I nagle nie widziała już Fredlunda ani Móriego, znaleźli się na położonym wyżej występie. Pozostała czwórka z całych sił starała się dotrzymać im kroku. Tiril miała wrażenie, że w ustach czuje smak krwi, lecz oczywiście była to przesada.

Okrążali właśnie sporą kałużę, która utworzyła się na dużej półce skalnej, kiedy dobiegł ich jakiś głos. Tiril i Catherine już wcześniej słyszały ten mocny obcy akcent.

– Co robicie w moim lesie?

Znów zjawił się leśnik.

Arne pisnął przerażony. Erling już się wyprostował, szykując do odpowiedzi, ale Catherine go uprzedziła:

– Ponieważ jest akurat pełnia księżyca, wyruszyliśmy na poszukiwanie Tistelgorm, legendarnego zamku, chyba o nim słyszeliście.

Mężczyzna zwrócił na nią surowe spojrzenie. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Catherine natychmiast wykorzystała okazję. Wyginała się uwodzicielsko, aż Tiril się za nią zawstydziła.

– Tistelgorm? Zamek nie istnieje – rzekł krótko. Wyraźnie usłyszeli teraz obcy akcent. Tiril domyślała się, że to może być duński, niemiecki bądź holenderski.

– Wcale nie jesteśmy tacy pewni – odpowiedziała Catherine. – Mamy…

Erling przerwał jej:

– Oczywiście wiemy, że to tylko legenda. Ale mamy ochotę przeżyć przygodę, nic poza tym.

– A gdyby zamek istniał… – ostrożnie spytała Tiril. – Gdzie by się znajdował?

Straszne oczy popatrzyły na nią z uwagą.

– Jesteście na właściwym obszarze – odrzekł. Jeszcze raz spojrzał na Catherine, jak się Tiril wydało, z namysłem, i odchodząc rzucił przez ramię:

– Zakłócacie spokój leśnym zwierzętom, wynoście się stąd!

– Odejdziemy – wyjąkał Arne, zdrętwiały ze strachu.

Gdy leśnik zniknął im z oczu, Erling wzdrygnął się i powiedział:

– Cóż za okropny człowiek!

– To prawda – zgodziła się Tiril.

– Tak myślicie? – zdziwiła się Catherine. – Moim zdaniem jest niezwykle interesujący. Widzieliście spojrzenie, jakie mi posłał? Płonęło w nim tłumione pożądanie!

– Mnie się wydawało, że raczej bił z niego gniew – chłodno zauważył Erling.

– Ależ skąd! W tym wzroku tkwiła obietnica i pytanie. On jeszcze wróci, wierzcie mi!

– Pewnie jego także zechcesz zaciągnąć do łóżka?

– To by dopiero było przeżycie – przyznała Catherine. – Zazdrosny?

Erling odwrócił się na pięcie.

– Chodźmy, musimy ich dogonić.

Tiril ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że tych dwoje coś łączy. Ale Erling? Jej drogi przyjaciel? Nie, nie mogła w to uwierzyć.

– A co ty o tym myślisz, Arne? – zwróciła się do małomównego chłopaka.

– On był straszny – szepnął chłopiec, żeby przypadkiem nie usłyszała go Catherine. – Panna Catherine jest dla niego zbyt dobra.

No cóż, pod tym względem się nie zgodzimy, pomyślała Tiril. Rozgniewała się na siebie. Dlaczego przez Catherine wychodzą na wierzch jej najgorsze cechy? Tiril zawsze uważała się za osobę, która potrafi współżyć z bliźnimi i pragnie dobra innych ludzi. Zachowanie baronówny sprawiało, że pokazywała kolce.

Musiała wziąć się w garść. Catherine była po prostu samotną młodą kobietą, której w życiu nie dopisywało szczęście. Nie miała nikogo bliskiego poza Erlingiem, Mórim i nią, Tiril.

Móri i Fredlund czekali wraz z Nerem przy Stenkällan. Miejsce to było doprawdy imponujące. Spod trzech olbrzymich przylegających do siebie głazów wytryskiwało nieduże źródełko. Źródło ofiarne. Tiril po plecach przebiegł zimny dreszcz, ogarnął ją też niewypowiedziany smutek Świątynia w lesie była taka piękna, lecz jednocześnie wyczuwało się tu wiele zła i przelanych łez.

