Sula z trudem przytomniała; w uszach miała natarczywe buczenie ze słuchawek, w sercu — paniczny strach. Przez chwilę młóciła rękami, czuła na twarzy dławiący nacisk poduszki, ale nagle jasno uświadomiła sobie, gdzie jest: w szalupie, a komputer pokładowy domaga się decyzji. Zacisnęła szczęki, wtłaczając krew do mózgu; odżywające zmysły zmusiła do koncentracji na displejach. Przełączyła się na wirtualne postrzeganie podstawowego displeju nawigacyjnego i teraz wewnątrz czaszki miała wymalowany kosmos — zadziwiająco pusty, z jednym słońcem, kilkoma planetami, garstką asteroidów i małymi abstrakcyjnymi punktami świetlnymi, reprezentującymi statki, a obok nich liczby oznaczające kierunek lotu, prędkość, masę i przyśpieszenie.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że nieważka unosi się w uprzęży. Silnik szalupy zgasł. Zamrugała, potrząsnęła głową, próbując zrozumieć informacje z komputera.
Przynęty. Szalupę i kanonadę dwudziestu czterech pocisków wystrzelono w stronę przynęt, a komputer, analizując napływ danych z czujników, dopiero teraz to wywnioskował.
Cholera, jeśli mam umrzeć — co jest dość prawdopodobne — wolałabym zabrać ze sobą kilku wrogów, pomyślała.
Przed nią wisiało stado pocisków; ich większe przyśpieszenie początkowe sprawiło, że nadal się oddalały od szalupy, mimo że po odkryciu podstępu leciały bez napędu. Pytały ją o instrukcje.
Sula przejrzała displeje, szukając innych celów. Miała ich mnóstwo w polu widzenia, ale które były rzeczywiste?
Prześladował ją kwaśny zapach własnego ciała, stale obecny w skafandrze próżniowym. Po prawie dwóch miesiącach ciągłego przyśpieszania była poobijana, posiniaczona, wydrenowana z energii i apatyczna. Inni kadeci żartowali z jej zwyczaju aplikowania sobie narkotyków akceleracyjnych plastrami, a nie iniekcjami w szyję. Przezywali ją „Plasterek”. Na szczęście Jarlath zarządził dwudniową niemal nieważkość pod koniec długiego okresu przyśpieszania do Magarii. Chciał dać załogom czas na regenerację ducha i zebranie sił przed nadchodzącą bitwą. Sula albo obsesyjnie sprawdzała parametry szalupy, albo leżakowała w koi, czując, jak jej mięśnie i poskręcane na sznury ścięgna powoli tracą sztywność. Wiązało się to z prawie takim samym bólem jak poprzednio przyśpieszanie.
Mięśnie nie chciały się odprężyć. Po godzinach ostrego lotu, gdy flota skoczyła przez wormhol Magarii, Sulę wystrzelono z „Nieustraszonego”; została poddana bezwzględnemu, niemal zabójczemu przyśpieszaniu. Teraz w nieważkości krew swobodnie krążyła w całym ciele i kończyny zaczynały być świadome własnego bólu. Sula usiłowała nie zwracać na to uwagi i z trudem próbowała zagonić umysł do analizy mnóstwa danych z displeju.
Ostatnim razem leciała szalupą przez wiele dni, zamknięta, z trupem tuż obok. Tamto wielodniowe doświadczenie nie dało się zapomnieć. Wejście do szalupy i zamknięcie za sobą włazu wymagało wysiłku woli.
Zmusiła umysł do koncentracji na displejach.
Druga Eskadra Krążowników — dziewięć ciężkich krążowników, w tym „Nieustraszony” — prowadziła atak Floty Macierzystej, a teraz umykała przed puchnącym polem plazmy, wytworzonym przez wstępny ogień zaporowy Jarlatha — pociski wystrzelono przez wormhole, by eksplodowały przed flotą i zrobiły zamieszanie na wrażych ekranach radarowych. Ogień zaporowy miał dwa cele: zapobiec akcji rebelianckich pocisków oraz przesłonić wykonywany w ostatniej chwili manewr, którym Jarlath zamierzał zaskoczyć Naksydów. Jarlathowi był potrzebny uprzedzający ogień, by za ciężkimi krążownikami Drugiej Eskadry mogło polecieć dziesięć starszych krążowników Pierwszej Eskadry. Teraz wynurzały się z chmury radiacyjnej, podążając kursem nieco odchylonym w stosunku do kursu eskadry przed nimi. Za krążownikami, ciągle wyłaniając się z pęczniejącej chmury plazmowej, szły pozostałe jednostki Floty Macierzystej. Szły wśród słupów ognia, wyrzucanych przez Pierwszą Eskadrę Pancerników. Jarlath miał nadzieję, że tych sześć olbrzymich statków klasy Praxis zdruzgocze wroga.
