Rozdział 15

Leżała nieruchomo w zimnym sarkofagu z kamienia, z zamkniętymi oczami w białej twarzy, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Jej zawsze czyste ubranie było brudne i podarte.

Tiril wybuchnęła płaczem. Móri zbladł, a Erling padł na kolana przy sarkofagu, głośno krzycząc: „Nie, nie!” Nawet nie próbował kryć łez.

– Wiedziałem – szepnął Móri. – I Nero wiedział. W zamku znajdowało się coś, czego powinniśmy byli szukać.

Erling szykował się do podniesienia Catherine, lecz Móri go powstrzymał.

– Nie ruszaj jej!

– Ależ ona nie może leżeć w tej strasznej trumnie! Nie żyje, biedne dziecko, musimy ją pochować w normalnym miejscu.

– Znalazła się pod wpływem magicznej mocy, nie wiem jakiej. Pozwól mi sprawdzić, czy możemy ją przenieść.

– Dobrze – zgodził się Erling. Dłonie mu drżały, twarz miał ściągniętą. – Tyle miała w sobie życia – szeptał zmienionym od łez głosem. – A teraz…

Tiril odsuwała od siebie myśl, jak do tego doszło. Zniszczone ubranie… Skupiła się na Mórim, na tym, co robił.

Fredlund i trzymający Nera Arne stali z tyłu. Obaj pobledli. Już myśleli, że złym przygodom koniec, tymczasem one dopiero się zaczynały. W dodatku straszniejsze niż można było się spodziewać. Piękna młoda kobieta straciła życie w makabryczny sposób.

Nie wiedzieli o ciemnych sprawkach baronówny, nie przypuszczali, że nie jest tak niewinna, na jaką teraz wyglądała.

Nero zwiesił łeb nad trumną i skamlał żałośnie. Popisał się odnajdując Catherine, ale nikt nie miał teraz dla niego czasu.

Móri był śmiertelnie zmęczony, Tiril, która dobrze go znała, od razu zauważyła, w jakim jest stanie. Tak wycieńczonego widziała przyjaciela tylko jeden jedyny raz – gdy znalazła go na poddaszu w szopie na Islandii.

Dopiero co dokonał niesamowitego wyczynu, największego, jakiego była świadkiem. Obrócenie w perzynę całego zamku za pomocą siły myśli! Człowiek nie zdołałby dokonać tego w pojedynkę. Bez wątpienia pomóc mu musieli jego niewidzialni towarzysze. Wśród nich było co najmniej dwóch czarnoksiężników: ojciec Móriego i jego hiszpański nauczyciel. Wspomagali go zapewne także inni, wspierali w walce przeciwko złu skupionemu w starym zamczysku.

Móri potrzebował teraz odpoczynku, bardziej niż oni,- wszyscy. Ale jeszcze raz musiał posłużyć się swą czarodziejską mocą.

Tylko on mógł sprawdzić, jak silne czary podziałały na, Catherine. Nieżywa kobieta w prastarym sarkofagu… Czy zdołają wyjąć jej martwe ciało?

Nagle rozległ się beznamiętny głos Móriego:

– Ona żyje.

– Co takiego? – W Erlingu obudziła się nowa nadzieja.

– Pozostaje pod działaniem magicznej mocy. Zauroczono ją, zaklęto, jak wolicie. Nie wiem, jaką magią posługiwali się Cymbrowie, Teutoni i inne plemiona germańskie. Od nich Tiersteinowie czerpali wiedzę tajemną.

– Nie możesz więc jej uratować?

– Nie wiem, Erlingu. Czy ona tak wiele dla ciebie znaczy?

– No cóż. Nie wolno jej tu zostawić! A gdzie podział się ten, który tu powinien leżeć?

– Czary odprawione na dziedzińcu zamkowym były niezwykle skuteczne. Pochłonęły wszystko, także czarnoksiężnika.

– Ale młoda księżniczka wciąż tu jest!

– Była niewinna.

– Móri… ratuj Catherine!

Islandczyk podniósł wzrok na Erlinga. Rzekł z niezwykłą powagą:

– To kobieta, o którą nikt nie zapyta, Erlingu. Spaliła za sobą wszystkie mosty, w swym egoizmie szła po trupach, nie wahała się zabijać. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy warto jest poświęcić niesamowitą siłę woli, niezbędną, aby ją uwolnić?

