W domu Nataniela Hubert Ambrozja leżał niehigienicznie blisko zagłębienia szyi Sassy. Sam Nataniel wybrał się na przechadzkę z Nerem, którego w czasie, gdy jego pan, Dolg, błąkał się po bezdrożach Królestwa Ciemności, umieszczono u nich w domu.
Sassa popatrzyła na swoją babcię. Ellen przysiadła na brzegu łóżka, żeby powiedzieć dziewczynce „dobranoc”.
– Ciekawa jestem, babciu, jak się miewa Siska, stęskniłam się za nią. Chyba mimo wszystko powinnam była wyruszyć z nimi.
– Och, nie, dzięki Bogu, że tego nie zrobiłaś, Sasso. Mieli wielkie problemy, jeszcze zanim przedostali się za mur. Marco mówił o tym Natanielowi.
– Jakie problemy?
Ile można wyjawić dziecku? No cóż, Sassa była już w każdym razie dużym dzieckiem, właściwie raczej nawet panienką. Na pewno zdoła znieść prawdę.
– Wiedźma. Była z nimi, ale została unieszkodliwiona, a oni znaleźli się już poza murem. Nie mamy z nimi żadnego kontaktu.
– To znaczy, że muszą sobie radzić sami? Biedna Siska!
– Na pewno jest bezpieczna, tyle osób jej strzeże.
Sassa posmutniała.
– I ja jako jedyna z dziewcząt nie wzięłam udziału w wyprawie?
– Ku naszej wielkiej uldze sama postanowiłaś zostać w domu.
– Tak, chyba tak – pokiwała głową zamyślona Sassa i mocniej przytuliła do siebie Huberta Ambrozję. – Dobranoc, babciu.
– Dobranoc, kochanie.
Ellen, stojąc w drzwiach, popatrzyła na nią jeszcze przez chwilę. Jej spojrzenie wyrażało smutek.
Nasz jedyny potomek, pomyślała. Taka nieśmiała, taka… samotna.
Ellen z głębokim poczuciem niechęci przypomniała sobie najstraszniejszą z dziecinnych zabaw, jakie wymyślono. „Kośmy owies”. Myślała o wszystkich dziewczętach wchodzących w skład grupki przyjaciół z Królestwa Światła i myślała o Sassie. Wspominała, jak będąc dzieckiem – a były to lata tuż po drugiej wojnie światowej – to ona zostawała sama w tej strasznej zabawie. W myślach powtórzyła tekst starej norweskiej piosenki:
Kośmy, kośmy owies, z kim go będziesz kosić?
Z miłą moją, z miłą moją, ale jak ją prosić?
Widziałem ją wczoraj, ciemnego wieczora,
Poprosiłem przy księżycu, późna była pora.
Ja wybieram ciebie, on wybiera ją.
I zostaje tylko jedna, bo jej nie chce nikt.
I zostaje tylko Ellen, bo jej nie chce nikt.
Okropne! Wszystkie pary okrążały ją i grały jej na nosie. Zalegalizowane prześladowanie. No cóż, Ellen była silna i zabawę traktowała wyłącznie jak zabawę, chociaż uczucie, jakie ją przy tym ogarniało, było straszne… Znała jednak inne dzieci, które przy słowach „Ja wybieram ciebie, on wybiera ją” nie zdążyły znaleźć sobie partnera, bo w zabawie zawsze brała udział nieparzysta liczba dzieci, w tym tkwił cały jej sens. Samotni odchodzili później z płaczem, a później jeszcze bardziej unikali grupy. Zwykle przecież pary nie znajdowali ci, którzy już wcześniej odstawali od towarzystwa.
Zbierając naczynia do mycia, rozmyślała o przyjaciołach Sassy. To prawie tak jak w tej zabawie.
Miranda dotarła już do bezpiecznej przystani, miała swego Gondagila, dokonała bardzo szczęśliwego wyboru. Pozostali natomiast wciąż się zmagali z rozmaitymi problemami.
