Oczywiście, zabiję się natychmiast po śmierci Wielkiego Pana. Kapitan Martinez, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu Dowódcy Floty Enderby’emu, na te słowa aż się potknął.
— Milordzie? — Kapitan odzyskał równowagę i podjął marsz z lewej strony dowódcy. Ich obcasy znów zgodnie stukały na wygładzonej, błyszczącej powierzchni z materiału asteroidalnego, wyściełającego pomieszczenia Centrum Dowodzenia.
— Zgłosiłem się na ochotnika — oznajmił Enderby swym zwykłym, monotonnym tonem. — Moja rodzina musi mieć przedstawiciela na stosie pogrzebowym, a ja jestem najodpowiedniejszym kandydatem. Jestem u szczytu kariery, dzieci mam dobrze ustawione, a żona się ze mną rozwiodła. — Spojrzał na Martineza spod prostych białych brwi. — Dzięki śmierci moje imię i imię mojej rodziny będzie czczone wiecznie.
Oraz pomoże wszystkim zapomnieć o finansowym skandalu, w jaki jest zamieszana twoja żona, pomyślał Martinez. Szkoda, że to małżonki Enderby’ego — zamiast Dowódcy Floty — nie można wykorzystać w charakterze rodzinnej ofiary.
Szkoda, zwłaszcza dla Martineza.
— Będzie mi pana brakowało, milordzie — stwierdził.
— Rozmawiałem o panu z kapitanem Tarafahem — oznajmił Enderby. — Zgodził się wziąć pana na „Koronę” na stanowisko oficera łączności.
— Dziękuję, milordzie — odparł Martinez. Tonem głosu starał się nie zdradzić głębokiego rozczarowania.
Rodzina Martineza należała do parów — klanów umieszczonych przez Wielkich Panów, Shaa, nad wszelkimi stworzeniami. Choć wobec Shaa wszyscy parowie byli równi, sami parowie mieli na ten temat pogląd mniej idealny. Nie wystarczyło po prostu być parem — trzeba być właściwym rodzajem para.
A Martinez z pewnością należał do tych niewłaściwych. Na odległej planecie Laredo klan Martinezów był wszechmocny, ale wśród parów wysokiej kasty, których pałace zdobiły Górne Miasto Zanshaa, tacy prowincjusze jak oni zupełnie się nie liczyli. Subtelne różnice pozycji nie miały podstawy prawnej, ale ich wpływ czuło się we wszystkich sferach społeczności parów. Pochodzenie Martineza dawało mu miejsce w akademii wojskowej parów, potem stopień oficerski, i na tym koniec.
W ciągu sześciu lat służby osiągnął stopień porucznika. Jego ojcu, Marcusowi Martinezowi, ta sama droga zajęła kilkanaście lat — potem rozgoryczony podał się do dymisji, wrócił na Laredo i zajął się zbijaniem fortuny.
Martinezowi był potrzebny wpływowy patron, dzięki któremu mógłby awansować. Sądził, że takim patronem stanie się Dowódca Floty Enderby, który doceniał jego zdolności i był gotów przymknąć oko na to, że jego podopieczny pochodzi z zapyziałej dziury i mówi z żałosnym akcentem. Martinez mimo wysiłku w żaden sposób nie mógł się pozbyć swej charakterystycznej wymowy.
Co należy robić, gdy twój zwierzchnik zapowiada samobójstwo? — zastanawiał się Martinez. Próbować odwieść go od tej decyzji?
— Tarafah to dobry oficer — zapewnił go Enderby. — Zajmie się tobą.
Tarafah ma zaledwie stopień kapitana porucznika, pomyślał Martinez. Nawet gdyby uznał Martineza za najzdolniejszego oficera — co było mało prawdopodobne — nie miałby wpływu na jego awans. Mógłby tylko rekomendować go swemu szefowi, a ten z kolei miałby swych protegowanych i oczywiście oni byliby dla niego ważniejsi od Martineza.
Tkwię w gównie po pas, stwierdził Martinez w duchu. Chyba że uda mi się przekonać dowódcę, żeby się nie unicestwiał.
— Milordzie… — Musiał przerwać, bo zbliżył się inny oficer, starszy dowódca eskadry Elkizer z towarzyszącymi osobami. Byli Naksydami, członkami pierwszego gatunku podbitego przez Shaa. Martinez stłumił rozdrażnienie, widząc, jak kicają po gładkiej podłodze. Przerwali mu teraz ważną rozmowę, a zawsze czuł się w ich obecności nieswojo.
Może dlatego, że tak się dziwnie przemieszczali. Mieli sześć kończyn — cztery nogi i górną parę, która mogła pełnić rolę zarówno rąk, jak i nóg. Uznawali dwie prędkości: zerową oraz bardzo, bardzo dużą. Gdy szli, bez ustanku poruszali czterema stopami; stopy darły grunt, bez względu na rodzaj podłoża, nawet gdy nic to nie dawało, a kiedy chcieli przemieszczać się szczególnie szybko, opuszczali swe centauropodobne ciała i wykorzystywali również dwie przednie kończyny. Wówczas miotali się wężowymi ruchami — widok ten wywoływał u Martineza nieprzyjemny dreszcz.
Ciała Naksydów pokrywały czarne karbowane łuski, ozdobione zmiennymi czerwonymi wzorami, które u Naksydów były środkiem porozumiewania się. Inne gatunki albo nie potrafiły rozszyfrować tego kodu, albo uważały go za bardzo trudny. Oficerowie mieli na sobie mundury kameleonowe, które wiernie odtwarzały zmienny wzór ciała. To umożliwiało Naksydom wzajemną komunikację.
Na macierzystej planecie, w swym prymitywnym państwie, Naksydzi przemieszczali się w sforach prowadzonych przez dominującą jednostkę. Tutaj nadal hołdowali temu zwyczajowi. Odznaki stopni wojskowych były zbyteczne — wystarczyło obserwować język ciała i zachowanie Naksydów, by stwierdzić, którzy z nich są podwładnymi, a którzy dominantami: ci zachowywali się nieznośnie arogancko, niższe kasty natomiast służalczo się płaszczyły.
Dowódca eskadry Elkizer czmychnął ku Dowódcy Floty Enderby’emu i gwałtownie się zatrzymał. Uniósł górną część ciała i poddańczym gestem odsłonił nagą szyję. Miało to znaczyć: „Jeśli chcesz, panie, zabij mnie”. Taki był we flocie poddańczy rytuał.
