Rozdział 13

Tuż przed nimi wznosił się mur z wielkich prostokątnych kamiennych bloków. Nic dziwnego, że nie zauważyli go wcześniej; otaczające skały skrywały go z zewnątrz, ponad głazy wystawały zaledwie fragmenty.

– Czarnoksiężnik z Tierstein znalazł sobie doskonałe miejsce – mruknął Erling. – Skalne ściany dookoła są tak gładkie, że nikt nie śmiał się na nie wspinać. To wybryk natury, że wśród bezładnie rozrzuconych „kartaczy olbrzymów” znalazło się dość miejsca na budowę. A później zamek popadł w zapomnienie, stał się legendą.

– Skąd on czerpał budulec? – zastanawiała się Tiril.

Księżyc właśnie postanowił odzyskać władzę na niebie. Odetchnęli z ulgą. Erling obmacał skalne ściany.

– Stąd wyrąbano kawałki – stwierdził. – Miał dość budulca pod ręką. Uf, co za okropne miejsce, aż dreszcz przechodzi!

– Nie tobie jednemu się tu nie podoba – posępnie rzekł Móri.

Teraz zamek widać było lepiej. Wiele kamieni odpadło, lecz niektóre ściany, zwłaszcza te stojące w obrębie zniszczonych murów, ocalały.

Wspięli się po kilku zwalonych blokach – z pewnością nie było to niegdysiejsze główne wejście – i znaleźli się w porośniętym trawą miejscu, którym dawno temu musiał biec wewnętrzny korytarz.

W środku panowała niezwykła cisza. Gdzieś z bardzo, bardzo daleka dobiegał szum drzew Tiveden. Nie słychać jednak było żadnych ptasich głosów ani wycia wilków.

Korytarz najwidoczniej otaczał niegdyś wewnętrzny zamek. Nagle stanęli przed bramą. Z zewnętrznej bramy nic nie zostało, to wejście natomiast prowadziło zapewne do części mieszkalnej.

Drzwi naturalnie rozsypały się w proch, pozostał jedynie otwór w murze. Nad nim w kamiennym bloku wyryto herb.

– Przydałaby nam się teraz Catherine – mruknął Erling.

– Powiedziałaby nam, czyj to herb.

– Prawdopodobnie Tierstein – podsunął Fredlund.

– Spójrzcie! – zawołała Tiril. – Tu są jakieś litery! Całe słowo! Co prawda napisane runami – dokończyła przygaszona.

– No cóż, moja znajomość run pozostawia wiele do życzenia – przyznał Erling. – Może pan, panie Fredlund…

– Hm… – niepewnie chrząknął oberżysta. – Widzę, że zaczyna się na T, a w środku jest S, lecz poza tym muszę przyznać, że… Pocieszam się tylko tym, że litery są zatarte.

Nagle Tiril coś się przypomniało.

– Móri, twoje zaklęcia zapisane są runami! Wiem, wiem, magicznymi runami, pierzastymi, ale coś chyba musi być podobne?,

Ustąpili miejsca Islandczykowi.

– Spróbuję – powiedział. – Ale rzeczywiście ledwie je widać.

Czekali. Móri badał każdą runę z osobna.

– Czy tam jest napisane „Tistelgorm”? – dopytywał się Arne.

– Nie, ale prawie. W środku bardzo wyraźnie widzę „stein”.

Gryzł się w czubek kciuka, z mozołem usiłując poskładać runy w sensowne słowo.

– Już wiem – oznajmił wreszcie. – Napisano tu „Tiersteingram”.

– A więc nie żadne Tistelgorm – pokiwał głową Erling. – I nie ma to związku ze Szkocją. Po prostu zniekształcone niemieckie słowo. Tiersteingram? Przyda się na coś moje hanzeatyckie pochodzenie. To znaczy tyle, co „Zgryzota Tierstein”!

– Zgryzota? Dlaczego? – zastanawiała się Tiril.