Elena i Jaskari po wielu trudach i wahaniach już, już prawie się odnaleźli, a dzisiaj Marco w rozmowie telefonicznej opowiedział o tragedii, jaka ich spotkała za przyczyną wiedźmy Griseldy. Zdaniem Marca bardzo trudno będzie to naprawić.
Indra stała w obliczu olbrzymiego problemu, miłość do Lemura i narażanie się tym samym na gniew Talornina to naprawdę niełatwa sprawa.
Berengaria miała podobny dylemat. Czy koniecznie musiała się tak upierać przy ciągłym adorowaniu Oka Nocy? W ten sposób ściągała na siebie gniew całego klanu Indian.
Siska nie miała nikogo, była dziwnie wstrzemięźliwa, jeśli chodziło o chłopców. Ale dzięki swej urodzie mogła dostać każdego, kogo tylko by chciała. Ale czy to może być jakąkolwiek gwarancją szczęścia?
Armas trzymał się Obcych i wysoko urodzonych kobiet z rodu Lemurów, w każdym razie taki obowiązek na nim spoczywał, a czy tak postępował, tego Ellen nie wiedziała.
Jori był wciąż bardzo dziecinny i nikt nie brał poważnie jego ewentualnych romansów, nikt nie wiedział też, czy na kimś szczególnie mu zależy.
Tsi-Tsungga to oddzielny rozdział, z tego co Ellen słyszała, nie wolno mu było nikogo tknąć, ani istot ziemi, ani elfów, Lemurów ani też dziewcząt ludzkiego rodu.
Szkoda, że taki rzadki gatunek miałby ulec zagładzie, i szkoda tego chłopca, on jest taki… szczególny.
W grupce pojawiły się też nowe postaci, Oriana i Thomas. I oni, jak się wydawało, już się odnaleźli, to dobrze.
Marca i Dolga nie traktowano jako ewentualnych kandydatów do małżeństwa, ci dwaj tworzyli odrębną klasę.
Nie, w tej talii kart, czy też raczej w tej piosence, to właśnie młodziutka Sassa, czyli Alice, ukochana wnuczka Ellen, zostawała sama. Nieśmiała, lękająca się ludzi, tak straszliwie niepewna siebie, że udręką wprost było na to patrzeć. To jej właśnie wszyscy będą grać na nosie i do niej wołać, że nikt jej nie chce.
Oczywiście nie dosłownie, bo w Królestwie Światła nikt w ten sposób nie postępował, ale nadzwyczaj wrażliwa Sassa tak właśnie będzie odczuwała. Nawet jeśli zakocha się w jakimś chłopcu, nigdy nie podejmie inicjatywy. A kto zechce zbliżyć się do dziewczyny, od której wprost biją negatywne emocje i brak wiary w siebie? Sassa nie miała też właściwie żadnych zewnętrznych zalet, była całkiem zwyczajną dziewczynką, nie pozwalającą w dodatku, by do głosu doszedł jej wrodzony urok, który rozbłyskiwał, gdy okazywała czułość Hubertowi Ambrozji
Myśli Ellen powędrowały ku przyjaciołom, błądzącym teraz po nieznanych drogach w Ciemności. Przede wszystkim do Siski, która stała się najbliższą przyjaciółką Sassy, poza Markiem, oczywiście, uwielbianym przez dziewczynkę.
Dzięki Bogu, że Marco jest z nimi.
Byle tylko miał oko na Siskę i dopilnował, by nie stała się jej żadna krzywda.
Już chyba dobrą godzinę jechali przez nie kończący się, smagany piaskiem półmrok, kiedy Miranda wskazała nagle w stronę, w którą patrzyła, wołając:
– Jest ich więcej!
Wytężyli wzrok. Ci, którzy mieli lornetki, przyłożyli je do oczu. Najlepiej wyposażeni byli rzecz jasna ci, którzy posiadali sprzęt przenikający żelazo, lód czy kamień, chociaż wykrywający jedynie skupiska energii.
Daleko w ciemności dostrzegli niewielką grupkę podążającą w innym kierunku niż oni. Ktoś zaproponował, by podjechali w tamtą stronę, lecz Móri przestrzegł przed podejmowaniem zbyt pochopnych decyzji.
