Rozdział 9

Jeszcze nie zniknęła z listków poranna rosa, kiedy spora grupa ludzi wyruszyła z zajazdu. Pojechali starą Mnisią Ścieżką z klasztoru w Ramundeboda.

Rozpoczęła się podróż przez Tiveden.

Przed opuszczeniem tych lasów wiele miało się zmienić, czekały ich wstrząsające przeżycia, nikt nie wyszedł stamtąd bez uszczerbku na duszy.

W to jednak Tiril nigdy by nie uwierzyła, kiedy o poranku śmiała się głośno, dając wyraz swej radości życia, podniecona czekającą ich przygodą.

Catherine ogarnął zapał myśliwego. Kusiły wielkie skarby, a ponadto dowiedziała się, że rejonu Tiveden strzeże niezwykle męski i ponętny leśnik. Od razu nabrała na niego ochoty. Z Erlingiem sprawa była już zakończona, a przy Mórim czuła się mała i niepozorna. To nowe, nieprzyjemne doświadczenie dla dumnej baronówny.

Teraz potrzebowała prawdziwego mężczyzny!

Niezmordowany Nero biegł przed końmi. Erling, widząc cel na horyzoncie, poczuł przypływ energii. Pieniądze i bogactwo zawsze miały dla niego spore znaczenie, rozmyślał więc szczególnie o ukrytych skarbach, ciekaw, czy istnieją naprawdę, czy też są tylko wytworem ludzkiej fantazji.

Móri milczał nieswój. Jako jedyny przeczuwał, co może ich spotkać w zaklętym lesie. Obecność jego przerażających towarzyszy była jeszcze bardziej wyraźna niż zwykle, wszyscy zwrócili na to uwagę. Nie wszyscy wprawdzie o nich wiedzieli, lecz uważali, że orszak wydaje się znacznie większy, niż był w rzeczywistości.

Tiril i Móri już wielokrotnie słyszeli podobne komentarze. Ludzie twierdzili, że w otaczającym ich powietrzu coś się czai, nie potrafili jednak tego zdefiniować. Móri dobrze znał owo uczucie niepokoju, winni mu byli jego niewidzialni towarzysze, lecz tym razem i jemu dawało się ono we znaki bardziej niż kiedykolwiek. I im widać nie podobała się ta wyprawa.

– Uważajcie na Tiril – poprosił cichutko, tak aby nie usłyszał go nikt z żyjących.

Nie doczekał się żadnej wyraźnej odpowiedzi, usłyszał tylko delikatny szum.

Parobek Arne, nieśmiały, a jednocześnie otwarty chłopak, przyglądał się Catherine z nieskrywanym podziwem. Nie zepsuj i jego, pomyślał Erling z gniewem. Dosyć już miał wybryków baronówny. Po wspólnie spędzonej nocy uciekał od niej jak od zarazy.

– Czy wierzy pan w legendę o Tistelgorm? – spytała Tiril. Po ciągle dość szerokiej Mnisiej Ścieżce jechała koło właściciela zajazdu, Tobiasa Fredlunda.

– Hm – mruknął Fredlund. – Ta historia fascynowała mnie od zawsze; z radością więc się do was przyłączyłem. Nie mam jednak pojęcia, w którym miejscu Gôrtiven miałby leżeć zamek. W tym zaklętym lesie możemy tylko na oko obrać kierunek.

– To znaczy, że rejon Gôrtiven jest spory?

– No cóż… Tak się wydaje, kiedy już się tam jest. Wystarczy kilka chwil, żeby zabłądzić.

– Mówi pan, że to zaklęty las? Pewnie z Tiveden łączy się wiele legend?

– Jeszcze ile! Opowiedzenie ich wszystkich zajęłoby cały dzień. Większość mówi o boginkach, o wodnicy i małym ludku, który wygląda zza pni. Będziemy też przejeżdżać przez wiele nawiedzonych miejsc. Najbardziej przerażająca jest jednak opowieść o Tistelgorm.

– Pewnie wielu podróżnych zniknęło w tych lasach? – spytał jadący z nimi Erling.

– O, tak – odparł Fredlund. – Wielu przepadło i wszelki słuch po nich zaginął. Niektórzy ukazują się jako duchy.

Erling zamyślił się i podjechał bliżej.

– Nie wspominaliśmy jeszcze o tym, lecz mamy szczególne powody, by odnaleźć Tistelgorm.