Z przodu Naksydzi w zdumiewającej liczbie formacji lecieli po przeplatających się trajektoriach między Barbas a Rinconell. Na razie zaledwie kilka jednostek ukazało się wyraźnie. Naksydzi nie używali aktywnego radaru, a lojaliści Floty Macierzystej musieli czekać, aż ich własne radary wytropią wroga i zanalizują odbity sygnał, dając niezawodne namiary.
Większość z nich okazała się przynętami. Sula też ścigała przynęty. Przeszukała poprzednie obrazy z czujników i odkryła, że ławica przynęt manewrowała, gdy „Nieustraszony” i inne krążowniki wyłoniły się spoza plazmowej zasłony, a szalupę Suli oraz pociski, które miała prowadzić, wystrzelono w stronę czegoś, co wyglądało na eskadrę małych statków, przygotowującą się do ataku na flanki.
Radary Floty Macierzystej powoli ujawniały formacje wroga i Sula wyznaczyła trajektorie do najbliższych statków. Ale dwa prowadzące oddziały krążowników już wysłały w ich stronę kanonadę pocisków i dodawanie własnej siły ogniowej wydawało się Suli zupełnym marnotrawstwem. Postanowiła lecieć dotychczasowym kursem i poczekać na okazję. Wydała tylko rozkaz swoim pociskom: miały obrócić się i na krótko włączyć silniki, co spowoduje, że podryfują w kierunku jej szalupy i przestaną się oddalać.
Ze swego miejsca obserwowała rozwój bitwy. Widziała na displejach coraz więcej eskadr wroga; widziała chmury gorącej plazmy i płonące wytryski promieni gamma po eksplodujących pociskach; widziała statki i zabójcze pociski w szykach bojowych, manewrujące pod osłoną ekspandującego promieniowania; widziała pociski wyłaniające się z chmur; widziała, jak wiązki antyprotonów błyskają w przestrzeni rozdzielającej statki i pociski.
Dwie eskadry ciężkich krążowników manewrowały majestatycznie w pobliżu dwóch wrażych eskadr Naksydów. Czujniki szalupy uznały, że to osiemnaście statków pod dowództwem Elkizera i Farniaiego, dezerterów z Floty Macierzystej. Walczące floty szły po przecinających się kursach ku Barbas, by pracując wokół wielkiej planety, lecieć do wewnętrznego układu.
— Rozlot — powiedziała do siebie cicho. — Rozlot natychmiast. Ale krążowniki nadal mknęły w formacji, oddalone zaledwie kilka sekund świetlnych od siebie, i podobnie zachowywał się nieprzyjaciel. Przestrzeń między nacierającymi na siebie eskadrami kipiała od radiacji, w której radary na próżno szukały obiektów. Rozbłyski promieni laserowych i antyprotonowych stały się ciągłym pulsowaniem ognia, jak sznury świątecznych fajerwerków.
— Rozlot natychmiast.
Krążowniki jakby ją usłyszały, zaczęły się oddzielać, statki obracały się, silniki nadawały im prędkość o różnych kierunkach. Sula nie widziała ostatniej nadchodzącej kanonady, tylko świetliste błyski, które spaliły wszystkie sensory na prawej burcie szalupy. Większość symboli na displeju zniknęła, w ich miejsce pojawiły się bledsze znaki, wskazujące pozycje czysto teoretyczne. Sula odebrała to jak cios pięścią w twarz — gdy w jej głowie zgasła część schematycznego świata, miała wrażenie, że umarła połowa jej mózgu.
— Komputer, nałóż obraz z miernika promieniowania! — wydała rozkaz. W swoim głosie wyczuła panikę i usiłowała ją zdławić.
Na szczęście miernik promieniowania działał i pokazywał powtarzające się fale promieniowania gamma, neutronów i krótko żyjących mezonów pi, dziwnego pokłosia kolizji między antywodorem i zwykłą materią. Co chwila na diagramach pojawiały się piki — następstwa wspólnych eksplozji kilkunastu pocisków.
Sula poczekała, aż promieniowanie zaniknie, potem przełączyła się na rezerwowe matryce wykrywaczy — konstruktorzy szalupy przewidzieli, że czujniki mogą wysiąść, i zaopatrzyli ją w wielokrotnie dublujące się systemy tych instrumentów. Te pokazywały teraz, że szalupa tkwi w bardzo gorącej, rozszerzającej się chmurze plazmy powstałej po wielokrotnych atakach pocisków. Mogły się tu znajdować również inne jednostki, ale maskowała je szalejąca wokół burza elektromagnetyczna.