Wszyscy spostrzegli, że postacie nie są potworami. Miały ludzki wzrost, być może były nawet trochę wyższe niż większość ludzi, i poruszały się normalnie.
Siska jako dawna mieszkanka Ciemności obdarzona była wyjątkowo dobrym wzrokiem i od razu się zorientowała, że te stworzenia miewają się źle i należy czym prędzej pospieszyć im z pomocą.
Mimo to jednak Móri się wahał.
Chor nie zatrzymał Juggernauta, zwolnił jednak do absolutnego minimum, niepewny, co należy zrobić.
Jeden ze Strażników, który obserwował grupkę przez lornetkę, rzekł cicho:
– Wezwijcie Lenore.
Inni Strażnicy popatrzyli na siebie z niezgłębionymi minami.
Juggernaut ostatecznie się zatrzymał. Lenore weszła na wieżyczkę i Strażnik wręczył jej lornetkę.
– Poznajesz ich, to Lemurowie, prawda?
Lenore namierzała ich w milczeniu.
I nagle jęknęła głośno:
– To oni, to nasi przyjaciele, ci, którzy zniknęli, nigdy nie wrócili z Gór Czarnych! Ale jest ich tylko pięcioro, a wyruszyło siedmioro.
Dzięki Bogu, że nie ma tutaj Rama, pomyślała Miranda, która nie wiedziała, że jego uczucia dla Lenore wygasły już przed laty, a właściwie nigdy nie były szczególnie silne
– Czy… czy jest z nimi twój przyjaciel? – spytał Strażnik.
– Nie widzę go. – W jej głosie dała się słyszeć rozpaczliwa tęsknota. – Nie, nie ma go, ale może oni wiedzą…
Z tablicy rozdzielczej Chora złapała mikrofon zewnętrznego głośnika i zawołała z całej siły, aż jej głos poniósł się po pustyni:
– Hop, hop, potrzebujecie pomocy?
– Nie! – Móri wyrwał jej mikrofon. – Nie odzywaj się do nich, nie proponuj pomocy!
Strażnik także ostrzegał:
– Lenore, oni krążą w Ciemności od dwustu lat, nie możesz oczekiwać, że…
– Oni wiedzą, co się z nim stało! – zawołała, próbując odzyskać mikrofon. – Podjedźcie do nich, rozkazuję!
Marco powstrzymał ją siłą, było już jednak za późno.
Z ust wszystkich wydarł się jednogłośny okrzyk, gdy ujrzeli, jak grupka przywołana okrzykiem Lenore, posuwająca się po piaszczystym morzu, dzikim pędem sunie z szumem przez powietrze. Postaci unosiły się nad ziemią, jakby płynęły.
– Nauczycielu – krzyknął Marco. – Nidhoggu, Zwierzę, Sol, ratujcie!
Cztery duchy natychmiast stawiły się w wieżyczce. Nie wiadomo było, gdzie przebywały dotychczas, wolały bowiem pozostawać niewidzialne,
W tej samej chwili coś miękko plasnęło o okno wieżyczki. Spoglądały na nich ślepia pięciu rozmytych, oślizgłych istot.
– Zejdźcie na dół, dziewczynki! – zawołał Marco. – Tsi, Jori, zabierzcie je na dół. Tutaj i tak niczego nie będziecie mogli zdziałać.
– Ale pomyśl tylko, co się stanie, jeśli one wejdą tam – wyjąkał przerażony Jori
– Wezwiecie pomoc, duchy będą przy was w mgnieniu oka.
Lenore stała jak wmurowana na szczycie schodów i zrozpaczona wpatrywała się w budzące grozę oblicza.
– Na Święte Słońce, to przecież Ardoris i Cama, i…
Marco niemal zepchnął ją w dół, bo zagradzała drogę innym, Lenore opierała się, próbowała go uderzyć, Marco jednak uskoczył, Lenore się potknęła i padając pociągnęła za sobą Siskę. Tsi próbował pomóc dziewczynce wstać, a w tym czasie Miranda i Jori zbiegli na dół, zabierając ze sobą Lenore.