Członkowie świty Elkizera — Martinez nazywał ich w duchu „stadem” — poszli w ślady swego przywódcy. Stojąc na baczność, sięgali Enderby’emu do brody — byli rozmiarów wielkiego psa.
— Spocznijcie, milordowie! — powiedział Enderby uprzejmie, po czym zaczął wypytywać Elkizera, czy jego statki zostaną wyremontowane przed śmiercią Wielkiego Pana, a zatem przed samobójstwem Enderby’ego. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, kiedy nastąpi śmierć Wielkiego Pana, choć wszyscy czuli, że stanie się to wkrótce.
— Niczego nie można zostawiać przypadkowi — powiedział Enderby do Martineza, gdy ciepłokrwiste gady sobie poszły. — Mogę liczyć na twoją pomoc w przygotowaniach?
— Naturalnie, milordzie — odparł Martinez. Cholera, pomyślał, trzeba będzie odłożyć spotkanie z Amandą Taen.
— Nie znamy dnia, ale gdy nadejdzie, musimy być gotowi — stwierdził Enderby.
Martinez poczuł, jak czaszkę przytłacza mu mokra, dżdżysta chmura depresji.
— Tak, milordzie — odparł.
W gabinecie Enderby’ego unosił się delikatny waniliowy zapach. Gabinet znajdował się w południowo-wschodnim rogu budynku Centrum Dowodzenia i dwie jego ściany stanowiło wielkie, wygięte okno. Panorama była wspaniała: w dole na bezkresne, ponure Dolne Miasto, w górze na okrążający całą planetę pierścień akceleratora Zanshaa — cienki srebrny, oświetlony słońcem łuk na tle zielonkawego nieba.
Enderby’emu jednak ten widok zawsze był obojętny. Biurko ustawił tyłem do wielkiego okna, przodem do wnętrza Centrum Dowodzenia, za którym dalej znajdował się prawie pusty Wielki Azyl Panów. Z tamtymi miejscami były związane jego obowiązki.
Przebywając z dowódcą floty, Martinez nie mógł okazywać zachwytu widokiem. Enderby znakomicie potrafił demonstrować obojętność dla wszystkiego, co nie wiązało się bezpośrednio z pracą. Martinez łatwo się dekoncentrował i cały dzień mógłby się rozkoszować widokiem z okna.
Był oficerem łączności przy Dowódcy Floty. Odpowiadał za przekazywanie wiadomości między Enderbym a podległymi mu jednostkami, na które składały się dziesiątki statków, należących do Floty Macierzystej, instalacje naziemne na Zanshaa i w innych miejscach układu, paramilitarna Służba Antymaterii obsługująca pierścień akceleratora, urządzenia, sprzęt treningowy, doki i magazyny na samym pierścieniu, windy transportujące personel i ładunki między planetą a pierścieniem. Do tego dochodziła łączność ze zwierzchnikami Enderby’ego w Zarządzie Floty i oczywiście skomplikowana sieć komunikacyjna, wiążąca te wszystkie elementy.
Mimo licznych i złożonych zadań Martinez miał wiele wolnego czasu. Flota Macierzysta funkcjonowała zgodnie ze sprawdzonymi procedurami, które ustaliły się w ciągu tysięcy lat dominacji Shaa. Większość wiadomości, docierających do Martineza, nie wymagała uwagi Enderby’ego. Rutynowe raporty, informacje o zapasach i rekwizycjach, na temat konserwacji sprzętu, na temat adeptów i świeżych absolwentów akademii. Martinez załatwiał je, nie kierując ich nawet na ekran Enderby’ego. Specjalnie natomiast oznaczał mu przekazy od przyjaciół i klientów, doniesienia o ofiarach wypadków — wtedy Dowódca Floty zawsze załączał osobiste kondolencje — i, co najważniejsze, apelacje od wyroków za naruszenie dyscypliny czy za przestępstwa. Enderby poświęcał tym przypadkom wiele uwagi i niekiedy przesyłał prokuratorowi kilka ostrych, bezpośrednich zapytań, co skutkowało odstąpieniem od oskarżenia.
W takich sytuacjach Martinez odczuwał ulgę. Napatrzył się na wymiar sprawiedliwości i wiedział, że działa brutalnie, a organa śledcze są leniwe. Gdyby jemu samemu przydarzyło się kiedyś otrzymać drakoński wyrok, bardzo by chciał, żeby jego sprawę przeglądał ktoś taki jak Enderby.
Podczas służby Martineza na stanowisku asystenta dowódcy nie doszło do żadnej naprawdę krytycznej sytuacji, zakłócającej codzienną rutynę. Wypracowane procedury były bardzo efektywne.
Jednak zwykła praca Martineza to nic w porównaniu z prywatnymi zajęciami Enderby’ego, które mu wypełniły cały dzisiejszy dzień. Martinez współpracował z Dowódcą Floty od miesięcy, ale nie miał pojęcia, jak skomplikowane jest jego życie.
Enderby musiał wydać decyzje w tysiącach spraw, zrobić zapisy na rzecz przyjaciół, dzieci, krewnych, podwładnych i swych klientów. Był niesamowicie bogaty, choć dotychczas Martinez nie zdawał sobie z tego sprawy. Dowódca Floty mieszkał w skromnej kwaterze Centrum, ale w Górnym Mieście miał pałac, który zamknął po rozwodzie. Pałac chciał przekazać najstarszej córce, wysokiej urzędniczce w Ministerstwie Rybołówstwa, ale niektóre apartamenty miały być do dyspozycji innych dzieci na zawsze. Należało również rozdzielić resztę składników majątku Enderby’ego: konta bankowe, rachunki giełdowe, obligacje i nadzwyczaj skomplikowaną sieć instrumentów finansowych.
Martinez siedział przy swoim biurku w gabinecie Enderby’ego i załatwiał te wszystkie zapisy, łącznie z rutynowymi komunikatami. Zdołał też przekazać osobistą wiadomość dla Amandy Taen, z błaganiem o przełożenie randki.
Równie zajęty był sekretarz Enderby’ego, starszy porucznik Gupta, od lat pracujący dla dowódcy. Zajmował się innymi aspektami długiego, bogatego i skomplikowanego życia, które teraz miało dobiec końca.
Dowódcy Floty, odchodząc na emeryturę, mieli prawo rekomendować kilka osób na wyższe stanowiska. Jeśli teraz nawet taka lista powstała, to nie trafiła na biurko Martineza, a on wolał nie pytać Gupty, czy dotarła do niego.
Bardzo chciał wiedzieć, czy znalazło się na niej nazwisko „Martinez”.