– Nie mówiłem wam? – zdziwił się Fredlund. – Wybaczcie, to przez zapomnienie. Hrabia, który tu mieszkał, dość wcześnie stracił żonę, szwedzką księżniczkę. Nie mógł się pogodzić z tym ciosem, w końcu postradał rozum. W atakach wściekłości lub może wiedziony pragnieniem zemsty żądał od czasu do czasu dziewicy z wiosek wokół Tiveden. Młode panny nigdy nie wracały.

– Czy w końcu miał ich cały harem? – spytał Erling.

– O tym się nie mówi – odparł oberżysta. – Pamiętajcie, że to tylko legenda!

– Podobnie było z Tistelgorm – przypomniał Móri.

– No tak, macie rację.

Wejdźmy do środka, dopóki księżyc ma jeszcze ochotę świecić – zaproponował Erling.

Tiril nie mogła pozbyć się paskudnego uczucia, że są stale obserwowani, że gdzieś w cieniu łypią na nich jakieś oczy. Westchnęła.

– Wiem o tym – cicho powiedział Móri. – Nie jesteśmy sami.

Przeszli do większego pomieszczenia. Na środku wyrosły tu drzewa.

– Uwaga! – krzyknął nagle Erling.

Przyciągnął do siebie idącego przodem Fredlunda. W miejscu gdzie przed ułamkiem chwili stał oberżysta, runął na ziemię olbrzymi kamienny blok.

Wystraszyli się. Podnieśli głowy, ale nad nimi widać było tylko mur.

– Może powinniśmy zawrócić? – podsunęła Tiril.

Móri jednak znów zachowywał się dziwnie, bardzo tego u niego nie lubiła. Wszyscy się zorientowali, że coś wyczuwa.

– Co się dzieje, Móri? – zapytał Erling.

– Mamy nie zawracać – odparł wreszcie Islandczyk. – Mamy szukać.

– Ho, ho! – roześmiał się Erling. – Czyżbyś zwietrzył zbiór czarnoksięskich formuł i środków?

Móri westchnął. Jego niepewność ich przeraziła.

– Móri – rzekł Erling z naciskiem. – Wiesz, że bez ciebie jesteśmy bezradni, ufamy ci! Nie możesz nas teraz zostawić!

– Nie opuszczę was. Pamiętaj jednak, że mamy do czynienia z mocą innego czarnoksiężnika, a nawet dwóch, jeśli się nie mylimy, dwóch potężnych, mocarnych znawców wiedzy tajemnej. To oni położyli zaklęcie na oczy ludzi, dlatego nigdy ani nie widziano zamku, ani nie znaleziono drogi do niego.

Zamyśleni pokiwali głowami. Oczywiście Móri miał rację. Fakt, że dotąd nikt nigdy tu nie trafił, dawał do myślenia.

– Mówiliście, że mamy szukać – zwrócił się Fredlund do Móriego. – To nie powinno nam zająć dużo czasu.

Rozejrzeli się dokoła i przyznali mu rację. Z miejsca, którym się znajdowali, roztaczał się widok na całe ruiny, bo zachowały się tylko niektóre z wewnętrznych ścian, natomiast wyraźnie było widać całą architekturę zamku. Dwa większe pomieszczenia, z których jedno musiało być salą rycerską, kilka mniejszych komnat. Zamek przypominał Tiril ruiny klasztoru, który widziała w okolicach Bergen. Tistelgorm – czy Tiersteingram, jak chyba naprawdę zwal się zamek – był mniejszy i z całą pewnością nie wy- budowano go na chwałę Boga. Jeśli jednak pan na zamku w istocie był czarnoksiężnikiem, być może miał oddzielną komnatę na swe studia i eksperymenty?

Głośno powtórzyła to pytanie.

– No cóż – rzekł Móri niepewnie. – Ani ja, ani żaden z moich przodków, ba, nawet sira Eirikur z Vogsos nie miał oddzielnej izby do tych celów, lecz w czasach, kiedy budowano tę twierdzę, przy większym bogactwie… Kto wie, może tak właśnie było?