– Odejdźmy stąd – poprosiła cichutko.

– Dobrze – zgodził się Fredlund. – Niedaleko stąd jest punkt, z którego będziemy mieć doskonały widok na Gôrtiven.

Erling po drodze zdał im relację ze spotkania z leśnikiem. Ani Móri, ani Fredlund go nie zauważyli.

– Na właściwym obszarze? – ucieszył się przewodnik.

– To dobra informacja. Chociaż i tak wiedziałem, że Tistelgorm powinno leżeć mniej więcej tutaj.

Dotarli do miejsca, z którego roztaczał się widok na porośniętą gęstym lasem okolicę. Księżyc wciąż świecił jasno, niejedno z nich poczuło się jak schwytane w pułapkę tym pogańskim królestwie.

Popatrzyli na Móriego, w jego zachowaniu bowiem coś się zmieniło…

Powoli obracał głowę, spoglądając na piaski i bagniska, jeziora i ciemne plamy lasu.

– Widzisz coś? – cicho spytał Erling.

– Niee – odrzekł z wahaniem. – Jesteśmy w niedobrym miejscu. Stąd nic nie widać.

– Leśnik mówił przecież, że znajdujemy się na właściwym obszarze – ostro sprzeciwiła się Catherine.

– Owszem, na obszarze, ale to dość szerokie pojęcie. Musimy iść bardziej na wschód.

– W stronę Trollkyrka, Zaczarowanego Kościoła? – zdziwił się Fredlund. – Prawdę mówiąc, tak właśnie myślałem. Tam las jest najstraszniejszy, aż dreszcz przechodzi na samą myśl. I tam jest naprawdę świetny punkt widokowy.

– Co to takiego Trollkyrka? – chciała wiedzieć Tiril.

– O, to taka formacja skalna, właściwie powinno być ją stąd widać. Trollkyrka to góra, która wygląda jak kościół z wieżą. Zdarza się, że gromady z wolnego kościoła odprawiają tam nabożeństwa, bo jak zapewne wiecie, ich działalność jest zabroniona. Przed wiekami było to miejsce pogańskich obrzędów, naprawdę strasznych. Gdy ktoś niewtajemniczony przypadkiem był świadkiem rytuałów, zmuszano go do milczenia. Albo przyłączał się do gromady, albo, jeśli odmówił, znikał na zawsze w którymś z nieprzeliczonych bagnisk w niedostępnym lesie. Ale ruszajmy tam.

Rozpoczęła się najtrudniejsza część wędrówki. Odnalezienie Tistelgorm wydawało się czymś nieosiągalnym. Nigdy nie widzieli bardziej dzikiej przyrody. Głębokie rozpadliny na przemian z wysokimi ścianami głazów.

Drogę zagradzały olbrzymie kamienie, a las także był zdradliwy, niekiedy przez gęstwinę nie dawało się przedrzeć, innym razem, kiedy przydałyby się gałęzie, których mogliby się uchwycić, żeby nie spaść, drzew nie było, tylko oślizgłe, porośnięte mchem skały. A wśród cieni krążyły tajemnicze istoty…

Nigdy stąd nie wyjdziemy, pomyślała Tiril. Móri, bądź przy mnie, potrzebuję twojej bliskości, wyczuwam obecność upiorów, chcą mnie porwać!

Móri jakby usłyszał jej błaganie. Natychmiast się zatrzymał i zaczekał na nią. Bez słowa pomógł wspiąć się na występ skalny, potem, upewniwszy się najpierw, czy Catherine tego nie widzi, delikatnie pogładził ją po plecach.

Catherine jednak nie przestawała mówić o swym leśniku, na razie z jej strony nie było więc żadnego zagrożenia.

– Przeklęty las! – syknęła, kiedy spódnica zaczepiła się o gałąź. – Gdyby nie nadzieja, że jeszcze raz zobaczę leśnika, już dawno zawróciłabym do koni. Przecież on powiedział, że Tistelgorm nie istnieje, po co więc tak się mordujemy?