W ciągu dnia odebrał jedną prywatną wiadomość. Nie od Amandy Taen — niestety — ale od swej siostry Vipsanii. Patrzyła na niego leniwie z displeju, odrzuciwszy wystudiowanym gestem ciemne włosy.
— Na początku przyszłego miesiąca wydajemy przyjęcie — mówiła słodko. Gdy ostatnio z nią rozmawiał, też słyszał podobny ton, choć może nie tak wyrazisty. — Gareth, kochanie, bardzo byśmy chciały, żebyś przyszedł, ale przypuszczam, że będziesz zbyt zajęty.
Martinez nie wysłał odpowiedzi. Dobrze znał swoją siostrę i wiedział, że właśnie usłyszał od niej polecenie, by z powodu nawału zajęć nie przychodził na przyjęcie. „Gareth, kochanie” — to była dla niego jednoznaczna wskazówka.
Vipsania i dwie pozostałe siostry Martineza — Walpurga i Sempronia — pojawiły się na Zanshaa kilka miesięcy po tym, jak podjął tu służbę. Wynajęły pół starego pałacu Shelleyów i dały nura w miejscowe życie towarzyskie. Sempronia jakoby studiowała na uniwersytecie, a dwie pozostałe siostry miały się nią opiekować, ale jeśli pobierano jakieś nauki, to raczej nie z podręczników.
Martinez pamiętał swoje trzy siostry jako dzieci — wprawdzie denerwujące, inteligentne, cwane, wredne, ale jednak dzieci. Wspaniałe młode kobiety, brylujące w Pałacu Shelleyów, wydawały się nie tylko dorosłe, lecz również pozbawione wieku, jak rzeźby nimf przy fontannie, wydawały się wieczne, żyjące poza czasem.
Martinez mógł oczekiwać, że urządzając się w stolicy, zechcą skorzystać z jego wsparcia. Przybyły jednak z listami polecającymi i nie potrzebowały jego pomocy… w ogóle go nie potrzebowały. Straciły laredoński akcent, co Martinezowi się nie udało i jego wymowa przypominała o prowincjonalnym pochodzeniu rodziny, a to byłoby kłopotliwe w kręgu nowych, szpanujących przyjaciół sióstr.
Martinez zastanawiał się czasami, czy czuje do swych sióstr awersję. Ale czyż nimfom przy fontannie zależy na tym, by je lubiano? One po prostu są.
Enderby skończył pracę po zachodzie słońca. Srebrny pierścień akceleracyjny został połowicznie zasłonięty przez cień planety i teraz rysował się na niebie tylko łukiem świateł. Za ogromnym krzywym oknem nocne ptaki polowały na owady. Martinez spocił się pod pachami i kołnierzykiem ciemnozielonego munduru. Bolała go kość ogonowa. Marzył o prysznicu, o masażu i długich zwinnych palcach pani chorąży Taen.
Enderby podpisał papierowe wersje pozostałych dokumentów i przyłożył odcisk swego kciuka. Tam, gdzie było to konieczne, Martinez i Gupta podpisali się jako świadkowie. Wreszcie Enderby wyłączył ekrany i wstał z fotela, przeciągając się powściągliwie z godnością właściwą jego urzędowi.
— Dziękuję, panowie — powiedział i spojrzał na Martineza. — Poruczniku Martinez, zechce pan dopilnować, by dowódcom statków dostarczono zaproszenia.
Martinez upadł na duchu. „Zaproszenie” musiało być — zgodnie ze zwyczajem — doręczone osobiście i żaden dowódca nie śmiał odmówić. Na spotkaniu zostaną omówione zadania floty w dniu śmierci Wielkiego Pana.
— Tak jest, milordzie — odparł. — Zaniosę je do pierścienia, gdy tylko się wydrukują.
Dowódca Floty spojrzał na Martineza łagodnymi brązowymi oczyma.
— Nie musi pan tego robić osobiście. Proszę posłać któregoś z kadetów na służbie.
Przynajmniej nieco się zlitował.
— Dziękuję, lordzie dowódco.
Starszy porucznik Gupta wysłuchał na baczność podziękowań Enderby’ego, po czym wyszedł. Martinez włożył do drukarki specjalny gruby papier czerpany — przy jego produkcji użyto prawdziwego drewna — i wydrukował zaproszenia. Włożył je do koperty i uniósł wzrok na Enderby’ego: dowódca patrzył przez wielkie okno; twarz, oświetlona miriadami świateł z Dolnego Miasta, miała łagodny profil; we wzroku szefa Martinez dostrzegł niepewność, dziwną pustkę i zagubienie.
Nareszcie Enderby mógł z okien swego biura podziwiać widok. Nie czekały go żadne obowiązki.
Wszystko zostało załatwione.
Martinez zastanawiał się, czy ktoś, kto osiągnął taki sukces, może czegoś w życiu żałować. Enderby pochodził wprawdzie z klanu z najwyższej kasty, ale przecież nie gwarantowało to dotarcia aż do pozycji Dowódcy Floty, choć ułatwiało awans. Był bogaty, przyczynił się do podniesienia prestiżu swego domu, dzieci miał dobrze ustawione. Żona przysparzała mu problemów, ale sprzeniewierzenie funduszy nie zbrukało jego samego, a Komisja Śledcza bardzo się starała, by usunąć wszelkie wątpliwości.
Może ją kochał? — zastanawiał się Martinez. Małżeństwa wśród parów były zazwyczaj aranżowane przez rodzinę, ale czasami pojawiała się również miłość. Może w podobnej sytuacji żałuje się samej miłości, a nie małżeństwa.
Nie czas jednak na spekulacje co do prywatnego życia szefa. Martinez musiał teraz użyć całej swej przebiegłości, całego czaru, jaki wcześniej szykował dla Amandy Taen.
Teraz lub nigdy, pomyślał Martinez i zebrał się w sobie.
— Milordzie?
Enderby drgnął, zaskoczony, odwrócił się i rzekł:
— Słucham, Martinez?
— Powiedział pan coś przed chwilą. Nie zrozumiałem. Martinez nie wiedział, jak zacząć rozmowę, więc miał nadzieję, że kompromisowo obaj uznają, że to Enderby ją zaczął.
— Rzeczywiście coś mówiłem? — Enderby pokręcił głową. — To prawdopodobnie nic ważnego.
Martinez bił się z myślami, usiłując kontynuować rozmowę.
— Służba ma przed sobą trudny okres — stwierdził. Enderby skinął głową.
— Możliwe. Ale mieliśmy dość czasu, by się przygotować.
