Rozdział 8

Gospodyni prowadząca zajazd wiele wiedziała o Tiveden.

O zmierzchu zasiedli wraz z nią w ogrodowej altanie. Chętnie dzieliła się z gośćmi wiadomościami.

Catherine „wybaczyła” Móriemu jego wcześniejszy chłód, Tiril i Erling zakończyli grę w palanta, w przeciwieństwie do Nera, który z najlepszą w zajeździe szmacianą piłką w zębach zachęcał Erlinga do dalszej zabawy.

W końcu udało im się jakoś uspokoić rozdokazywanego psa i mogli skupić się na rozmowie.

– Tak, tak, Fagertärn! Położone jest stąd na południe, bliżej Wetter. Byłam tam kiedyś, leśna dróżka biegnie niemal tuż nad jeziorem. Ale jest prawie niewidoczna. W Tiveden łatwo zabłądzić.

– Sądzi pani, że zdołamy ją sami odnaleźć? – spytał Móri. – A potem trafić do jeziora?

Właścicielka zajazdu popatrzyła mu w oczy i przeniknął ją dreszcz. Czyżby Szatan we własnej osobie wstąpił na Ziemię, by swą nieodpartą urodą uwodzić jej mieszkanki? Dyskretnie mu się przyjrzała. Nie, nie widać kopyt ani ogona. Ale pewnie potrafi je dobrze zamaskować.

Ponieważ jednak drugi mężczyzna – przystojny młody człowiek, sympatyczna panienka i ekstrawagancka baronówna zdawali się w pełni akceptować swego niezwykłego towarzysza, należało chyba przypuszczać, że jest on człowieczego rodu.

– Nie wiem – odparła niepewnie. – Może lepiej, aby poprowadziło was jeszcze dwóch mężczyzn. Z Tiveden nie ma żartów. Głębokie lasy wiele w sobie kryją.

Umilkła zamyślona, tylko raz po raz zerkała przez ramię na Móriego.

– Zwierzęta? – cicho zapytał Erling.

– Owszem, są tam dzikie zwierzęta i rozbójnicy, uciekający przed prawem. I wiele innych stworzeń, o których nie należy mówić głośno…

Podniosła głowę.

– Przyjechaliście z tak daleka tylko po to, by zobaczyć kilka marnych lilii wodnych?

– Właściwie nie – wyznała Tiril. – Szukamy czegoś innego, ale przy okazji wspomniano o tych kwiatach.

– A czegóż innego chcecie szukać w Tiveden? – zdziwiła się gospodyni.

Tiril uśmiechnęła się niepewnie.

– Tej nocy, kiedy przyszłam na świat, o liliach wspomniała moja matka. Widzi pani, pragnę dowiedzieć się czegoś o moim prawdziwym pochodzeniu. Pomagają mi przyjaciele. Mamy dwa ślady, które prowadzą tutaj, do Tiveden. Pierwszy to dwa kawałki pewnej figurki. Drugi, oprócz lilii wodnych, o których już mówiliśmy, to dwa słowa wypowiedziane przez moją matkę. Osoba, która je usłyszała w noc moich narodzin, nie pamięta ich całych. Jedno zaczynało się od „tistel”.

Gospodyni popatrzyła na dziewczynę z niedowierzaniem.

– Nie, to niemożliwe, na pewno nie o to chodzi – uznała wreszcie.

– Tak właśnie nam powiedziano.

– Tistelgorm?

– Możliwe.

Przysunęli się bliżej zaciekawieni. Zaintrygował ich wyraz twarzy kobiety. Malowała się na niej niepewność, jakby nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Catherine szepnęła spięta:

– Tę nazwę wymieniła Kaja.

– Tistelgorm? Ależ to przecież tylko legenda!

Przemówił Móri, z naciskiem i żądaniem w głosie. Gdy odzywał się w taki sposób, nikt nie mógł mu się oprzeć.

– Czy moglibyśmy usłyszeć tę legendę? Zechce nam pani ją opowiedzieć?

Gospodyni wzruszyła ramionami.

– Owszem, ale to do niczego was nie zaprowadzi.

– Po pani mowie poznaję, że jest pani wykształconą i oczytaną damą – rzekł Móri. – Czy może nam pani opowiedzieć wszystko, co pani wiadomo na temat Tistelgorm? To nazwa jakiegoś miejsca, prawda?

– Tak.

Usiadła wygodniej, słowa Móriego wyraźnie ją ucieszyły.

– Jeśli mam wam wszystko opowiedzieć, to musimy się cofnąć daleko w czasie. Pamiętajcie jednak, że to tylko legenda. Z Tiveden wiąże się wiele niesamowitych opowieści i mitów.

