— Nigdy w życiu nie widziałam czegoś, co by mnie tak przeraziło! — jęknęła Nicole.
Kosmonauci usiedli opierając się plecami o ścianę jednego z wieżowców przy zachodnim rynku. Wciąż dyszeli po szalonej ucieczce. Nicole napiła się wody.
— Właśnie miałam zamiar odsapnąć — ciągnęła. — Słyszałam tylko ciebie i wiedziałam już, że nic nas nie goni. Pomyślałam, że zaczekam na ciebie w muzeum. Zapomniałam, że to inny tunel! Oczywiście, powinnam była się zorientować, bo wejście było z przeciwnej strony. Ale widocznie nie byłam zdolna do logicznego myślenia… Weszłam do środka, zapaliły się światła. On tam był, jakieś trzy metry przede mną…
Nicole wybiegła z tunelu i z płaczem rzuciła się Richardowi w ramiona.
— Tam jest Takagishi… wypchany jak zwierzę… tam, po prawej stronie… — mówiła urywanymi zdaniami.
Po pewnym czasie uspokoiła się nieco; razem wrócili do tunelu.
Naprzeciwko wejścia stał Shigeru Takagishi. Miał na sobie skafander i wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widzieli go po raz ostatni w obozie Beta. Ręce trzymał wzdłuż tułowia. Uśmiechał się.
— Cóż to jest, do cholery?! — szepnął przerażony Richard, nie wierząc własnym oczom. Nicole odwróciła wzrok; wypchany Japończyk wyglądał jak żywy.
Stali w komnacie nie dłużej niż minutę. Z sufitu zwisał wypchany ptak ze złamanym skrzydłem. Przy ścianie stał namiot Richarda i Nicole, który zniknął poprzedniego dnia. Przenośna stacja badawcza leżała u stóp Japończyka, obok modelu biota naturalnej wielkości. Nagle w oddali usłyszeli znajomy, złowieszczy dźwięk; nie namyślając się, ruszyli dalej. Dotarli do zjazdu i pobiegli w górę, przystając jedynie przy cysternie, żeby zaczerpnąć wody.
— Doktor Takagishi był człowiekiem wrażliwym — mówiła Nicole. — Praca była jego pasją. Kilka dni przed startem odwiedziłam go w Japonii. Powiedział mi wtedy, że jego życiową ambicją jest zbadanie drugiego statku Ramów.
— Szkoda, że zginął tak tragicznie… — mruknął przygnębiony Richard. — Widocznie ośmiornica lub któryś z jej znajomych zaciągnęli go tutaj…
— Wiesz, nie wydaje mi się, żeby Takagishi został zabity… powiedziała Nicole. — Może jestem beznadziejnie naiwna, ale w jego… posągu… nie było nic, co by o tym świadczyło…
— Śmiertelnie się przeraził? — spytał Richard. — Tak — odparła Nicole. — To możliwe…
Nicole opowiedziała Richardowi o chorobie serca Takagishiego.
— Dziwię się, że to właśnie ty nic z tego nie zrozumiałaś… powiedział po chwili Richard.
— Gdybym twardo trzymała się przepisów, Takagishi żyłby do dziś. Byłby teraz ze swoją rodziną w Kyoto…
— I nigdy w życiu nie doświadczyłby tego, na czym mu najbardziej zależało… to nasuwa mi na myśl pewne pytanie, droga pani doktor. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie ma co liczyć na ratunek. Prawdopodobnie zginiemy, nigdy więcej nie zobaczywszy innych ludzi. Co ty na to? Czy własna śmierć, a raczej śmierć jako taka, mieści się w twoim światopoglądzie?
Nicole spojrzała Richardowi w oczy. Zdziwiło ją tak postawione pytanie.
— Nie boję się śmierci, jeżeli o to pytasz — odparła ostrożnie. — Lekarz często się z nią styka… Moja matka umarła, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką; już wtedy musiałam jakoś ustosunkować się do śmierci…
Nicole zamyśliła się.
