— Milordzie? Oglądam przekazy i rekrut Lavoisier mówi coś o kapitanie… nie jestem pewna… Martinez spojrzał na displej na rękawie, z którego patrzyła gładka twarz kadet Seisho.
— Zamierza zabić kapitana? Okaleczyć? Zaatakować albo odmówić wykonania rozkazów? — zapytał.
Seisho zamrugała.
— Nie, milordzie. To… bardziej osobiste.
Bardziej osobiste? — zastanawiał się Martinez. Potem uznał, że lepiej się nie dowiadywać…
— Jeśli nie mówi o ataku, zabójstwie, nieposłuszeństwie lub sabotażu, to nie jest spisek — oznajmił. — Przepuść to.
Seisho skinęła głową.
— Tak jest, milordzie.
— Czy coś jeszcze?
— Nie, milordzie.
— Wobec tego do widzenia.
Rękaw wrócił do zwykłej żałobnej bladości. Martinez zajął się swą normalną pracą — czy raczej pracą Koslowskiego. Pierwszy oficer poszedł z drużyną na trening, więc Martinez pełnił wachty za siebie i za niego.
Współpraca z zespołem łączyła się nie tylko z zastępstwami na wachtach. Martineza wsadzono do piekielnej liczby komisji i przydzielono mu rozliczne obowiązki. Był Oficerem Działu Kultury i Biblioteki, Oficerem Służb Porządkowych i Oficerem Zabezpieczeń Kryptograficznych — kryptografia przynajmniej należała do jego specjalności. Był członkiem Komisji Doradczej do Spraw Mesy Oficerskiej i Komisji Doradczej do Spraw Mesy Załogi. Był w Komisji Pokładowej i Komisji Egzaminacyjnej dla Załogi, a także Komisji Kryptograficznej.
Był w Komisji Wsparcia, która miała ulżyć ludziom w trudnej sytuacji, co oznaczało, że członkowie załogi wciąż go prześladowali opowiadaniami o swych nieszczęściach, w nadziei na otrzymanie pieniędzy.
Na dodatek był także oficerem zobowiązanym do cenzurowania statkowej poczty — zadanie to chętnie spychał na Seisho i dwoje innych kadetów.
W istocie przekazywał kadetom i kilku bardziej solidnym bosmanom jak najwięcej obowiązków, jednak wszystkie sprawy związane ze sprzętem i funduszami trzymał we własnych rękach.
Obecnie zajmował się zapasami i funduszami mesy oficerskiej. Od trzech poruczników wymagano wnoszenia składek na mesę. Większość sum wydawano na alkohol i delikatesy, choć część pieniędzy niezbyt legalnie przeznaczano na utrzymanie stylowego stewarda mesy — w życiu cywilnym zawodowego kucharza. Spore sumy wydawano chyba na futbolowy totalizator, ale ponieważ „Korona” w tym sezonie odnosiła sukcesy i większość zakładów kończyła się wygraną, nie stwarzało to większych problemów.
Problemem natomiast był stan magazynu. Mesa oficerska zapłaciła za sporo rzeczy, które zniknęły ze spiżarni. Możliwe, że podkradała je załoga. Jednak to mało prawdopodobne — zapasy trzymano osobno pod kluczem. Niewykluczone też, że podbierał je steward, który posiadał klucz. Ponieważ jednak większość artykułów zginęła w czasie, gdy „Korona” pozostawała zadokowana w stacji pierściennej Magarii, Martinez podejrzewał, że to sami oficerowie wynoszą te rzeczy, może na prezenty dla przyjaciółek na stacji bądź w naziemnych miastach przy windach.
Dlaczego w takim razie oficerowie nie kwitowali zabranych produktów? Przecież sami za nie zapłacili.
Martinez widział je na własne oczy. Sam podpisywał ich przyjęcie. A teraz zniknęły.
Postukał palcami w krawędź displeju. Chyba trzeba pogadać z Alikhanem.
Guzik przy lewym mankiecie zaświergotał i Martinez, który podejrzewał, że to znowu Seisho, spojrzał gniewnie na displej i polecił mu połączyć rozmowę.
— Martinez. O co chodzi? — Twarz, którą ujrzał na rękawie, odpowiedziała na jego gniewny grymas przepraszającym spojrzeniem.
— Tutaj Dietrich sprzed śluzy, milordzie. Żandarmi przyprowadzili trzech naszych ludzi z przepustki.
Dietrich był jednym z pary wartowników na służbie przy bramie do stacji pierściennej.
— Czy są pijani?
Dietrich spojrzał na coś poza polem widzenia kamery, a potem z powrotem na Martineza.
— W tej chwili nie, milordzie.
Martinez powstrzymał się od westchnienia.
— Będę tam za minutę i pokwituję ich odbiór. Oto radości Oficera Służb Porządkowych.
Ukrył znowu raporty z mesy w chronionym hasłem pliku i wstał. „Korona” cumowała dziobem do stacji pierściennej, co znaczyło, że przednia śluza znajdowała się „na górze” w stosunku do mostka, gdzie pełnił wachtę Martinez. W doku, w centralnym tunelu zamontowano dźwig pasowy, rodzaj ruchomej drabiny i Martinez skorzystał z niego w drodze do przedniej śluzy „Korony”.
Pierwszy sprzętowiec Dietrich czekał w śluzie, w pełnym rynsztunku. Przy szerokim, purpurowym pasie miał broń, paralizator i kajdanki, a na ramieniu czerwoną elastyczną opaskę żandarma.
— Zhou, Ahmet i Knadjian, pijaństwo i awantury. Aresztowani w barze, gdy dostawali łupnia od gangu z „Wściekłej Burzy”.
Zhou, Ahmet i Knadjian. Martinez nie służył długo na statku, ale już wiedział, że ta trójka nie zasługuje na współczucie.
Kiedy przeszedł długą pępowiną na stację, zobaczył trzech skutych rekrutów w porwanych ubraniach. Mieli podbite oczy i porozbijane wargi. Knadjianowi wyrwano chyba z czaszki garść włosów. Kiedy rekruci z „Wściekłej Burzy” z nimi skończyli, interweniujący żandarmi naksydzcy też chyba oberwali. Trzej nicponie spędzili noc w lokalnym areszcie i teraz ich zapach mniej więcej odpowiadał ich wyglądowi.
O poborowych we flocie mówiono, z różnym zabarwieniem uczuciowym: twardogłowi, tranzytowcy, lub też — od dużych przyśpieszeń, które znosili — przygięci, pulpa lub naleśniki. Jak zwał, tak zwał, wszyscy mieli skłonność do wpadania w doskonale zdefiniowane wojskowe kategorie. Zhou, Ahmet i Knadjian należeli do kategorii, z którą wiązały się bijatyki, gry w kości, łupienie dostaw wojskowych i incydenty z kobietami o nikczemnym charakterze. Grali tradycyjne role i gdyby nie to, Martinez prawdopodobnie byłby bardziej zirytowany na całą trójkę. Zamiast tego czuł dystans i rozbawienie.
Przeczytał listę zarzutów przekazaną przez pierwszego żandarma, który stał na baczność, cofnięty tak bardzo, jak to możliwe u Naksyda. Podpisał protokół, przedstawiony w formie elektronicznej na zbyt wielkim kompnotesie żandarma, oraz następny dokument, przekazujący odpowiedzialność za więźniów. Nagle spostrzegł niepokój Naksydów, reagowali na obecność kogoś za nim. Obrócił się.
Dowódca eskadry Kulukraf, kapitan okrętu flagowego Fanaghee, maszerował po pierścieniu z grupą około dwudziestu oficerów. Martinez zorientował się, że naksydzcy żandarmi wiercą się, usiłując pokonać instynkt płaszczenia się w obecności kogoś o aż tak wysokiej randze.
Martinez wysłał kopie elektroniczne dokumentów do swego stanowiska na „Koronie”, a następnie zwrócił kompnotes żandarmowi.
— Może pan im zdjąć kajdanki — powiedział do żandarma.