Erling oddychał ciężko.

– Sam powiedziałeś, że ona żyje. Przyjmiesz na swoje sumienie pozostawienie jej na pastwę losu?

– Nie wiem, czy stać mnie na to, by dokonać czegoś jeszcze.

– Rozumiem. Ale ja zostawić jej nie mogę, po prostu nie mogę. A poza tym jaki miał cel w tym, by położyć ją tu taką pół żywą, pół martwą? Możesz mi na to odpowiedzieć?

Móri odwrócił głowę. Tiril zobaczyła jego twarz. Biła z niej udręka.

– On chciał ją właśnie taką.

Cóż za straszne słowa! Tiril usłyszała, że Fredlund opuszcza grotę, sama poczuła się chora.

– Móri – poprosiła. – Zrób, co w twojej mocy!

Spojrzał jej w oczy. Dziewczyna spostrzegła, że jego rozpacz i zmęczenie dawno już przekroczyły granice ludzkiej wytrzymałości. Ale w końcu Móri skinął głową i poprosił o opuszczenie krypty wszystkich z wyjątkiem Erlinga, któremu polecił trzymać pochodnię.

Usłuchali bez zbytecznych komentarzy. Tiril tylko, kierując się do wyjścia, pochyliła się i leciutko musnęła ustami czoło Móriego. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

Nie zdążyli jednak opuścić komory grobowej, bo nagłe Arne zawołał stłumionym głosem:

– Spójrzcie! Co to jest?

Wskazał na skalną ścianę tuż przy drzwiach.

W zamieszaniu wywołanym tragedią Catherine zapomnieli o powodach, które sprowadziły ich do Tiveden. Teraz znów im o nich przypomniano.

W skale widniały masywne drzwi z pokrytego rdzą żelaza. Nie otwierały się za pomocą magicznych zaklęć. W miejscu zamka widoczne były głębokie otwory, które kształtem odpowiadały wypustkom w małej figurce demona.

Erling się pomylił. Wcale nie musieli wyprawiać się do Tierstein gdzieś w środkowej Europie.


Erling, gdy minęło pierwsze zaskoczenie, poprosił Fredlunda, by zajął się otwarciem żelaznych drzwi. Sam wolał pomóc Móriemu w zabiegach przy Catherine. Nie chcieli próżno tracić czasu w tym piekielnym miejscu.

Tiril trzymała pochodnię, bo udało im się wcześniej podzielić gałąź, w obu miejscach mieli więc dostatecznie dużo światła. Za plecami słyszała zaklęcia Móriego. Miały one zniweczyć czarnoksięską moc, trzymającą w okowach Catherine.

Arne nie posiadał się z dumy, że to właśnie on odkrył drzwi. Nie tłumaczyli mu, że prawdopodobnie wszyscy by je zauważyli przy wyjściu, a on po prostu ruszył pierwszy. Fredlund przyznał natomiast, że uprzednio wychodząc był wzburzony i ukrył twarz w dłoniach.

Wszyscy troje, Fredlund, Arne i Tiril, starali się połączyć cząstki figurki. Nie chciały się jednak trzymać. Tiril poświęciła więc wstążkę przy dekolcie i dopiero nią udało się związać kamienne odłamki.

Zdawała sobie sprawę, że i Erling, i Móri wiele by dali, aby móc być z nimi. Musieli jednak skupić się na Catherine.

Fredlund ostrożnie próbował wsunąć wypustki do otworów w drzwiach. Okazało się jednak, że w dziurkach przez stulecia nagromadził się kurz i rdza, musieli je więc oczyścić, najpierw ostrzem noża, a później igłą, którą Tiril znalazła w swej sakiewce. Wreszcie otwory były puste.

Jeszcze raz wpasowali figurkę demona do zamka. Rozległ się niegłośny szczęk żelaza, lecz nic poza tym się nie stało.

– Drzwi są już otwarte – oznajmił Fredlund. – Ale skleiła je rdza. Będę musiał poświęcić nóż.

Wsunął ostrze w kilku miejscach. Musiał jednak uczynić to naokoło całych drzwi, a szczególnie dokładnie oczyścić zawiasy.

W końcu drzwi odsunęły się ze zgrzytem.

Wewnątrz panował wilgotny, duszny mrok.

– Nie wiem, czy mam odwagę wsunąć tam rękę – mruknął Fredlund. – Mogą tam kryć się węże i jakieś pomniejsze diabły.