– To nam bardzo odpowiada – powiedziała Tiril. – Bardzo lubimy historie, o których nie do końca wiadomo, czy zostały wymyślone, czy też tkwi w nich ziarenko prawdy.

– Dobrze, jak sobie chcecie!

Poleciła służącej przynieść coś dobrego do jedzenia i picia, a potem w łagodny letni wieczór zaczęła snuć opowieść o Tistelgorm.


– Dawno, dawno temu, tak dawno, że zapomniano już, w którym stuleciu to było, żył niemiecki hrabia von Tierstein. Zaprzedał duszę diabłu, uprawiał czarną magię…

– To znaczy czarnoksiężnik – wtrąciła Catherine. Móri zerknął na nią z ukosa.

– Można go tak nazwać. Znał się na tym doskonale, dokonał wielu niesamowitych rzeczy. Ów hrabia miał trzech synów. Syn jednego z nich nosił imię Rudolf i wżenił się w ród Habsburgów. Poślubił Itę, córkę grafa Wernera Pierwszego z Habsburgów. Wiecie zapewne, że z upływem czasu pozycja Habsburgów stawała się coraz mocniejsza, zostali cesarzami.

Pokiwali głowami, nie wspomnieli jednak, że Tiril prawdopodobnie wywodzi się z tego właśnie rodu.

– Ale to była tylko dygresja – ciągnęła wykształcona właścicielka zajazdu. – Wróćmy do uprawiającego czary hrabiego von Tierstein. Drugi z jego trzech synów poślubił szwedzką księżniczkę, wnuczkę jednego z naszych pierwszych królów, nikt nie potrafi z całą pewnością powiedzieć, którego. To bardzo stare dzieje, sądzę, że cofnęliśmy się do okresu między dziesiątym a dwunastym wiekiem, ale trudno to dokładnie ustalić. Małżonkowie, syn hrabiego z Niemiec i jego szwedzka księżniczka, wybudowali zamek, podobno niedaleko od Fagertärn.

– W Gôrtiven? – spokojnie zapytał Erling.

Gospodyni natychmiast skierowała wzrok na niego.

– Skąd znacie tę nazwę, panie?

– Tak brzmiało drugie słowo, które moja matka powiedziała akuszerce – wyjaśniła Tiril. – Nie mogliśmy doszukać się w nim żadnego sensu, dopóki ktoś nie wspomniał, że tak nazywa się najbardziej niebezpieczny rejon Tiveden.

– W istocie – potwierdziła gospodyni. – To najbardziej niedostępna część lasów. Nie poszłabym tam za nic w świecie!

– Dlaczego jest taka niebezpieczna? – chciał wiedzieć Móri.

– O, przyczyn jest wiele! Niezwykle trudno tam dotrzeć. Podobno trolle i olbrzymy zabawiały się kiedyś rzucaniem i usypywaniem w stosy ogromnych kamiennych bloków. Ale to nieprawda, bo w Tiveden nie ma trolli. Są tylko boginki, strzygi, upiory i rozmaite duszki, istoty związane ze światem przyrody. Ale troili i olbrzymów nie ma, one należą do świata baśni.

– To bardzo mądre, właściwe rozróżnienie – rzekł z uznaniem Móri.

– Dziękuję – pokraśniała z zadowolenia. – No cóż, Gôrtiven… Niektórzy zmieniali tę nazwę na Trolltiven, ale nie mieli racji. Gôrtiven to nieprzyjazny teren, zamieszkany przez duchy przyrody, poza tym grasują tam dzikie zwierzęta, wilki i niedźwiedzie.

Tiril z lękiem zerknęła na Nera. Może lepiej go tu zostawić?

Móri pokręcił głową.

– Nie bój się o niego. Poza tym nie wiadomo, czy będziemy wracać tą samą drogą. Proszę mówić dalej!

– Dobrze – gospodyni podjęła opowieść. – Syn hrabiego, który osiedlił się w tutejszych lasach, odziedziczył po ojcu zainteresowania wiedzą tajemną. Powiadają, że zamku nie zbudowały ludzkie ręce, pomogli w tym niewidzialni mieszkańcy Tiveden.

Tiril uznała, że historia zaczyna robić się straszna.

– A trzeci syn? – dopytywała się Catherine.

– Nie znam jego imienia, ale podobno osiadł gdzieś na północy Niemiec albo w południowej Danii, a jacyś jego potomkowie przez małżeństwa noszą nazwisko Wetlev. Nie są szlachcicami, zresztą ta gałąź rodu już raczej wymarła.

Catherine pokiwała głową. Spodziewała się, że prędzej czy później natrafią na jakiś związek z „jegomościem”, Gustafem Wetlevem.