— Tak jest, milordzie.
Przygięci swobodnymi teraz rękami tarli nadgarstki. Zerkali z ukosa na żandarmów, jakby kusił ich pomysł, by dać im łupnia. Martinez postanowił przeciąć ten niebezpieczny tok myśli.
— Macie dwadzieścia minut na prysznic i zameldowanie się u sprzętowca Chavesa po mundury. Kapitan wysłucha waszych wykrętów i wymierzy kary jutro rano. Ruszać się.
Rekruci posłuchali. Które toalety trzeba wyczyścić, które mosiężne okucia wypolerować? — zastanawiał się Martinez z uśmiechem. Wszystkie, zdecydował.
Zwrócił się znowu do szefa żandarmów.
— Dziękuję, konstablu. Może pan…
Zobaczył, że funkcjonariusz patrzący w stronę pierścienia stoi na baczność i salutuje, a inni żandarmi go naśladują. Martinez obrócił się na pięcie i też stanął na baczność.
Dowódca eskadry Kulukraf podszedł bliżej i czarną, łuskowatą dłonią wskazywał luk „Korony”. Naksydzcy oficerowie spojrzeli w tamtą stronę, potem na displeje na rękawach, i znowu na Kulukrafa. Błyskali do siebie skomplikowanymi czerwonymi wzorami na piersiach. Ich kameleonowe bluzy przekazywały zmiany koloru paciorkowatych łusek. Milczeli. Kulukraf zignorował stojących na baczność przy rurze dokującej i poszedł dalej. Szybko poruszające się stopy uderzały w gumowany główny chodnik stacji pierściennej. Martinez przez chwilę patrzył za nimi, a potem zmienił postawę na „spocznij”.
— Dziękuję, konstablu — powtórzył. — Może pan odejść. — Tak jest, milordzie. — Żandarm zasalutował, odwrócił się i ruszył za Kulukrafem, tłukąc stopami w pokład.
To dziwne, myślał Martinez, patrząc na odchodzącego Kulukrafa. Naksydzki dowódca eskadry i jego oficerowie zatrzymali się przy następnym rękawie dokującym stacji, prowadzącym do lekkiego krążownika „Perigeum”. Powtórzyli całą procedurę: stali, patrzyli, robili notatki.
— Dowódca eskadry był już tu wczoraj z inną paczką — wtrącił Dietrich.
— Tak? — Martinez popatrzył na niego. — Czy wiesz, po co?
— Nie mam pojęcia, lordzie poruczniku. Po prostu błyskali do siebie, tak jak dzisiaj.
Martinez zastanawiał się, czy nie zaplanowano dużej niespodziewanej inspekcji. Ale we flocie tylko jakaś okropna świnia szykowałaby inspekcję na dwa dni przed Festiwalem Sportu.
Właśnie. A nie można powiedzieć, żeby Fanaghee była znana z litości dla podwładnych.
Martinez uznał, że na wszelki wypadek po cichu zawiadomi bosmanów, odpowiedzialnych za wydziały statku. Postanowił sprawdzić własny sprzęt komunikacyjny, zarówno podstawowy, jak i pomocniczy, i zagwarantować, by działał bez zarzutu, a podwładni prezentowali się wzorowo.
— Czy mogę zamienić z panią kilka słów na osobności? Lord Richard Li był na przyjęciu jedyną prócz Suli osobą w mundurze w żałobnej bieli. Sula nosiła mundur tylko dlatego, że nie miała nic dostatecznie wykwintnego na tę okazję. Przypuszczała, że motywy lorda Richarda są inne.
— Na osobności? — Sula popatrzyła na niego zaskoczona. — Tak, oczywiście.
To Terza Chen, narzeczona lorda Richarda zaprosiła ją na tę imprezę w ich bogato dekorowanym pałacu, ale Terza w swój elegancki sposób gdzieś odpłynęła i zostawiła Sulę sam na sam z lordem Richardem.
Lord Richard wziął Sulę pod rękę i zaprowadził do biblioteki, z dala od głównego holu. Pomieszczenie wyłożono ciemnym drewnem rzeźbionym w liście ostrokrzewu, za szkłem stały starodawne, oprawione w skórę księgi. Ich delikatną zawartość chroniła mieszanka gazów szlachetnych. Sula miała ochotę rzucić się ku półkom, rozewrzeć zamki i pogrążyć się w orgii czytania.
Na biurku znajdowała się mała fontanna. Woda ciurkała po kamykach i nadawała powietrzu lekki zapach morza. Lord Richard przez chwilę spoglądał na fontannę, a potem zwrócił się do Suli:
— Słyszałem o postanowieniu sądu w sprawie „Północnego Zbiega”. Izba Dochodzeniowa Floty właśnie ogłosiła, że śmierć Blitshartsa to wypadek, wynik wadliwego złącza wodnego.
— Niestety, to tylko pierwszy werdykt w sprawie „Północnego Zbiega” — odpowiedziała Sula. — Zanim firma ubezpieczeniowa wypłaci jakieś pieniądze, odwoła się. Powiedzą, że Blitsharts uszkodził złącze umyślnie. Tak więc utknę i będę przez lata składała zeznania, chyba że dostanę służbę na statku.
Przez rzeźbioną twarz lorda Richarda przemknął uśmiech.
— Właśnie wróciłem z Dowództwa. Dlatego jestem w mundurze. Nie ogłoszą tego przez kilka najbliższych dni, ale poinformowano mnie, że będę dowodził „Nieustraszonym”, kiedy opuści stocznię remontową. Mamy dołączyć do Drugiej Dywizji Krążowników we Flocie Macierzystej.
— Gratuluję, milordzie.
„Nieustraszony” był nowym ciężkim krążownikiem; kończył się właśnie jego pierwszy przegląd. Wszystko, co nie działało należycie podczas pierwszego lotu, zostało naprawione, wymienione lub przeprojektowane. Na tym etapie swej kariery lord Richard otrzymał doskonałą propozycję, dobrze świadczącą o zaufaniu, jakim darzył go Dowódca Floty, Jarlath.
— Wiem, że odniesie pan sukces — rzekła Sula.
— Dziękuję. — Lord Richard przechylił głowę, spoglądając na Sulę. Mała fontanna zagrała.
— Wie pani, że kiedy obejmę dowództwo „Nieustraszonego”, mam awansować dwóch poruczników — oznajmił. — Ponieważ pani rodzina była przez wiele lat bardzo łaskawa dla mojej, chciałbym wobec tego oferować pani jedno z tych miejsc.
Serce Suli z zaskoczenia zamarło na jeden takt. Promocje kapitańskie zazwyczaj były przedmiotem transakcji w rodzinach lub między rodzinami. „Ja dam awans twemu młodziakowi, a ty dopilnujesz, żeby mój kuzyn otrzymał kontrakt na dostawę przekaźników satelitarnych na Sandam”. Ale Sula nie miała niczego w zamian — ze strony lorda Richarda była to czysta grzeczność.
Sula się zaczerwieniła — z wysiłkiem komponowała podziękowania. Układanie podziękowań nie było jej mocną stroną.
— Dziękuję, lordzie Richardzie — powiedziała. — Bardzo… bardzo doceniam pański… pańskie zaufanie.
Uśmiechnął się, błyskając idealnymi, białymi zębami. Sula zauważyła, że kiedy się uśmiechał, wokół oczu tworzyły mu się drobne zmarszczki.
— Wobec tego uznajemy sprawę za załatwioną.
— Ach… milordzie. — Poczuła, że znów się czerwieni. — Wie pan, że kuję do egzaminów.
— Ach, tak. Cóż, teraz nie będzie to potrzebne. Może się pani bawić.
Lord Richard kroczył już ku wyjściu po puszystym dywanie z Tupy.
— Miałam zamiar zdobyć pierwszą lokatę, milordzie — oznajmiła Sula.
Lord Richard zatrzymał się w pół kroku.
— Doprawdy?