— Będą nam potrzebni przywódcy, tacy jak pan, milordzie. Enderby lekceważąco wykrzywił usta.
— Nie jestem jedyny.
— Ośmielam się mieć inny pogląd, milordzie — odparł Martinez. Zrobił krok w stronę dowódcy. — Przez ostatnie miesiące miałem zaszczyt blisko z panem współpracować i mam nadzieję, że nie zostanę źle zrozumiany, jeśli powiem, że według mnie jest pan osobą o nadzwyczaj rzadkich talentach.
Enderby’emu znów drgnęły usta. Uniósł brwi. — Nie współpracował pan z żadnym innym Dowódcą Floty, prawda?
— Ale pracowałem z wieloma ludźmi, milordzie, oraz z wieloma parami. I… — Martinez był teraz w kropce, czuł, jak po pas tonie w bagnie; zaczerpnął tchu, nie ośmielając się przerwać — …i zorientowałem się, że większość z nich jest ograniczona, a pańskie horyzonty, milordzie, są znacznie szersze, znacznie bardziej wartościowe dla służby i…
Martinez zamarł, gdy Enderby przeszył go wzrokiem.
— Panie poruczniku, czy mógłby pan przejść do sedna sprawy?
— Sedno sprawy polega… chodzi o to, lordzie dowódco… — Wreszcie zdobył się na odwagę i dokończył: — Miałem nadzieję, lordzie dowódco, że uda mi się pana przekonać, by ponownie rozważył pan zamiar odejścia.
Miał nadzieję, że zaskoczony Enderby spojrzy na niego łagodniej, może położy mu po ojcowsku dłoń na ramieniu i w zadumie zada pytanie: „Czy to naprawdę tak wiele dla pana znaczy?”.
Jednak twarz szefa zastygła, jego plecy, już stalowe, jeszcze bardziej zesztywniały, pierś się uniosła.
— Jak śmie pan podważać moją opinię? — Mówiąc to, opuścił dolną szczękę, odsłaniając równy biały rząd zębów.
Martinez zaciskał pięści, aż paznokcie wpiły mu się w dłonie.
— Milordzie, kwestionuję zamysł usunięcia znakomitego dowódcy w czasach tak krytycznych…
— Nie rozumie pan, że ja nic nie znaczę?! — krzyknął Enderby. — Nic! Nie pojął pan elementarnej zasady naszej służby? My… to wszystko… — Gniewnie objął gestem okno, wszystko, co znajdowało się za przezroczystą szybą, miliony w Dolnym Mieście, wielki łuk antymaterii, statki i dalej stacje przy wormholach…
— To wszystko śmiecie! — szepnął Enderby niecierpliwie, jakby nadmierne emocje sparaliżowały mu struny głosowe. — Śmiecie w porównaniu z prawdziwą, wieczną, jedyną rzeczą, która nadaje sens naszemu nędznemu życiu. — Enderby uniósł pięść i przez chwilę Martinez bał się, że szef go uderzy.
— Za Praxis! — powiedział Enderby. — Tylko Praxis się liczy, ono jest całą prawdą, całym pięknem! — Znów uniósł pięść. — Dla tej wiedzy cierpieli nasi przodkowie. Za to nas biczowano! Miliony umarły w mękach, nim Wielcy Panowie wypalili tę prawdę w naszych umysłach. A jeśli dalsze miliony — nawet miliardy — muszą umrzeć, by podtrzymać słuszność Praxis, to naszym obowiązkiem jest zadać im śmierć.
Martinez chciał się cofnąć, by uniknąć palącego spojrzenia dowódcy. Tylko siłą woli pozostał na swoim miejscu i uniósł brodę, odsłaniając gardło.
Czuł padające na szyję kropelki śliny wściekłego szefa.
— Wszyscy musimy umrzeć! — mówił Enderby. — Ale jedyna śmierć, która ma sens, to śmierć w służbie Praxis. Ponieważ jestem tym, kim jestem, w tym wyjątkowym momencie mam przywilej ponieść śmierć honorową, która przydaje znaczenia i mnie, i Praxis. Czy wiesz, jak rzadko to się zdarza? — Znów wskazał świat za oknem i te niewidzialne miliony. — Jak wielu z nich poniesie doniosłą śmierć? Właściwie nikt!
Dowódca Floty Enderby zbliżył się do Martineza.
— A pan chciałby pozbawić mnie doniosłej śmierci? Śmierci właściwej parom? A kimże pan jest, poruczniku Martinez?
Martinez instynktownie znalazł właściwe słowa w chmurze strachu, ocieniającej jego umysł. Bardzo wcześnie nauczył się, że gdy zostanie zdemaskowany, powinien się przyznać i pokornie prosić o wybaczenie. Uczciwość — jak się przekonał — ma swój szczególny urok.
— Bardzo przepraszam za tę sugestię, lordzie dowódco. Wykazałem egoizm i myślałem tylko o własnej korzyści. Enderby gniewnie patrzył na Martineza przez kilka chwil, po czym cofnął się o krok.
— W ciągu paru następnych godzin postaram się zapomnieć o pańskim istnieniu, poruczniku. Niech pan dopilnuje, by dostarczono te listy.
— Tak jest, lordzie dowódco.
Martinez odwrócił się i ruszył do drzwi krokiem spokojnym, choć coś go pchało do biegu.
Zobaczysz, czy kiedykolwiek znowu spróbuję uratować twoje nędzne życie, pomyślał. I do cholery z Praxis.
To obcy Shaa, Wielcy Panowie, narzucili ludzkości bezwzględne zasady etyczne — Praxis — gdy Ziemia się poddała po zniszczeniu bombami antymaterii Delhi, Los Angeles, Buenos Aires i kilkunastu innych miast. Ludzkość była drugim z inteligentnych gatunków, który poczuł bicz Shaa. Pierwszym byli centauroidalni, pokryci czarnymi łuskami Naksydzi — przed kapitulacją Ziemi byli już poskromieni i stanowili załogi na większości statków Shaa.
Nikt nie wiedział, skąd Shaa pochodzili, a oni sami nie mówili otwarcie o swych dziejach. Planeta Zanshaa z miastem stołecznym Zanshaa najwyraźniej nie była ich planetą macierzystą, została tylko w czasach historycznych wybrana jako wygodne miejsce położone między ośmiu wormholowymi bramami, przez które Shaa mieli dostęp do swego imperium. „Rok” Shaa, równy 0,84 roku ziemskiego, nie miał nic wspólnego z okresem obrotu Zanshaa wokół jej gwiazdy, ani w ogóle z okresem obrotu jakiejś planety w ich imperium. Wszelkie odnośniki do miejsca pochodzenia Shaa zostały usunięte z archiwów, nim gatunki podporządkowane uzyskały do nich dostęp.
