Rozdział 12

Księżycowa noc.

Tiveden. Pradawny krajobraz. Welony mgły unoszące się nad moczarami. Atmosfera czarów i pogaństwa…

Tiril wyczuwała to wszystko, przedzierając się przez podmokłe tereny wokół Trollkyrkosjön, Jeziora Zaczarowanego Kościoła. Zostało ich pięcioro, no i oczywiście Nero. Prowadzili go teraz na smyczy, nie mieli czasu na nie zaplanowane wycieczki.

Przez ciągnące się przed nimi bagnisko porykując przeszedł łoś. Nieoczekiwane spotkanie przestraszyło go tak samo jak ich. Poruszając się długimi susami zniknął w zaroślach.

Potem przeleciała wielka sowa, mocno bijąc skrzydłami. Omal nie uderzyła Arnego w głowę. Zaraz jednak i ona zniknęła.

– Jaka olbrzymia! – zdumiał się Erling.

– To puchacz – wyjaśnił Fredlund. – Wielu twierdzi, że nie istnieje, że to tylko bajka. W każdym razie to rzadki ptak.

– Zapewne grozi mu wyginięcie, jak wielu innym pięknym zwierzętom. – W głosie Móriego dźwięczał gniew.

– Czy to nie dziwne, jak wielu tak zwanych badaczy przyrody rzuca się na rzadkie zwierzęta i ptaki? Zakłócają ich rytm życia, zaglądają do orlich gniazd… a pewien jestem, że nikt nie zajął się zbadaniem życia wróbli albo srok. Są zbyt powszechne i dlatego nieciekawe, a przez to nic o nich nie wiemy.

Tiril cały czas starała się trzymać jak najbliżej Móriego. Właściwie być może popełniała błąd, wszak to on dostrzegał niewidzialne dla innych stworzenia, przyciągał je do siebie. Ale też i on mógł ją przed nimi ochronić, odpędzić od niej.

Erling być może dawał większe poczucie bezpieczeństwa, nie potrafił jednak przeciwstawić się mrocznym stworom grasującym tej nocy.

Tiril ani przez moment nie wątpiła w ich istnienie. Czyż nie widziała roztańczonych elfów na bagnie, które mijali? Czy nie słyszała ich szeptu, kuszenia? Ścisnęła wtedy Móriego za rękę jak wystraszone dziecko.

Móri zrozumiał ją, bo on także widział te istoty, poznała to po spojrzeniach ukradkiem rzucanych w tamtą stronę.

Nagle Tiril doznała olśnienia: ujrzała je właśnie dlatego, że trzymała Móriego za rękę!

Roześmiała się pomimo dławiącego ją strachu. Mogła teraz puścić Móriego, by uniknąć widoku innych stworów, nie zdecydowała się jednak na to.

Kobieca logika bywa czasami naprawdę zaskakująca.

W leśnych otchłaniach coś się poruszało, w grotach pod głazami błyszczały czyjeś ślepia, słychać było szelest kroków, jakiś krzyk w oddali…

Nagle Tiril przypomniał się zasłyszany w dzieciństwie wierszyk mający odgonić strach w ciemności. Wprawdzie zwykle wypowiadano go w pomieszczeniu, uznała jednak, że i w tej sytuacji nie zaszkodzi:

„Coś w kącie się czai

na progu szeleści

a kysz, a kysz, a kysz!”

Ostrożnie zerknęła za siebie. Trollkyrka wznosił się majestatycznie niczym pomnik pradawnych pogańskich rytuałów, odprawianych tu w zamierzchłych czasach. Od podnoszących się z ziemi welonów mgły niebo nad ziemią zaczynało tracić swą wyraźną granatową barwę. Księżyc świecił ostrym, irytującym blaskiem.

Z drugiej strony bagien rozległo się przeraźliwe, piekielne wycie.

– Wilk – lakonicznie stwierdził Fredlund.

Inny wilk odpowiedział przeciągle, jakby skarżył się srebrnemu księżycowi.

– Chyba wracam do domu – oznajmiła Tiril

Roześmiali się z jej słów, lecz w śmiechu dało się wyczuć niepewność.

Móri zatrzymał się, by wybrać kierunek. Musieli zagłębić się w las, a tam odnalezienie drogi nie przychodziło łatwo.

– Zabłądziliśmy? – cicho spytał Erling.

– Nie – odparł Móri. – Nie to. Ale…

Tiril uprzedziła jego słowa.

– Jesteśmy obserwowani, prawda?