– Jakie?

Pokazali mu dwa kawałki kamiennej figurki.

– Cóż to, na miłość boską, jest? – zdumiał się gospodarz.

Erling wyjaśnił, w jaki sposób kawałki znalazły się w ich posiadaniu i jak doprowadziły ich do Tiveden.

Fredlund odrzekł zaskoczony:

– Rzeczywiście znam legendę o „kluczu”, który hrabia von Tierstein wręczył swoim trzem synom. Zawsze mnie ona zastanawiała. Teraz nareszcie zrozumiałem. Hrabia rozłupał klucz, tę okropną diabelską figurkę, na trzy części i dał po jednej każdemu synowi. Dziwne, że do tej pory kawałków nie połączono w całość!

– Brakuje nam trzeciej części.

– To prawda, lecz gotów jestem przysiąc, że znajdziecie ją tutaj, jeśli Tistelgorm naprawdę istnieje. Teraz poszukiwanie zamku będzie jeszcze bardziej emocjonujące!

Zdradzili mu kilka dodatkowych szczegółów, wyjawili, jaką rolę Tiril odgrywa w całej sprawie i skąd Catherine ma drugi kawałek statuetki demona.

– Sądzę, że wyciągnęliście słuszne wnioski – przyznał Tobias Fredlund. – Jasne jest, że wszystkie drogi prowadzą tu, do Tiveden. Wasza historia sprawia, że Tistelgorm staje się bardziej realne. Właściwie zaczynam wierzyć, że zamek istnieje!

– Nigdy go pan nie widział?

– Nie, chociaż szukałem od dzieciństwa. Dla małych chłopców to niezwykle emocjonująca opowieść. Ojciec zawsze mi towarzyszył, bo dzieci nie powinny samodzielnie wypuszczać się do tego lasu. Szukaliśmy więc obaj. Niestety, żaden z nas nie miał predyspozycji, by ujrzeć zamek. Nawet w blasku księżyca.

– Jest z nami ktoś, komu być może się to uda – cicho powiedział Erling.

– Domyślam się – rzekł Fredlund. – Powiedzcie, czy tylko mnie się wydaje, że on przybył z najmroczniejszych otchłani, ciągnąc za sobą całą sforę psów piekielnych? Nie, nie za sobą, ze sobą!

– Nie, nie tylko panu – potwierdziła Tiril. – Ma pan rację, rzeczywiście towarzyszy mu ktoś, lecz nie są to istoty piekielne. Móri pewnego razu zawędrował w odległe światy i przywiódł je ze sobą. Ale może pan być spokojny, one nic panu nie zrobią. Towarzyszą mu, by nad nim czuwać, a jednocześnie go pilnują. Jeśli przekroczy pewne granice, zabiorą go do siebie. Nas nie tkną.

– Widziałaś je, Tiril? – z niedowierzaniem spytał Erling.

Zawahała się.

– Tak. Ale nie wspominajcie o tym Móriemu! On nic nie wie.

Erling uśmiechnął się szeroko.

– Potrafisz mieć jakieś tajemnice przed Mórim, Tiril? Tego się nie spodziewałem.

– Co on takiego zrobił, że się go uczepiły? – zainteresował się Fredlund.

Tiril westchnęła.

– Nie wiem, ile wolno mi zdradzić.

– E, to w niczym nie zaszkodzi – doszedł do wniosku Erling. – Chodziło o tę magiczną księgę, „Rödskinnę”, prawda? I jakiegoś biskupa, jak to się on zwał?

– Gottskalk Okrutny – odrzekła Tiril. – Widzi pan, panie Fredlund, Móri i jeszcze jeden młody chłopak postanowili wskrzesić z martwych złego biskupa właśnie po to, by zdobyć „Rödskinnę”. Tego drugiego spotkał straszny los, bo on był bardziej aktywny. Móriemu także ułożyło się nie najlepiej.

– Chcecie powiedzieć – Fredlund nie wierzył własnym uszom – chcecie powiedzieć, że udało im się wskrzesić zmarłego?

– I to nie jednego! Wielu biskupów powstało z grobu. To wydarzyło się na Islandii. Pojechałam tam i odnalazłam Móriego, stojącego już jedną nogą w grobie.

Fredlund wystraszony obejrzał się do tyłu na Móriego.

– Jesteście pewni, że on żyje? Moim zdaniem wygląda raczej jak Śmierć we własnej osobie.