— Ach… tak. — Wyobrażała sobie, że z jej policzków bije żar gwiazdy nowej.
— Myśli pani, że ma szanse?
To kluczowe pytanie, pomyślała. Kadet, który zajął pierwszą lokatę — osiągnął najwyższą punktację we wszystkich egzaminach promocyjnych na poruczników, przeprowadzanych w imperium w danym roku — mógł być niemal pewien rozgłosu we flocie oraz zainteresowania jakiegoś patrona. Dla Suli otworzyłoby się wiele drzwi. Nie zależałaby całkowicie od poparcia lorda Richarda.
— Zdawałam testy treningowe z bardzo dobrymi wynikami — wyjaśniła. — Choć oczywiście pierwsza lokata jest… nie da się tego przewidzieć.
— Tak. — Zmarszczył czoło. — Egzaminy są za dziesięć dni, prawda?
— Tak, milordzie. Nieznacznie wzruszył ramionami.
— W takim razie moja oferta pozostanie aktualna. W ciągu najbliższych dziesięciu dni nie będę potrzebował poruczników, a jeśli dostanę osobę z pierwszą lokatą w roku 12481, wówczas „Nieustraszony” jedynie zyska na prestiżu.
— Ja… dziękuję, milordzie. — Wyrazy wdzięczności nadal z trudem przechodziły jej przez gardło.
Lord Richard ujął ją pod rękę i razem skierowali się ku wyjściu.
— Powodzenia we wszystkim, Caro. Caroline. Nigdy nie wypadałem specjalnie dobrze na egzaminach, dlatego bardzo się ucieszyłem z oferty porucznikostwa, którą złożył mi wujek Otis.
Sula przystanęła, zaskoczona wiadomością, że lord Richard nie był w czymś dobry, ale potraktowała ją jako przejaw skromności kapitana.
Oboje wrócili na przyjęcie do lorda i lady Chen oraz ich dwudziestu gości. Terza podpłynęła do nich, spojrzała na Sulę i spytała:
— Czy to już postanowione?
— Lord Richard był bardzo uprzejmy — odparła Sula.
— Tak się cieszę — powiedziała Terza i klasnęła dłonią o dłoń Suli.
Sula nagle się zorientowała, że oferta awansu była pomysłem lady Terzy.
— Pomoże ustawić cię zawodowo.
— Okazuje się, że cała sprawa jest trochę bardziej skomplikowana — wtrącił lord Richard — ale lady Sula rozpocznie wspinaczkę po szczeblach kariery tak czy inaczej. I to bardzo szybko.
Terza zawahała się, a potem uznała, że trzeba się uśmiechnąć.
— O, to bardzo dobrze — skomentowała.
Sula poczuła ostrzegawcze mrowienie, gdy dostrzegła lady Vipsanię Martinez, wspartą na ramieniu elegancko ubranego mężczyzny o cofniętej linii włosów. Oczy lady Vipsanii nieco się rozszerzyły na widok Suli, a potem dziewczyna podeszła z budzącą respekt godnością. Mężczyzna podążał jej śladem.
— Lady Sula. Z pewnością pamięta pani narzeczonego Sempronii, lorda P.J. Ngeniego.
Sula zupełnie nie pamiętała lorda P.J., ale powiedziała:
— Oczywiście. Czy Sempronia jest tutaj?
Na długiej twarzy P.J. pojawił się wyraz melancholii.
— Tam, z oficerami. — P.J. wskazał głową róg sali.
Sula obróciła się i zobaczyła Sempronię, rozmawiającą z dwoma mężczyznami w cywilu.
— To oficerowie? — Nie rozpoznawała ich.
— To zawsze są oficerowie — stwierdził P.J. ze wzrastającą melancholią.
— Idź i przyprowadź ją, kochanie — poradziła Vipsania. Na pewno chciałaby porozmawiać z lady Sulą.
— Jaka piękna suknia — powiedziała Sula.
Rzeczywiście: jakaś starsza szwaczka prawdopodobnie oślepła, naszywając te tysiące paciorków.
— Dziękuję. Żałowaliśmy, że nie mogłaś przybyć na nasze małe spotkanie. — Przez czoło Vipsanii przebiegła leciutka zmarszczka zatroskania.
— Wyjechałam z miasta — wyjaśniła Sula. — Kułam do egzaminów.
— Ach. — Vipsania skinęła głową z widoczną satysfakcją. — Więc nie miało to żadnego związku z moim bratem.
Serce Suli podskoczyło.
— Z lordem Garethem?
— Myślał, że czymś cię obraził. Czasami potrafi być okropnym idiotą.
— Okropnym idiotą? — spytała Sempronia, gdy podeszła z P.J. — Przypuszczam, że rozmawiamy o Garecie?
Sula postanowiła postawić sprawę jasno.
— Nie obraził mnie — powiedziała wprost. — I jest całkowitym przeciwieństwem idioty.
Sempronia zmrużyła orzechowe oczy.
— Nienawidzę go — oświadczyła. — Nie powiem ani słowa na jego korzyść.
Mówiąc to, uśmiechała się, ale jej oczy wcale się nie śmiały. Lord Richard wydawał się zarówno rozbawiony, jak i nieco zmieszany, że jest świadkiem rodzinnych dramatów.
— Co masz przeciwko mojemu bliźniemu, oficerowi? — spytał w końcu.
Sempronia obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
— To sprawa między mną a Garethem — odparła.
— Czasami mam wrażenie, że wżeniam się w stado tygrysów — oznajmił P.J. — Będę musiał uważać na siebie w dzień i w nocy.
Sempronia poklepała go po dłoni.
— Zachowaj to wrażenie, kochanie, a doskonale nam się ułoży. P.J. poprawił wyłogi marynarki, szarpnął nieco kołnierz, jakby nagle zrobiło mu się za gorąco.
— Lady Sula — wtrąciła Terza swym łagodnym głosem — Richard mówi, że interesujesz się porcelaną. Czy chciałabyś obejrzeć coś z naszych zbiorów?
— Bardzo — oznajmiła Sula, szczęśliwa, że Terza taktownie zmieniła temat rozmowy. — I zastanawiam się — zaryzykowała — czy mogłabym rzucić okiem również na niektóre z waszych książek.
Terza była nieco zdziwiona.
— Och, książki. Naturalnie.
— Czy macie jakieś książki pochodzące ze starej Terry?
— Tak. Ale są napisane w językach, którymi już nikt nie włada.
Sula uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Będę uszczęśliwiona, mogąc obejrzeć choćby obrazki.
Sprawa brakujących zapasów w mesie oficerskiej wyjaśniła się, kiedy Martinez wieczorem wszedł tam na filiżankę kawy i zastał kapitana porucznika Tarafaha, grzebiącego w stalowym wnętrzu szafki na jedzenie. Tarafah właśnie powrócił z drużyną z całodziennego treningu i wkładał dwie gomółki wędzonego sera do kosza trzymanego przez ordynansa. Martinez zauważył, że w koszu już są trzy butelki wina i dwie wyśmienitej brandy.
— Milordzie? — zapytał Martinez. — Czy mogę panu pomóc?
Tarafah obejrzał się przez ramię na Martineza, a potem skinął głową.
— Może pan, lordzie poruczniku Martinez. — Sięgnął do szafki i wyciągał dwie butelki starego kaszmentu. — Woli pan marynowany czy moczony w wermucie?
— Marynowany, milordzie. — Martinez nie cierpiał tego produktu i chętnie by się go pozbył. Marynowany kaszment powędrował do kosza, a za nim kilka herbatników w puszkach, fioletowoczarny kawior z Cendis i klin niebieskiego sera.
— To powinno wystarczyć — oznajmił z satysfakcją Tarafah, po czym kluczem kapitańskim zamknął ciężkie drzwi.
Klucz kapitański otwiera spiżarkę mesy oficerskiej i szafkę z alkoholami, zauważył Martinez. Ciekawe.
