JEDENAŚCIE

Podróż „Korony” na Zanshaa przebiegła dość przyjemnie. Zaraz na początku przeżyli jednak pewne napięcie, gdy Martinez wysłał raport do stacji przekaźnikowej na drugim końcu układu Paswal i poprosił o ostatnie informacje. Biuletyny o nieudanej rebelii na Zanshaa dotarły dopiero po wielu godzinach, a wraz z nimi informacje, że Flota Macierzysta nadal oddziela Naksydów od stolicy.

„Korona” miała dokąd wracać. Gdy Martinez poznał sytuację, mógł się cieszyć ze stanowiska dowódcy.

Ustanowił wachty i utrzymywał ułamkową grawitację, by załoga mogła wypocząć po rozpaczliwym, wyczerpującym piętnastodniowym przyśpieszaniu.

Paswal był w zasadzie układem niezamieszkanym — wyjątek stanowiły dwie wormholowe stacje remontowo-przekaźnikowe. Martwe planety krążyły wokół jasnej, bardzo aktywnej energetycznie gwiazdy wewnątrz gromady kulistej. Nigdy nie określono, jaka jest dokładna lokalizacja Paswal w stosunku do innych obiektów imperium, ponieważ wormhole mogły prowadzić w dowolne miejsce kosmosu i praktycznie w dowolny punkt czasowy. Obrazy wideo świata zewnętrznego zachwycały: miliony ciasno upakowanych gwiazd klastra przypominały diamentową ścianę. W Paswalu nigdy nie panowała prawdziwa ciemność, lecz półcień, w którym pobliskie gorące gwiazdy skrzyły się jak klejnoty na tle brylantów.

Martinez brał czasami wirtualną aparaturę, która rzutowała do mózgu widok zewnętrzny — wtedy zasypiał i budził się w świetlistości zewnętrznej nocy, a milion gwiazd wędrował w jego spokojnych snach.

Dopiero po trzech dniach, ulegając pokusie, zajrzał do swych poufnych akt. Klucz kapitana Tarafaha udostępniał akta całej załogi. Martinez doszedł do wniosku, że skoro ma być kapitanem „Korony”, musi znać dane załogi. Zaczął — zacnie — od kadetów, potem przeszedł do chorążych i podoficerów, wreszcie do rekrutów. Niewiele znalazł niespodzianek, choć zaskoczyła go informacja, że kadet Vonderheydte zdążył się dwukrotnie ożenić i dwakroć rozwieść podczas swej krótkiej służby, która w sumie trwała niecałe trzy lata.

Po tym pokazie prawości wywołał własne akta. Tarafah opisał go jako skutecznego oficera, „który pilnie wypełnia swoje obowiązki, ale potrzebuje więcej ogłady w sytuacjach towarzyskich”. A kiedyż to ja byłem w „sytuacji towarzyskiej” z kapitanem? — zastanawiał się, rozdrażniony. Kiedy Tarafah wyrobił sobie o mnie taką opinię? Miał ochotę usunąć tę uwagę, ale doszedł do wniosku, że to zbyt niebezpieczne. Ktoś mógłby sprawdzić daty i odkryć, że akta zostały zmodyfikowane już po tym, jak Tarafah dostał się w ręce wroga.

Zirytowany, przeszedł do opinii Enderby’ego, dłuższej i bardziej szczegółowej. „Oficer nadzwyczaj uzdolniony”, podsumował dowódca. „Czeka go wybitna kariera, jeśli zdoła powstrzymać swoje ambicje, mające na celu uzyskanie nagród, które z czasem i tak mu przypadną w naturalny sposób”.

Martinez przyznał, że to sprawiedliwa ocena.

Z prawdziwą radością przeczytał końcowy testament Enderby’ego, w którym dowódca prosił, by Zarząd Floty awansował Martineza, gdy tylko będzie wakat na odpowiednim stanowisku. A więc staruszek mnie lubił i zrobił wszystko, by zapewnić mi awans… „z czasem”, pomyślał Martinez. Może to przeniesienie do Drugiej Floty na „Koronę” miało zwiększyć szanse Martineza, ponieważ wakaty pojawiały się znacznie częściej na odległych placówkach. W przypływie życzliwości dla całego świata Martinez był gotów przyznać rację tej tezie.

Żar zadowolenia towarzyszący temu odkryciu grzał Martineza przez pierwsze dni na stanowisku dowódcy.

Siódmego dnia Martinez postanowił zakończyć wakacje załogi. Zwiększył przyśpieszenie do jednego g i zaczął regularne inspekcje poszczególnych oddziałów. Statkowym nicponiom — Ahmetowi, Zhou i Kandjianowi — kazał za karę naprawić uszkodzenia w kwaterach kapitana i pierwszego oficera. Podczas poszukiwania kluczy pomieszczenia zostały całkowicie zniszczone, więc naprawa potrwa przynajmniej do końca podróży. Prace musieli wykonywać w czasie wolnym, bo oczywiście Martinez przydzielił im również zwykłe wachty. Na nadzorcę tego procesu resocjalizacji wyznaczył Saavedrę, sekretarza kapitana, ponieważ wiedział, że pedantyzm Saavedry dodatkowo dokuczy złoczyńcom.

Po kilku dniach panowania nowej władzy Martinez otrzymał wiadomość, że Konwokacja odznaczyła go Złotym Globem. Alikhan i Maheshwari zniknęli na parę godzin w warsztacie fregaty, a potem wieczorem przy kolacji wręczyli obiekt Martinezowi.