– Nie pan pierwszy to mówi – uspokoiła go Tiril. – Sama nazywam go Aniołem Śmierci. Ale to bardzo dobry, samotny i nieszczęśliwy człowiek. Nie prosił o to, by urodzić się czarnoksiężnikiem. Ponieważ jednak okazał się obdarzony niezwykłymi zdolnościami, postanowił je wykorzystać jak najlepiej.

– Wyobrażam to sobie! A może należałoby raczej powiedzieć: jak najgorzej?

Opuścili Ramundeboda. Nigdzie nie widać już było domów. Wjechali w Tiveden.

Jak na razie Tiveden wydało się Tiril całkiem zwyczajnym lasem, ale też znajdowali się dopiero na jego skraju.

Ścieżka wciąż jeszcze była dostatecznie szeroka, by mogli jechać obok siebie. Erling zwrócił się do Fredlunda:

– Chciałbym pana jeszcze ostrzec, że Móri nie chce mieć nic wspólnego z owymi dwoma kawałkami figurki demona, które wieziemy ze sobą.

– Ach, tak? A to dlaczego?

– Twierdzi, że otacza je aura zła. Jest zdania, że powinniśmy zaniechać tej wyprawy.

– A mimo wszystko bierze w niej udział?

– Oczywiście! Czuwa nad Tiril. I nade mną. Jesteśmy jego jedynymi przyjaciółmi.

Fredlund zniżył głos.

– A baronówna?

– O, ona jest z nami na doczepkę. Staramy się utrzymywać z nią przyjacielskie stosunki, a ona – poróżnić nas. Co prawda bez powodzenia. Wiemy jednak, że i w niej tkwi dobro, chcielibyśmy je z niej wydobyć.

– A jakie jest twoje zdanie na temat tej statuetki, panie Müller?

– Moje? No cóż, ja dostrzegam jedynie dwa kawałki pokracznej figurki.

– Ja także. Z pewnością zauważyłeś jednak, że te wy- stające krawędzie mogłyby pasować do jakiejś dziurki? Na upartego można by powiedzieć, że do dziurki od klucza. Rzecz jasna brakuje co najmniej jednej wypustki.

– Owszem, nawet już o tym rozmawialiśmy.

Fredlund podniósł głowę i popatrzył przed siebie. Na jego twarzy malowało się zdecydowanie. Postanowił odnaleźć tajemniczy zamek.

Wkrótce opuścili porośnięte sosnami piaski i wszyscy musieli się pochylić pod gałęziami pierwszych świerków.

Na co my się właściwie porywamy? myślała Tiril.

Tiveden zamknęło się wokół nich.

Niesamowity las! Taki… mistyczny. Przerażający. Żywy!

Pierwsze wrażenie dziewczyny nie było przyjemne, chociaż zachwyciło ją także niezwykłe piękno tej krainy. Tiril jednak nie miała nastroju, by się nim napawać.

Catherine podjechała do właściciela zajazdu.

– Proszę mi opowiedzieć o leśniku – zagruchała. – Gdzie on mieszka?

– Ten leśnik ciągle jej w głowie – szepnęła Tiril Erlingowi.

– Głowa nie jest chyba tą częścią ciała, o którą chodzi – prychnął w odpowiedzi. – Miejmy jednak nadzieję, że go spotkamy, może uwolnimy się od niej na jakiś czas.

– Pokój z nią – syknęła Tiril przez zęby. Jechali obok siebie przez polanę zaścieloną sosnowymi szpilkami. Erling położył rękę na kolanie Tiril.

– Dobrze się miewasz, moja droga?

Ucieszyła się jego troskliwością.

– Wyśmienicie, Erlingu. Wszystko jest takie ciekawe! Brakuje mi tylko domu.

– Ja dam ci dom.

Do licha! Że też skierowała rozmowę na ten temat! Uśmiech, jakim mu odpowiedziała, wypadł blado.

Gawędząc, jednym uchem przysłuchiwali się przenikliwemu głosowi Catherine i spokojnym odpowiedziom Fredlunda. Wyjaśnił baronównie, że leśnik jest cudzoziemcem, kawalerem, i mieszka w przeciwległej części Tiveden, a więc tam, dokąd teraz zmierzali.

– Wspaniale! – Catherine bardzo się ucieszyła.

Ty suko, pomyślała Tiril. Ale rób co chcesz.