– Węży na pewno nie ma – rzucił Erling przez ramię. – Ale za diabły nie dałbym głowy.

– Nie ma żadnego niebezpieczeństwa – oświadczył Móri, nie odwracając się.

Fredlund wziął więc głęboki oddech i zajrzał do środka.

– Sporo tu różności – stwierdził. – Ale bardzo zniszczone.

– Wyjmujcie je ostrożnie – poprosił Móri. – Jeśli są tam czarnoksięskie formuły, bardzo chciałbym je mieć.

– Na pewno coś cię zainteresuje. To na przykład wygląda mi na maleńką czaszkę.

Zaczął wynosić z pomieszczenia rozmaite przedmioty i układać je na kamiennej podłodze. Tiril przełożyła je na swoją cienką kurtkę. Nie miała ochoty się im przyglądać, nie podobało jej się, że ubranie zbrukają czarnoksięskie przybory, lecz dla Móriego mogła się poświęcić. Z pewnością najważniejsze dlań były kruche, popękane zwoje pergaminu, starała się obchodzić z nimi jak najdelikatniej. Wreszcie ujrzeli to, na co najbardziej liczyli Erling i Catherine: skarb, ten bardziej ziemski.

Nie okazał się on jednak szczególnie imponujący. Należało pamiętać, że dwaj czarnoksiężnicy żyli przed epoką wielkich wypraw rycerskich, w czasach, kiedy najcenniejsze było jeszcze żelazo. Tiril dostrzegła jednak kilka kosztowności ze złota pokrytego ornamentami, znalazły się tam również wysadzane kamieniami szlachetnymi sprzączki do pasa, rękojeście mieczy, których brzeszczoty niestety zżarła rdza.

Wreszcie skarbiec opustoszał.

Erling poprosił, by zabrali wszystko i wyszli. Móri jeszcze nie skończył zabiegów przy Catherine.

Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że nie zdoła jej obudzić, na prośbę Erlinga jednak nie zaniechał starań.

Tiril podeszła do Móriego.

– Poproś o pomoc swych przyjaciół – szepnęła.

Zanim wyszła, zobaczyła, że zdumiony powtarza bezgłośnie: „Przyjaciół?”

Czekali na zewnątrz straszliwej krypty.

Wspomóżcie go, błagała Tiril w duchu. Towarzyszyliście mu w podróży przez Islandię, już od czasu jego wyprawy w zakazane wymiary i przerażające otchłanie…

Wspomóżcie go teraz! Jest taki wycieńczony, oczy mu się zapadły, pobladła twarz przypomina raczej upiora. On dłużej tego nie wytrzyma, to nieludzkie!

Nie wiedziała, czy usłyszą jej błagania, nic więcej jednak nie mogła dla niego zrobić.

Przysiadła na kamieniu; żeby nie zasnąć, nie wypuszczała z rąk smyczy Nera. Nakazała ulubieńcowi się położyć, ale pies czuwał. Nie spuszczał oczu z żelaznych drzwi prowadzących do krypty.

Arne zasnął, nie budzili go. Fredlund z czerwonymi oczami skulony przysiadł na innym kamieniu, nie miał siły rozmawiać z Tiril, a ona tylko się z tego cieszyła.


Poderwała się na odgłos kroków. Przysnęła jednak, siedząc na kamieniu.

Z krypty wyłonili się Móri i Erling z Catherine w ramionach. Twarz baronówny tak jak poprzednio pokrywała śmiertelna bladość, lecz najważniejsze było, że zdołali ją uwolnić. Nero zamerdał ogonem.

Móri skinął głową na znak, że mogą iść dalej, i zamknął drzwi do krypty. Ruszyli skalnym korytarzem. Wkrótce dotarli do lasu, do światła.

Islandczyk popatrzył na nich błagalnie.

– Zdaję sobie sprawę, że wiele od was wymagam, ale czy możecie mi pomóc zasypać to wejście? Jestem zbyt słaby, by dokonać tego przy użyciu magicznych sił.

– Oczywiście – zapewnił Fredlund.

Wszyscy pospieszyli z pomocą. Przeturlali kamienie do wlotu skalnego korytarza, przysypali je ziemią, na wierzchu ułożyli darń i gałązki.

Teraz do Tiersteingram nie było już wejścia.