– Tak. Wiemy, że las ma tysiąc oczu. Śledzą nas sowy, kruki i jastrzębie. Ale nie tylko…

– Łoś? Wilk? Niedźwiedź? A może ryś albo lis? – dopytywał się Fredlund.

– Nooo – Móri unikał odpowiedzi wprost.

Tiril mocno szarpnęła go za ramię.

– Spójrzcie! Tam, w lesie!

Popatrzyli w stronę, którą wskazała.

– Co to było? – dziwił się Erling. – Nic nie widziałem.

– Tiril dostrzegła to samo co ja, ponieważ trzyma mnie za rękę – odpowiedział Móri. – Nie ma się czym przejmować. To były tylko cienie. Nie wiem dokładnie, co. Jedne z tajemniczych istot mieszkających w lesie. Nic nam nie zrobią.

– Czy pan w nie wierzy? – ze sceptycyzmem pytał Fredlund.

– Dla kogoś, kto otrzymał dar, albo, jak kto woli, na kogo spadło przekleństwo, to nie kwestia wiary, lecz wiedzy. Mówiąc, że jest tu coś jeszcze, myślałem o tym, że wyczuwam opór. Dotąd wolno nam było dojść. Ale nie dalej.

– Chyba teraz nie zawrócimy! – sprzeciwił się Erling.

– Nie, choć powinniśmy. Ktoś chce wyrządzić nam krzywdę. Czułem to, odkąd wjechaliśmy w Tiveden. W Gôrtiven to przeczucie się spotęgowało.

– Czy daleko jeszcze do Tistelgorm? – nieśmiało zagadnął Arne. W blasku księżyca jego wargi zdawały się całkiem białe.

Móri podniósł głowę jak węszące leśne zwierzę.

– Nie – odparł wolno. – Jesteśmy zbyt blisko.

Ciszę znów przerwało wycie. Drgnęli przerażeni. Odgłos echem odbił się od skał i rozpłynął w powietrzu. Fredlund szepnął przerażony:

– To nie było wycie wilka.

– Macie rację – potwierdził Móri.

Przeszukał kieszenie i wręczył każdemu ochronny znak, tylko Tiril nie dostała, bo i tak miała ich już ze trzy. Móri krótko objaśnił, czym są magiczne runy. Wyznał przy tym, że nigdy jeszcze nie brał udziału w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu.

– Nie wiem, co się stanie ani kogo spotkamy. Posłużę się całą swoją wiedzą, by zapobiec nieszczęściu. Postaram się, aby nikogo z nas nie spotkało nic złego. Erlingu, czy możesz zaopiekować się Nerem? Jeśli psa coś przerazi, Tiril może go nie utrzymać, a nie chcę, by Nero się od nas oddalał. Trzeba pilnować, żeby się nie wyrwał.

Erling od razu przejął smycz z ręki Tiril. Fredlundowi Móri nakazał zaopiekować się Arnem. W ten sposób każdy z trzech „silniejszych” otrzymał zadanie dopilnowania podopiecznego. Tiril uradowała się, że Móri zajmie się właśnie nią.

Prawdę mówiąc nie beż ulgi przyjęli nieobecność baronówny.

– Przyznam się, że nie pojmuję gustu Catherine – odezwała się Tiril – Co ona zobaczyła w tym leśniku? Toż to stary dziad!

Fredlund stanął jak wryty. Widząc jego reakcję, wszyscy się zatrzymali.

– Stary dziad? – powtórzył zdumiony.

– No, może nie dziad, ale za stary jak dla Catherine.

– Mnie też się to rzuciło w oczy – przyznał Erling. – Co prawda nieźle się trzyma, ale włosy i brodę miał posiwiałe.

– I był taki niski – przyłączył się do nich Arne. – Brudny. Wystraszyłem się go.

Fredlund zdziwiony przenosił wzrok z jednego na drugie.

– Powiedzcie mi, o kim wy właściwie mówicie?

– O leśniku, rzecz jasna!

Po chwili złowróżbnego milczenia oberżysta z Ramundeboda oznajmił:

– Leśnik z Tiveden to mężczyzna w pana wieku, panie Müller. Wysoki, chudy Fin o jasnych, pszenicznych włosach. Nie nosi brody.

Nastała chwila milczenia.

– Ani pan Fredlund, ani ja go nie widzieliśmy – rzekł wreszcie Móri. – Nie bardzo więc możemy się wypowiadać.

– Ten, z którym zniknęła Catherine, na pewno nie był Finem – oznajmiła Tiril – Mógł być Duńczykiem, Niemcem albo Holendrem.