Słońce przeświecające przez korony wysokich drzew ogrzewało brunatną Ziemię, krzewinki i korzenie tworzyły na niej coraz to piękniejsze wzory. Wkrótce jednak las, stał się bardziej gęsty. Na razie wciąż jechali po mniej więcej równym terenie. Ale Fredlund już wcześniej przestrzegał, że w Gôrtiven jazda będzie o wiele trudniejsza. Nierówne podłoże, pełne zdradliwych głębokich rozpadlin, mokradeł i jezior, stromych pagórków, a przede wszystkim „kartaczy olbrzymów” – wielkich bloków skalnych porozrzucanych tu bezładnie przez lodowiec.

Cieszyli się więc, że przynajmniej na razie jazda nie sprawia kłopotów.

Tiril odwróciła się, by spojrzeć na Móriego.

Jego zachowanie nie dodawało otuchy. Jechał z podniesioną głową, z twarzą zwróconą ku koronom drzew. Malowała się na niej złowieszcza czujność.

Nie podoba mu się ta podróż przez las, pomyślała. A jakie niebezpieczeństwo może się tu kryć? Drzewa nie stanowią chyba żadnego zagrożenia? Fredlund ostrzegał nas przed drapieżnikami, ale jedziemy tak liczną grupą, że nie ośmielą się nas zaatakować. Ich nie musimy się bać.

Fredlund podkreślił „ich”. Co innego więc miał na myśli?

Jeszcze raz zerknęła na Móriego i wyraz jego twarzy wcale jej nie uspokoił.

Nagle Fredlund się zatrzymał. Zeskoczył z konia i podniósł z ziemi kilka gałązek. Przy ścieżce leżał usypany stos gałęzi, on dorzucił tam swoje.

– Co to ma znaczyć? – dopytywała się Catherine.

– To ofiara. W takich miejscach zginęli ludzie. To był akurat zbiegły żołnierz. Wszyscy powinniście coś rzucić na stos, gałązki albo kamienie, by upewnić się, że duch zmarłego nie będzie nas prześladować.

Tiril pytająco popatrzyła na Móriego. Kiwnął głową, zsiedli więc z koni. Nero źle zrozumiał ich zachowanie, potraktował je jako wesołą zabawę w aportowanie patyków, w końcu jednak przekonali go, że rzucane przez nich gałązki powinny zostać na stosie.

Podczas jazdy bezustannie czuwali, aby Nero zawsze był w pobliżu. Bali się, by nie zaczął tropić zwierzyny.

Po jakimś czasie dotarli do miejsca, w którym stał, jak nazwał go Fredlund, Kamienny Ołtarz. Zarządził tam postój, by ludzie i zwierzęta mogli odpocząć.

Kamienny Ołtarz był ogromnym blokiem z szaroróżowego kamienia. Z jego szczytu mnisi zwykli odprawiać nabożeństwa dla okolicznych mieszkańców. Wędrowcy usadowili się w cieniu, rozpakowali przygotowany przez panią Fredlund obfity prowiant, w którym znalazło się także wino. Posiłek na trawie smakował wybornie. Wszyscy się rozprężyli, nawet Móri.

Wraz z końcem postoju nadszedł także kres pogodnej części ich wędrówki.

Słońce dawno już minęło najwyższy punkt na niebie, w lesie pomroczniało, wszystko dokoła zrobiło się nagle bardziej ponure, straszniejsze.

Móri coraz częściej przerażał Tiril nagłym odwróceniem głowy, jakby dochodziły go niepokojące dźwięki z głębi lasu, i pochmurnym spojrzeniem, jakby na ścieżce dostrzegał coś, czego nie widzieli inni.

W końcu podjechała do niego i popatrzyła pytająco. Znali się już tak dobrze, że nie potrzebowała nic mówić. I tak wiedział, o co jej chodzi.

– Wiele złego się tu wydarzyło, Tiril – powiedział cicho, aby nikt oprócz niej go nie słyszał. – Spokojnych wędrowców napadali rozbójnicy. Zbłąkane dzieci bywały porywane przez dzikie zwierzęta. Ludzie marli z głodu. Samotność, strach…

– Rozumiem – rzekła cichutko. – Mój drogi przyjacielu, tak mi przykro, że musisz tego wszystkiego doświadczać! Czy ty ich widzisz?

– Widzę albo słyszę, czasem po prostu wyczuwam.

– Czy są tu upiory?