Tsi i Siska, leżąc na podłodze w wieżyczce, szeroko otwartymi oczyma przyglądali się niesamowitym wydarzeniom.
Upiory wydłużały się i spłaszczały, aż wreszcie stały się dostatecznie cienkie, by przedostać się przez ledwo widzialną szczelinę pod dachem wieży.
Wsunęły się przez nią do środka i tam przybrały swą zwyczajną, upiorną postać. Miały białe oczy, czarne ziejące paszcze, z każdego ruchu biła żądza mordu.
W wieżyczce zrobiło się bardziej niż ciasno.
– Tsi, chroń Siskę! – zawołał Marco. – Móri, twoje duchy i Sol przejmują walkę. My, żywi, niewiele tutaj będziemy w stanie zdziałać.
Tsi-Tsungga wcisnął Siskę w kąt na podłodze i sam usiadł przed nią, odwrócony do niej plecami, z postanowieniem, że będzie chronił swą księżniczkę z narażeniem życia, bez względu na to, ile to będzie go kosztowało. Tsi często używał górnolotnych, sprzecznych ze sobą wyrażeń, zachowując grobową powagę w swym samotnym sercu. Siska czuła, że Tsi cały drży ze strachu, ale był przecież taki dzielny, objęła go od tyłu za ramiona, usiłując tym gestem dodać mu otuchy. W tym momencie zapomniała o całej swej wrogości i podejrzliwości, byli jedynie dwiema przerażonymi istotami, szukającymi w sobie pociechy i próbującymi ochronić się nawzajem.
Widok rozgrywających się wydarzeń sprawił, że zdrętwieli ze strachu.
Pozostali młodzi ludzie zdołali zejść na dół, Chor ukrył się przy tablicy rozdzielczej, Marco, Móri i Dolg stali wraz z dwoma Strażnikami, wciskając się w ściany wieżyczki, żeby zrobić miejsce niezniszczalnym duchom.
Upiory piaskowego morza okazały się naprawdę groźne, Waregowie ani trochę nie przesadzali, a ta piątka była gorsza od wszystkich innych, Lemurowie dotarli bowiem do Gór Czarnych i tam zostali zainfekowani złem. Dusze pięciorga pragnęły wrócić do domu, do Królestwa Światła, lecz ich nie mająca kresu wędrówka przez pustynię trwała dwieście lat i nigdy nie zdołali dotrzeć do muru.
Na szczęście, bo w tych duszach nie zostało nic z młodych, żądnych przygód Lemurów, tkwiła w nich jedynie gorzka trucizna z czarnego źródła zła płynącego w Górach Śmierci. W oczach dwóch Strażników zabłysły łzy na widok tak strasznego upadku pobratymców.
Dwie ze strasznych istot rzuciły się właśnie na Strażników.
Ale Nauczyciel był kiedyś czarnoksiężnikiem, a Nidhogg znał wszelkie tajemnice wnętrza ziemi, Zwierzę zaś posiadało umiejętności i siłę wszystkich zwierząt świata, a Sol… No cóż, kiedy chciała, potrafiła zachowywać się jak prababka diabła we własnej osobie.
Tak właśnie stało się teraz! Wszystkie duchy natychmiast się zorientowały, że od ich umiejętności zależy los pozostałych uczestników wyprawy.
Dlaczego Marco nic nie robi, zastanawiała się Siska. Spostrzegła, że nawet powstrzymywał Móriego. No tak, widziała przecież, co inne, stosunkowo niegroźne upiory uczyniły z Dolgiem, walka z tymi tutaj nie była sprawą żywych.
Atak na Strażników został skutecznie powstrzymany. Gdy pozbawione substancji białookie zjawy przysunęły się bliżej ludzi i Lemurów, natychmiast stanął przed nimi Nauczyciel i odmówił zaklęcie, od którego Móriemu włos zjeżył się na głowie. Najbliżej stojący upiór cofnął się, obrzydliwie wykrzywiając twarz. Opór? Tego upiory się nie spodziewały.