Zapach wędzonych serów popłynął z koszyka ustawionego na wąskim stole z drzewa czereśniowego, który służył trzem porucznikom „Korony” i jednemu czy dwóm gościom. Martinez wywołał rejestracje zapasów i wpisał nabytki kapitana na ekran mesy.
— Milordzie? Czy pokwituje pan pobranie produktów?
— Nie mogę pokwitować. Nie jestem członkiem mesy oficerskiej.
To niewątpliwie odpowiadało prawdzie. Martinez pomyślał, że kapitan dokładnie zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Nadszedł czas, pomyślał, na dyskretne śledztwo.
— Czy zapasy kapitańskie zaczynają się wyczerpywać, milordzie?
— Nie. Ja też tutaj mam swój wkład — dodał niedbale kapitan, chowając klucz do kieszeni marynarki mundurowej.
— Jaki wkład, lordzie kapitanie?
Tarafah spojrzał na niego, zniecierpliwiony.
— Chodzi o przyjęcia dla oficerów „Niezłomnego”. Oni delegują urzędników i sędziów na mecze i warto, żeby byli naszymi przyjaciółmi.
— Ach, rozumiem.
— Główny sędzia jest przeczulony na punkcie ofsajdu. Musimy dbać o to, żeby był dla nas miły. — Tarafah przecisnął się obok Martineza do korytarza, wiodącego do jego własnej kabiny. — Koslowski, Garcia i ja wrócimy późno. Pan ma wachtę dziś wieczór, prawda?
— Ach… nie, milordzie. — Ale Tarafah i ordynans już zniknęli, nim Martinez zdążył wytłumaczyć, że właśnie zszedł z podwójnej wachty i że wachtę wieczorem będzie pełnił główny zbrojeniowiec „Korony”, który upije się do nieprzytomności w sterowni. Wszystkie zadania na tamtej wachcie przejmie kadet Vonderheydte z pomocniczej sterowni, którą sobie przygotował niedaleko pępowiny.
Ale Tarafaha i tak nie bardzo interesowały te układy.
Martinez patrzył na znikające szerokie plecy kapitana, a potem wrócił do spiżarni i oznaczył wszystkie brakujące zapasy jako „datek na osobiste akcje dobroczynne kapitana”. Potem zapisał puszkę kawioru — ostatnią — pudełko makaronu, paczkę krakersów, butelkę wędzonej czerwonej papryki, kaczkę zalaną własnym smalcem, zestaw serów, parę butelek wina i butelkę brandy — z tych produktów przygotował sobie wspaniały zimny posiłek. To, czego nie spożył, schował w swojej kabinie.
Jeśli ma płacić za ucztę innych, może przynajmniej wyprawić ucztę dla siebie.
Nadzorująca egzamin Daimong wypełniła pomieszczenie lekkim zapachem zgnilizny swego nieprzerwanie umierającego i nieprzerwanie odradzającego się ciała. Pasy suchej, jasnoszarej skóry, lekkie niczym puste powłoki owadów, zwisały ze stawów i bardzo długiego, charakterystycznego dla Daimongów podbródka, a jej okrągłe, głęboko osadzone czarne oczy spoglądały na zgromadzonych kadetów z mieszaniną melancholii i czujności.
— Urządzenia elektroniczne trzeba teraz wyłączyć — powiedziała swym melodyjnym głosem. — Wszystkie urządzenia elektroniczne zostaną wykryte, a ich użytkownik zostanie napiętnowany jako oszust.
Przeszmuglowanie urządzeń elektronicznych do sali egzaminacyjnej byłoby i tak trudne. Wszyscy kadeci — na sali byli sami Ziemianie — mieli na sobie czarne stroje egzaminacyjne z zielonkawymi pasami dla parów, a syntetyki bez oznaczeń dla pospólstwa. Kazali im się w to przebrać dopiero przed chwilą, a ich ubranie będzie przetrzymane w depozycie do końca dnia. Pozostała część ubioru składała się ze skórzanych pantofli i miękkiego okrągłego beretu, który, w przypadku parów, miał zielony pompon.
Sula przypuszczała, że mogłaby przemycić nieco elektroniki w majtkach, ale zupełnie sobie nie wyobrażała, jak dokonałaby odczytu przez ściśle tkany czarny jedwab.
Daimog sprawdziła wskazania na swych skanerach elektronicznych. Najwidoczniej wynik okazał się zadowalający, gdyż wydała polecenie:
— Zaktywizujcie pulpity.
Sula zrobiła to. Pytania egzaminacyjne istniały jedynie w formie elektronicznej i zostały załadowane do pulpitów dopiero chwilę temu przez samą nadzorującą. Chociaż przy rozwiązywaniu zadań można było korzystać z pulpitowego komputera, w jego pamięci nie znajdowały się żadne pomocne informacje i kadeci używali go tylko do obliczeń algebraicznych.
Pierwszy był egzamin z matematyki — dla Suli drobiazg. Potem astrofizyka, z naciskiem na dynamikę wormholi, potem teoria i praktyka nawigacji, która łączyła w sobie matematykę i astrofizykę. We wszystkich tych dziedzinach Sula uważała się za dobrą.
Następnego dnia plan egzaminu przewidywał historię, prawo wojskowe i inżynierię, przedmioty, w których czuła się pewnie. Ostatni dzień obejmował problemy taktyczne i jedyny przedmiot, którego się obawiała: „Praxis: teoria, historia i zastosowania”. To był, jak opowiadano w starym dowcipie, egzamin, gdzie zbyt wiele nieprawidłowych odpowiedzi mogło doprowadzić do wyroku śmierci. Mimo że Praxis miało być wieczne i niezmienne, w praktyce, w perspektywie czasu, obowiązujące interpretacje dryfowały i Sula odkładała studiowanie teorii Praxis na ostatnią chwilę, w nadziei że jej odpowiedzi odzwierciedlą bieżącą linię oficjalną.
— Możecie kliknąć na pierwsze pytanie — powiedziała Daimong. — Na skończenie tego etapu macie dwie godziny i dwadzieścia sześć minut.
Sula kliknęła i pojawiło się pytanie:
W jakich okolicznościach tożsamość f(x) = f(x1) + (x-x1)[x1 x2]+(x–x1)(x–x2)[x1 x2 x3] +
(x–x1)(x–x2)(x–x3)[x1 x2 x3 x4] +R4(x) przybierze wartość następującą:
f(x1) +(x–x1)[x1 x2] + (x–x1)(x–x2))[x1 x2 x3] +
(x–x1)(x–x2)(x–x3)[x1 x2 x3 x4]
Odpowiedź była oczywista: kiedy x = xl, x2, x3 itd., a R4(x) znika. Sula podała tę odpowiedź.
Potem przeczytała jeszcze raz pytanie, by się upewnić, czy nie ma w nim jakiegoś haczyka.
Czy wszystkie pytania będą aż tak łatwe? — zastanawiała się.
Podczas następnej popołudniowej warty w sterowni Martinez dokładnie sprawdził, czy displej, pokazujący obrazy z kamery bezpieczeństwa zewnętrznego, umieszczonej na zewnątrz śluzy, pracuje jak należy. Jeśli wysokie dowództwo zaplanowało na tę wachtę niespodziewaną inspekcję, Martinez chciał widzieć inspektorów wcześniej.
Do inspekcji przygotował się jak najlepiej. Opowiedział Koslowskiemu, pierwszemu porucznikowi, o swych podejrzeniach, a Alikhan zaalarmował starszych chorążych i podoficerów. W wyniku tych działań cała załoga „Korony” — przynajmniej ci nie związani z futbolem — wspomogli Zhou, Ahmeta i Knandiana we wściekłym polerowaniu wszystkich możliwych powierzchni szczotką, pastą lub woskiem cytrynowym.
Wypolerowano nawet pociski w wyrzutniach, a wszystkie zadrapania zielonej jak trawa farby, pochodzące od automatycznych ładowarek, zostały usunięte.