W Salonie Sławy Muzeum Floty w Dolnym Mieście na Zanshaa Martinez widział Złoty Glob — wyglądał jak zdobiona maczuga, zwieńczona przezroczystą kulą wypełnioną gęstym złotawym płynem, który falował i wirował, reagując na każdy ruch, nawet na kroki widzów przechodzących obok gabloty. Fascynująca, skomplikowana chmura w środku kuli przypominała miniaturowego gazowego giganta, wzory zawinięte we wzory — nieskończony fraktalowy ciąg.

Na Martinezie największe wrażenie robiło jednak to, że wyżsi oficerowie — nawet konwokaci — musieli stawać na baczność i salutować Złotemu Globowi, gdy spotkali jej posiadacza. Taką władzę potrafiłbym wykorzystać, nadużyć i polubić, pomyślał Martinez.

— Pragniemy to panu ofiarować w podzięce za uratowanie nas i statku — powiedział Maheshwari, wręczając Martinezowi domorosłej produkcji kulę na puchatej poduszce. Nie był to zdobiony, magiczny Glob, który Martinez widział w Muzeum Floty, lecz zwykła platerowana piłka umieszczona na platerowanej podpórce, ale mimo to Martineza — zupełnie nieprzygotowanego — zalała fala zadowolenia, gdy załoga zaczęła entuzjastycznie klaskać.

— Milordzie, zwyczaj chyba wymaga, by wygłosić mowę z tej okazji — powiedział Alikhan z niepokojącą wesołością. Martinez podejrzewał, że za uśmiechem ukrył skłonności sadystyczne.

Wygłosił więc mowę, początkowo niemal mechanicznie. Podziękował załodze za szczery i życzliwy prezent. Gdyby Konwokacja wręczyła mu prawdziwy Glob, miałoby to dla niego mniejsze znaczenie niż ten oto dar. Podziękował również za to, że wykonywali jego rozkazy, choć rozsądek kazałby uznać go za szaleńca.

— My rzeczywiście uważaliśmy pana za szaleńca, milordzie! — zawołał Dietrich. — Ale pan przecież miał taki wielki pistolet.

Załoga powitała to wybuchem śmiechu.

— No… cóż — powiedział Martinez — jeśli nie szanujesz oficera, szanuj przynajmniej jego pistolet.

Nowy wybuch śmiechu. Na szczęście widownia była życzliwie nastawiona.

Martinez doszedł do wniosku, że czas na otwarte pochwały. Szeroko omówił przymioty walecznej załogi — na ten temat jego wiedza była równie teoretyczna, jak wiedza słuchaczy. Odwaga, sprawność, wytrwałość oraz determinacja w obliczu przeciwności losu i niemal pewnej śmierci. Stwierdził, że załoga „Korony” posiada te wszystkie zalety w nadmiarze i nic by nie osiągnął bez jej współdziałania; nigdy ich nie zapomni i jest dumny, że służy z nimi na jednym okręcie.

— Nawet z tobą — powiedział do Ahmeta ku ogólnej wesołości.

Na zakończenie wyraził nadzieję, że załoga wspólnie doczeka końca wojny, powróci na Magarię, wypędzi naksydzkich buntowników ze stacji i uwolni kapitana oraz kolegów z „Korony”.

Wrócił na fotel i polecił Alikhanowi otworzyć szafkę z zapasami alkoholu, by wszyscy mogli wznieść toast za powrót na Magarię. Załoga przywitała to owacją.

Następnego dnia otrzymał wiadomość, że awansowano go do stopnia kapitana porucznika i wyznaczono na dowódcę „Korony”. Alikhan odczepił epolety od zapasowego munduru Tarafaha i przymocował je do jednej z bluz Martineza; w niej Martinez pojawił się na kolacji.

— Sądzę, że przy takiej okazji zwyczaj nakazuje wygłosić przemówienie, milordzie — powiedział Alikhan ze złowieszczą radością.

Już wszystko powiedziałem, pomyślał Martinez, ale nie miał wyboru — musiał wstać i przemówić. Jeszcze dobitniej niż wczoraj sławił świetność załogi, uwypuklił czekające ją niebezpieczeństwa, a przyszły powrót na Magarię przedstawił jako akt triumfalny. Potem, wyczerpany, kazał otworzyć szafkę ze spirytualiami.

Następnego dnia przyszła wiadomość od Zarządu Floty: Martinez został odznaczony Medalem Zasługi Pierwszej Klasy za udział w ratowaniu „Północnego Zbiega”.

— Takie okazje nie wymagają zwyczajowego przemówienia — oświadczył zdecydowanie Alikhanowi, potem jednak polecił otworzyć szafkę z alkoholem, przy ogólnym aplauzie.

Żeby jednak nie pomyślano, że zmienia „Koronę” w melinę pijaków i wałkoni, przeprowadził musztrę załogi oraz inspekcję kwater osobistych, hojnie rozdzielając nagany.

Przyjaciele i rodzina słali gratulacje, przekazywane laserem komunikacyjnym ze stolicy. Lord Pierre Ngeni sformułował wiadomość pełną godności; Vipsania, Walpurga i brat Roland nadesłali ciepłe rodzinne powinszowania, P.J. — głupawe wideo, Amanda Taen — dość serdeczne życzenia. List wideo od Sempronii był nieco inny w tonie:

— Ponieważ okazałeś się takim bohaterem, zamierzałam ci przebaczyć. Ale gdy spędziłam godzinę z P.J., zmieniłam zdanie. — Uniosła dłoń i pomachała koniuszkami palców. — Do zobaczenia.