– O, tak! Ciesz się, że nie masz zdolności, by je zobaczyć!

Nadeszła odpowiednia chwila, by opowiedzieć Móriemu o wieczorze w Bergen, kiedy ujrzała nie tylko kobietę-zjawę, lecz także jego wszystkich straszliwych towarzyszy. Pomógł jej w tym specjalny magiczny znak.

Catherine uniemożliwiła to jednak, zanim jeszcze Tiril zdążyła otworzyć usta.

– O czym wy tak bez przerwy szepczecie? – spytała zniecierpliwiona. – Czy nie możemy dołączyć?

Móri posłał jej tylko krzywy uśmiech i zaczął rozmawiać z innymi.

Tiril nie zdawała sobie sprawy, że wciąż bal się zazdrości Catherine. Nawet przez chwilę nie ufał norweskiej czarownicy.

Chwilę później jego wzrok spoczął na drobnej postaci przyjaciółki. Czułość i oddanie bijące z jego oczu ogrzałoby jej serce, poczułaby się całkiem bezpieczna.

Nie widziała jednak tego spojrzenia.

O dziwo, niekiedy trafiali w gęstym lesie na ślady zabudowy. Fredlund wyjaśnił, że w dawnych czasach mieszkało tu sporo ludzi, zwłaszcza po pojawieniu się Finów, którzy zdobywali ziemię, wypalając połacie lasu. Od imigrantów, sprowadzonych do Szwecji przez gorliwego króla, pochodziła nazwa Finnerödja, miejscowości na południe od Ramundeboda.

Teraz jednak w lesie nie zostało wiele domów. Z rzadka rozrzucone torfowe chaty, miejsca, gdzie pozyskiwano żelazo, chałupy ludzi zajmujących się wypalaniem węgla drzewnego. Niczego jednak nie dało się stwierdzić na pewno. Ten las zapewniał mieszkanie najuboższym. Gdy nastały ciężkie czasy albo krajem rządzili surowi władcy, ludzie z równin przenosili się na wyżyny Tiveden. Mroczne głębie lasu dawały schronienie przed karzącą ręką prawa i okrutną koroną. Tu można było żyć i robić to, na co przyszła ochota.

Wśród rozproszonej ludności Tiveden pragnienie wolności pozostało nader silne. Żyli oni niemal w całkowitej izolacji, tak wielkie odległości dzieliły poszczególne zagrody. Oczy tych ludzi otwierały się na ów inny świat, wyobraźnia miała pole do popisu. Nawet Fredlund wierzył, że oni naprawdę widzą nadprzyrodzone istoty, o których ośmielano się mówić tylko szeptem. Między Finami spotkać wszak można było ludzi obdarzonych potężniejszymi zdolnościami jasnowidzenia niż inni, o tym nie wolno zapominać.

Przynajmniej troje w ich grupie przyjęło jego słowa bez protestów: Tiril, Móri i parobek Arne. Catherine zachichotała, a na twarzy Erlinga odmalował się wyraz niechęci. Tiril jednak nie mogła się zorientować, czy przyjacielowi chodzi o nadprzyrodzone istoty, czy też raczej o śmiech Catherine. Jej samej wydawało się, że za każdym pniem dostrzega duszka.

Płynęły godziny. Znów zaczął dokuczać im głód. Kiedy nagle między drzewami dostrzegli niedużą chatę z torfu, postanowili tam wejść, by porozmawiać z kimś naprawdę dobrze znającym zaklęty las.

Przed dość prymitywnie wykonanymi słupami z kamienia stał niski, chudy Fin. Zajęty był odprawianiem jakiegoś rytuału.

Natychmiast wzbudził zainteresowanie Móriego.

Gdy się zbliżyli, starzec odwrócił się i zmrużył oczy, by lepiej widzieć pod słońce. Na krótkich nogach prędko wbiegł do chaty, tam pospiesznie wyrzucił z siebie kilka słów i wyszedł, już z uczesanymi na mokro włosami. Pokłonił się im nisko.

Po szwedzku, lecz z mocnym fińskim akcentem powitał ich w swych skromnych progach. Odpowiedzieli mu równie uprzejmie, wszyscy, z wyjątkiem Catherine. Ona tylko, marszcząc nos, przybrała najłaskawszą z baronowskich min.

Tiril nie mogła tego dłużej znieść i syknęła rozgniewana:

– Jeśli nie będziesz się zachowywać przyzwoicie, jak ludzie, wepchnę cię do najbliższego jeziorka!