A teraz Martinez zobaczył grupę Naksydów. Czmychające, tupiące stopy jak zwykle niosły ich z szybkością rakiety po szerokim, gumiastym chodniku, na zewnętrznej stronie stacji pierściennej. Grupa zatrzymała się z kołysaniem przy śluzie „Niezłomnego”, następnego po „Koronie” — licząc w kierunku obrotu stacji — dokującego statku. Na displeju Martinez widział ich migające bluzy z tkaniny kameleonowej. Naksydzi patrzyli na śluzę „Niezłomnego” i na displeje swoich rękawów.
Nie rozumiał, co robią, ale z pewnością nie przeprowadzali żadnej inspekcji.
Martinez sięgnął do dżojstika, sterującego kamerą bezpieczeństwa, i przybliżył widok grupy Naksydów.
Nie dowodził nią Kulukraf. Był tam starszy kapitan, kilku poruczników i – co dziwne — dwa razy więcej chorążych. Przechodzili tę samą procedurę, którą Martinez widział wczoraj — wskazywanie, narada, migotanie. Martineza zaintrygowała obecność w grupie starszych specjalistów. Po co byli potrzebni? Właśnie zamierzał przybliżyć obraz, aby rozróżnić naszywki specjalności na mundurach chorążych, kiedy grupa ruszyła.
Przebierający gorączkowo stopami Naksydzi zniknęli z pola widzenia kamery.
Martinez powiódł za nimi obiektywem i zobaczył, że zatrzymali się piętnaście kroków przed śluzą „Korony”. Kameleonowe bluzy już migotały czerwonymi wzorami. Martineza opanowała frustracja, że nie potrafi odczytać ich przekazów.
Przypomniało mu się, że flota ma niedoskonały program tłumaczący z naksydzkiego języka wzorów. I że ten program prawdopodobnie zainstalowano na komputerach „Korony”. Wcisnął przełącznik „Nagrywanie”, z zamiarem odcyfrowania tej rozmowy później, a potem przybliżył obraz na tyle, że widział naszywki na rękawach chorążych, którzy trzymali się za swymi zwierzchnikami w podyktowanym szacunkiem oddaleniu.
Naszywki zbrojeniowców, zauważył. Inżynierowie. I żandarmi, choć bez zwykłych czerwonych pasów i opasek na ramieniu, które nosili podczas służby.
Czemu te trzy specjalności? Martinez przypuszczał, że zbrojeniowcy i inżynierowie mogą pomagać przy inspekcjach hangarów broni i maszynowni, ale nigdy nie widział ich podczas takich inspekcji. A po co w tym wszystkim żandarmi?
Naksydzi przeszli zgodnie z ruchem obrotu do doku „Perigeum” i wykonali tę samą procedurę. Martinez śledził ich kamerą i zapisywał wzorce czerwonego migotania. A potem się zastanawiał, co też ci Naksydzi robią.
Ze swojego stanowiska miał dostęp do większości kamer ochrony na stacji. Zaczął wyświetlać obrazy z tych kamer na innych displejach.
Wokół pierścienia poruszały się inne naksydzkie patrole. Wszystkie zachowywały się tak, jak patrol w tej części doku, gdzie stacjonowała „Korona”. Lekki szwadron Terran miał własne grupy odwiedzających, tak samo jak ciężka dywizja obsadzona przez Daimongów.
Przy stanowiskach, zajętych przez dwie dywizje naksydzkie, nie dostrzegało się żadnej niezwykłej aktywności. Jedynymi dokami, które odwiedzali Naksydzi, były te okupowane przez dywizje nienaksydzkie, te, które w ostatnich manewrach nosiły nazwę „Buntownicy”.
Zbrojeniowcy, myślał. Inżynierowie. I żandarmi.
Jeśli ktoś chce wejść na pokład i przejąć statek, najpierw powinien zabezpieczyć pociski z zabójczymi głowicami z antymaterii, a do tego potrzeba zbrojeniowców. Inżynierowie są od zabezpieczenia silników, które wykorzystują niebezpieczną antymaterię jako paliwo i których płonącą żagiew można użyć jako broni. Oficerowie byliby potrzebni do obsadzenia sterowni i sterowni pomocniczej. A uzbrojeni wojskowi policjanci znacznie ułatwiliby całe zadanie.
W myślach Martineza zadźwięczały dzwonki alarmowe. Zogniskował kamery bezpieczeństwa na grupy Naksydów i rozpoczął rejestrację obrazów.
A potem zaczął szukać programu tłumaczącego migoczące naksydzkie komunikaty.
Odkrył, że paciorkowe wzory nie tłumaczą się zbyt dobrze. Taki sposób komunikacji ewoluował, pomagając gromadom Naksydów w ściganiu ofiar w sawannie; był bardzo idiomatyczny i silnie zależny od kontekstu. Zawierał na przykład około dwudziestu pięciu sposobów migania „tak”, zależnie od sytuacji i adresata. Wzory mogły znaczyć cokolwiek — od prostego potwierdzenia do zdania: „Ten nędzny osobnik jest wstrząśnięty przenikliwością rozumowania jego ekscelencji”.
Istniał również sztywny wzorzec symboli całkowicie jednoznacznych, stosowanych w sytuacjach militarnych, wymagających absolutnej jasności, ale ci Naksydzi ich teraz nie używali. Zdawało się, że prowadzą nieformalną rozmowę w slangu. Martinez uważał to za podejrzane, zwłaszcza że w grupie byli zarówno oficerowie, jak i szeregowcy. Naksydzi instynktownie płaszczyli się przed przywódcami stada, którzy z kolei zachowywali się wobec podwładnych z wysoce sformalizowaną arogancją: nie mógł sobie wyobrazić naksydzkich zwierzchników, rozmawiających z podwładnymi i używających podobnie nieformalnego języka.
Martinezowi przychodziło do głowy jedyne wyjaśnienie takiego braku formalizmu i idiomatyczności migającego dialogu: Naksydzi dążyli do tego, by ich konwersacja była jak najmniej zrozumiała dla osób postronnych.
Niemniej jednak coś przetłumaczyć się dało. Niejednokrotnie pojawiał się wzór, który oznaczał albo „odległe współrzędne”, „zapylony grunt”, albo „cel” — Martinez obstawiał „cel”. Inne wzorce były bardziej jednoznaczne: „ruszaj się szybko”, „zabezpiecz”, „rój”. Ten ostatni symbol — jak wyjaśniał program — oznaczał myśliwską taktykę polowania na grubego zwierza. Wiele wzorów wyrażało mniej więcej to: „Rozkazy waszej lordowskiej mości zostaną bezdyskusyjnie wypełnione” albo „Ten nędzny osobnik dziwuje się wielkości pańskiej…” — tu następowało coś, co znaczyło albo „tylne kwatery”, albo „drzewo gemel”. Oba te określenia raczej nie pasowały do sytuacji.
Były inne odniesienia do „zimnego oceanu” i „sali dywanu”, zwroty tak idiomatyczne, że program tłumaczący odmówił przypisania im znaczeń. Jeśli chodzi o resztę, program nie chciał nawet zgadywać.
Martinez śledził grupy Naksydów kamerami, aż zakończyli swą misję. Szeregowcy wrócili na swoje okręty, a oficerowie poszli na „Majestat Praxis”, flagowy statek Dowódcy Floty Fanaghee, prawdopodobnie, by złożyć raport.
Martinez długo i ponuro patrzył na mnogie displeje. Rozmyślał. Potem zapisał wszystkie nagrania i tłumaczenia do swego pliku osobistego. Oczyścił ekrany i włączył displej na rękawie.
— Kontakt z Alikhanem — polecił. Alikhan odpowiedział po kilku sekundach.
— Milordzie.
— Przyjdź natychmiast do sterowni pomocniczej. Zaraz tam będę.
Alikhan nie okazał ani szczypty zdziwienia tym niezwykłym rozkazem.
— Tak jest, milordzie.