Sula czuła w uszach głośne pulsowanie, gdy natężała zmysły, usiłując nimi przeniknąć chmurę. Na pewno ktoś przeżył; na pewno w chmurze są jakieś statki, którym być może wysiadły czujniki i oprzyrządowanie, ale załoga nadal bezpiecznie siedzi w osłoniętych schronach…
Mijały minuty. Sula lizała wargi suchym, ostrym jak tarka językiem. Puchnąca chmura plazmy traciła gęstość i temperaturę, i czujniki szalupy powoli odzyskiwały zdolność widzenia. Potem nagle szalupa wyskoczyła z chmury i w czaszce Suli rozjarzył się radarowy wszechświat.
Serce jej skoczyło, gdy z chmury wynurzył się statek. Leciał po trajektorii Drugiej Eskadry. Za nim mknął inny statek. Sula przerzuciła się z displeju radarowego na optyczny, próbowała uzyskać jak największe zbliżenie widoku obu obiektów. Wpatrywała się z nadzieją i napięciem, dorównującym napięciu jej zawęźlonych mięśni. Jednym ze statków był na pewno nieustraszony”.
Nie mogła ich jednak rozpoznać. Obraz optyczny był rozmyty i gdzie brakowało ostrości, komputer uzupełniał je wygenerowanymi przez siebie szczegółami. Na displeju działo się coś dziwnego: oba statki skrzyły się, jakby ciągnęły za sobą kometarne ogony iskier.
Dopiero gdy Sula przełączyła się na obraz w podczerwieni, wszystko stało się jasne: krążowniki były gorące, wrzały energią cieplną. W żyłach Suli natomiast krew stygła, zmrożona rozpaczą. Sula nie znała temperatury topnienia odpornych, żywicowych kadłubów, ale przypuszczała, że ta temperatura została przekroczona. Gdyby w kosmosie był tlen, statki płonęłyby otwartym ogniem. Nawet gdyby załoga schowała się w schronach, zostałaby żywcem upieczona — ciepło promieniowało do wewnątrz.
Sula drgnęła, gdy pierwszy statek wybuchł, a paliwo antymaterii rozpyliło chmurę promieni gamma. Zdążyła wyłączyć czujniki, by nie uległy uszkodzeniu, a gdy licznik promieniowania pokazał spadek wartości parametrów, ostrożnie je włączyła. Pierwszy statek został całkowicie unicestwiony, drugi tylko uderzony wielkim odłamkiem albo może masywnym impulsem promieni gamma i neutronów, gdyż koziołkował.
Ze stygnącej plazmy nie wyłoniło się już nic więcej — jedynie chmura odłamków.
Nikt nie ocalał, pomyślała Sula. Dziewiętnaście statków Floty Macierzystej zostało po prostu zmiecionych i to, że unicestwiono również osiemnaście statków rebelianckich, nie wydawało się w tej chwili szczególnie ważne.
Unosząc się w uprzęży, usiłowała przetworzyć te informacje. Nie miała na statku prawdziwych przyjaciół. Tak jak wszyscy na statku, spędziła ostatnie kilka tygodni przypięta do fotela akceleracyjnego, walcząc o każdy oddech. Nie mogła twierdzić, że straciła wielu przyjaciół, ale przecież „Nieustraszony” był dla niej domem — innego nie posiadała — który teraz zniknął, a wraz z nim czterystu członków załogi.
Zginął również lord kapitan Richard Li. Był w jakimś sensie jej patronem; teraz mogła się pożegnać z nadzieją na obiecany stopień porucznika.
Wsadził mnie na mojego pierwszego kucyka, pomyślała z gorzkim uśmiechem.
Co tam kucyk i porucznikostwo! Jeśli nie przeżyję kilku następnych godzin, nic nie ma znaczenia.
Cały czas jej mózg przeprowadzał obliczenia. Flota Macierzysta została zredukowana z pięćdziesięciu czterech statków do trzydziestu pięciu. Wrogowie mieli początkowo sześćdziesiąt, może dziewięćdziesiąt jednostek — ponieważ radar badał przestrzeń z prędkością światła, nie wszystkie jeszcze ujawniły się na displeju — obecnie zostało ich czterdzieści, może sześćdziesiąt. Średnia wynosi pięćdziesiąt.
Pięćdziesiąt cztery do siedemdziesięciu dawało jednak nieco większe szanse niż trzydzieści pięć do pięćdziesięciu. Sula nie mogła się oprzeć wrażeniu, że właśnie obserwuje początek agonii Floty Macierzystej.
Ciężka eskadra Naksydów oblatywała Barbas. Sula widziała podejrzanie duży jasny punkt; przypuszczała, że to „Majestat Praxis”, statek flagowy wroga. Teraz hamował. Z pewnością zamierzali pozwolić, by Flota Macierzysta ich wyprzedziła, po czym nawiązać bitwę. Sula rozważała wysłanie za nimi pocisków, ale oceniła, że byłoby to nieskuteczne. Samodzielnie nie mogła zaatakować całej eskadry, a Flotę Macierzystą miała gdzieś z tyłu, schowaną za puchnącą, stygnącą chmurą plazmy, która znaczyła destrukcję „Nieustraszonego”.