Zdumieni popatrzyli na zwykle tak łagodną dziewczynę.

– Proszę, proszę – jadowitym głosem powiedziała Catherine. – Nasze Zero udaje ważną! Poza tym nie jestem „jak ludzie”. Jestem szlachcianką, arystokratką.

– Rzeczywiście, do ludzi ci daleko.

– Dosyć, już wystarczy – uspokajał je Móri. Zwrócił się do mieszkańca lasu i przedstawił wszystkich po kolei. Wyjaśnił, że przybywają do Tiveden w pewnej szczególnej sprawie, i dlatego pragną pomówić z nim, dobrze znającym te okolice.

Starzec popatrzył na niego spod oka.

– Tak, tak, wiele wiem o tym lesie. Ale Tapio nie jest dziś zadowolony.

– Tapio… Leśny bożek, prawda? Władca lasu?

– Tak, właśnie tak. Od razu zrozumiałem, że posiadasz wielką wiedzę.

– Móri pochodzi z Islandii, jest czarnoksiężnikiem – wyjaśnił Erling. – Przypuszczam, że podobnie jak wy, ojczulku?

– Może i tak, może i tak – zarechotał stary.

– Czym się zajmowaliście, kiedy nadeszliśmy?

Fin spojrzał na swych kamiennych bożków.

– Próbowałem dzisiaj przeróżnych modłów i rytuałów, ale Tapio odrzuca wszelkie ofiary. Rozgniewał się. Tapio nazywany bywa także Korvenkuningas, bogiem pustkowi. Jumala, ten obok, także się gniewa.

Móri potraktował jego słowa z powagą.

– Może ma to jakiś związek z naszym przybyciem…

W tej samej chwili z chaty wyszła równie nieduża staruszka i zaprosiła ich do środka na poczęstunek. Tiril w ostatnim momencie powstrzymała Nera przed podniesieniem nogi przy kamiennym posążku boga.

Po gwałtownych zapewnieniach, że nie przybyli tu, by objeść mieszkańców lasu ze wszystkich zapasów, i protestach gospodarzy, że na pewno tego nie zrobią, wszyscy zasiedli przy stole w małym, lecz przytulnym domku. Jedzenie było dość osobliwe, lecz smaczne i nawet Catherine nie śmiała się skrzywić. Wybuch Tiril odrobinę ją przestraszył.

Fin dopytywał się o sprawę, z jaką przybywają, krótko mu więc ją przedstawili. Pokazali mu kawałki figurki. Stary długo się im przyglądał.

– Tistelgorm – powtórzył, oddając części „klucza”.

– Oczywiście, słyszałem o tym zamku.

– On nie istnieje – zaprotestowała żona.

Starzec milczał. Popatrzył w oczy Móriemu. Przez moment Tiril wyczuła prądy wzajemnego zrozumienia łączące obu mężczyzn.

– Nigdy go nie widziałem – rzekł w końcu Fin.

– Ale mówisz, że twoi bogowie są wzburzeni – powiedział Móri. Zwracał się do staruszka na ty, jakby byli sobie równi. Chcesz przez to powiedzieć, że strzegą Tistelgorm przed nami?

– Tego nie twierdzę. Sądzę, że są przerażeni. Uważam, że powinniście zawrócić.

– Przez cały czas tak mówię – Móri uśmiechnął się krzywo. – Ale moi towarzysze nie chcą o tym słyszeć.

– Towarzysze – zadumał się Fin. – Których towarzyszy masz na myśli?

– Tych, których widzisz.

– Chodzi ci o tych, których widzą inni przy stole?

W izbie zapadła cisza. Dwaj wtajemniczeni nie spuszczali z siebie wzroku.

Wreszcie Fin ośmielił się spytać:

– W coś ty się właściwie wplątał?

Móri wstał.

– Czy zechcesz wyjść ze mną i nauczyć mnie o swoich bogach? Powiem ci o moich przeżyciach.

Wyszli. Ponieważ nikogo innego nie poproszono o dotrzymanie im towarzystwa, wdali się w pogawędkę ze starą Finką. Dowiedzieli się o życiu polegającym na ciągłej walce z siłami przyrody, z głodem i samotnością. Tiril jednak pojęła, że dwojgu starym ludziom dobrze jest razem. Wzruszyła się, gdy zrozumiała, jak silni muszą być ci, którzy taką walkę podejmują.