Inną osobliwością był system datowania, zaczynający się od „Pokoju Praxis Jeden”, około 437 lat przed pojawieniem się Shaa nad macierzystą planetą Naksydów. Sugerowało to, że istniał czas, gdy Shaa jeszcze nie oddawali się Praxis, choć żaden Shaa tego nie chciał potwierdzić. Nie czcili również tego Shaa — jeśli to był Shaa — który pierwszy sformułował zasadę Praxis. Nie pamiętali również jego imienia.
W jednym byli nieugięci: uważali, że wszystkie gatunki i sam fizyczny świat muszą się podporządkować zasadom Praxis. Kategorycznie zakazali używania i rozwijania całych gałęzi techniki — sztucznej inteligencji i świadomych maszyn, transformowania inteligencji istot żywych do postaci maszynowej czy elektromagnetycznej, konstruowania maszyn do manipulacji materii na poziomie molekularnym i atomowym. Manipulacji genetycznych również zabroniono — Shaa woleli wolniejszy proces doboru naturalnego, im bardziej pozbawiony sentymentów, tym lepiej.
Zasady Praxis wdrażano z żelazną konsekwencją. Każdego, kto je naruszył, czekała kara śmierci, często okrutna i wykonywana publicznie, Praxis stanowiło bowiem, że „ci, którzy naruszyli podstawowe prawo, mają otrzymać karę nieproporcjonalnie surową do przestępstwa, by przykład oddziaływał na społeczeństwo”. Shaa i ich stronnicy nie wahali się użyć najbardziej trujących i destrukcyjnych broni: bombami antymaterii niszczyli niekiedy całe miasta za przestępstwa paru mieszkańców, a gdy kiedyś odkryto, że grupka Ziemian używa technik genetycznych do produkcji zarazy, która miałaby zabić Shaa, cała planeta została zbombardowana, zniszczona, a powstałe wskutek potężnych eksplozji chmury dymu i pyłu zasłoniły słońce, skazując tych, co przeżyli, na powolną śmierć w zimnej atmosferze, zatrutej promieniowaniem.
Ci Ziemianie, którzy przetrwali, porażeni sposobem, w jaki Shaa niszczyli własnych poddanych, uznali się za niezwykłych szczęśliwców, że zbombardowana planeta nie była Ziemią.
Takie przykłady odnosiły skutek. Po długiej agonii planety Dandaphis zakazy Praxis nigdy nie były łamane w tak radykalny sposób.
Inne reguły Praxis odnosiły się do organizacji społecznej. Każda istota rozumna miała w imperium wyznaczone miejsce w ściśle określonej strukturze, w ramach hierarchicznej piramidy klanów. Parowie znajdowali się na szczycie. Ci na górze odpowiadali za dobro tych na dole, a warstwy niższe miały czcić parów i Shaa, okazując im uległe posłuszeństwo.
Inna klauzula Praxis zabraniała istotom rozumnym „skazywania się na przekleństwo nieśmiertelności” — osobliwy zakaz, gdyż Shaa byli nieśmiertelni. Rzadko ujawniali sposób myślenia, jaki przyświecał ich zakazom, ale Shaa otwarcie przyznawali, że ich własna nieśmiertelność to poważna pomyłka, i za pomocą karabinów, noży patroszących czy bomb z antymaterii niszczyli wszystkich, którzy szukali fizycznej nieśmiertelności dla siebie.
Na temat samych siebie Shaa nic nie mówili. Zagadką pozostało, dlaczego te nieśmiertelne istoty, wyposażone w absolutną władzę, po kolei popełniały samobójstwa. Nie uważali swej śmierci za tragedię.
— Żadna istota nie powinna być nieśmiertelna — tak kwitowali wszelkie pytania.
Jakakolwiek była tego przyczyna, Wielcy Panowie postanowili kolejno umrzeć, a każda śmierć pociągała za sobą śmierć kilkudziesięciu lojalnych podwładnych. Teraz, w 12481 roku Pokoju Praxis, został tylko jeden Wielki Pan.
Oczekiwano, że długo nie pożyje.
Po drugiej stronie holu Centrum umieszczono mapę imperium — pokazywała wormhole prowadzące z Zanshaa do dominiów. Nie odzwierciedlała rzeczywistego układu gwiazd w rejonie Zanshaa; wormhole przeskakiwały pobliskie gwiazdy i w zasadzie mogły łączyć dwa dowolne punkty wszechświata. Wiele układów planetarnych, pokazanych na mapie, znajdowało się tak daleko od Zanshaa, że trudno było powiedzieć, czy w ogóle są związane z innymi częściami imperium. Wormhole biegły w czasoprzestrzeni — wormhol przeskakujący osiemset lat świetlnych mógł równocześnie przeskoczyć osiemset lat w przeszłość lub przyszłość, albo pokonać każdy dystans czasowy mieszczący się w tym zakresie.
A przy tym nie występowały żadne paradoksy. Wskutek ograniczeń związanych z prędkością światła nie można było dostać się w pobliże innej gwiazdy dostatecznie szybko, by zmienić jej historię, chyba że wykorzystało się do tego wormhole, ale wówczas okazywało się, że Shaa już wcześniej odwiedzili to miejsce.
Dominujący element dziejów: nie było ucieczki przed Shaa. Nie było ucieczki przed historią, w której Gareth Martinez występował jako prowincjonalny lord, obiekt pogardy wyższych sfer. Nie można się cofnąć w czasie i naprawić błędu polegającego na tym, że Dowódca Floty Enderby beszta Martineza.
W żaden sposób nie dało się skorygować pomyłek Martineza, błędów cywilizacji i historii. Martinez musiał żyć z tym wszystkim.
Pod lewą pachą niósł ciężkie, opasłe koperty z zaproszeniami od Enderby’ego. Przełożył je do prawej ręki. Szedł do służbówki kadetów, sprawdzając, czy na displeju na mankiecie nie wyświetliły się jakieś wiadomości.
„Może innym razem”.
Notka od Amandy Taen pokazała mu się na lewym rękawie kameleoformu. Nie dostał ani audio, ani wideo, więc nie potrafił stwierdzić, czy Amanda jest na niego wściekła, czy nie, ale najwidoczniej jeszcze go zupełnie nie skreśliła.
Może ten błąd uda się naprawić.