Zaprogramowała umiarkowane przyśpieszenie dwóch g, i dla silników, i dla pocisków. Chciała się zbliżyć do Floty Macierzystej, a równocześnie opracować jakiś plan.
Z plazmowej chmury za Sulą wyłoniły się dwie eskadry małych statków — fregaty i krążowniki. Czujniki szalupy zarejestrowały odbite od kadłuba promienie radarów. Nagle lekki krążownik wystrzelił pociski. Rakiety chemiczne zapłonęły i zgasły — zapaliły się jasne żagwie antymaterii. Sula śledziła kierunek ich lotu — jedna grupa atakowała te przynęty, które przedtem Sula ostrzelała swymi pociskami; druga zmierzała w stronę innej konstelacji przynęt.
A trzecia prosto na szalupę.
Sula krzyknęła, protestując, serce dudniło jej przeraźliwie. Odruchowo obróciła szalupę wokół środka ciężkości i ustawiła napęd na stałe sześć g. Kadłub jęknął, gdy silniki pokonywały bezwładność. Skafander zacisnął się łagodnie na nogach i rękach dziewczyny. Dopiero wtedy wysłała komunikatorem laserowym wiadomość do strzelającego statku, który leciał na czele oddziału.
— Tu kadet lady Sula z „Nieustraszonego”. Ostrzelaliście mnie! Zdezaktywujcie swoje pociski! — Starała się wyedytować z głosu histerię, ale wątpiła, czy jej się to udało.
Sfora pocisków nadciągała z przyśpieszeniem, któremu uciekająca szalupa nie mogła dorównać. Eskadra wystrzeliła nowe pociski — goniły za obiektami wytropionymi przez czujniki, bez względu na to, w jakiej odległości zlokalizowały dany obiekt. Oficer taktyczny statku najwidoczniej stracił głowę.
Sula głosem wydawała rozkazy swej broni, manipulowała rękami. Trzy z jej dwudziestu czterech pocisków zaczęły ostro przyśpieszać, by powstrzymać niebezpieczeństwo. Kierujący ostrzałem dostrzegł zagrożenie dla swej kanonady i kazał się pociskom rozproszyć. Sula odpowiedziała: poleciła swoim pozostałym pociskom uciekać od floty, a następnie zaprogramowała szalupie olbrzymie przyśpieszenie, wiedząc, że potem straci świadomość. Gdy ciążenie chwyciło ją za gardło, poczuła, jak jej serce miota się w panice. Zdążyła wyłączyć czujniki, nim bezprzytomność wygrała z nią i z jej przerażeniem.
Gdy zaprogramowane przyśpieszanie ustało, szczątkowe wspomnienie strachu pomogło Suli wydostać się z aksamitnej czerni nieświadomości. Skafander powoli uwalniał jej nogi i ramiona. Licznik promieniowania rejestrował skutki wielkiej eksplozji, odczyty pokazywały, że kadłub jest bardzo gorący. Sula słyszała warkot układu chłodzącego kabiny. Ponieważ niczego nie była w stanie zobaczyć, znów kazała szaleńczo przyśpieszać, a gdy ponownie się obudziła, stwierdziła, że promieniowanie i temperatura opadły. Teraz postanowiła zaktywizować niektóre czujniki. Za szalupą zobaczyła wielki gorący kwiat wybuchu, przesłaniający pół kosmosu. Z chmury nie leciały za nią żadne pociski, a te, które ujawniły się na displeju, należały do niej.
Ciągle miała włączony silnik; wreszcie chmura zaczęła się rozpraszać i Sula mogła go wyłączyć w nadziei, że szalupa, która nie przyśpiesza, nie jest atrakcyjnym celem ostrzału. Czuła wilgotne plamy pod pachami, w kroczu i między piersiami, a serce nadal jej waliło, jakby przynaglając do dalszej błyskawicznej ucieczki.
Z rzednącej mgły radiacyjnej powoli wynurzały się pierwsze jednostki Floty Macierzystej. Krążownik flagowy wraz z eskadrą wystrzelił całą serię w stronę ciężkiej formacji Naksydów. Sula nie dawała temu atakowi wielkich szans, zwłaszcza że pociski okrążały Barbas, podążając w kilwaterze wroga, zamiast lecieć na skróty, co w tej konfiguracji miałoby sens.
Potem druga ławica pocisków wypadła z szyn i wystartowała.
W kierunku szalupy. Znowu!