Gdy nic nie nadchodziło od Caroline Suli, zorientował się, że czegoś od niej oczekuje, i zdziwiło go, że tak dotkliwie odczuwa brak wiadomości.

Chcąc się pocieszyć, zwrócił myśli ku sprawom patronatu — teraz, jako kapitan porucznik, miał prawo awansować corocznie jednego kadeta lub jednego oficera kontraktowego do stopnia podporucznika. Teraz brał pod uwagę Vonderheydte’a i Kelly, ale doszedł do wniosku, że zna ich niedostatecznie, choć z pierwszą z tych osób współpracował przez dwa miesiące, a z drugą poszedł do łóżka.

Kelly — jak dowiedział się z akt — nie nadawała się na porucznika. Wykazała niezwykły talent jako zbrojeniowiec, ale ten statek był jej pierwszym przydziałem i powinna jeszcze nabrać doświadczenia przez rok lub dwa, nim będzie gotowa do objęcia obowiązków porucznika.

Bardziej już nadawał się Vonderheydte. Służył najpierw jako pilot-nawigator, potem w oddziale inżynieryjnym, wreszcie zastępował Martineza w oddziale łączności. Martinez nie miał do niego żadnych zastrzeżeń, również inni oficerowie nie zgłaszali uwag. Vonderheydte był gotów do egzaminów i mógł pełnić wachtę.

Jedyna wada: pochodził — jak Martinez — z prowincjonalnego klanu z Comador, więc było mało prawdopodobne, żeby klan Vonderheydte’ów kiedykolwiek mógł odwdzięczyć się za przysługę klanowi Martinezów.

Poza tym Kelly mogłaby czuć się urażona awansem kolegi. Mogłaby uznać, że należą się jej u Martineza specjalne względy, ponieważ poszli razem do łóżka, ponieważ miała swoje ambicje lub…

Tyle się zmieniło. Gdy Kelly i Martinez oddali się rekreacji, byli dwojgiem wyrzutków uciekających przed unicestwieniem. Teraz on został kapitanem, a ona była najmłodszym oficerem.

Rozważając te kandydatury, Martinez uświadomił sobie nagle, że nie bierze pod uwagę pewnej osoby, o której powinien był pomyśleć w pierwszej kolejności. Wezwał do siebie Alikhana i zaproponował mu stopień porucznika.

— Odszedłem już na emeryturę, milordzie — rzekł Alikhan. — Służyłem trzydzieści lat. Zostałem pana ordynansem tylko po to, by sobie dorobić i mieć jakieś zajęcie.

— Przypuszczam, że każdy emerytowany tranzytowiec, jeśli tylko nie jest kaleką, zostanie powołany do służby, więc problem nie polega na tym, czy służyć, czy nie, ale gdzie i w jakiej randze. Jeśli przyjmiesz awans na porucznika, doprowadzisz „Koronę” do dobrej formy, a gdy na dobre zechcesz odejść na emeryturę, będziesz w wyższej grupie płacowej.

Przez chwilę wydawało się, że Alikhan poważnie rozważa propozycję, ale w końcu pokręcił głową.

— Z całym szacunkiem, lordzie kaporze, nie widzę się w mesie przy stole z tymi wszystkimi młodymi oficerami. Ani ja, ani oni nie czulibyśmy się swobodnie.

— „Korona” potrzebuje również głównego zbrojeniowca.

— Nie, proszę pana — odparł Alikhan zdecydowanie. — Spędziłem w zbrojowniach trzydzieści lat. Jestem na emeryturze.

Martinez wstał.

— Mam przynajmniej nadzieję, że zostaniesz na swym obecnym stanowisku.

— Oczywiście, lordzie kaporze. — Na twarzy Alikhana błąkał się pod wąsiskami uśmieszek. — Co bym zrobił bez swojego hobby?

Martinez właściwie nie wiedział, jakie jest hobby Alikhana. Zaproponował stopień porucznika Maheshwariemu, ale inżynier bez wahania odrzucił ofertę.

— Oficerowie muszą znosić za dużo gówna — odparł i równymi białymi zębami energicznie rozgryzał ostatnie słowo.

Zostawał tylko Vonderheydte… o ile Martinez kogokolwiek chciałby awansować. Zawołał kadeta do swej kabiny; chciał wybadać jego oczekiwania i możliwości. Vonderheydte miał wkrótce przystąpić do egzaminów, jeśli pozwoliłyby mu na to obowiązki. Przed wybuchem rebelii uczył się przedmiotów, w których czuł się słabiej, ale potem był zbyt zajęty.

— Sądzi pan, milordzie, że w ogóle będą jakieś egzaminy?

— Nie wiem, ale warto założyć, że będą — odparł Martinez. Zaproponował, że ułoży mu program nauki oraz pomoże w niektórych przedmiotach. Potem go odprawił. Nie podjął decyzji co do awansu. Wezwał natomiast Kelly na podobną rozmowę i zasugerował, by uczyła się wspólnie z Vonderheydte’em. Roześmiała się głośno.

— Kiedy? Mamy wyznaczone wachty tuż po sobie, na zmianę.

— Rzeczywiście — przyznał Martinez. — Pomogę, gdy tylko będę mógł. — Po chwili dodał: — Szkoda, że choć mam tyle wakatów, nie mogę cię promować na podporucznika. Nie masz dostatecznego doświadczenia.

— Cóż, szkoda, że buntownicy nie poczekali jeszcze rok. — Wzruszyła ramionami i spojrzała na Martineza. — Chcesz dać szanse Vonderheydte’owi?

— Nie znam go zbyt dobrze. A co ty o nim sądzisz? — Kelly przyszła na „Koronę” po dyplomie i znała Vonderheydte’a lepiej niż Martinez.