Nero, dziwnie spokojny od czasu zetknięcia z potworem w skalnym korytarzu, zaczął teraz obwąchiwać ziemię i ciągnąć w określonym kierunku.

– Na pewno znalazły tu sobie kryjówkę jakieś zwierzęta domyślił się Erling. – Chodźcie, przejdziemy się po komnatach!

Nie było to wcale łatwe, wszędzie wszak walały się kamienne bloki, które powypadały ze ścian.

Tiril z dumą zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej jako pierwsi ludzie od niepamiętnych czasów postawili tu nogę. Dumie tej jednak towarzyszył lęk i gorące pragnienie, by możliwie najprędzej opuścić to miejsce, uciec daleko, jak najdalej stąd, zanim będzie za późno.

Za późno? Cóż za straszna myśl!

Usłyszała, że towarzysze zastanawiają się nad przeznaczeniem poszczególnych komnat. Otwory w murze, w których opierały się kiedyś drewniane belki, wskazywały na istnienie górnego piętra albo wieży. Tak, tak, zapewne hrabia i jego księżniczka pragnęli, by ich siedziba była niezwykle okazała.

Tiril znów stanęła nasłuchując. Często tak robiła, nie mogła bowiem pozbyć się wrażenia, że coś czai się w powietrzu lub w kamiennych ścianach. Docierał do niej ostrzegawczy pomruk, jakiś potworny głuchy głos, jakby wydobywający się z głębi gardła, które przestało istnieć.

Cóż za głupstwa! Spróbowała odegnać niepokój. Wszyscy jednak chyba wyczuwali, że nie są w zamku mile widzianymi gośćmi. Arne wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć ze strachu, a w oczach opanowanego Fredlunda pojawiła się niezwykła zaduma. Wszyscy pokładali nadzieję w Mórim, a ponieważ i on niczego nie był pewien, tym większy odczuwali lęk.

Nero, popiskując, uparcie ciągnął w jedną stronę.

– Poczekaj, Nero! – zniecierpliwił się Erling. – Zaraz tam pójdziemy.

Nagle Tiril, idąca na końcu, skoczyła w przód. Odwrócili się.

– Co się stało? – spytał Móri.

Obejrzała się na otwór, przy którym przed chwilą stała.

– Wydało mi się, że… że coś się czaiło, chciało zaatakować mnie od tyłu. O mały włos, a by mnie dopadło.

– Jesteśmy przewrażliwieni, nie wolno nam przesadzać – oświadczył Erling. – I tak nie jest tu zbyt przyjemnie.

– Tiril wcale nie jest przewrażliwiona – bronił Móri dziewczyny. – Przez cały czas wiedzieliśmy, że coś się tu kryje, prawda?

Arne przedstawił pomysł, który mu wpadł do głowy:

– Teraz, kiedy wiemy, że zamek naprawdę istnieje i gdzie szukać wejścia, moglibyśmy chyba odejść i wrócić za dnia?

Zapadła cisza.

– Doskonały pomysł, Arne – odparł Móri, a pozostali przytaknęli. Chłopak się rozjaśnił. – Pamiętaj tylko, że jesteśmy na nogach już prawie całą dobę – podjął Móri.

Wszystkim daje się we znaki zmęczenie. Moim zdaniem powinniśmy załatwić wszystko, co mamy do załatwienia, i skończyć z tym ponurym zamczyskiem raz na zawsze.

Arne zastanowił się chwilę.

Tak, pewnie macie rację. Nie śmiałbym chyba tu wrócić nawet w bardzo jasny słoneczny dzień.

– Rzeczywiście – przyznał Erling. – Zróbmy to, co do nas należy. Nie powinno nam to zająć dużo czasu, bo obeszliśmy już chyba wszystkie komnaty.