Inny zaczął zsuwać się pod schodach, lecz Zwierzę natychmiast do niego skoczyło i przytrzymało go mocnymi kłami. Ponieważ obie istoty były tej samej duchowej materii, ukąszenie bardzo zabolało. Zwierzę wciągnęło upiora do wieżyczki i już nie puściło. Jego ofiara nic nie mogła zrobić.
Wśród upiorów była jedna kobieta, to zapewne ona nosiła imię Cama. Okazywała wyjątkową agresję i złośliwość. Kiedyś musiała być piękna, ale teraz wyglądała strasznie i odpychająco. Nią zajęła się Sol.
Gdy zjawa chciała się rzucić na Dolga, Sol stanęła między nimi.
– Jesteś doprawdy najbrzydszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam – oświadczyła z pogardą.
Upiorzyca wyrzuciła z gardzieli chmurę zielonkawej żółci, takie oświadczenie nie było w smak dawnej piękności.
Ale jej złość wcale nie zaimponowała Sol, która wyciągnęła z kieszeni lusterko i podsunęła je odpychającej istocie pod nos.
Efekt tego posunięcia był zaskakujący. Upiór przerażony wpatrywał się w swe własne odbicie i ten moment nieuwagi wystarczył, by Nauczyciel kolejnym zaklęciem przygwoździł Camę do przedniej szyby pojazdu.
W tym czasie do akcji ruszył Nidhogg, który znał wiele tajemnic ukrytych przed współczesnymi ludźmi. Zawsze współpracował ze Zwierzęciem i teraz również wspólnymi siłami zmusili zjawę, pochwyconą przez Zwierzę na schodach, do stanięcia przy oknie obok Camy. Tam też Nauczyciel zesłał kolejny czar.
Nidhogg wywołał z nicości korzenie wyrastające z ziemi, którą tak dobrze znał. Odmawiając czarodziejskie runy wespół z Nauczycielem sprawili, że korzenie oplotły trzy pozostałe upiory i już wkrótce cała piątka stała unieruchomiona przy wielkim oknie.
Zjawy nie były jeszcze unieszkodliwione, wiedzione żądzą zemsty wypluwały przekleństwa i kierowały trujące wyziewy ku dwojgu najbardziej bezbronnym, Sisce i Tsi-Tsundze.
Nagle jednak do akcji włączył się Chor, rozgniewany postępowaniem zjaw. Jednym przesunięciem dźwigni na tablicy rozdzielczej zdołał sprawić, że przez przednią szybę popłynął prąd elektryczny. Upiory zadygotały w konwulsjach, a Nauczyciel wykorzystał ten czas na kolejne zaklęcia.
Jego czary odebrały im wszelką zdolność stawiania oporu. Teraz kolej przyszła na Dolga.
Nie wyjął świętych kamieni, nie mógł tego uczyni w obliczu tak niszczącego zła, które zbrukałoby cudowne kule.
Dolg jednak odznaczał się niezwykłą czystością duszy, pod tym względem równać się z nim mogła jedynie Shira. Zbliżył się do bezbronnych w tej chwili zjaw i każdej szepnął coś do ucha. Nikt nie słyszał co, widzieli jednak, jak wściekłe twarze łagodnieją z żalu i rozpaczy, a zaraz potem nieoczekiwanie ukazał się na nich spokój. Zrozumieli, że Dolg pozbawił ich zła, a przynajmniej sprawił, że zyskali zrozumienie i harmonię.
Nauczyciel położył kres ich nie mającej końca wędrówce, odprawiając rytuał przypominający niemal kościelne błogosławieństwo. Upiory zaczęły się kurczyć, aż zniknęły. Nie pozostało po nich nic.
Strażnicy, czekający w pogotowiu, by wypchnąć je z powrotem na piaskową pustynię, zorientowali się, że żadne ich działanie nie będzie potrzebne.
Dolg zaś usunął się na bok. Okazało się, że ma wielki kłopot. Jego maleńka udręka, dziewczynka z rodu elfów, Fivrelde, przemyciła się na wyprawę, ukryta w kieszonce na piersi. Dolg bardzo się zdenerwował swym odkryciem, bo okazało się, że musi być odpowiedzialny także i za nią, a na to wcale nie miał czasu!