— Von byłby dobrym porucznikiem — stwierdziła. — Jest sumienny i darzy cię podziwem.

— Naprawdę? — Martinez poczuł lekkie drgnienie próżności. Zaraz jednak przypomniał sobie o dwukrotnym małżeństwie Vonderheydte’a. — Czy wiesz coś o jego życiu osobistym? O jego żonach?

— Miał więcej niż jedną? — spytała Kelly zdziwiona. — Czyli, jak sądzę, wspomina czasami tę ostatnią. Ale… — ciągnęła ostrożnie — wolałabym nie powtarzać tego, o czym mówił mi w zaufaniu.

— Nie proszę cię o złamanie tajemnicy — powiedział Martinez — ale czy nie usłyszałaś czegoś takiego, co by przemawiało przeciwko jego awansowi?

Kelly z wyraźną ulgą przyjęła to, że Martinez nie naciska.

— Nie, lordzie kaporze — odparła.

— Dobrze, dziękuję — rzekł i nie zastanawiając się długo, dodał: — powinniśmy porozmawiać. O rekreacji… sprzed paru dni.

Uśmiechnęła się zaciśniętymi wargami, jakby do siebie.

— Zastanawiałam się, czy ty… no, mów.

— Czy ja co?

Kelly pokręciła głową.

— Ty zacznij, milordzie.

— Właśnie… — patrzył na nią — czy chciałabyś to powtórzyć?

Teraz wybuchnęła śmiechem, takim niesamowitym szczekaniem, jakie słyszał, gdy zaproponował jej to po raz pierwszy. Po chwili dziewczyna spoważniała.

— Lordzie kaporze, chyba wspominałam, że mam chłopaka na Zanshaa. Zbliżamy się tam.

— Racja.

— A ty jesteś teraz kapitanem i… — Przygryzła wargę. — To wszystko zmienia, prawda?

— Owszem.

Zapadła chwila ciszy.

— Uwierz, że to mnie kusi — przyznała. — Ale lepiej tego nie róbmy.

Uczucie ulgi walczyło w sercu Martineza z urażoną próżnością. Wolał widzieć siebie jako mężczyznę, któremu nie można się oprzeć, i niechętnie przyjmował dowody na to, że jest inaczej. Lubił Kelly, ale kochanka na pokładzie statku prawdopodobnie przysporzyłaby więcej problemów, niż był skłonny zaakceptować.

— Masz nade mną przewagę, jeśli chodzi o dojrzałość — stwierdził.

„Wykazuje wielką dojrzałość”, zapisał potem w jej aktach. I po raz pierwszy korzystając ze swej patronackiej mocy, wysłał do Zarządu Floty rekomendację, by Kelly odznaczono za opanowanie i waleczność podczas zestrzeliwania wrogich pocisków, i sugerował Order za Męstwo.

Ciągle odwlekał decyzję, kogo awansować na porucznika. Myśli zaprzątała mu Caroline Sula. Potrzebowała awansu i mecenasa w armii, a przy tym jej przebieg służby był wzorowy.

Trudno jednak było awansować kogoś, kto się nie odzywa. Zastanawiał się, czy nie przesłać jej propozycji, ale bał się odmowy lub — co gorsza — milczenia.

W końcu flota zmusiła go do decyzji. Otrzymał wiadomość, że przydzielono mu uzupełnienie — szeregowców, głównie starych twardzieli odwołanych z emerytury oraz nowicjuszy świeżo ze szkoły treningowej, której większość z nich nawet nie ukończyła. Zgrupowani teraz na Zanshaa, zostaną potem zaokrętowani, gdy tylko statek przycumuje przy planecie. Martinez nic nie wiedział o dwóch z trzech przydzielonych poruczników, ale znał trzeciego, Sibbalda — jako kadet służył razem z nim. Poznał go wówczas jako nieprzyjaznego, sarkastycznego brutala, niekompetentnego, natomiast bardzo wprawnego w popełnianiu błędów i zwalaniu potem winy na innych.

Martinez przesłał raport do floty, informując, że właśnie awansował kadeta Vonderheydte’a do stopnia porucznika, i choć z radością przyjąłby nowego pierwszego i drugiego oficera, z żalem stwierdza, że nie znajdzie miejsca dla porucznika Sibbalda. Potem poszedł do sterowni i powiadomił Vonderhydte’a o awansie.

Tego popołudnia na Vonderheydte’a wypadł obowiązek wygłoszenia mowy. Martinez niezmiernie się z niej cieszył. Nie otworzył szafki ze spiritualiami, ale i tak nie miało to znaczenia.

— Podejrzewam, lordzie, że Zhou i Ahmet prowadzą bimbrownię — zameldował Alihkan następnego ranka, gdy składał pościel Martineza. — Skupują od kucharzy resztki i poddają je fermentacji.

— Na pewno za zyski, które mają z gry w kości. — O tym małym biznesie już kiedyś Martinezowi doniesiono.

— Bez wątpienia, milordzie.

— Ciekawe, kiedy śpią.

Martinez zastanawiał się przez chwilę, co zrobić z tymi nicponiami.

— Póki nie ma problemów z pijaństwem, sugeruję, żeby bimbrownię nakryć dopiero pod sam koniec podróży — powiedział. — Wtedy wymierzymy karę i solidną grzywnę, a zyski z hazardu pójdą na fundusz rekreacyjny.

Alikhan uśmiechnął się z aprobatą.

— Tak jest, milordzie.