Erling i Arne przytaknęli.

– To samo pomyślałem – dodał Erling.

– Czy powiedział, że jest leśnikiem? – spytał Móri. W jego oczach zapłonęły źle wróżące iskierki.

– Nie… – przyznała Tiril. – Ale kazał nam się wynosić z jego lasu. Twierdził, że zakłócamy spokój zwierzętom. A może to Młody Myśliwiec? Norweg, który tu straszy?

– Nie bądź niemądra! – ofuknął ją Erling.

– Skąd wiesz, że nie był Finem? – spytał Tiril Móri.

– Finowie mówiący po szwedzku akcentują wyrazy na pierwszą sylabę, podobnie jak ten miły staruszek, którego spotkaliśmy. Ojczystą mową leśnika jest któryś z języków germańskich, gotowa jestem to przysiąc.

Erling i Arne jednogłośnie przyświadczyli.

– Ale z kim wobec tego poszła Catherine? – zachodziła w głowę Tiril.

Fredlund zamyślił się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

– No cóż, mogli sprowadzić jeszcze jednego leśnika, ja nie muszę o wszystkim wiedzieć. Wszak Ramundeboda od Olshammar, głównej wioski po wschodniej stronie, z której zwykle pochodzą leśnicy, dzieli całe Tiveden.

– Och, oczywiście, że tak – Erling ucieszył się z takiego wyjaśnienia.

Pomaszerowali dalej.

Tiril jednak spostrzegła, że Móriego to nie przekonało.

Dotarli do obszaru, gdzie podszycie stanowił miękki mech. Przy każdym kroku stopy zapadały się głęboko, była to przyjemna odmiana po długiej wędrówce po skałach i ubitym piasku. Las jednak rósł tu gęściej, spowity w mrok. A potem stało się to, czego tak długo się obawiali.

Nad horyzontem kłębiły się chmury. Od czasu do czasu któraś odłączała się i gnała po niebie, na kilka sekund zasłaniając księżyc.

Tak właśnie stało się teraz, lecz tym razem chmura była znacznie większa.

Tiril odruchowo mocniej ścisnęła Móriego za rękę.

– Do diaska! – mruknął Erling.

– Tak – szepnął Móri. – Bo chyba dotarliśmy na miejsce.

Stali przed kolejnym usypiskiem głazów.

– Czy mamy dostać się na górę? – zaniepokoił się Arne. – Tego się po prostu nie da zrobić!

– Nie. Tuż przed zniknięciem księżyca coś zobaczyłem – powiedział Móri.

– Co takiego?

– Od dawien dawna zarośniętą ścieżkę w mchu. Wiodła wprost w skałę.

– Czyżby do jakiejś groty? – domyślił się Erling.

– Możliwe. Musimy to sprawdzić.

Księżyc okazał im co nieco życzliwości i wyjrzał zza chmury na moment, dostatecznie długi, by mogli się przekonać, że w istocie biegła tamtędy stara ścieżka. Fredlund nazwałby ją raczej prastarą drogą, musiała bowiem niegdyś być dość szeroka. Pospiesznie starali się określić kierunek i zaraz księżyc znów zniknął.

Jakże ciemność utrudniała im dalsze działanie! Tiril zrozumiała, ile mieli szczęścia, wędrując całą noc w blasku księżyca.

– Rzeczywiście, jest tu jakiś otwór. – Erling dotarł do skały pierwszy. – Ale naprawdę trudno go zauważyć.,ścieżka przy skale gwałtownie opadała w dół. Kiedy już znaleźli się przy otworze, zorientowali się, że grota jest całkiem spora. U wejścia do niej znajdowały się dwa głazy. Na górze stykały się ze sobą tak, że ledwie można się było domyślić, gdzie się który kończy, na dole jednak było między nimi dużo przestrzeni.

Kiedy ześlizgnęli się na dół do wejścia, okazało się, że mogą się swobodnie wyprostować.

– Równy, gładki korytarz – zdziwił się Erling. – Pewnie w dawnych czasach, zanim głazy głębiej zapadły się w ziemię, dało się nawet przejechać tędy konno.

– Pewnie tak – burknął Fredlund.

Ich głosy echem odbijały się od ścian.

– Korytarz pnie się pod górę – zauważył Arne. Najpewniej był rad, że towarzyszy mu trzech dorosłych mężczyzn.

Nero gorączkowo obwąchiwał ziemię.

– Spokój! – nakazał mu Erling, którego pies ciągnął z całych sił. – Nie bój się, pójdziemy dalej.