Tiril była skłonna przyznać jej rację. Wszystkim zresztą zmęczenie dawało się we znaki.

Móri spojrzał na niebo.

– Musimy się pospieszyć – stwierdził zatroskany. – Księżyc rozpoczął już wędrówkę w dół.

– Jesteśmy u stóp Trollkyrka – pocieszył go Fredlund.

– Dzięki Bogu – mruknął ktoś, wyrażając uczucia całej grupy.

W drodze pod górę Fredlund potknął się i skręcił nogę.

– Tego nam tylko brakowało – syknęła przez zęby Catherine.

Móri natychmiast zajął się przewodnikiem. Zbadał stopę.

– To nic poważnego – uspokajał Fredlunda. – Może się pan opierać na tej nodze, choć przez jakiś czas będzie to sprawiało ból. Spróbuję go złagodzić.

Patrzyli, jak wyjmuje coś z kieszeni i naciera tym stopę poszkodowanego.

– Szczyt jest tuż przed nami, pójdziemy więc przodem – zadecydował Erling. – Pozostał już tylko kawałek.

– Dobrze – zgodził się Fredlund. – Zaraz was dogonimy.

Móri z lękiem spojrzał na Tiril Dziewczyna przez moment się zawahała, ale nie dostrzegła żadnego zagrożenia. W dole poniżej stromizny lśniły wody jeziora, odbijał się nich wędrujący już w dół księżyc. Poszła wraz z innymi.

Widok z góry okazał się w istocie zachwycający. Jasne też się stało, dlaczego skałę nazwano kościołem. Kościołem dla niewidzialnych mieszkańców lasu, zbudowanym przez przyrodę.

– Czekamy na was! – zawołali z góry. – Musicie to zobaczyć!

Chodziło im szczególnie o Móriego. Tylko on mógł odnaleźć Tistelgorm. Tiril nic nie widziała. Owszem, dookoła wznosiły się skały najprzeróżniejszych kształtów, nie przypominające jednak zamku.

Nagle Catherine, wskazując przeciwległą stronę, zawołała:

– Spójrzcie! To znów nasz przyjaciel leśnik!

– Nie nazwałbym go przyjacielem – skrzywił się Erling.

– Muszę zejść na dół, pomówić z nim! Wiem, że przyszedł do mnie. Wasza obecność mu przeszkadza.

Zanim zdołali ją powstrzymać, zaczęła schodzić. Ześlizgnęła się po gładkich skałach i pobiegła przez las.

– Kompletnie oszalała! – westchnął Erling. – Wracaj, Catherine!


Widzieli, jak rozmawia z leśnikiem. Dopiero teraz rzuciło się w oczy, jaka jest wysoka, równa wzrostem strażnikowi lasu.

– Przeklęta baronówna – mruknął przygnębiony Erling.

– I po co nam to?

Catherine wreszcie podniosła głowę w ich stronę, miała jednak inne plany niż oni.

– Idę z naszym nowym przyjacielem. Spotkamy się przy koniach.

– Nie możesz tego zrobić! – krzyczał rozpaczliwie Erling.

– Pomyśl o skarbie, chcesz, żeby ci przeszedł koło nosa?

– Ee, ten wasz wymyślony zamek! Szukajcie go sobie dalej! Johan twierdzi, że on nie istnieje, a przecież kto jak kto, ale on powinien wiedzieć.

– Ach, tak, a więc to Johan – powiedział Erling. – Catherine! Wracaj!

Ona jednak tylko pomachała rozgniewanemu Erlingowi i wraz z leśnikiem weszła w las. Wkrótce zniknęli im z oczu.

– Do kroćset! – zdenerwował się Erling, który zazwyczaj nigdy nie przeklinał. – Do stu tysięcy piorunów!

– Czy ona tak wiele dla ciebie znaczy? – żałosnym głosem spytała Tiril.

– Catherine? Nie, na miłość boską, ale przyczynia nam tylu dodatkowych kłopotów. A jeśli będziemy musieli na nią długo czekać? Nie mam zamiaru zostawać w tym przeklętym lesie ani przez moment dłużej, niż to konieczne!

– Tu jest niesłychanie pięknie – wolno rzekła Tiril. – Ale zgadzam się z tobą. Tęsknię już za moim kochanym koniem.