— Daj mi znać, jeśli wpadniesz na pomysł, jak uwolnić kucharzy od nielegalnych dochodów.

— Dobrze, milordzie — odparł Alikhan z szerokim uśmiechem. Po dwudziestu jeden dniach paswalski sferyczny Wormhol Numer Dwa przełknął „Koronę”, a na ostatnim odcinku podróży wytracano prędkość. Martinez chciał, by powrót na Zanshaa odbywał się znacznie łagodniej niż wylot z Magarii, i jeśli nie otrzymałby od floty innego rozkazu, zamierzał utrzymać przyjemne jedno g hamowania przez całą podróż.

Z Paswal „Korona” przeszła do układu Loatyn, w którym osiem miliardów mieszkańców zasiedlało dwie planety i trzy księżyce. „Korona” przebywała tam tylko osiem dni potrzebnych na przeprawę między Wormholem Trzy i Dwa, i przez ten krótki okres była w układzie jedyną siłą lojalistyczną od czasu, gdy fregata „Mentor” odleciała na Zanshaa na samym początku stanu wyjątkowego.

Podczas ostatniej godziny tranzytu do Wormholu Dwa załoga „Korony” była świadkiem inwazji wroga: osiem okrętów wyłoniło się z Wormholu Jeden. W zasadzie przybyły czternaście godzin wcześniej — odległość między Wormholami Jeden i Dwa przekraczała nieco czternaście godzin świetlnych — i leciały szybko, osiągając prawie czterdzieści procent prędkości światła. Rzut oka na mapę wormholi przekonywał, że to eskadra Naksydów z Felarus, gdzie stacjonowała Trzecia Flota.

Cenzorzy zablokowali informację o losach Trzeciej Floty, ale gdy Martinez zobaczył eskadrę Naksydów, wszystkiego się domyślił.

Ich przybycie było przykrym szokiem, ale Martinez ocenił, że nie ma szans, by go złapali, chyba że goniliby go aż do Zanshaa, ale wówczas musieliby stoczyć walkę z Flotą Macierzystą, która teraz nabierała prędkości, gorączkowo przyśpieszając po całym układzie. Przez stacje przekaźnikowe wormholu przesłał na Zanshaa wiadomość o eskadrze z układu Felarus.

„Korona” zanurkowała do Wormholu Dwa i wychynęła w niezamieszkanym układzie Protipanu. Był to brązowy karzeł ledwo wykrywalny w spektrum widzialnym. Na wcześniejszym etapie ewolucji, gdy był rozdętym czerwonym gigantem, pochłonął wewnętrzne planety swego układu, planety pasa środkowego zmienił w gruz siłami napięcia grawitacyjnego oraz ugotował zamarzniętą atmosferę czterech planet zewnętrznych, zostawiając nagie skały. W efekcie układ składał się z pasa pustki w pobliżu gwiazdy, pierścieni skał w pasie środkowym i z lodu w dalszych rejonach.

Najbardziej efektownym zjawiskiem Protipanu była olśniewająca czerwona chmura z odcieniami fioletu i niebieskiego. Zajmowała jedną trzecią nieba. Były to pozostałości supernowej, rozszerzające się ku Protipanu w tempie połowy prędkości światła, mające nadciągnąć za osiemdziesiąt tysięcy lat. Chmura tworzyła na niebie olbrzymi płomienny pierścień, przypominający otwarte usta, gotowe połknąć brązowego karła. Dlatego nadano jej imię Paszcza.

„Korona” znajdowała się w układzie Protipanu tylko cztery godziny — tyle zajął statkowi tranzyt między dwoma wormholami.

Obsługa dwóch wormholowych stacji przekaźnikowych została uprzedzona o nadciągających Naksydach, ale tylko ci przy Wormholu Dwa, z drugiego końca, mieli szansę wydostać się z systemu przed najazdem Naksydów. Martinez nie wiedział, co właściwie Naksydzi robili ze stacjami przekaźnikowymi, zakładał jednak, że starają się je zająć i potem wykorzystują systemy łączności, które zapewniały spójność imperium.

Z Protipanu „Korona” pognała dalej, spędziła dwa dni w Seizho i przez Czwarty Wormhol Seizho dała nura ku Zanshaa, do Floty Macierzystej, w bezpieczeństwo.

Martinez doszedł do wniosku, że czas nakryć bimbrownię.


* * *

Nadlecą za trzydzieści godzin, pomyślał Shushanik Severin. Tyle mam czasu na przygotowanie nieprzyjemnej niespodzianki.

— Tu chorąży Severin na Protipanu Dwa — odpowiedział przez komunikator laserowy. — Dziękuję za ostrzeżenie, kapitanie Martinez. Gratulacje dla pana i „Korony”, i życzę wam wszystkim szczęścia.

Severin nie mógł mieć pretensji do Martineza za ucieczkę przed ośmiokrotnie silniejszą eskadrą wroga, ale jednak szkoda, że on sam został na lodzie.

Dwudziestoośmioletni Severin dowodził stacją przekaźnikową w Protipanu Dwa. Wraz z sześcioma podwładnymi zabezpieczali silne lasery komunikacyjne do transmisji sygnałów oraz olbrzymie wyrzutnie mas, używane do stabilizacji wormholu. W normalnych warunkach pełnili czteromiesięczną służbę, po czym dostawali czteromiesięczny urlop i gdy wybuchła rebelia, właśnie zaczęła się ich tura na posterunku. W nowej sytuacji harmonogramy pracy pozmieniano i teraz nie wiedzieli, jak długo tu zostaną.