Zanim odeszli, Móri definitywnie uwolnił to miejsce od wszelkiego zła.

Od tej pory ludzie i zwierzęta będą swobodnie poruszać się po rozległych lasach Tiveden.

Nareszcie mogli wyruszyć w powrotną drogę.

Przez Gôrtiven o wczesnym poranku posuwał się niewesoły orszak.

Wszyscy szli potykając się. Nero nie próbował wyprawić się na jakiś dalszy spacer. Nie zainteresował go nawet trop zająca, zmęczony dreptał przy Tiril On, który zawsze musiał być pierwszy, by sprawdzić drogę przed ukochaną panią, teraz zadowolił się swoim miejscem w kolejce. Doprawdy, niezwykłe!

Sklecili prowizoryczne nosze dla wciąż nieprzytomnej Catherine. Baronówna pogrążona była teraz w bardziej ziemskiej nieświadomości, a nie głębokim letargu nie z tego świata. Zmieniali się przy noszach, nikt z nich nie miał sił, by nieść je dłużej.

Skończyła się piękna pogoda towarzysząca im od dawna. Chmury, przez całą noc przyczajone nad horyzontem, zakryły niebo, od czasu do czasu wypuszczając strugi deszczu, skały i leśne podszycie od wilgoci zrobiły się śliskie. A przecież im zależało, by wydostać się jak najprędzej!

Ale uporaliśmy się już z tym straszliwym Tistelgorm, pomyślała Tiril I nie ma już żadnego znaczenia, że pada, że idziemy na poły śpiąc, a głód doskwiera i…

Właśnie wtedy się to stało.

Wędrowali akurat przez najwyższe skały w Gôrtiven i niedaleko już mieli do koni, kiedy Tiril poślizgnęła się na wilgotnym mchu.

Starała się odzyskać równowagę, towarzysze wypuścili wszystko z rąk i skoczyli jej na pomoc, lecz za późno. Krzycząc przeciągle dziewczyna czuła, że leci w przepaść, na której dnie widniały szare w ten ponury dzień wody niewielkiego jeziorka. Łapała się, czego mogła, żeby zahamować pęd upadku, i to uratowało jej życie, choć nieuchronnie leciała w dół, ślizgając się po gładkich, wypolerowanych przez masy lodu skalnych zboczach, śliskich dodatkowo od wilgoci.

– Tiril! – w głosie Móriego brzmiało nieskrywane przerażenie.

Na szczęście Arne właśnie wziął Nera na smycz, bo inaczej pies skoczyłby niechybnie za swoją panią.

Tiril zdążyła jeszcze zauważyć, że między skałą a jeziorem ciągnie się wąski pas lądu porośnięty sosnami, a potem nie widziała już nic, bo osuwała się pionowo, aż wreszcie runęła na ziemię.

Zapadła cisza.

– Tiril? – dobiegło ją wołanie z góry.

Obmacała się. Upadek był bolesny, dotkliwie się też podrapała.

– Chyba przeżyłam – pisnęła.

– Zaraz ktoś z nas zejdzie.

Doskonale, pomyślała, bo trochę jestem oszołomiona.

Nagle dostrzegła coś kątem oka.

W lesie tuż koło niej ktoś stał.

Odwróciła głowę.

Ponury mężczyzna, ubrany w skóry jak myśliwy. Przyprószone siwizną włosy i broda. Lodowato zimne oczy. Tiril, zdjęta śmiertelnym przerażeniem, wiedziała, z kim ma do czynienia.

To był mężczyzna, który żądał dziewicy z okolicznych wiosek, kiedy odczuwał taką potrzebę. Ten, który pohańbił Catherine. Młodszy z czarnoksiężników z Tiersteingram, ten, który powinien spoczywać w sarkofagu Catherine.

. Ruszył w stronę Tiril, z oczu wyzierał mu gniew i zdecydowanie.

Fredlund mógłby powiedzieć Catherine, że nie jest to prawdziwy leśnik Móri prawdopodobnie natychmiast by się zorientował, że nie mają do czynienia z żywym człowiekiem. Żaden z nich jednak nie miał okazji go ujrzeć, nie mogli ostrzec Catherine.

Baronówna wpadła w jego pułapkę. A teraz przyszła kolej na Tiril.

Ale Tiril nie była taka jak Catherine. Ona wiedziała. Uderzyła w krzyk.

Загрузка...