Nacisnął na rękawie srebrny guzik-kamerę i przesłał odpowiedź wideo i audio: „Teraz jestem wolny. Nie za późno na spotkanie?
Jeśli już jest za późno, odezwę się jutro i będziemy mogli umówić się w innym terminie”.
Kwiaty, pomyślał. Jeśli Amanda Taen nie odpowie, prześlę jej kwiaty i pisemne przeprosiny.
Wyłączył displej. Kameleonowa tkanina marynarki munduru przybrała zwykły ciemnozielony odcień, identyczny jak odcień nieba Zanshaa. Teraz, o tej późnej porze, w Centrum panował niewielki ruch. Stukanie obcasów Martineza na marmurowej podłodze dawało pogłos w wysokich pustych korytarzach. Przy drzwiach służbówki kadetów poprawił kołnierzyk z czerwonymi trójkątnymi naszywkami oficerskimi, usztywnił plecy i wszedł do środka.
Czterej kadeci nie zauważyli go. Jak się spodziewał, oglądali transmisje sportowe na ekranach ściennych. Pamiętał ze swych kadeckich czasów, że sport był naturalnym hobby w wolnych chwilach i jeśli ktoś się nim nie interesował, nazywano go kujonem i uważano za dziwaka.
Tu kujonów nie dostrzegł. Z jednej ściany dochodziły odgłosy futbolu, z drugiej — zapasów wolnej amerykanki, z trzeciej — wyścigu jachtów. Kadeci w rozchełstanych mundurach rozpierali się na kanapie zwróconej ku ścianie z wyścigami jachtów i popijali piwo z puszek.
Z kadetami, którzy ukończyli jakąś akademię wojskową, ale nie mieli jeszcze żadnego doświadczenia zawodowego, zawsze był problem. Należało im znaleźć zajęcie, gdzie mogliby nabrać dojrzałości, nie czyniąc krzywdy sobie i innym. Zakładano, że przez trzy lata między dyplomem a egzaminami oficerskimi nabędą doświadczenia i zapoznają się z technicznymi aspektami zawodu. Najczęściej jednak wybierali atrakcyjniejszy program z trzech przedmiotów: przepijania, trwonienia i przegrywania wszelkich zasobów finansowych. Ludzie nazywali ich „szpanerami”.
Martinez doskonale pamiętał, że też ulegał takim pokusom. Udało mu się uzyskać dyplom ze szpanerstwa, więcej — przekonał się, że jest w tym dobry, i tylko jakiś wewnętrzny głos, mówiący, że trzeba być kimś potrzebnym, uchronił go od stania się zupełnym pasożytem.
Z braku użytecznego zajęcia kadeci z tego pokoju służyli jako gońcy. Zazwyczaj gdy ktoś potrzebował posłańca, dzwonił tutaj i wzywał kogoś do zabrania przesyłek. Dawało to któremuś z tych obiboków czas na dopicie drinka, poprawienie munduru i przeistoczenie się w coś na kształt sprawnego, posłusznego oficera.
Martinez, przez nikogo niezauważony, stanął za kanapą. Umysł wypełniała mu błoga pewność własnej nieomylności. Wytropił norę leniuchów, którzy trwonili czas, zamiast myśleć o służbie.
— Hołota! — ryknął. Kadeci nie mieli jeszcze przydziału i nie musiał się do nich zwracać „milordowie”, choć z pewnością należeli do kasty parów.
Czterej kadeci — kobieta i trzech mężczyzn — zerwali się z kanapy, wyprostowali się i wyciągnęli szyje.
— Milordzie! — odpowiedzieli.
Martinez spojrzał na nich lodowato. Przed chwilą zwierzchnik odarł go z godności i szans, i teraz Martinez czuł silną ludzką potrzebę przekazania swego bólu innym osobom. Przez parę sekund milczał, czekając tylko, by kadeci się odprężyli, nim zorientują się, że mają przed sobą tylko porucznika, i to prowincjusza.
Stali na baczność. Bogaty chłopczyk Foote — miał na głowie niesforny jasny kosmyk — powściągnął malujący mu się zwykle na twarzy wyraz pogardy; Chatterji — piegowata, rude włosy zebrane na karku w koński ogon. Martinez nie znał dwóch pozostałych.
— Na którego przypada teraz kolej? — zniżył się wreszcie do zadania pytania.
— Na mnie, milordzie — odparł jeden z nieznajomych. Był niski, szczupły, śniady, cuchnął piwem, które wylał sobie na pierś, podrywając się z kanapy.
Martinez podszedł do chłopaka bliżej i spojrzał na niego z góry. Martinez był wysoki i wiedział, że patrzenie z góry się przydaje; ćwiczył je i potrafił dobrze to robić.
— Nazwisko, gnido?
— Silva, proszę pana. Martinez wręczył mu listy.
— Te listy mają być osobiście dostarczone na każdy statek stacjonujący w pierścieniu. Osobiście kapitanom lub ich adiutantom. Potwierdzenia na piśmie mają być zebrane i oddane do biura lorda dowódcy Enderby’ego.
Spojrzał znacząco na piwną plamę na rozpiętej marynarce i koszuli kadeta.
— Czy jest pan na tyle trzeźwy, by wykonać to zadanie, kadecie Silva?
— Tak, milordzie! — Zapach jęczmienia i chmielu buchał z ust Silvy, ale mężczyzna się nie chwiał, choć pięty miał złączone, a Martinez górował nad nim jak wieża. Zatem młodzian nie był chyba aż tak pijany, by skompromitować siebie, Martineza i sztab Enderby’ego.
— Najbliższy wahadłowiec do terminalu windy wyrusza za pół godziny — oznajmił Martinez. — Wystarczy czasu na prysznic i zmianę ubrania. — A po chwili dodał: — Chyba nie jesteś aż tak pijany i nie zrzygasz się w windzie, co, gnido?
— Nie, milordzie.
Martinez przekazywał mu listy.
— No, ani mi się waż! Na wszelki wypadek włóż to do szczelnej torby.
— Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mógłbym coś powiedzieć? — odezwał się jeden z mężczyzn.
Był to Jeremy Foote, postawny blondyn z kosmykiem niesfornych włosów z prawej strony głowy. Stał na baczność, a mówiąc, lekko przeciągał głoski. Mówił tak prawdopodobnie od kołyski; ten głos sygnalizował maniery i społeczną pewność siebie, kojarzył się z ekskluzywnymi palarniami, wyrafinowanymi balami maskowymi i zastępem dyskretnych służących. Martinez nie miał wstępu do takiego świata — choć należał do parów — chyba że wyprosiłby poparcie jakiegoś patrona z wyższej kasty.