Zacięty gniew zagrał w nerwach Suli. Znów zaprogramowała swoje pociski i wysłała wiadomość do wszystkich szesnastu statków dwóch lekkich eskadr. W narastającej grawitacji tłoczyła słowa przeponą:
— Słuchajcie, cholerni idioci! Tu lady Sula z „Nieustraszonego”. Już drugi raz do mnie strzelacie! — Wściekle spojrzała w kamerę i wrzasnęła: — Czy ja wyglądam na pieprzonego Naksyda?! Szczurze gówienka! Przestańcie panikować, weźcie się w garść i zawróćcie pociski! — Machnęła pięścią do kamery. — Mam nadzieję, dranie, że pożyję na tyle długo, by zaciągnąć was przed sąd wojenny!
Dała upust złości i poczuła się lepiej, ale pociski nadal nadciągały. Zaprogramowała duże przyśpieszenie i wyłączyła czujniki. Potylicą walnęła o wyściełaną ściankę hełmu, poczuła bębniące po plecach drobne fale. Zacisnęła zęby, gotując się na dławiącą czerń, która już wpełzała jej do mózgu…
Tym razem świadomość wracała opieszale — pobudka ze stanu nieprzytomności podobnego do śmierci. Dopiero po dłuższej chwili Sula zdołała się skupić na displejach, choć były rzutowane bezpośrednio do centrów wzrokowych w mózgu. Promieniowanie miało wysoką wartość, temperatura kadłuba również, ale jednak mniejszą niż po pierwszej kanonadzie.
To dobrze, że kokpit zabezpieczono płytami przeciwradiacyjnymi, pomyślała.
Gdy włączyła czujniki, zobaczyła za sobą chmurę plazmy, zasłaniającą pole bitwy. Ku szalupie nie nadlatywały żadne pociski; Suli zostało jeszcze osiemnaście własnych. Gdy chmury się w końcu rozproszyły, przekonała się, że lekkie eskadry już się nią nie interesują — teraz wszystkie szesnaście statków strzelało do Naksydów. Rejon po drugiej stronie Barbas kotłował się od naksydzkich pocisków, uderzających w pociski lojalistów.
Zaprogramowała tor szalupy wokół Barbas, ale poprzednia ucieczka przed atakiem zepchnęła ją z najkorzystniejszego kursu i teraz Sula musiała zatoczyć szeroki łuk i mocno grzać, by dostać się na drogę ku słońcu Magarii, następnego etapu na pętli wokół układu.
Minęły ponad dwie godziny od czasu, gdy przeszła wormhol. Wypiła trochę wody i zjadła połowę batonu — smakował czymś, co jakiś chemik uważał zapewne za smak truskawki, i Sula zrezygnowała z drugiej połowy. Jedząc, musiała odsunąć przyłbicę hełmu. Wtedy poczuła zapach gorąca, jakby niewyłączonego pieca.
Dwie lekkie eskadry, podążające wewnętrznym łukiem wokół Barbas, wyprzedziły Sulę. Za nimi leciało sześć wielkich okrętów Jarlatha, dalej dywizje ciężkich i lekkich krążowników — sądząc po wybuchach pocisków za nimi, wdały się w pojedynki z prześladowcami.
Lekkie eskadry strzelały teraz mniej regularnie — może sobie wreszcie uświadomiono, że zapasy amunicji są ograniczone — ale przestrzeń między eskadrą Fanaghee a lojalistami nadal przesłaniały wybuchy plazmy, następujące bezpośrednio po sobie.
Katastrofa nadeszła bardzo szybko. Sula zobaczyła jednostki lojalistów, stające w płomieniach, serie wielkich wybuchów na statkach i wśród nich.
Żaden krążownik nie wylatywał z drugiej strony puchnącej chmury plazmy. Szesnaście statków właśnie zostało rozbitych w drobny mak.
Sula, początkowo zaskoczona, teraz wpadła w złość. Miała ochotę krzyczeć, walić pięściami w zbrojone ściany kokpitu, ale zmusiła swój umysł do analizy sytuacji.
Pociski przeleciały przez plazmową zasłonę niewykryte, pomyślała. Ale zaraz doszła do wniosku, że nie tak to wszystko przebiegało.
Pociski wcale nie przyśpieszały; zostały wystrzelone, miały włączone silniki przez krótki czas — wtedy ich sygnatury były przesłonięte wybuchami plazmy — a potem przyczaiły się, dryfując w stronę nadlatujących krążowników. Gdyby krążowniki je zauważyły, zidentyfikowałyby pociski jako kosmiczne śmiecie. Pociski czekały, aż krążowniki je miną, a potem dopiero wybuchły.
W taki sam sposób Martinez zaatakował pierścień Magarii, pomyślała Sula. Rozmieścił dryfujące pociski, bez napędu, by nikt na nie nie zwrócił uwagi. Fanaghee nauczyła się tej sztuczki od wroga.