– Nie znajdując trzeciego kawałka figurki demona – powiedział Fredlund. – A przecież po to przyjechaliśmy.

– No tak, i żeby dowiedzieć się czegoś o pochodzeniu Tiril – dodał Erling. – Ale chyba błądzimy po manowcach.

– Nie chcę mieć nic wspólnego z tym strasznym zamczyskiem! – gwałtownie wykrzyknęła Tiril – Nero, nie ciągnij tak!

– Może powinniśmy iść za nim – łagodnie zauważył Móri. – A nuż pies ma więcej rozumu od nas?

Pozwolili Nerowi iść tam, gdzie chciał. Czując, że po- stawił na swoim, ciągnął jeszcze mocniej, o mało nie wy- wracając przy tym Erlinga.

Ku ich zdumieniu pies poprowadził ich z powrotem, w stronę wyjścia. Przed otworem wejściowym skręcił jednak w lewo i przeskoczył przez wewnętrzny mur na biegnący wokół zamku korytarz, który niegdyś zapewne był zabudowany. Erling zawadziło mur, potknął się, przeklął pod nosem, wspiął się po kamieniach i zeskoczył.

Erling miał swoją wagę. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp, i z krzykiem runął w dół. Jama musiała być głęboka, bo pociągnął za sobą Nera. Tiril nie śmiała się domyślać reakcji Erlinga, gdy wielki pies zwalił mu się na głowę.

– Erlingu! – zawołali przerażeni. Po krótkiej chwili z dołu rozległ się jego głos:

– Jestem tutaj! Zmiażdżony przez psa, ale jakoś z tego wyjdę.

– Odsuńcie się, my też zejdziemy – zdecydował Móri. – Czy to bardzo głęboko?

– Zwykła wysokość pomieszczenia. Proszę zabrać krzesiwo, panie Fredlund!

– Już zapalam hubkę.

Móri zeskoczył pierwszy, a potem pomógł zejść innym.

– Ale Nero wcale nie prowadził nas tutaj – zauważył Erling. – Chciał iść ku skale.

– Musi być jakieś normalne wejście do tych podziemnych pomieszczeń – uznał Móri. – Prawdopodobnie Nero je wywęszył.

Arne zabrał z góry spróchniałą gałąź, użyli jej jako pochodni. Powoli oczy przyzwyczajały się do światła.

– Gdzie my jesteśmy? – dziwiła się Tiril. – Co to za piwnica?

Rozejrzeli się dokoła. Loch był wielki, ciągnął się pod połową budynku. W kącie Móri odnalazł szczątki czegoś, co kiedyś mogło być prymitywnymi aparatami. Niewiele teraz z nich zostało.

– Nie przydadzą się już do magicznych eksperymentów – zauważył cierpko. – Trudno nawet się domyślić, do czego mogły służyć. Ale za nimi leży cały stos ludzkich kości. Czaszki? Kobiece? Och, to przecież szczątki młodych dziewic!

Jęknęli, zdjęci żalem i przerażeniem.

Tiril zgarnęła pajęczynę z włosów. Pragnęła jak najprędzej opuścić ten potworny loch. Ze ścian wzniesionych z ubitej ziemi wystawały resztki zgniłych belek, sklepienie podtrzymywały kamienne słupy, robactwo wystraszone blaskiem pochodni rozpełzło się po kątach, w powietrzu unosił się odór spleśniałej ziemi i zgnilizny. I te biedne dziewczęta!

Najstraszniejsze jednak było wrażenie czyjejś obecności. Tutaj wzmogło się jeszcze bardziej, ostrzeżenie zmieniło się w tłumiony na razie gniew. Z całą pewnością nie byli tu mile widziani.

Prawdę powiedziawszy, znaleźli się w niezwykle trudnym położeniu. Tylko czarodziejskie zdolności Móriego mogły ochronić ich przed niezwykłym oporem, jaki tu napotkali.