— Jeżeli o mnie chodzi — ciągnęła — wolałabym żyć przynajmniej do czasu, gdy Genevieve dorośnie; tak żebym mogła być babcią dla jej dzieci. Ale samo życie jako takie nie przedstawia dla mnie wartości. Życie musi być „dobre”, aby warto było żyć. A żeby było dobre, czasem trzeba podejmować ryzyko… Zdaje się, że mówię od rzeczy?
— Trochę — uśmiechnął się Richard. — Ale podoba mi się to, co mówisz. Powiedziałaś coś ważnego: istotna jest jakość życia… Nigdy nie chciałaś popełnić samobójstwa? — spytał nagle.
— Nie — potrząsnęła głową Nicole. — Nigdy. Zawsze miałam jakiś powód, aby żyć.
Dlaczego mnie o to spytał? — zastanawiała się.
— A ty? — powiedziała. — Czy kiedykolwiek w czasie tych przejść z ojcem myślałeś o samobójstwie?
— Nie, może to dziwne, ale nie — odparł Richard. — Ojciec mnie bił, ale nigdy nie pozbawił mnie radości życia i ciekawości świata. Poza tym wiedziałem, że dorosnę i kiedyś sam będę decydował o swoim losie.
Richard zamilkł.
— Ale był okres w moim życiu, kiedy poważnie zastanawiałem się nad popełnieniem samobójstwa — ciągnął po dłuższej chwili. — Było we mnie tyle bólu i złości, że nie mogłem sobie z tym poradzić…
Zapadła cisza. Nicole cierpliwie czekała. Po dłuższej chwili wzięła go pod ramię.
— Kiedyś mi o tym opowiesz — powiedziała. — Żadne z nas nie ma jeszcze wprawy w dzieleniu się tymi sprawami. Może z czasem się tego nauczymy. Powiem ci, dlaczego uważam, że nie zginiemy i dlaczego powinniśmy przeszukać wschodni rynek…
Nicole nikomu dotychczas nie mówiła o swoich przeżyciach podczas Poro; nawet Pierre nigdy się o tym nie dowiedział. Gdy skończyła swoją opowieść, Richard dowiedział się o wszystkim: o wizycie Omeha w Rzymie, o proroctwie Senoufo, o „kobiecie z towarzyszem”, która „owoc żywota swego zabierze do gwiazd”. Opowiedziała mu także o ampułce wypitej w studni…
Richard nie wiedział, co powiedzieć. Jego ścisły umysł nie mógł poradzić sobie z historiami, które wydawały się zupełnie niezrozumiałe. Patrzył na Nicole zarówno z podziwem, jak i niedowierzaniem.
— Nie wiem, co mam o tym myśleć… — szepnął po dłuższej chwili.
Nicole położyła palec na ustach.
— Nie musisz nic mówić — powiedziała. — Wszystko potrafię wyczytać z twojej twarzy. Możemy porozmawiać jutro, gdy już przemyślisz sobie to, co ci powiedziałam.
Ziewnęła i spojrzała na zegarek. Wyjęła z plecaka materac i rozłożyła go.
— Jestem zmęczona. Nic mnie tak nie męczy jak duża dawka strachu i długodystansowe biegi. Porozmawiamy za kilka godzin.
— Szukamy już ponad półtorej godziny. — Richard robił się coraz bardziej niecierpliwy. — Spójna na mapę. W promieniu pięciuset metrów od rynku byliśmy wszędzie i to przynajmniej dwukrotnie.
— Więc źle szukamy — odparła Nicole. — Wyraźnie widziałam trzy źródła ciepła.
Richard zmarszczył brwi.
— Dobrze, zastanówmy się nad tym logicznie: po co budowano by trzy rynki i tylko dwa wejścia do podziemi? — spytała Nicole. — Sam mówiłeś, że Ramowie wszystko robią systematycznie. I potrójnie…
Stali przed dwunastościennym budynkiem.
— Zastanawiam się, do czego służą te wszystkie wielościany — mruknął Richard. — W każdym sektorze jest jeden, a trzy największe przylegają do rynków… Czekaj — powiedział przenosząc wzrok na wieżowiec — czyżby… Nie, to niemożliwe…
Nicole spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Wpadł mi do głowy pewien pomysł — wyjaśnił Richard — który może okazać się kompletnym niewypałem… Pamiętasz doktora Bardoliniego i delfiny? Pamiętasz jego szachownice? A może każdy sektor Nowego Jorku odpowiada jednej szachownicy i stąd te subtelne różnice pomiędzy nimi? Mój pomysł nie jest chyba bardziej zwariowany niż twoje wizje!