Obsługa wormholi należała do Służby Eksploracji. Agenda ta mogła się poszczycić wspaniałą historią, ale już od dawna nie zajmowała się eksploracją. W ciągu wieków, gdy Shaa się starzeli, umierali i tracili zainteresowanie ekspansją imperium, budżet agendy cały czas zmniejszano. Utrzymywanie wormholi oraz systemów łączności należało teraz do jej głównych zadań, a dwa pozostałe jeszcze statki eksploracyjne obsadzono kadetami, którzy budowali ducha, odtwarzając bohaterskie odkrycia z przeszłości.

Severin nie oponowałby, gdyby wyznaczono go na dowódcę sondy w nowo odkrytym wormholu, ale do Służby Eksploracji przystąpił z powodu swojej ciotki dowódcy, która mogła mu zapewnić szybki awans. Płacono tu dobrze i Severin mógł sporo zaoszczędzić, gdyż podczas czteromiesięcznej misji na stacji nie ponosił żadnych wydatków. Odpowiadała mu ta praca w sprawnej małej grupie, a koledzy na Seizho znali się nawzajem i lubili.

Nie wiedział, jak to będzie, gdy agenda zostanie zmilitaryzowana i włączona do floty na czas stanu wyjątkowego. Chyba mógłby się z tym pogodzić, o ile nie będzie musiał wykonywać zbyt wielu idiotycznych rozkazów grupki gnuśnych parów.

My jesteśmy starszą instytucją i to oni powinni nas słuchać, pomyślał.

Złapał się jednak na tym, że z niecierpliwością czeka na przydzielone zadanie. W dawnych czasach Służba Eksploracji byłaby na pierwszym froncie walki z rebeliantami. Nie chciałby spędzić całej wojny wpatrzony tylko w pusty owal Protipanu Dwa.

Protipanu Dwa był nietypowym wormholem: miał kształt torusa z dziurą pośrodku. Większość wormholi, będących osobliwymi pozostałościami z epoki formowania się wszechświata, była sferami, przedstawiając znany widok odwrócony-obraz-gwiazd-w-kulistym-akwarium — tak to prezentowano w elementarnych podręcznikach. Istniały również wormhole czworościenne, ośmiościenne i cylindryczne, ale Protipanu Dwa to jedyny używany obecnie wormhol torusokształtny. Znany żeglarz Minh nurkował kiedyś wielokrotnie swoim jachtem w dziurze w centrum i torem lotu obdziergał ją jak gigantyczną butonierkę. Severin bardzo lubił widok z okna swego centrum dowodzenia, ten dziwny pierścień innych gwiazd, widywanych z innych układów, unoszący się w kosmosie. Pozycja strażnika tego unikalnego wormholu w imperium napawała go dumą.

Gdy otrzymał od „Korony” wiadomość, że nadciągają Naksydzi, oraz ile czasu pozostało do ich przylotu, zwołał naradę.

— Uważam, że powinniśmy zaatakować wroga — oznajmił. — Powinniśmy zrobić coś doniosłego, godnego tradycji naszej służby.

— Na przykład co? — spytał sceptycznie Gruust, drugi chorąży. Severin podał mu kawałek pikantnej kiełbaski czosnkowej, którą jadł, gdy dotarła wiadomość.

— Powinniśmy przesunąć wormhol — stwierdził.

Jednym z zadań stacji było utrzymywanie stabilności wormholu, która mogła ulec zakłóceniu, jeśli przez jakiś czas więcej masy wchodziło przez dziurę w jednym kierunku, niż wychodziło w drugim — zagadnienie marginalne, gdy cały ruch materii to wiatr słoneczny czy drobiny pyłu kosmicznego. Inna sprawa, jeśli pojawiał się ruch statków: jeśli więcej statków przelatywało przez wormhol w jedną stronę, wormhol mógł się zdeformować, przesunąć, a nawet zapaść.

Na szczęście — dla stabilności całego imperium — łatwo było temu zapobiec: należało tylko dla równowagi władować odpowiednią ilość materii w przeciwnym kierunku. Każda stacja wormholowa miała wyrzutnię mas, która mogła wystrzelić olbrzymie, powleczone stalą bloki materii asteroidalnej, skierować je przez dziurę, umieszczając na orbicie wokół innej gwiazdy; tam go przechwytywano i w razie konieczności przesyłano z powrotem. Te pociski były tak masywne, że wyrzutnia nie mogła im nadać dużej prędkości, ale to nie było konieczne — liczył się właściwie wybrany moment, tak by żaden statek, zmierzający w stronę wormholu, nie spotkał lecącej z naprzeciwka skały.

— Przesunąć wormhol? Można to zrobić? — spytał Gruust.

— Sądzę, że tak.

Gruust powoli żuł kiełbaskę.

— To im popsuje szyki. Nie trafią do wormholu, a tam dalej nie ma planet, żeby mogli wokół nich zawrócić. Kilka miesięcy zajmie im hamowanie i powrót.

Severin już myślał o następnym ruchu.

— Spakujcie szalupę, a ja rozgrzeję cewki.

Do egzaminów na swój stopień Severin musiał się sporo nauczyć z teorii wormholi i teraz z niej korzystał. Zaczął strzelać w kierunku wielkiego torusa ciężkimi, powolnymi kulami, jak na kręgielni, a potem dopiero zaczął obliczać, gdzie muszą trafić, by przesunąć wormhol po niebie. Sądził, że pierwsze strzały tylko nieznacznie zdestabilizują wormhol, ale potem już pójdzie łatwiej.