Wyciągnęli swe magiczne runy, a jednocześnie w duchu odmawiali modlitwy. Postanowili zabezpieczyć się na wszystkie sposoby.

– Musimy działać szybko – oświadczył Móri. – Ale jak? Co robić?

Sądzę, że powinniśmy iść za Nerem – stwierdził Erling. – On wciąż czegoś chce.

– Doskonale, naprawdę mamy z niego wiele pożytku. Te słowa bardzo ucieszyły Tiril, zawsze było jej przykro, gdy ktoś wyrażał się niepochlebnie o ulubieńcu.

Chyba nie znajdziemy brakującego kawałka figurki – westchnął Fredlund. – Przepatrzyliśmy już wszystkie możliwe kąty.

– Szukaj, Nero, szukaj! – Tiril zachęcała psa do dalszych popisów.

Nero skoczył w przód, pociągając za sobą Erlinga.

– Do czorta, nigdy się chyba do niego nie przyzwyczaję – zdenerwował się potomek Hanzeatów. Towarzysze pomimo napięcia nie powstrzymali się od uśmiechu.

Ruszyli za psem. Znów skierował się w stronę skalnego korytarza, węszył wokół niego.

Nagle zesztywnieli.

Teraz nie tylko Tiril i Móri usłyszeli ostrzegawcze mruczenie; stawało się coraz głośniejsze. Brzmiało głucho, jakby dobywało się z głębi potężnej gardzieli. Mieli wrażenie, że otoczyła ich gromada potworków, która zaraz podsunęła się bliżej, by odciąć im drogę od zewnętrznej ściany lochu.

Móri skierował dłoń ku stworom, które choć niewidzialne, wydawały się dość konkretne, niemal namacalne. Wymówił kilka ostrych słów po islandzku.

Iluzja osłabła, mogli dojść do ściany. Ktoś jednak wciąż okazywał swe niezadowolenie. Wzburzone echo przetoczyło się piwnicznymi korytarzami.

Fredlund wysoko podniósł pochodnię.

– Za tą ścianą z ziemi coś jest oznajmił Erling. – Musimy to sprawdzić.

Tiril brzydziła się przegniłej, ciemnobrunatnej torfowej ziemi. Okazało się jednak, że łatwo daje się odrywać. Odchodziła całymi płatami.

– Czy to taki kolor określa się „móri”? – spytała przyjaciela.

– Akurat w tej chwili nie są to zbyt przyjemne słowa.

– Przepraszam – rzekła, żałując, że to powiedziała.

Głos Móriego świadczył o jego niezwykłej koncentracji. Zrozumiała, jak wielkie znaczenie dla nich wszystkich ma jego obecność i ile wysiłku kosztuje go powstrzymywanie makabrycznego przeciwnika. Bez Móriego już dawno byliby straceni.

Ale czy inni także zdają sobie z tego sprawę?

Tak, była tego pewna. Okazywali Islandczykowi bezgraniczny podziw i posłuszeństwo.

Nagle Erling zawołał:

– Tu są jakieś drzwi! Dobrze zachowane drewniane drzwi z okuciami z żelaza!

– Przetrwały dzięki okładowi z torfu – powiedział Fredlund.

Zachęceni nowym odkryciem z większym zapałem zeskrobywali resztę ziemi.

– Jest zamek – zauważył Arne. – Ale gdzie szukać klucza?

Móri przyjrzał się drzwiom, wreszcie podniósł głowę.

– Klucz nie istnieje – oznajmił. – Drzwi zamknięto przy użyciu magicznej siły.

Słuchali oszołomieni.

– Ale musi stąd być jakieś inne wyjście – upierał się Erling. – Wskazuje na to zachowanie Nera.

Móri westchnął ciężko.

– Owszem. Myślę też, że wiem, gdzie go szukać. Ale nie chcę go wypróbowywać. Postaram się raczej zrobić cos z tym. Odsuńcie się trochę.