Martinez odwrócił się do niego.
— Słucham, kadecie Foote.
— Milordzie, ja mógłbym dostarczyć te listy — zaproponował Foote.
Martinez dobrze go znał i wiedział, że za jego pozorną ofiarnością kryje się inny motyw.
— A czemuż to jesteś dzisiaj taki dobry dla Silvy? — spytał. Foote pozwolił sobie na drobny bezczelny gest — dotknął kącika ust.
— Mój wuj, milordzie, jest kapitanem „Bombardowania Delhi” — odparł. — Po dostarczeniu przesyłki mógłbym z nim zjeść małe śniadanko.
Martinez pomyślał: przywołał koneksje rodzinne, to dla niego typowe. Do diabła z nim i z jego koneksjami.
Przedtem Martinez miał zamiar udzielić kadetom krótkiego pouczenia na temat właściwego stroju i zachowania w pokoju służbowym i dać spokój, ale po odzywce Foote’a uzyskał aż nadto wystarczające usprawiedliwienie, by dać im wycisk.
— Kadecie Foote, obawiam się, że kameralne rodzinne śniadanka musi pan odłożyć na później. — Martinez, wykonując gwałtowny ruch podbródkiem, wskazał Silvę, i znów wyciągnął ku niemu koperty.
— Silva, niech pan zmierza na stację. A jeśli nie zdąży pan na najbliższą windę, proszę mi wierzyć, że się o tym dowiem.
— Tak jest, milordzie. — Silva wziął koperty i czmychnął, zapinając po drodze mundur.
— Jeśli chodzi o was, mam inne plany. — Martinez popatrzył kolejno na trzech pozostałych kadetów. — Zechciejcie się odwrócić i spojrzeć na wyścig jachtów.
Kadeci wykonali przepisowy w tył zwrot. Tylko Chatterji chwiała się w obrocie po pijacku. Displej na ścianie dawał obraz trójwymiarowy. Sześć jachtów i planeta z księżycami były ukazane w przekonujący sposób na tle gwiezdnej pustki.
— Displej, wyłączyć dźwięk — polecił Martinez. Natychmiast ucichły komentarze sprawozdawców. — Wyłączyć futbol. Wyłączyć zapasy.
Teraz, w ciszy, jachty wykonywały manewry wśród dwunastu księżyców Vandrith — gazowego giganta w żółtawe paski, piątej planety układu Zanshaa. Księżyce nie grały w zasadzie głównej roli w wyścigu; każdy jacht musiał natomiast przejść w pewnej odległości od serii satelitów krążących wokół księżyców. Wyścig łatwo mógłby zmienić się w matematyczne zadanie dla komputera nawigacyjnego. Aby temu zapobiec, satelitom zaprogramowano losową zmianę orbit, co zmuszało pilotów do stosowania improwizowanych rozwiązań. Testowano więc temperament pilotów, a nie prędkość jachtowych komputerów.
Martinez interesował się wyścigami jachtów, zamierzał bowiem uprawiać tę dyscyplinę. Po pierwsze, mogła podnieść jego status społeczny; po drugie, sądził, że da mu radość. Zdobywał najwięcej punktów w symulacjach manewrów bojowych i jako kadet otrzymał srebrne naszywki pilota szalupy. Podczas służby na „Bombardowaniu Dandaphis” stale wygrywał w wyścigach szalup, a te nie różniły się zbytnio od jachtów sportowych — oba typy statków były oszczędnie zaprojektowane, składały się głównie z pojemnika na paliwo z antymaterii oraz z systemu podtrzymywania życia dla pojedynczego pilota.
Martinez mógłby sobie pozwolić na prywatny jacht — dostawał od ojca hojną pensję, która mogłaby się powiększyć, gdyby taktownie o to poprosił. Małe łodzie to droga zabawka, wymagająca załogi naziemnej i stałej konserwacji. Ponadto Martinez musiałby zapisać się do jachtklubu, zapłacić wysokie wpisowe i składkę. Do tego dochodziły opłaty portowe, wydatki na paliwo i utrzymanie jachtu. Trzeba by się było również liczyć z faktem, że Martineza prawdopodobnie nie przyjęto by do najlepszych klubów, co uznałby za upokorzenie. Właśnie takie kluby sponsorowały zawody, które teraz transmitowano.
Odłożył więc żeglarskie plany, doszedł bowiem do wniosku, że swój cel może osiągnąć dzięki związkom z Dowódcą Floty Enderbym. Ale dowódca odrzucił jego sugestię, by jednak zostać przy życiu, więc może czas znów pomyśleć o żeglarstwie.
Uważnie spojrzał na ekran. Zawody przekazywano na żywo, ale w istocie z dwudziestominutowym opóźnieniem — tyle potrzebował sygnał na przebycie odległości Vandrith — Zanshaa.
— Kadet Chatterji, czy możesz objaśnić strategię zawodnika numer dwa? — spytał Martinez.
Chatterji oblizała wargi.
— Objaśnić, milordzie? Martinez westchnął.
— Po prostu powiedz, co robi pilot.
Zawodnik numer dwa — na displeju nie podano nazwiska pilota, a Martinez nie rozpoznawał jaskrawych purpurowych malunków na kadłubie — obrócił właśnie statek i uruchomił główny silnik.
— Milordzie, łódź hamuje — odparła Chatterji.
— A czemuż ona hamuje?
— Zmniejsza przyrost prędkości, delta v, żeby… żeby. — Kadet oblizała wargi. — Żeby lepiej manewrować — dokończyła niepewnie.
— A jakiemu manewrowi ma służyć to hamowanie? Chatterji rozpaczliwie szukała wzrokiem odpowiedzi na ekranie.
— Delta v zwiększa opcje, milordzie. — Wyrecytowała poznany na zajęciach z taktyki banał.
— Słusznie — odparł Martinez. — Jestem pewien, że twój nauczyciel taktyki byłby z ciebie dumny, gdyby się dowiedział, że zapamiętałaś tę odrobinę wiedzy, którą usiłował ci wbić do głowy. Ale — ciągnął pogodnie — nasz pilot zmniejsza delta v i w ten sposób zmniejsza swoje opcje. Więc, kadet Chatterji, powiedz mi dlaczego.
Usilnie koncentrowała się na obrazie displeju, ale nie potrafiła odpowiedzieć.
— Kadet Chatterji, sugeruję, byś powtórzyła sobie wiadomości z taktyki — powiedział Martinez. — Wytrwałość może się w końcu opłaci, ale w twoim wypadku wątpię w to. Ty, jak ci tam… — zwrócił się do kadeta, którego nie znał.