Móri i lekko utykający Fredlund wdrapali się na górę.

– Co się dzieje? – spytali.

Erling, z twarzą pociemniałą z gniewu, opowiedział o kolejnym wybryku Catherine.

– Głupia kobieta – oświadczył Móri. – Zawsze myśli tylko o sobie. Przecież tak bardzo jej zależało na odnalezieniu skarbu, czyżby już o tym zapomniała?

– Najwidoczniej. Bardziej wierzyła słowom tego mężczyzny niż naszym dowodom na istnienie zamku.

– Teraz jej nie dogonimy – westchnął Móri. – Miejmy tylko nadzieję, że stawi się przy koniach we właściwym czasie. Ma wszak własnego przewodnika.

Tiril uznała, że dość już powiedzieli o Catherine.

– Móri, teraz cała nasza nadzieja w tobie. Jeśli nie dojrzymy zamku stąd, to nie zobaczymy go wcale. A my nic nie widzimy.

Czarnoksiężnik wolno powiódł wzrokiem we wszystkich kierunkach.

W końcu znieruchomiał, zapatrzony w część lasu, w której jeszcze nie byli.

Czekali w napięciu.

– Naprawdę go nie widzicie? – spytał zdumiony.

– Czego?

– Zamku! Tistelgorm!

Z całych sił wytężali wzrok.

– Wybacz nam, zwyczajnym śmiertelnikom – rzekł wreszcie Erling. – Widzimy jednak tylko las i skały.

Móri stanął za nim i objął go za ramiona.

– Patrz teraz.

Erling czekał.

– O mój Boże! – jęknął wreszcie.

– Czy ja też mogę zobaczyć? – poprosiła Tiril.

Móri przysunął się teraz do niej, przekazując jej odrobinę ze swych nadprzyrodzonych zdolności. Potem przyszła kolej Fredlunda, a na końcu Arnego. Żadne nie zdołało powstrzymać się od okrzyków zdziwienia.

Ujrzeli, że grzbiety skał wystające ponad lasem są czymś więcej, niż wydawało się w pierwszej chwili. Przed oczami nie ukazał im się nagle wspaniały zamek, o, nie, wyraźnie jednak widać było ruiny wielkiej budowli. Porozrzucane resztki murów, prawdopodobnie z grubo ciosanego kamienia. Ruiny, czy też resztki ruin, rozpościerały się po drugiej stronie trudnego do przebycia uroczyska, lecz nie przerażająco daleko. Mogli dotrzeć tam dość szybko.

– Zapomnijmy teraz o baronównie i ruszajmy tam natychmiast! – W głosie Fredlunda zabrzmiał nowy zapał. Nawet Arne się ożywił, wróciła mu odwaga.

Znaleźli mocny kij, którym mógł podpierać się Fredlund, i zaczęli schodzić.

Erlinga ogarnęły wątpliwości.

– Rzeczywiście z Trollkyrka udało nam się zobaczyć ruiny Tistelgorm. Ale jeśli znów zagłębimy się w pradawny las… jak odnajdziemy zamek?

– Wcale się o to nie boję – stwierdził Fredlund. – Jest przecież z nami czarownik.

– Czarnoksiężnik – poprawiła go Tiril.

Przed wejściem do lasu zatrzymała się na moment.

Podniosła twarz ku niebu i nasłuchiwała. Z oddali doszedł ją jakiś dźwięk.

Wołanie, czy też raczej żałosny jęk?

Czyżby płacz? Kwilenie niemowlęcia porzuconego na pastwę losu?

Może kogoś wołano? Jakieś imię? Nie wyłapała, jakie.

Móri czekał na nią, pomógł jej zejść na dół.

– Co się stało?

Znalazła się wreszcie na płaskim terenie.

– Wydawało mi się, że ktoś woła. Jakieś imię. Krzyk poniósł się pod niebem.

– Chyba ci się wydawało. Ja niczego nie słyszałem. Dziś w nocy poza nami nie ma tu żadnych ludzi.

Czy to miało być pociechą?

Tiril zadrżała, jakby owiał ją lodowaty wicher strachu.

Загрузка...