– Trudno sobie wyobrazić, by w bezludnych, nieprzejezdnych lasach stał zamek – zauważył Erling.

Gospodyni uśmiechnęła się.

– Bo wcale tak nie jest. Nikt go nie widział, chociaż twierdzi się, że człowiek obdarzony odpowiednim wzrokiem może go ujrzeć nocą podczas pełni księżyca. Ja w to nie wierzę.

Móri rzekł najłagodniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć:

– Nie opowiedziała nam pani jeszcze całej historii zamku Tistelgorm.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

– Skąd możecie to wiedzieć?

– Proszę mówić – odparł tylko Móri.

– Podobno hrabia von Tierstein, ojciec trzech braci, podarował synom klucz, otwierający dostęp do dwóch tajemnic. Do niezmierzonych skarbów, pochodzących z jego wypraw łupieżczych w wielu krajach…

– Jak mógł dać trzem synom jeden klucz? – spytał Erling.

– Tego nie wiem – odrzekła gospodyni. – Owszem, to brzmi dość dziwnie, ale legenda wspomina tylko o jednym kluczu.

Popatrzyli po sobie, teraz już wiedzieli, czym naprawdę była mała figurka demona.

Nie zastanawiali się dłużej nad kluczem, bo gospodyni kontynuowała swą opowieść:

– Jak to często bywa, między braćmi zapanowała nieprzyjaźń, każdy też osiadł w innym kraju i podobno skarbu nigdy nie odnaleziono.

Czworo przyjaciół w milczeniu pokiwało tylko głowami. Przypuszczali, gdzie może się znajdować trzecia część kamiennej figurki.

Jeden z synów wżenił się w austriacki ród Habsburgów. Stamtąd pochodziła cząstka figurki, którą matka Tiril przekazała córce w spadku. Drugą część Catherine zabrała z domu Mai i Kai. Miał ją przy sobie Gustaf Wetlev, który wyruszył w drogę do Tiveden.

Czy po to, by odnaleźć fragment należący do trzeciego, złego brata, czarnoksiężnika?

Trzy części klucza, podarowanego trzem braciom w zamierzchłych czasach, miały się więc teraz, po wielu stuleciach, nareszcie połączyć.

Ale gospodyni twierdziła, że zamek, Tistelgorm, nigdy nie istniał.

Oni byli innego zdania.

Znajdował się wśród nich człowiek obdarzony niepowszednią mocą: Móri. Jeśli ktokolwiek mógł ujrzeć zaklęty zamek, to tylko on.

Świadczyła o tym zwłaszcza odpowiedź na kolejne zadane przez Erlinga pytanie.

– Wspomniała pani o dwóch tajemnicach, do których drogę otwierał ów klucz?

– Tak – odparła gospodyni i zadrżała zdjęta nagłym chłodem, chociaż wieczór był ciepły. Nad jej głową z piskiem, jakby wystraszona, przeleciała jaskółka. – Oprócz wielkich bogactw kryło się tam coś jeszcze. Jak już wspominałam, zarówno ojciec, jak i najmłodszy syn, który osiedlił się tutaj w Szwecji, znali się na czarach. Podobno ojciec pozostawił jakąś straszną rzecz, mającą związek z wiedzą tajemną.

Zniżyła głos do szeptu. Przyjaciele zerknęli na Móriego, ale jego twarz pozostawała nieruchoma, jak wyrzeźbiona w kamieniu.

Na chwilę zapadła głucha cisza, w końcu jednak Catherine otrząsnęła się z zamyślenia:

– Ale spodziewam się, że na pytanie, gdzie ukryty został skarb, nie otrzymamy odpowiedzi?

– Pewnie nie – westchnął Erling. – Prawdopodobnie leży gdzieś w Niemczech. W Tierstein? Ciekawe, gdzie to jest. Skarb musi znajdować się w miejscu, gdzie mieszkał ojciec.

– Nie ma co się nad tym zastanawiać – stwierdziła Tiril. – Mnie osobiście nie interesują żadne skarby. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o moim pochodzeniu.

– Ja nie miałabym nic przeciwko bogactwom – rozmarzyła się Catherine. – Moja garderoba zaczyna się już wydzierać, nie zawsze też można liczyć na zaproszenie na obiad zakrapiany winem.

Móri uznał, że dość już powiedzieli.

– Przede wszystkim musimy odnaleźć Tistelgorm, zamek, o którym wspomniała matka Tiril.

Z wdzięcznością przyjęli propozycję wynajęcia ludzi, którzy będą ich eskortować przez leśne bezdroża. Udziałem w wyprawie zainteresował się sam właściciel gospody, równie uczony jak jego małżonka. Zamierzał wziąć ze sobą najsprytniejszego parobka.