Teraz szanse Floty Macierzystej tragicznie zmalały: dziewiętnaście statków do pięćdziesięciu. Jarlath zdawał sobie z tego sprawę. Eskadra Pancerników podzieliła się na dwie grupy po trzy statki i rozpoczęła szybkie przyśpieszanie, by prześcignąć Fanaghee, której „Majestat” wspierało osiem ciężkich krążowników. Sula z podziwem obserwowała wzrastającą prędkość pancerników — ich załogi były z pewnością nieprzytomne i całe sterowanie przeprowadzały komputery.
Doszła do wniosku, że warto wesprzeć wysiłki Jarlatha. Oddział pancerników musiał wyeliminować ciężką eskadrę wroga; inaczej z Magarii nikt by nie powrócił. Zaprogramowała przyśpieszenie szalupy i ruszyła kursem eskadry Naksydów; swoje pociski puściła falą przed szalupą. Znów zapłonęły silniki na antymaterię, grawitacja rozpłaszczyła Sulę w fotelu. Znowu Sula walczyła z nadciągającą utratą świadomości, aż ogarnęła ją ciemność.
Obudziło ją buczenie w uszach i ból w klatce piersiowej. Nerwowo łapała powietrze; zrozumiała przyczynę bólu — to płuca pokonywały siłę ciężkości.
Stopniowo zaczęła odbierać bodźce z otoczenia. Szukała czerwonych światełek na displejach i zobaczyła, że informują one o stanie jej organizmu.
Wyprostowała się i zaklęła, zapominając, że displeje są w jej głowie i pochylając się, nie uzyska wyraźniejszego widoku. Poczekała, aż obraz się wyklaruje, potem odczytała, że napęd został wyłączony, gdyż skafander odkrył gwałtowny wzrost ciśnienia krwi, niebezpieczny nawet u zdrowej osoby. Ciało Suli zawodziło, poddane nadmiernemu ciążeniu.
Sprawdziła bieżące parametry — były w normie. W nieważkości niebezpieczeństwo dla organizmu minęło, ale Sula w najbliższym czasie nie powinna ryzykować dużego przyśpieszania. Sprawdziła sytuację na zewnątrz szalupy: zobaczyła swoje pociski, nadal pędzące ku wrogowi.
Teraz jednak wydawały się zbyteczne. Jarlath i eskadra pancerników toczyli bitwę, wyrzucając ogromne fale pocisków. Każdy statek klasy Praxis miał ponad sześćdziesiąt wyrzutni — wszystkie strzelały, tłocząc potężne salwy ze swoich olbrzymich magazynów.
Statki Fanaghee odpowiadały. Wystrzeliły setki pocisków, na setkach różnych trajektorii; niemożliwe było ich śledzenie — leciały po prostych albo nawet po pętlach, jeśli dany pocisk miał atakować pod niespodziewanym kątem.
Sula kazała swoim pociskom hamować. Postanowiła zachować je na ostateczny atak, jeśli zajdzie taka konieczność.
Burty jednostek Jarlatha pulsowały błyskami promieni antyprotonowych i statki zaczęły się od siebie oddalać. Dowódca, nauczony doświadczeniem po stracie dwóch eskadr, wiedział, że wszystko, co wygląda jak śmieć kosmiczny, może wybuchnąć.
Najpierw eksplodowały dwa statki Floty Macierzystej. Sula krzyknęła z wściekłości, zrozpaczona, gdy dostrzegła wokół nich wybuchające kule ognia. Potem zginął statek flagowy Fanaghee, zasypany pociskami, oraz — w tej samej wściekłej kanonadzie — trzy krążowniki w pobliżu Suli.
Obie strony straciły już zdolność obronną. Grad pocisków. Na przemian wściekłość, triumf, smutek i rozpacz miotały Sulą, gdy wybuchy antymaterii unicestwiały to przyjaciół, to wrogów.
W tym szturmie wszystko zostało rozbite. Pierwsza Eskadra Pancerników przestała istnieć, ciężkie statki Fanaghee również. Została tylko szalupa Suli i osiemnaście pocisków dryfujących ku słońcu Magarii.
Najwyraźniej nadszedł czas, by opuścić przestrzeń bitwy. Pozostało co najmniej czterdzieści statków Naksydów i najwyżej trzynaście z Floty Macierzystej, a może nawet mniej, gdyż za swoją szalupą Sula nadal widziała błyski. Musiała rozpędzić się wokół słońca Magarii, potem wokół Rinconell po drodze do Wormholu Jeden i na Zanshaa. Zdaje się, że jej jedyny udział w bitwie polegał na wysłaniu sześciu pocisków w samoobronie, by odeprzeć ostrzał jakiegoś idioty z własnego obozu.
Poczuła ucisk w gardle na myśl o swej bezużyteczności. Powstrzymała łzy gorzkiego gniewu. Wokół siebie miała śmierć i zniszczenia, którym mogła tylko biernie się przyglądać. To gorsze od śmierci. Los odmówił jej nawet anihilacji.