Gdy przeprowadził obliczenia i wiedział, gdzie celować, rozpoczął regularny ostrzał. Dopiero wtedy połączył się ze zwierzchnikami w układzie Seizho, by spytać o pozwolenie na to, co już robi.

Odpowiedź od oficerów z Seizho przyszła po czterech godzinach. Kategorycznie zabroniono destabilizacji wormholu, ale Severin już posłał w torus setki tysięcy ton gęstej materii i zaczynał wykrywać ruch.

Zapach czosnku anonsował Gruusta w sterowni.

— Szalupa gotowa — meldował Gruust. Spojrzał na wielkie okna wyrzutni: właśnie w tej chwili kolejny gigantyczny pocisk sunął szynami w stronę dziwacznej dalekiej obręczy.

— Może byś przez chwilę popilnował wyrzutni, a ja sprawdzę, czy moje rzeczy osobiste zapakowano do szalupy — poprosił Severin.

Szalupa, wbrew nazwie, nie była aż tak ciasna. Przeznaczona do wygodnego transportu całej załogi na stację i z powrotem — a taka podróż trwała nieraz wiele miesięcy — miała kompletnie wyposażoną kuchnię, salę gimnastyczną, bibliotekę, wideotekę oraz płytotekę.

Severin zaniósł do szalupy zapas ubrań izolacyjnych, pledów termicznych i ciepłych skarpet. Potem wrócił do sterowni.

— Wormhol się rusza — meldował Gruust.

— Wiem.

Severin wystrzelił całą amunicję i wormhol przesunął się na odległość siedmiu średnic po diagonali od płaszczyzny ekliptyki. Teraz zwierzchnicy Severina słali nerwowe komunikaty, gdy zauważyli lecące w stronę ich układu pociski, olbrzymie jak pociągi towarowe. W końcu komunikaty zanikły — gdy wormhol zmienił pozycję, lasery na obu stacjach łączności straciły współosiowość.

Severin z kolegami zjedli ostatni na stacji posiłek — makaron w sosie pomidorowym, doprawiony ostrymi suszonymi papryczkami chili; popili to ciemnym grzanym piwem, warzonym przez któregoś załoganta ze sprowadzanego przezeń na stację jęczmienia.

W Służbie Eksploracji tradycyjnie rekompensowano sobie samotność dobrym jedzeniem.

— Wiecie co? Sądzę, że nie powinniśmy opuszczać układu Protipanu — powiedział Severin.

— Jeśli tu zostaniemy, wezmą nas do niewoli — stwierdził Gruust.

— Nie chcę zostać na stacji — wyjaśnił Severin. — Moglibyśmy wsiąść do szalupy i wczepić się w jeden z tych kawałków gruzu, orbitujący w pobliżu. Dzięki temu będziemy mogli obserwować wroga, a gdy flota powróci, przekażemy nasze informacje. Kiedy buntownicy sobie stąd pójdą, powrócimy na stację.

— Ale to potrwa wiele miesięcy! — zauważył ktoś z załogi. Severin pozwolił na krótką dyskusję — nie chciał dowodzić ludźmi, którzy kontestowaliby rozkaz siedzenia w szalupie przez trzy lub cztery miesiące. Nie nadużywając stanowiska, zdołał przekonać podwładnych, przyzwyczajonych przecież do życia w izolacji; przyznali, że pokrzyżowanie planów wroga warte jest tych dodatkowych niewygód.

— Niestety, będzie zimno — zapowiedział Severin. — Żeby nas nie wykryto, zamierzam ustawić zasilanie łodzi na jak najmniejszym poziomie.

— Powinniśmy zabrać koce termiczne.

— Już to zrobiłem. Zapadła krótka cisza.

— Przynajmniej po powrocie otrzymamy dużą wypłatę — powiedział Gruust z nadzieją w głosie.

Przenieśli do szalupy półroczny zapas jedzenia i wystartowali. Severin już wybrał miejsce: asteroid żelazny 302948745AF. W układzie Protipanu skatalogowano najmniejsze nawet kawałki skał, stanowiły bowiem rezerwę amunicji do wyrzutni.

Flotylla Naksydów wpadła do układu, zanim szalupa przywarła do swego nowego portu, ale Severin to przewidział i najostrzejsze hamowanie przeprowadził odpowiednio wcześniej. Teraz spokojnie dryfowali ku 302948745AF. Liczył na to, że uda im się przycumować do asteroidu, używając tylko silników manewrowych, bez spalania antymaterii, bo to przyciągnęłoby uwagę agresorów.

Unosząc się w nieważkości, obserwował ze sterowni długie żagwie antymaterii, sunące ku wormholowi. Naksydzi szybko się zbliżali; wprawdzie hamowali, ale nadal poruszali się z prędkością bliską połowie prędkości światła. Severin obliczył ich trajektorie — zmierzali tam, gdzie dotychczas był wormhol.

To, że wormhol się przesunął, mogli przecież odkryć albo wzrokiem, albo obserwując deformację czasoprzestrzeni. Severin przekonywał się w duchu, że nie mieli przesłanek, by się tym w ogóle zajmować, gdyż wormhol od czasów odkrycia znajdował się zawsze w tym samym miejscu i Naksydzi nie mieli podstaw podejrzewać, że mógłby odpełznąć gdzieś w bok.

Jednak gdy minuty płynęły i plamy świetlne się zbliżały, Severin czuł coraz większą suchość w ustach, a jego ręce na drążkach stabilizatora zaciskały się kurczowo. Wystarczyło, by Naksydzi nieco poprawili trajektorię, a zdołają wcelować w wormhol. W każdej chwili mogli dokonać korekty kursu…

Wstrzymał oddech: eskadra Naksydów przemknęła, nawet nie zawadzając o wormhol. Nieliczna załoga szalupy wiwatowała. Severin wyobrażał sobie dezorientację Naksydów w ich sterowniach, gdy zrozumieli, co się stało.