Martinez wstał z fotela i rozejrzał się po sterowni. Przy stanowisku, które monitorowało systemy statku, siedział kadet Vonderheydte. Nachylony nad displejem prawdopodobnie cenzurował pocztę. Drugi sygnalista Blanchard z oddziału Martineza drzemał nad konsolą komunikacyjną. Poza nimi w sali nie było nikogo.
— Vonderheydte.
Drobny żółtowłosy kadet otrząsnął się i wyprostował.
— Tak jest, lordzie poruczniku?
— Do mego powrotu dowodzi pan wachtą.
— Tak jest, dowodzę wachtą, milordzie.
Martinez przesuwał swe displeje w górę, aż znalazły się na właściwych miejscach. Potem wyszedł z zamkniętej klatki dowodzenia i ruszył do wyjścia. Wahał się przez chwilę — Vonderheydte już wcześniej trzymał wachty, ale zwykle Koslowski lub Martinez przydzielali mu doświadczonego bosmana.
— Vonderheydte — powiedział Martinez.
— Milordzie?
— Kontaktuj się ze mną, jeśli zajdzie coś niezwykłego lub ważnego. Zwłaszcza jeśli ktoś zażąda pozwolenia na wejścia na pokład. Będę w sterowni pomocniczej.
Kadet zamrugał, zdziwiony.
— Tak jest, milordzie.
Martinez zjechał główną windą taśmową do sterowni pomocniczej, opancerzonej stacji bojowej przy rufie, mającej przejąć funkcje głównej sterowni, gdyby ta została zniszczona przez nieprzyjaciela lub wpadła w ręce buntowników. Zatrzymał się na chwilę przy luku, a potem poszedł trochę w bok, by sprawdzić sześć długich, niskich pomieszczeń, zwanych oficjalnie „izbami odnowy biologicznej”. Teraz nikt tam nie baraszkował, co nie dziwiło, gdyż cała pozostała na „Koronie” załoga zajmowała się czyszczeniem wszystkiego na złotawy połysk. Z pewnością gwarantowało to Martinezowi pozycję ulubieńca pulpy, gdy ludzie odkryją, że to jego pomysł.
Poczekał, aż przyjdzie Alikhan, a potem otworzył sterownię pomocniczą swym porucznikowskim kluczem. Opancerzone drzwi zasunęły się za nimi, światła włączyły się automatycznie. Sterownia pomocnicza była mniejsza niż sterownia główna, stanowiska bardziej tu stłoczono, a zawieszone żyroskopowo fotele ustawiono bliżej siebie. Tym niemniej metalowe klatki błyszczały, a zapach pasty polerskiej unosił się w powietrzu. Jeszcze tego ranka pucowano całe pomieszczenie.
— Chciałbym zasięgnąć twojej opinii, Alikhan — powiedział Martinez, przeciskając się między dwiema klatkami do jednego z foteli przy stanowisku łączności. — Siadaj tu z prawej strony, patrz na wideo i powiedz mi, co myślisz.
Alikhan opadł na fotel i opuszczał displeje, aż znalazły się przed nim. Martinez otworzył swoje prywatne pliki i pokazał Alikhanowi maszerujące przed okrętami grupy Naksydów — oficerów, zbrojeniowców, inżynierów i żandarmów. Pokazał komputerowe tłumaczenia, ale ich nie komentował.
— Jakie wnioski ci się nasuwają? — spytał.
Alikhan patrzył na displeje, głębokie zmarszczki na twarzy jeszcze bardziej się pogłębiły.
— Wolę nie spekulować na temat takich rzeczy, milordzie — oznajmił.
— Mów. Naprawdę chcę, byś mi pomógł.
Usta Alikhana poruszały się pod rozłożystymi wąsami. Westchnął i powoli skinął głową.
— Chcą zająć statek, milordzie. — W głosie Alikhana było słychać strach, podniecenie, rozpacz i zdumienie. — Chcą zająć wszystkie statki Terran i Daimongów. Prawdopodobnie rano, kiedy większość załóg będzie ze swymi drużynami na Magarii.
W żyły Martineza wsączyła się ulga. Nie był sam w tym szaleństwie, miał sprzymierzeńca.
— Ale dlaczego? — zapytał. — Czy to bunt? Czy też Fanaghee chce jakiś bunt powstrzymać?
Alikhan pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia.
— Eskadry Terran i Daimongów w czasie ćwiczeń nosiły nazwę „Buntownicy”. A ćwiczenia miały na celu utrzymanie bramy wormholu przed napastnikami. Czy spodziewają się kontrataku ze strony Floty Macierzystej, kiedy już zawładną Drugą Flotą?
Alikhan obrócił się do Martineza.
— We Flocie Macierzystej też są eskadry naksydzkie, milordzie. Martinez nie uwzględnił tego czynnika. Poczuł na plecach dotyk zimnych palców.
— Tutaj Naksydzi to dwie piąte naszej siły — oznajmił i miał nadzieję, że to zabrzmiało optymistycznie. — We Flocie Macierzystej stanowią mniejszy odsetek.
Alikhan starał się nie ujawniać swoją miną całkowitego braku nadziei.
— To prawda, milordzie.
Martinez odwrócił się ku displejom, spojrzał na postacie Naksydów maszerujących między stanowiskami dokowania.
— Będę musiał powiedzieć o tym kapitanowi. Wyraz twarzy Alikhana się nie zmienił.
— Kapitan może okazać się niezbyt… otwarty — zauważył.
— Najpierw porozmawiam z Koslowskim, jeśli nadarzy się okazja.
— A jeśli lord pierwszy oficer też będzie zaprzątnięty czym innym?
Martinez miał ochotę gniewnie poderwać się z fotela i spacerować w kółko. Planowanie wychodziło mu najlepiej podczas ruchu. Ale w pokoju nie było dość miejsca między klatkami akceleracyjnymi, więc Martinez tylko wściekle oczyścił ekran z Naksydów.
— Próbuję sobie przypomnieć, jakich oficerów znam na tej stacji — rzekł. — Salzman na „Sędzim Di”. Aragon i Mong na „Deklaracji”. Mukerji Młodszy na „Niezłomnym”. — Z frustracją uderzył pięścią w oparcie fotela. — To wszyscy, cholera — powiedział bardziej do siebie niż do Alikhana. — Byłem na kursie szyfrowania z Aideponem z „Bombardowania Utgu”, ale nie znam go zbyt dobrze. I w ogóle nie znam żadnego kapitana. Co gorsza…
Alikhan przeciął ten potok słów spokojnym głosem.
— Jak pan planuje skomunikować się z tymi oficerami, milordzie? Naksydzi mogą przechwytywać wiadomości.
Martineza ogarnęła rozpacz. Rozejrzał się po małym opancerzonym pomieszczeniu. Nie mógł nawet wykorzystać łączności kodowanej: cała Druga Flota używała wspólnych kodów i Fanaghee lub jej pachołkowie zdołają przeczytać wszystko, co wyśle.
Westchnął, potem wyprostował się w fotelu i położył dłonie na konsoli przed sobą, jak gdyby zamierzał wyprowadzić „Koronę” z doku. Na jego prawym rękawie skrzyła się piłka futbolowa, noszona przez mistrzów Floty Macierzystej.
— Słusznie — stwierdził. — Więc jak ocalimy nasz statek?
— Pan porozmawia z oficerami, a ja z resztą.
Martinez spojrzał na niego.
— To znaczy z kim?
— Z Maheshwarim. Jeśli musielibyśmy uciekać, chciałbym, żeby podczas wyprowadzania statku z doku właśnie on dbał o maszyny.
— Dobrze. I z…
Alikhan spojrzał niepewnie.
— Chyba powinienem wybierać jedynie spośród tych, którzy jutro, w czasie ćwiczeń sportowych, pozostaną na statku?
Martinez skinął głową.
— Chwilowo przyjmijmy, że tak. Głos Alikhana nabrał pewności.
— Czyli na tym koniec. Tylko Maheshwari jest dostatecznie… poważny, by docenić sytuację.
Palce Martineza bębniły po konsoli.
— Wysyłam ci kopię nagrań i tłumaczeń. Pokaż je Maheshwariemu.