– Na pewno znalazł jakiś trop – uśmiechnął się Fredlund. – W każdym razie bardzo stary. Albo gorzej. Słuchaj, Nero, nie życzymy tu sobie spotkania z wilkami! Nie mamy na to czasu.

– Rzeczywiście, ta jama świetnie by się nadawała na kryjówkę wilka – stwierdził Erling. – Może to one wydeptały ścieżkę?

Tiril uznała, że mówią o zbyt strasznych rzeczach, nie omieszkała też im tego wypomnieć. Zajrzała pod masywne skalne ściany, ale w ciemności nic nie widziała. Nie poprawiło to jej nastroju. Fantazja zaczęła pracować, wyobraziła sobie, co może się tam kryć, śledzące ślepia istot gotowych do ataku.

Nagle Móri się zatrzymał. Stanął na środku korytarza jak wryty.

Towarzysze, idący za nim, z konieczności także przystanęli.

– Wyczuwam opór – oświadczył cicho.

Teraz i oni wyczuli, że niewidzialny miękki mur zagrodził im drogę. Sprężysty, lecz bardzo mocny. Odchylał się, ale nie puszczał.

– Co to jest? – zdumiał się Fredlund.

– Czarodziejska moc. Nie przejdziemy.

– Może bokiem – zaproponował Erling i skierował się w lewo.

W tej samej chwili wszyscy zanieśli się krzykiem i odskoczyli. Z mroku, w który próbował zagłębić się Erling, wypadło kilka istot i ze świstem przeleciało im nad głowami.

Tiril osłaniała się, ale i tak kilka stworzeń uderzyło ją w twarz. Wrzasnęła, lecz udało jej się pochwycić jedno z nich.

– Nietoperze – stwierdził Móri akurat w momencie, gdy sama je rozpoznała. – Są niegroźne, zostawmy je!

Na szczęście mała bestyjka, którą złapała Tiril, zdołała się uwolnić, obie więc wyszły z tego bez szwanku. Za moment wyleciało jeszcze kilka nietoperzy-maruderów, a potem zapanowała cisza.

– Ale to nie koniec – rzekła Tiril z niechęcią. – Są tu jeszcze inne istoty.

– Owszem – potwierdził Móri – Wyjmijcie swoje ochronne znaki, spróbuję przełamać ten mur. Gdybym tylko znał ich tajemną formułę…

Zrobili tak bez najmniejszych protestów. Tiril usłyszała, że Arne szeptem odmawia modlitwę. Doskonale, pomyślała. To na pewno nie zaszkodzi.

Nagle zorientowała się, że coś wielkiego, bezkształtnego tkwi pod skałą koło niej. Z pewnością nie był to niedźwiedź. To coś miało więcej wspólnego z istotą, o której opowiadał jej kiedyś Móri, z ciężkim potworem leżącym w nogach łoża siry Jona Magnussona ze Skutilsfjördhur, zesłanym na niego przez dwóch czarnoksiężników.

Historia się powtarzała. Jak wtedy na Islandii, także teraz potworną istotę sprowadzili dwaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn. Sira Jon, choć był bogobojnym człowiekiem, w dodatku księdzem, nie zdołał zwyciężyć ich mocy.

Czy Móriemu, potężnemu czarnoksiężnikowi, uda się pokonać stwora?

Nero także odkrył, że w korytarzu coś jest. Warczał cicho, lecz powstrzymywał go charakterystyczny dla psów strach przed zjawiskami nadprzyrodzonymi. Cofnął się trochę, schował za mocno trzymającym go Erlingiem.

Fredlund spytał, czy ma zapalić pochodnię, lecz Tiril zaprotestowała. Chyba nie ona jedna była tego zdania.

Wąski pasek światła wpadał od góry z prześwitu między blokami skalnymi, trochę blasku dochodziło też z tyłu i odrobinę z przodu. Blade niebieskawe światło nocy, zbyt słabe, by do czegoś się im przydało.

Trzymali się więc blisko siebie. Arne po omacku odnalazł krawędź bluzy Tiril, a dziewczyna się nie odsunęła. Sama przylgnęła do Móriego najbliżej jak się dało.

Słyszała ciężkie oddechy mężczyzn.

Potem rozległ się głos Móriego.

Tiril słyszała już, jak zaklinał po islandzku, dla innych natomiast było to niespodzianką.

Magiczna pieśń uczyniła na nich niesamowite wrażenie. Echo w skalnym korytarzu potęgowało ją jeszcze bardziej, jakby wszystkie tajemne rytuały z pradawnych czasów skupiły się w tym jednym monotonnie wypowiadanym zaklęciu.