Natychmiast spełnili polecenie. Tiril szepnęła:

– Móri potrafi otwierać zwyczajne zamki bez użycia klucza, widziałam to na własne oczy. Ale nie wiadomo, czy sobie z tym poradzi. Może nie znać magicznej mocy, którą się tu posłużono.

Jak, na miłość boska, potrafi otworzyć zamek bez klucza? – dziwił się Arne.

– Posługuje się specjalną runą – wyjaśniła Tiril. – A potem wdmuchuje jakieś paskudztwo w zamek. Nigdy nie chciał zdradzić mi, co to takiego, twierdzi, że to wstrętne.

– Wyobrażam sobie – mruknął Erling.

Skupili się na poczynaniach Móriego.

Islandczyk przykucnął i coś majstrował przy zamku, nie bardzo widzieli, co robi, gdyż widok zasłaniała jego ciemna głowa. Jedynie Fredlund z pochodnią mógł stanąć dość blisko, szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma przyglądał się niezwykłym obrzędom czarnoksiężnika.

Nagle jakaś siła, jakby niespodziewany podmuch wichru, odrzuciła Móriego w tył. Zdążyli go pochwycić, zanim uderzył w przeciwległą ścianę.

Przerazili się nie na żarty.

– Może lepiej tego zaniechać – szepnęła pobladła ze strachu Tiril.

Móri, by dojść do siebie, kilkakrotnie głęboko odetchnął.

– Nie, nie, po prostu coś źle obliczyłem. Teraz już wiem, uda mi się na pewno.

Tajemnicza siła nie zgadzała się z nim. Znów nim szarpnęła, teraz jednak towarzysze mocno go przytrzymywali.

– Dziękuję, przyjaciele – rzekł Móri. Prosił, by podprowadzili go pod same drzwi, nie miał bowiem ochoty na kolejne, jak się wyraził, kuksańce.

Opór, jaki napotkali, był ogromny. Wicher wiejący z siłą orkanu potargał im włosy, ale wytrzymali dostatecznie długo, by Móri zdołał odprawić cały rytuał.

Potem cofnął się nieco.

Zwrócił dłonie wewnętrzną stroną w kierunku drzwi. Towarzysze stojący za nim i przy nim w napięciu wstrzymali oddech. Obejmowali się mocno, by nie dać się porwać szalejącemu po lochu wichrowi. Nero na przemian skamlał przerażony i ujadał w stronę, skąd wiało.

Móri głośno odmawiał zaklęcia, a potem wyjął magiczny znak, którego Tiril dotychczas nie widziała, i podsunął go pod drzwi.

Wiatr ucichł, huk zmienił się w szum, który także się rozpłynął.

Odetchnęli zdyszani jak po ciężkim biegu, twarze i uszy zdrętwiały im z zimna. Nero cichutko popiskiwał.

Móri stał całkiem nieruchomo. Spostrzegli, że nieprzerwanie porusza wargami, wypowiadając niemo długie formuły, prawdopodobnie pochodzące z zamierzchłych czasów, o których nic nie wiedzieli.

Powoli, bardzo powoli drzwi się uchyliły. Odbyło się to tak spokojnie, że z początku nawet tego nie zauważyli. Spostrzegli dopiero wówczas, gdy zazgrzytało zardzewiałe żelazo.

Drzwi stanęły otworem.

Popatrzyli po sobie. Kto miał wejść pierwszy?

Móri przejął pochodnię z rąk Fredlunda i przekroczył kamienny próg. Dał znak, by poszli za nim.

Jedno za drugim wchodzili do środka, nie mogąc się przy tym powstrzymać od okrzyków zdumienia. Zamek obrócił się w ruinę, lecz to pomieszczenie się zachowało. W naturalnej skalnej krypcie wygładzono ściany, a potem ludzkie ręce wyryły na nich zawiłe magiczne wzory.

Na środku stał pojedynczy kamienny sarkofag bez płyty z imieniem.

Stali w komorze grobowej.

Загрузка...