— Tak jest, milordzie.
Martinez oczyścił ekran, odblokował displeje i odrzucił je w górę i na bok. Poczuł przypływ ogromnej ulgi: robił coś istotnego, walczył z realnym zagrożeniem.
Zerwał się na nogi jak człowiek uciekający z więzienia. Wtedy uświadomił sobie, że teraz w planie ma rozmowę z kapitanem. Upadł na duchu.
Kapitan porucznik Tarafah podniósł wzrok znad sałatki z ziaren okoby.
— Ach, porucznik Martinez. Chciałem z panem porozmawiać. W sercu Martineza zapłonęła irracjonalna nadzieja. Tarafah z resztą drużyny właśnie wrócili z treningu. Kapitan, dwaj porucznicy, Koslowski i Garcia, oraz trener, główny zbrojeniowiec Mancini, zasiedli do posiłku przy stole kapitana. Nadal mieli na sobie dresy z jaskrawym emblematem „Korony” na piersiach. Na kapitańskim stole wśród porozstawianych butelek i zimnych zakąsek walały się schematy i dokumentacje rozgrywek.
A teraz Tarafah rzeczywiście chciał z nim mówić. Martinez bał się, że zostanie zbesztany za zabieranie mu czasu, ale zdaje się, że sam kapitan trochę o nim myślał.
— Tak, lordzie kaporze?
Tarafah popatrzył na niego chłodno.
— Kiedy zamustrowałeś się przy Zanshaa, zaoferowałeś, że przyjmiesz gracza na jednego ze swych służących — powiedział. — Jeśli pozwolisz, chciałbym wykorzystać tę ofertę.
Martinez zdziwił się. Już od dawna uznał tamten swój pomysł za nieudany.
— Oczywiście, lordzie kaporze — powiedział.
— Doskonale. Naszym jedynym słabym punktem jest obrona, a Conyngham z „Sędziego Jeffreysa” zgodził się odstąpić nam jednego z obrońców. Będzie twoim ordynansem do czasu… hmm… gdy zdołamy go zatrudnić gdzie indziej.
Aż awansuje na pierwszego specjalistę w oddziale jakiegoś biednego głupola, pomyślał Martinez. Miejmy nadzieję, że nie w moim.
Ale oczywiście się zgodził, z największym entuzjazmem, na jaki mógł się zdobyć.
— Kiedy wejdzie na pokład?
— Za parę dni, byśmy mieli go na miejscu, gdy rozpocznie się sezon.
— Bardzo dobrze, milordzie.
Kucharz kapitana przyniósł główne danie, parujący rondel pachnący zielem angielskim oraz cebulą, i umieścił je przed kapitanem.
— Ragout z wołowiny, lordzie kaporze — wyjaśnił, a potem spojrzał niepewnie na Martineza. — Czy mam przygotować nakrycie dla porucznika Martineza, milordzie?
Tarafah obdarzył Martineza olśniewająco białym uśmiechem.
— Pewnie. Czemu nie?
— Dziękuję, lordzie kaporze.
Martinez usiadł w końcu błyszczącego mahoniowego stołu. Kapitański steward ułożył dla niego nakrycie i z karafki, która stała na środku stołu, nalał mu szklankę ciemnego ale. Pozostali byli w doskonałych nastrojach: dzisiejszy trening musiał im dobrze pójść. Martinez z trudem powstrzymywał swe dłonie od nerwowej zabawy sztućcami.
Tarafah pochylił ogoloną głowę nad talerzem, spróbował ragout i podniósł wzrok na Martineza. Twarz płonęła mu entuzjazmem.
— Lordzie Gareth — oznajmił. — Z przyjemnością stwierdzam, że przejrzałem wszystkie nagrania meczów „Pekinu” z ostatniego sezonu i teraz znam ich słaby punkt! W ostatnim sezonie ich lewy środkowy i lewy obrońca zostali trzykrotnie wyciągnięci ze swych pozycji w dokładnie taki sam sposób — i bramka za każdym razem! Nikt tego dotąd nie zauważył.
— Wspaniale, milordzie — dodał mu ducha Martinez. — Niezwykła przenikliwość.
— Więc dla nas oznacza to strategię: Sorensen do Villi, Villa do Yamany, Yamana do Sorensena, Sorensen do Digby’ego i gol! — Tarafah wymachiwał triumfalnie widelcem. — Ćwiczyliśmy to całe popołudnie.
— Wspaniale, lordzie kaporze! Gratulacje! — Martinez podniósł swą szklankę. — Za naszego trenera!
Tarafah uśmiechał się promiennie, a inni wznosili za niego toast. Martinez nabrał tchu. Z pewnością nie nadarzy się dogodniejszy moment.
— A propos taktyki — zaczął. — Zauważyłem, że eskadry naksydzkie robią coś dziwnego. Czy mogę to panom pokazać?
— Pokazać nam? — Tarafah znowu nachylił się nad talerzem.
— Czy mogę wykorzystać ten tutaj displej?
Nie czekając na pozwolenie, Martinez sięgnął nad różową głową pulchnego, łysego Manciniego i dotknął kontrolek ściennego ekranu. Uaktywnił swój displej na rękawie i sprzągł z nim displej ścienny.
— W ciągu ostatnich trzech dni — powiedział Martinez — naksydzcy oficerowie robili niezwykły obchód nienaksydzkich rejonów dokowania. Przez pierwsze dwa dni dowódca eskadry Kulukraf oprowadzał grupy oficerów obok hangarów dokowania, a dzisiaj oficerowie przyprowadzili podoficerów. Oto nagrania, które zrobiłem dziś po południu.
Demonstrował materiał dowodowy fragment po fragmencie, tak jak wcześniej pokazywał go Alikhanowi. Mówił, a inni w milczeniu jedli. Mancini i Garcia od czasu do czasu wykręcali szyje, by spojrzeć na displej za sobą. Na końcu Martinez zatrzymał scenę, w której naksydzki oficer pokazywał symbol „cel”, po czym zwrócił się do kapitana.
— Lordzie kaporze, ciekawe, co pan o tym wszystkim myśli? Tarafah starł serwetką sos z bródki.
— A powinienem coś o tym myśleć?
— Wygląda na to, że oni coś ćwiczą — powiedziała z wahaniem Garcia.
— I to manewr, który wymaga zbrojeniowców, inżynierów i żandarmów — zauważył Martinez.
Koslowski, pierwszy oficer, spojrzał na niego nachmurzony. Długonogi, o wielkich dłoniach, miał budowę idealną na bramkarza.
— Dziś rano mówiłeś mi, że to wszystko próby przed niespodziewaną inspekcją — przypomniał.
Ledwie wypowiedział te słowa, kiedy Tarafah walnął dłonią w stół, aż podskoczyły talerze.
— Tuż przed grą? Kiedy wszyscy myślimy o czym innym? Ta Fanaghee to złośliwy potwór. Będę musiał osobiście zrobić przegląd statku przed śniadaniem. A miałem nadzieję, że wtedy przeprowadzę ostatnią rozmowę z drużyną.
— Lord pierwszy oficer i ja przygotowywaliśmy się do inspekcji — oznajmił Martinez. — Kazałem ludziom cały dzień ciężko pracować.
Tarafah wyglądał na nieco ułagodzonego.
— To dobrze. Ale nadal nie mogę uwierzyć, że Fanaghee w ten sposób wykorzysta Festiwal Sportu. To po prostu nie w porządku!
— Milordzie — wtrącił Martinez. — Nie wierzę już, że Naksydzi planują niespodziewaną inspekcję.
Tarafah zamrugał.
— Co? — zapytał. — Czemu w takim razie zawracasz nam głowę? Martinez usiłował powstrzymać język na wodzy.
— Lordzie kaporze, nie potrzeba zbrojeniowców, inżynierów ani żandarmów przy inspekcji. — Zbrojeniowców potrzeba, by kontrolować zbrojownie. Inżynierów, by sterować silnikami, a żandarmów, by kontrolować załogę oraz oficerów.