Kiedy udawali się już do swoich pokoi na spoczynek, Tiril zauważyła nieśmiało:

– Wiecie, coś mi się tu nie zgadza.

– Co takiego? – zainteresował się Erling.

– Jedna z części klucza miała znajdować się w posiadaniu Habsburgów, rodu mej matki, a ona przecież powiedziała akuszerce, że to „pamiątka po ojcu dziecka”! Jak to się łączy?

Przystanęli w korytarzu, rozmyślając.

– Ech, nie róbmy tej sprawy jeszcze bardziej zawikłaną, niż jest w rzeczywistości! – wzruszyła ramionami Catherine. – To przecież nieistotne! Spróbujmy najpierw odnaleźć zaginiony zamek!

– To wcale nie jest nieistotne – zaoponował Erling. – Jeśli to ojciec Tiril wywodził się z Habsburgów, kim wobec tego była jej matka?

– Nie, nie, źle myślicie – wstrzymał ich Móri. – Tiril, pamiętasz naszą wizytę u akuszerki w Christianii? Podała ci paczuszkę, obwiązaną aksamitem, mówiąc, że dostał ją od twej matki, która wyjaśniła jej, że to pamiątka po twoim ojcu.

– Tak.

– Pamiątką po ojcu mógł równie dobrze być naszyjnik. Matka mogła otrzymać go od niego w prezencie i chciała przekazać córce.

– Masz nację – zgodził się z nim Erling. – Już sam fakt, że wzięła go ze sobą podczas potajemnego wyjazdu do Christanii, świadczy o tym, że miał on dla niej szczególne znaczenie. A nazwa Tistelgorm łączyła się z pewnością z wyjaśnieniem na temat figurki-klucza. Pamiętajcie, akuszerka nie znała języka matki Tiril. Wyłapała zaledwie kilka słów.

– Tistelgorm to absurdalna nazwa dla zamku – stwierdziła Catherine. – Co to ma znaczyć?

– To po szkocku – wyjaśnił Erling, który w związku ze swym zajęciem wiele jeździł po świecie. – O ile dobrze pamiętam, w Szkocji jest miejscowość o takiej nazwie, Thistlegorm. Ale nie twierdzę tego z całą pewnością.

– Szkocja? – jęknęła Catherine. – Czyż nie dość już krajów zamieszanych jest w tę historię? Czy to ma znaczyć, że będziemy musieli objechać cały świat w poszukiwaniu tych nieciekawych rodziców Tiril?

– Z pewnością nie będzie to konieczne. – Erling przemówił tonem tak surowym, że Catherine się zaczerwieniła. – Powinnaś jednak wiedzieć, że rody książęce zawierały małżeństwa wyłącznie między sobą. W całej Europie utworzyły w pewnym sensie sieć. Nie wiem, dlaczego zamek w Tiveden otrzymał szkocką nazwę, i pewnie się tego nigdy nie dowiemy, zbudowano go wszak przed setkami lat. Ale chodźmy już spać! Jutro czeka nas ciekawy dzień.

Wszyscy się z nim zgodzili. Udali się na spoczynek, tej nocy każde zasnęło w swoim pokoju.


Las czekał.

Kto dobrze wsłuchał się w nocną ciszę, mógł usłyszeć potęgujący się i opadający szum boru.

Nigdy dotąd do owianego legendą Tistelgorm nie wyprawił się człowiek, który miał do tego większe prawo. Prawowity dziedzic ukrytych, wymyślonych bądź rzeczywistych skarbów, nie zapuścił się jeszcze w leśną głębinę.

Tiveden szumiało i szeptało. Falujący, rozhuśtany chór rozbrzmiewał głośniej, to znów cichł. Król lasu, łoś, podniósł przystrojony potężnymi łopatami rogów łeb i nastawił uszu. W pięknych czarnych oczach zwierzęcia błysnął strach.

Łoś znał wszystkie zamieszkujące las stworzenia, i te żywe, i te, które nie ukazywały się ludziom podróżującym przez jego królestwo.

Łoś wiedział.

Ludzie go nie obchodzili. Gdy zachowywali ostrożność, cało i zdrowo udawało im się przejść przez knieje. Gdy nie poddali się prawom Tiveden, zjawiały się istoty, za których sprawą zaczynali błądzić po bezkresnych leśnych połaciach, zapuszczając się coraz głębiej…

Potem nikt już ich nie widział.

Las czekał. W ciężkim poszumie koron drzew rozbrzmiewał złowróżbny ton.

Загрузка...