— Parker, milordzie.
— Może ty mógłbyś objaśnić Chatterji, na czym polega taktyka pilota.
— Zmniejsza delta v, żeby złapała go grawitacja V9. — Tak nazywał się dziewiąty księżyc planety Vandrith; najbardziej wewnętrzny miał numer jeden. Shaa niezbyt się wysilali, by nadać obiektom astronomicznym interesujące lub poetyczne nazwy.
— A dlaczego wchodzi w studnię grawitacyjną V9, Parker?
— Zamierza wykorzystać efekt procy i wystrzelić w kierunku satelity w pobliżu V11, milordzie — wyjaśnił Parker.
— A numer cztery… to będzie kapitan Chee… — Martinez rozpoznał niebiesko-srebrne malunki na kadłubie statku. — Dlaczego ona nie zmniejsza delta v? Dlaczego, wprost przeciwnie, przyśpiesza?
— Chyba… — Parker przełknął ślinę. — Chyba próbuje zastosować inną taktykę.
Martinez westchnął.
— Ale dlaczego, powiedz, gnido? To przecież widać na displeju. To oczywiste.
Parker na próżno przyglądał się ekranowi. Wtem nerwową ciszę przerwał głos kadeta Foote.
— Milordzie, kapitan Chee przyśpiesza, bo chce całkowicie ominąć V9, przejść między V11 a satelitą i zdobyć punkty. Ponieważ V11 ma atmosferę, kapitan Chee spróbuje wykorzystać hamowanie w atmosferze, żeby zmniejszyć prędkość i w ostatniej chwili wykonać manewr w pobliżu satelity.
Martinez obszedł Foote’a i warknął:
— Kadecie Foote, nie przypominam sobie, żebym prosił pana o opinię!
— Proszę, milordzie, o wybaczenie — odparł Foote przeciągle. Martinez ponuro uzmysłowił sobie, że Foote właśnie stał się gwiazdą tego spotkania. Martinez zamierzał postraszyć trochę pijanych wałkoni na służbie, ale Footemu udało się zmienić zasady gry. Jak to osiągnął?
W powieściach dla dzieci zawsze występował łobuz dręczący młodszych kolegów, aż pojawiał się bohater, który wstawiał się za ofiarami. Foote uczynił gest w obronie Silvy i teraz uratował Parkera.
A tym łobuzem jestem ja, pomyślał Martinez. Ja jestem złośliwym zwierzchnikiem, dręczącym podwładnych, by złagodzić żałosne poczucie własnej niższości. Foote mnie rozgryzł.
Jeśli w tej scence mam grać rolę drania, to przynajmniej mogę zagrać ją dobrze, postanowił.
— Parker powinien wiedzieć, że nie zawsze będziesz pod ręką, by wyciągać go z głupoty — zwrócił się do Foote’a. — Ale skoro już się odezwałeś, może zechcesz powiedzieć, czy manewr kapitan Chee się powiedzie.
— Zrobi klapę, milordzie — odparł natychmiast Foote.
— Zrobi klapę? — Martinez przedrzeźniał kadeta. — A dlaczego ma zrobić klapę?
— Satelita księżyca V11 zmienił tor — ciągnął Foote tym samym tonem. — Ale Chee tego nie widziała, bo w tym czasie satelita był zasłonięty księżycem. Gdy to dostrzeże, będzie za późno na korektę błędu. — Teraz głos Foote’a stał się niemal przyjacielski. — Oczywiście kapitan Blitsharts chyba uwzględnił taką możliwość. Nie ma tak dużego przyśpieszenia, ale zostawił sobie więcej opcji.
Martinez spojrzał na statek numer jeden i dostrzegł na kadłubie błyszczące czarne malunki w żółtawe paski — słynny znak rozpoznawczy Blitshartsa. Był on znakomitym żeglarzem, szpanerem najwyższej klasy, znanym nie tylko z powodu swych zwycięstw, ale również dlatego, że zawsze brał do statku swego psa, czarnego retriwera o imieniu Pomarańcza. Na „Północnym Zbiegu” pies miał swoją własną koję akceleracyjną i Blitsharts twierdził, że zwierzę lubi duże przyśpieszenia. Rzeczywiście, mimo wielu przygód psu dotychczas nic złego się nie stało.
Blitsharts miał również opinię żartownisia. Jakiś fan żeglarstwa zapytał go kiedyś, dlaczego woła na swego psa Pomarańcza.
Blitsharts spojrzał na mężczyznę, unosząc ze zdziwieniem brwi nad łagodnymi piwnymi oczyma.
— Bo to jest, oczywiście, jego imię — wyjaśnił.
Tak, z pewnością w klubach jachtowych mają niezwykle wyrafinowane poczucie humoru, pomyślał Martinez.
— Uważasz, że Blitsharts wygra? — spytał.
— Sądząc po obecnej sytuacji, jest to bardzo prawdopodobne.
— Blitsharts chyba nie jest twoim krewnym? — spytał Martinez. Po raz pierwszy Foote się zawahał.
— Nie, milordzie — odparł.
— Jak to wielkodusznie z twojej strony, że wspomniałeś w rozmowie jego nazwisko — rzekł Martinez i z satysfakcją zobaczył, jak uszy i kark kadeta czerwienieją.
Chee wpadła w atmosferę V11 — statek, przedzierając się przez gęstwę węglowodoru, zostawiał za sobą ogon jonów. Kapitan dostrzegła zmianę pozycji satelity, ale za późno. Skręciła i zaczęła zużywać antymaterię, by dotrzeć dokładnie do celu. Musiała czuć w kościach to straszne przyśpieszenie, ale była o parę sekund spóźniona.
Blitsharts natomiast wszedł w atmosferę jak zwykle w precyzyjnie wybranym momencie, przyśpieszył w kierunku satelity i bez trudności go minął. A potem przyśpieszał nadal, jego żagiew pchała go dalej obok celu.
— Kadecie Foote, może zechcecie się z nami podzielić analizą obecnej taktyki Blitshartsa?
— Oczywiście, milordzie. On… — Foote zamilkł.
Statek Blitshartsa stał na olbrzymim ogonie ognia spalania materii z antymaterią i wypadał z płaszczyzny ekliptyki. Foote skonfundowany patrzył w ekran. Blitsharts oddalał się od swego kolejnego celu… od wszystkich celów.
— On… on… — Foote szukał odpowiednich słów.
— Cholera! — krzyknął Martinez i rzucił się do drzwi.