Richard ukląkł i zabrał się do przeglądania map miasta.
— Mogę ci pomóc? — spytała Nicole. — Razem zrobimy to szybciej…
Cztery godziny później Richard Wakefield w dalszym ciągu siedział i mruczał coś do siebie pod nosem. Obok niego leżały dwa komputery.
Wytłumaczył Nicole, kiedy idąc za jej radą postanowił zjeść kolację, że trzecie wejście do podziemi odnajdą dopiero wtedy, gdy uda mu się zrozumieć geometryczne relacje wielościanów i wieżowców we wszystkich dziewięciu sektorach. Dwie godziny przed nadejściem nocy Richard pobiegł do jednego z sektorów, aby zgromadzić brakujące informacje.
Było już ciemno, ale Richard nie spał.
Nicole obudziła się po pięciu godzinach, a on wciąż siedział nad nie rozwiązaną zagadką.
Objęła go za szyję.
— Potrzebujesz snu — szepnęła.
— Już prawie mi się udało — mruknął nieprzytomnie. Miał podkrążone oczy. — Jeszcze godzinkę…
Nicole położyła się z powrotem.
Obudził ją Richard. Był bardzo podniecony.
— Wiesz co? — zaczął z uśmiechem. — To zadanie ma trzy rozwiązania, z których każde jest zgodne z ustawieniem budynków w dziewięciu sektorach. — Spojrzał na nią błagalnie. Może pójdziemy od razu? Obawiam się, że i tak nie mógłbym teraz zasnąć…
Żadne z trzech miejsc nie znajdowało się w pobliżu któregokolwiek z rynków. Pierwsze, oddalone o kilometr, było tuż przy murze otaczającym Nowy Jork. Niczego tam nie znaleźli. Potem przez piętnaście minut maszerowali w ciemnościach do drugiego miejsca, tym razem na południu miasta.
Klapa znajdowała się dokładnie w miejscu przewidzianym przez Richarda.
— Hurra! — wykrzyknął i rozłożył na ziemi materac. Niech żyje matematyka!
Niech żyje Omeh, pomyślała Nicole. Nie była już śpiąca, ale nie chciała samotnie badać nieznanej okolicy.
Co jest ważniejsze, zastanawiała się leżąc na swoim materacu, intuicja czy matematyka? Czy matematyczne modele pomagają nam dotrzeć do prawdy? A może jest odwrotnie? Może najpierw znamy prawdę, a potem matematyka pomaga nam ją zrozumieć?
Wstali o świcie.
— Dni robią się coraz krótsze — rzekł Richard. — Ale długość dnia i nocy jest zawsze taka sama, czterdzieści sześć godzin, cztery minuty i czternaście sekund.
— Kiedy dolecimy do Ziemi? — spytała Nicole, chowając materac do plecaka.
— Za dwadzieścia dni i trzy godziny — odparł Richard, sprawdziwszy to w komputerze. — Jesteś gotowa na dalsze przygody?
Nicole skinęła głową.
— Myślę, że wiesz już, gdzie znajduje się urządzenie otwierające klapę?
— Jeszcze nie — odparł — ale zaraz będę wiedział. Gdy je znajdziemy, wejście do ptasiej groty nie sprawi nam żadnych trudności, bo będziemy mieli klucz do wszystkich konfiguracji.
Dziesięć minut później Richard nacisnął metalową płytkę i trzeci właz stanął przed nimi otworem. W głąb prowadziły szerokie schody; Richard wziął Nicole za rękę. Ruszyli w dół. Włączyli latarki, bo nie zapaliły się żadne światła.
Grota z wodą znajdowała się w tym samym miejscu, co w innych pieczarach; w tunelach na dwóch głównych poziomach panowała idealna cisza.
— Tutaj chyba nikt nie mieszka — szepnął Richard.
— W każdym razie jeszcze nie… — szepnęła Nicole.