Mijały długie godziny. Zjadła trochę batonów, by podreperować siły, i wypiła suplement elektrolitów, by uzupełnić to, co wypociła. Gdy pędziła wokół słońca, omal nie straciła przytomności, ale udało jej się jednak zachować świadomość.
Bitwa z tyłu zamarła. Może wszystkim już brakowało pocisków? Detektory szalupy odkryły, że pozostało sześć statków Floty Macierzystej, za którymi goniło wrogie stado.
Sześć statków z pięćdziesięciu czterech, pomyślała Sula. Tego dnia zawaliło się wiele światów.
W tym jej własny. Nienawidziła floty w takim samym stopniu, jak ją uwielbiała, ale flota zapewniała jej stabilność, ciągłość i tradycję, a ponadto takie przyziemne rzeczy, jak wikt i skromny żołd. To wszystko się właśnie skończyło. Sula unosiła się teraz w pustce, otoczona tylko cienką powłoką, przed nią kłębił się rój osiemnastu bezużytecznych, martwych pocisków.
Ogarnęła ją czarna rozpacz. Sula czuła na twarzy dotyk jej lodowatych palców. To wszystko, co Sula zrobiła, to, czym była, skończyło się w taki właśnie sposób!
Śmierć wiele mi zawdzięcza, pomyślała. Powinna dać mi więcej niż tę samotną podróż, samotne krążenie po wypełnionej zniszczeniem pustce.
Śmierć i Sula znały się od dawna. Wydawało jej się, że śmierć powinna jednak okazać jej więcej przyjaźni.
Gdy Gredel wróciła z banku, gdzie otworzyła rachunek na nazwisko lady Sula, zastała Caro z filiżanką porannej kawy w drżącej dłoni. Caro poszła z kawą do łazienki, wziąć długą kąpiel, która miała wypłukać z organizmu resztki alkoholu. W tym czasie Gredel podłożyła portmonetkę, uruchomiła połączenie komputerowe i na nowy rachunek przelała trochę pieniędzy Caro — tylko dziesięć zenitów — chcąc sprawdzić, czy system działa.
Działał doskonale.
Właśnie popełniłam przestępstwo, pomyślała. Przestępstwo, którego tropy prowadzą do mnie.
Poprzednie czyny to zupełnie co innego.
Caro wyszła z łazienki. Razem z Gredel poszły do baru na śniadanie. Gredel opowiedziała o tym, że Kulas się ukrywa, i spytała Caro, czy mogłaby się do niej przenieść, żeby Kulas miał z nią łatwy kontakt. Caro była podekscytowana. Nigdy nie słyszała tak romantycznej historii.
Romantycznej? — pomyślała Gredel. Raczej niewiarygodnie wstrętnej.
Ale Gredel nie wyprowadzała jej z błędu; Caro nie była przecież w cuchnącej amoniakiem kamienicy Lai-ownów, w dusznym pokoiku, ze spoconym Kulasem.
— Dziękuję — odparła Gredel. Wiedziała jednak, że Caro szybko się znudzi jej towarzystwem, będzie zniecierpliwiona, zła. Jeśli Gredel ma coś zrobić, musi to zrobić jak najszybciej.
— Nie wiem, jak często Kulas będzie po mnie posyłał, ale mam nadzieję, że się to nie zdarzy w twoje urodziny — powiedziała. — Chciałabym je uczcić razem z tobą.
Jak można było oczekiwać, na twarzy Caro pojawił się grymas.
— Urodziny? Moje urodziny były zeszłej zimy. Właśnie wtedy ostatni raz byłam z Siergiejem.
— Urodziny. — powiedziała Gredel z ziemskim akcentem. — Chodzi mi o te liczone w ziemskich latach — wyjaśniła i gdy grymas Caro stał się groźny, dodała szybko: — przeprowadziłam obliczenia, to taka zabawa. Twoje urodziny wypadają w następnym tygodniu. Kończysz piętnaście lat. — Gredel uśmiechnęła się. — Jesteśmy w takim samym wieku. Ja skończyłam piętnaście ziemskich lat krótko przedtem, nim się poznałyśmy.
W zasadzie to nie była prawda. Urodziny Caro wypadały za trzy miesiące, ale Gredel wiedziała, że Caro nie wykona obliczeń. Może w ogóle nie wie, jak to zrobić.
Caro nie wiedziała tylu rzeczy. Ta myśl sprawiła Gredel okrutną radość. Caro niczego nie wiedziała, nawet tego, że jest znienawidzona przez najlepszą przyjaciółkę. Nie wiedziała, że godzinę temu Gredel ukradła jej tożsamość i pieniądze, i znów to zrobi, kiedy tylko zechce.