Rebelianci gwałtownie hamowali i Severin wiedział, że opóźnił ich plany o co najmniej trzy miesiące.

Miał wewnętrzne poczucie zasłużonego triumfu. Nie strzelając ani razu, osłabił wroga, i jeśli nadarzy się okazja, ponownie spróbuje narobić szkód.


* * *

Po rozmowie z Torkiem Jarlath wraz ze swymi ludźmi pracował nad planem ataku na Magarię i im głębiej analizował możliwości, tym większe widział szanse.

Raporty Martineza, które dotarły z kilkudniowym opóźnieniem, nie zawierały zbyt wielu konkretnych informacji o szkodach, jakie mógł wyrządzić jego atak rakietowy, ale Jarlath zyskał pewność, że jakieś szkody na pewno powstały. Prawie wszystkie tarcze ochronne stacji pierścienia znajdowały się na jej zewnętrznym brzegu; zwrócone w stronę słońca miały osłaniać mieszkańców przed promieniowaniem słonecznym, a pociski „Korony” trafiły na północ od wewnętrznego pierścienia. Po-eksplozyjna fala neutronów i wysokoenergetycznych promieni gamma prawdopodobnie nie uszkodziła trwale statków, ale obsługa pierścienia i załogi, niezabezpieczone w schronach, otrzymały śmiertelną dawkę promieniowania. Martinez mógł spowodować masakrę wroga i szkody w szeregach personelu cywilnego pierścienia. Wiele ofiar było chyba również wśród pracowników stoczni i ważnych dla floty specjalistów. Zabezpieczony sprzęt wojskowy prawdopodobnie przetrwał, ale zapewne spaliły się zwykłe urządzenia elektroniczne stacji pierścienia, od systemów łączności, oświetlenia, generatorów aż do wózków elektrycznych, transportujących zaopatrzenie na statki. To wszystko znacznie utrudni Naksydom przeróbkę przechwyconych okrętów.

Jeśli energicznie wkroczę, myślał Jarlath, jeśli Flota Macierzysta wtargnie tam na tyle szybko, że Fanaghee nie zdąży zmienić swych dyspozycji, może ją złapię na drzemce. Tylko gdyby poddała swe załogi tak niemiłosiernym przyśpieszeniom, jakie Jarlath zastosował na swoich statkach, mogłaby stawić czoło gwałtownemu wtargnięciu Floty Macierzystej. Ale on miał komplety w zespołach i jego ludzie jednak trochę wypoczywali, natomiast Fanaghee — jeśli przechwycone statki obsadziła załogami ze statków Naksydów — miała załogi jedynie szkieletowe. Gdy Jarlath spotka się z nimi w walce, będą zmacerowani w bezkształtną protoplazmę po miesiącu bezustannych wacht w wysokiej grawitacji; nie dorównają załogom Jarlatha w skuteczności i duchu bojowym. Nie potrafią sprawnie naprawiać uszkodzeń. Trzy eskadry składają się ze statków dopiero niedawno dostosowanych do potrzeb Naksydów, więc systemy sterowania i możliwości tych okrętów nie będą im znane.

Dysponują jednak pewną przewagą pozycyjną, myślał Jarlath. Barbas i Rinconell, dwie planety układu Magarii, akurat znajdą się po obu stronach Wormholu Jeden Magarii w odległości czterdziestu minut świetlnych od siebie. Fanaghee może kazać swym eskadrom procować między dwiema planetami lub między Barbas, Rinconell, Magarią i słońcem układu, więc statki osiągną dużą prędkość i zdolność ataku na flotę Jarlatha, gdy tylko ta wyłoni się z wormholu.

Zespół Jarlatha opracował jednak ciąg manewrów, które miały zmniejszyć ewentualną przewagę pozycyjną Naksydów.

Jarlath martwił się głównie o to, że wróg ma przewagę liczebną. Potem otrzymał wiadomość — również od Martineza — że wrażej eskadry z Felarus nie ma przy Magarii, ale jest przy Protipanu. A więc nie wszystkie statki wroga dołączyły do Fanaghee. Naksydzi najwyraźniej rozpraszają swoje siły, zamiast je koncentrować.

Teraz zdobycie Magarii wydawało się zadaniem pilniejszym, należało bowiem zapobiec koncentracji rebeliantów.

Wiadomość o pojawieniu się eskadry z Felarus w układzie Protipanu wywołała histerię w Konwokacji. Rebelianci rozpraszają siły, a więc wszędzie istnieje zagrożenie. Konwokacja zażądała, by Rada Kontroli Floty podjęła jakieś kroki. „By zabezpieczyć wszystkie miejsca” — powiedział Tork i zaklął.

Postanowiono wysłać do Hone-bar siły, które uciszą przynajmniej część oponentów. Do tej misji wyznaczono eskadrę Lai-ownów z Preowin, która jeszcze nie przybyła na Zanshaa, oraz naprędce zestawioną eskadrę z pojedynczych statków, operujących w pobliżu stolicy, prowadzoną przez „Przeznaczenie” — pojmany krążownik Naksydów — zaadaptowany teraz dla Tormineli, którzy wkrótce zostaną umieszczeni na pokładzie. Do tej eskadry przydzielono „Koronę” pod dowództwem bohaterskiego, wielokrotnie odznaczonego kapitana porucznika Martineza.

Загрузка...