Tarafah zmarszczył brwi i usiłował rozszyfrować to, co usłyszał.
— Tak, to prawda. Ale co chcesz przez to powiedzieć?
Martinez zaczerpnął głęboko tchu.
— Myślę, że Naksydzi chcą wejść na statek i go przejąć. Przejąć wszystkie statki, których jeszcze nie mają.
Tarafah nachmurzył się zaintrygowany.
— Czemu Fanaghee miałaby to robić? Ona nie potrzebuje przejmować naszych statków. Ona już nami dowodzi.
Aby opanować nerwowe drżenie dłoni, Martinez zacisnął je mocno na gładkiej i śliskiej krawędzi stołu.
— Może wierzy, że za chwilę wybuchnie rebelia, i działa tak, by ją zdławić w zarodku — powiedział. — Albo organizuje jakąś rebelię.
Trener Mancini wykazał chyba większe zainteresowanie od kapitana.
— Podczas Festiwalu Sportu? — zapytał opryskliwym tonem. — Powstanie podczas Festiwalu Sportu?
— Najlepszy okres — stwierdził Martinez. — Większość załogi i wszyscy starsi oficerowie zejdą z okrętu, by obejrzeć zawody.
— Przecież Naksydzi uczestniczą w festiwalu — wtrącił Koslowski. — Mają turniej lighumany i… — zawahał się — paru innych sportów, które uprawiają.
— Podczas Festiwalu Sportu? — powtórzył Mancini. — Zepsuć rozgrywki i rozczarować kibiców? Niczego podobnie niedorzecznego w życiu nie słyszałem.
— To nie ma sensu — powiedział Tarafah. — Po cóż Fanaghee miałaby dowodzić powstaniem? Osiągnęła szczyt kariery. Jest przecież Dowódcą Floty!
— Nie wiem — odparł Martinez. Zawahał się, wiedział, że zabrzmi to niebezpiecznie absurdalnie. — Może to nie tylko Fanaghee, ale wszyscy Naksydzi podnoszą bunt.
Wszyscy wybałuszyli na niego oczy. Potem Koslowski spuścił wzrok i pokręcił głową. Jego wargi wykrzywiały się w wąskim uśmiechu.
— Wszyscy Naksydzi? — powiedział cicho. — To absurdalne.
— Naksydzi są najbardziej prawowiernym gatunkiem Praxis — zauważył Tarafah. — W całej ich historii nie było ani jednego buntu.
— Są zwierzętami stadnymi — stwierdził Koslowski. — Zawsze podporządkowują się władzy.
— Nigdy nie zepsuliby futbolu — oznajmił Mancini i cmoknął, popijając piwo.
— Więc cóż w takim razie robią? — zapytał Martinez. — Nie mam innego wyjaśnienia.
— Nie oznacza to, że ono nie istnieje — zauważył rozsądnie Koslowski. — Może Fanaghee postanowiła poćwiczyć swoich w przejmowaniu statków. Może to runda zapoznawcza dla nowo przybyłych?
Tarafah z radością zgodził się ze swoim bramkarzem.
— To bezużyteczne spekulacje — stwierdził. — Nie mam zamiaru wchodzić w zamysły Fanaghee czy Kulukrafa. Lordzie Gareth, doceniam pańską… pilność. Ale myślę, że dał się pan ponieść wyobraźni.
— Lordzie kaporze — zaczął Martinez zrozpaczony — ja…
— Może powinniśmy powrócić do czekającej nas jutro gry — przerwał mu Tarafah. — To bliższe naszym zainteresowaniom.
Martinez miał ochotę cisnąć szklanką w twarz kapitana, ale zwalczył ten impuls.
— Za zwycięski mecz! — Mancini podniósł szklankę. — Sorensen do Villi, Villa do Yamany, Yamana do Sorensena, Sorensen do Digby’ego i gol!
Martinez wypił z innymi, a rozpaczliwe, bezgłośne wrzaski wypełniały mu czaszkę.
Martinez zjadł niewiele. Kiedy kapitan zaproponował jeszcze jeden przegląd nagrań wideo z meczów „Pekinu”, Martinez przeprosił i poszedł do swej kabiny. Stamtąd nadał wiadomości do znajomych oficerów na stacji, proponując spotkanie w którymś z barów. Salzman nie odpowiedział. Ming odpowiedział, że żałuje, ale nie może; Aragon oznajmił, że uczestniczy w turnieju wushu na Festiwalu Sportu i chodzi wcześnie spać; podobnie Aidepone — przygotowywał się do jutrzejszej gry w fatugui; tylko Mukerji przyjął zaproszenie. Widząc przekaz i słysząc dźwięki w tle, Martinez zorientował się, że Mukerji już znajduje się w barze.
Martinez dołączył do niego w „Jaskini Morderców”, ciemnym hałaśliwym przybytku, pełnym rozdzierającej muzyki i tańców. Mukerji kupił trzy kolejki drinków, a Martinez pokazywał mu na displeju rękawa manewry Naksydów i przedstawił swoją teorię.
Mukerji objął przyjacielsko Martineza.
— Zawsze cię uważałem za szalonego! — oznajmił radośnie. — Kompletny wariat!
— Możesz o tym powiedzieć swemu kapitanowi! — Martinez przekrzykiwał muzykę. — Mogę przekazać ci dane! Może zdoła uratować statek!
— Kompletny wariat! — powtórzył Mukerji. Wskazał na stojące przy barze dwie kadetki floty. — Jeśli to moja ostatnia noc na wolności, pragnę rozrywki — oznajmił. — Którą chcesz? Rudą czy tę drugą?
Martinez przeprosił i wyszedł na stację pierścienną. Opary whisky wirowały mu w głowie.
Może rzeczywiście jestem szalony, myślał. Żaden inny oficer nie uwierzył w moje hipotezy. Może mieli słuszność, że moje założenia są absurdalne. To bez sensu, żeby najbardziej posłuszny i prawowierny gatunek Praxis nagle się znarowił.
Przyznawał w duchu, że nie lubi i nigdy nie lubił Naksydów. Przyznawał również, że to irracjonalne uprzedzenie. W obecności Naksydów — w przeciwieństwie do innych gatunków Praxis — zawsze czuł się nieswojo. Być może jego spaczony osąd zastąpił fakty.
Znów pomyślał o tamtych grupach maszerujących w obu kierunkach szerokiej alei pierścienia i napełniła go zimna pewność.
Nie. To on miał słuszność. Naksydzi chcieli przejąć statek. Możliwe, że kryło się za tym jakieś racjonalne wyjaśnienie — to nie rebelia, lecz jakaś przyczyna, która mu umknęła. Ale dojdzie do przejęcia statku.
I jeśli ktoś ma temu przeszkodzić, to właśnie on, Martinez.
Wrócił do swej kabiny na „Koronie” i wywołał Alikhana.
— Milordzie?
— Nie udało się z kapitanem — powiedział Martinez. — Ani z nikim innym.
Alikhan nie wyglądał na zdziwionego.
— Rozmawiałem z głównym inżynierem — poinformował.
— I co?
— Maheshwari zgadza się z waszą lordowską mością — mówił ostrożnie, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał.
Martinez odetchnął. Przynajmniej kogoś przekonał.
— Bardzo dobrze — stwierdził. — Zawiadom mnie, jeśli… — Zamilkł, z poczuciem klęski, a potem dokończył: — Zawiadom mnie w razie czego.
— Tak jest, milordzie.
Martinez zgasił pomarańczowy symbol „Koniec przekazu”, który pojawił się na displeju jego rękawa.
Ze świadomością, że może robi to wszystko po raz ostatni, zdjął ubranie, powiesił je w małej szafce i przygotował się do snu.
Plany ocalenia „Korony” wirowały mu w głowie, mętne, beznadziejne.
Sorensen do Villi, Villa do Yamany, Yamana do Sorensena, Sorensen do Digby’ego, pomyślał.
I gol.