– Pomaga nam Tapio i jego żona Mielikki – mówiła pogodnie staruszka. – Dzikie zwierzęta to ich dobytek, pilnują, by nie wyrządziły nam krzywdy. Uważają za swoją własność także naszą trzodę, o nią także dbają. Mój mąż ma dobre układy z władcami lasu. Ich służący i służące, tapionkansa, zajmują się naszym dobytkiem.

Nawet Catherine poczuła szacunek dla takiego rozumienia świata.

Staruszka westchnęła.

– Ale wiele złego dzieje się teraz w naszym lesie. Córkę sąsiada wtrącono do ciemnicy w Askersund. W bagnie odkryto äpärä.

– Co to jest äpärä? – dopytywała się Catherine.

– Dziewczyna wpadła w kłopot. Podejrzewano ją o to, ale zaprzeczała, dopóki nie znaleziono äpärä. Urodziła dziecko i zabiła je. Wrzuciła w bagno. Miało odcięty język.

– Dlaczego? – zadrżała przerażona Tiril.

– Trzeba tak zrobić, żeby dziecko nie stało się prawdziwym äpärä. Inaczej będzie się błąkać po lesie, płakać, skarżyć się albo śmiać.

– Jest ptak, który potrafi wydawać takie odgłosy – mruknął Fredlund. – Proszę, mówcie dalej.

– Dziecko wzywa złą matkę i właśnie po to, by nie mogło zdradzić jej imienia, odcina mu się język.

– A więc äpärä to to samo, co myling po szwedzku – stwierdził Fredlund.

– A utburd po norwesku – uzupełnił Erling. – Noworodek porzucony na śmierć. Co się teraz stanie z tą biedną matką?

– Nie chcę tego wiedzieć – zasmuciła się Finka. – To dobra dziewczyna, ale ojca miała zbyt surowego. Powiadają, że ojcem dzieciaka był jej stryj, ale on, rzecz jasna, uniknie kary.

Tiril czuła, że płacz dławi ją w gardle.

– Tiril sporo wie o gwałtach w rodzinie – wyjaśnił Erling, kiedy dziewczyna wypadła na zewnątrz rozszlochana. – Ojczym napastował jej siostrę.

Tiril nie mogła dłużej siedzieć w chacie. Szybko otarła łzy, żeby Móri przypadkiem ich nie zobaczył.

Przywitał ją z uśmiechem.

– Nasz przyjaciel przybył tu z Finlandii jako dziecko – oznajmił. – Tapio, Jumala i inni bogowie otrzymają ofiary, żeby nam się powiodło. Staruszek trochę się niepokoi.

– Chyba nie składacie w ofierze zwierząt? – Tiril wystraszyła się nie na żarty.

– Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy – zapewnił ją Fin. – Dzielimy się z nimi jedzeniem.

Tiril bardzo się to spodobało.

Podziękowali za ciepłe przyjęcie i wyruszyli w dalszą drogę. Spotkanie z parą Finów było bardzo miłe, Móri twierdził też, że wiele się nauczył.

Staruszek jednak ostrzegał przed Tistelgorm. Bogowie nie chcieli, aby się tam wyprawiali, a ich należało słuchać.

Na chwilę zatrzymali się przed olbrzymim głazem w kształcie garnka, tylko po to, by podziwiać, co potrafi stworzyć sama natura. Minęli także dość szczególny blok skalny, Fredlund zademonstrował, co w nim dziwnego. Wraz z Arnem wdrapali się na samą górę, a wtedy głaz nieco się przechylił. Gdy zeszli na dół, powrócił do poprzedniej pozycji.

Chwilę się tym pobawili i ruszyli dalej. Nastrój po beztroskiej zabawie nieco się poprawił, śmiali się też pijąc wodę z Mnisiego Źródła. Wyobrażali sobie dzielnych mnichów, wędrujących między Ramundeboda do Olshammar nad jeziorem Wetter. Stary bór Tiveden był wszak mroczną okolicą, pełną zdradliwych moczarów i nieprzebytych kniei. W tamtych czasach roiło się tu od drapieżników, a dróg nie było, tylko ścieżki, wydeptane przez mnichów.

Sześcioro ludzi i pies byli spragnieni i spoceni. Napili się, ochlapali wodą i żartując pojechali dalej.

Potem już nie było im tak wesoło.

Загрузка...