Tiril i Arne zauważyli coś jeszcze.

– Móri – szepnęła dziewczyna. – „To” podpełza bliżej.

– Wiem – odpad, na chwilę przerywając rytuał. – Ale ja muszę skoncentrować się na tym, co stawia opór. Ta moc jest potężniejsza. Wyjmij najsilniejszą z run, które ode mnie dostałaś, tę należącą kiedyś do mnie. Wyciągnij ją w stronę tego zdusza czy stworza czającego się pod skałą!

Cóż za straszne słowa! Nie przypuszczała, że kiedykolwiek je usłyszy z ust Móriego.

Ale nawet Móri nie potrafił właściwie nazwać istoty wyciągającej się teraz ku nim i powoli owijającej duszącą wełnistą ciemnością.

– Móri! – zawołał Arne. – Ono nas pochłonie!

– Stójcie spokojnie – nakazał Móri. – Jeśli rzucicie się do ucieczki, będziecie straceni. Tylko przy mnie jesteście bezpieczni. Tiril, znalazłaś odpowiedni znak?

Tiril wymacała kawałek drewna z wyrytą na nim magiczną runą, o który prosił Móri.

– Tak. Czy wystarczy, że będę go trzymać? Może powinnam coś powiedzieć?

– Po prostu trzymaj. – Po głosie poznali, jak bardzo jest,: spięty. A wy… Jeśli znacie jakąś modlitwę, odmówcie ją teraz.

I znów zaklęciami próbował obalić wyrosły przed nimi niewidzialny mur. Jak wcześniej włączył w nie imię Boga lub Chrystusa.

Fredlund, Arne i Erling głośno odmawiali Ojcze nasz. Wszyscy poza Mórim skupili się na tajemniczej istocie, która z każdą chwilą stawała się coraz większa. Na dźwięk słów modlitwy i na widok podniesionego przez Tiril w górę magicznego znaku stwór zawahał się jakby i odrobinę cofnął, lecz nie zrezygnował.

Móri zakończył już swą monotonną czarodziejską pieśń, teraz jedno po drugim odmawiał zaklęcia, mocniejszym, bardziej władczym głosem. Stojąca najbliżej niego Wiru spostrzegła, że wyciągnął nowy magiczny znak, rzucił go w stronę niewidzialnego muru, wykrzykując przy tym kilka słów, których nie mogła zrozumieć, wyczuwa, ja jednak, że mają niesamowitą moc. I nagle w grocie zapadła niezwykła cisza.

Mroczna bezkształtna istota powoli wycofała się w cień, jakby zniknęła, lecz nie mogli tego stwierdzić na pewno, w ciemności bowiem nic nie widzieli. Z piersi Arnego wyrwał się głuchy szloch.

Móri postąpił o parę kroków w przód i podniósł z ziemi swój drogocenny magiczny znak.

– Opór przestał istnieć – oznajmił. W jego głosie wy- czuwało się jednocześnie napięcie, dumę i zmęczenie.

– Teraz zdołamy przejść.

Tiril ośmieliła się spytać:

– Co to za istota wyłoniła się z cienia? Pan na zamku?

– Nie, nie, to tylko płód czarnej magii. Stworzony, by czuwać nad wejściem, pilnować niewidzialnego muru.

– Czy ci, którzy tu mieszkali, byli wielkimi czarnoksiężnikami?

– Posiedli niezwykle potężną, groźną moc. Powędrowali dalej wznoszącym się lekko w górę korytarzem. Fredlund powoli odzyskiwał normalny oddech.

– Nigdy więcej nie będę się wyśmiewać ze starych historii o duchach! Wszyscy powinniśmy się cieszyć, że dziś w nocy towarzyszy nam Móri.

– O, tak! – rzekł Arne z przekonaniem. Bardzo niechętnie szykował się do zwrócenia swego magicznego znaku.

– Nie, zatrzymajcie je – powiedział Móri. – Jeszcze przez jakiś czas możecie potrzebować ochrony.

Te słowa wcale nie dodały im otuchy.

Dotarli do wyjścia ze skalnego korytarza. Tiril z krzykiem wybiegła na zewnątrz, gdy jakaś wielka sowa poderwała się w górę.

W mroku nocy niewiele mogli zobaczyć, nie było jednak wątpliwości, że oto stoją przed ruinami prastarego zamku.

– Tistelgorm – szepnął Fredlund. – Nie wierzyłem, że kiedykolwiek w życiu go zobaczę!

Загрузка...