Dni, dziwnie chaotyczne, mijały dość przyjemnie. Gredel w końcu zrozumiała, jak to jest być osobą taką jak Caro, do niczego nieprzywiązaną, mieć całe dnie do wypełnienia i niczego szczególnego, czym można by je wypełnić, ot, najwyżej przelotnymi kaprysami. Gredel odczuwała teraz taką samą wolność i przynajmniej myślami odcięła się od wszystkiego, co znała.
Przykładała starań, by zadowolić Caro; ta była teraz w dobrym nastroju, często się śmiała i ubierała Gredel jak lalkę. Gredel ukrywała pod przymilną maską pogardę. Caro tak łatwo ulegała manipulacji. Jakaś ty głupia, myślała.
Dogadzanie Caro wiązało się jednak z kłopotami. Pewnego deszczowego dnia, gdy chłopak Kulasa zadzwonił po Gredel, ta akurat stała w dzielnicy Tormineli, usiłując kupić dla Caro pojemnik analogu endorfiny — z powodu upadku interesów Kulasa nie dostawała już tego towaru od Pandy.
Gdy w końcu Gredel dotarła do łącznika i do kryjówki Kulasa — teraz przynajmniej było to w fabsach Terran — Kulas czekał na nią już od paru godzin i tracił cierpliwość. Złapał ją w łazience i bił, oskarżając; mówił, że musi być zawsze osiągalna, gdy tylko będzie jej potrzebował.
Gredel leżała na plecach na łóżku, dając Kulasowi to, czego chciał. Myślała: jeśli się z tego nie wyrwę, całe moje życie będzie tak wyglądało. Patrzyła na pistolet, który Kulas trzymał na stoliku — na wszelki wypadek, gdyby ktoś wpadł nieproszony do pokoju — i kusiło ją, by chwycić broń i wypalić Kulasowi w łeb. Albo wypalić sobie w łeb. Albo wyjść na ulicę i strzelać we łby losowo.
Nie, napominała się, trzymaj się planu.
Kulas dał jej pięćset zenitów, chyba na przeprosiny.
Wracała samochodem. Posiniaczony policzek puchł, między udami ściekał jej śluz Kulasa, w dłoni ściskała pieniądze i myślała, czyby nie zadzwonić do Legionu Prawomyślności z informacją, gdzie ukrywa się Kulas. Nie. Poprosiła chłopaka Kulasa, by podwiózł ją do apteki niedaleko mieszkania Caro.
Tam kupiła pudełko plastrów, które miały zlikwidować siniaki. Sprzedawczyni przy ladzie spojrzała na jej twarz ze współczuciem.
— Coś jeszcze, maleńka?
— Tak. Dwie fiolki fenyldorfiny-zet — powiedziała. Musiała wpisać ten zakup do Rejestru Narkotyków. Naskrobała nazwisko „Sula”.
Caro z przerażeniem oglądała posiniaczoną Gredel.
— Jak Kulas tu przyjdzie, kopnę go w jaja — odgrażała się. — Walnę go krzesłem.
— Daj sobie spokój — rzekła Gredel zmęczonym głosem. Nie potrzebowała akurat teraz objawów lojalności ze strony Caro. Miotały nią sprzeczne uczucia. Nie chciała obudzić w sobie ponownej sympatii do Caro.
Caro zaciągnęła Gredel do łazienki, oczyściła jej twarz, przycięła kawałki plastra i przyłożyła je do siniaków. Na drugi dzień siniaki się częściowo wchłonęły, guzy stęchły. Po usunięciu plastrów prawie ich nie było widać, a lekkie przebarwienia dały się zatuszować kosmetykami. Jednak w dalszym ciągu Gredel miała obolałą twarz, żebra i splot słoneczny, wszędzie, gdzie bił ją Kulas.
Caro przyniosła z baru śniadanie i tak chodziła koło Gredel, że ta aż miała ochotę krzyczeć: jeśli chcesz mi pomóc, weź swój przydział do akademii, pójdziemy tam obie”.
Ale Caro nie reagowała na myślowe rozkazy i gdy po południu otworzyła butelkę alkoholu, cała jej opiekuńczość minęła. Caro piła żubrówkę i Gredel zrozumiała teraz, skąd brał się specyficzny zapach fuzli, jaki wyczuwała od Caro przez ostatnie kilka dni. Do wieczora Caro prawie opróżniła butelkę, po czym usnęła na kanapie.
Gredel miała lekkie poczucie satysfakcji: dobrze, że okoliczności ponownie jej uświadomiły, dlaczego nienawidzi swojej przyjaciółki.
Następnego dnia wypadały rzekome urodziny Caro. Gredel skierowała do Caro myśl: masz ostatnią okazję, żeby wspomnieć akademię. Ale słowo „akademia” nie padło.
— Chciałabym odwdzięczyć ci się za wszystko, co dla mnie zrobiłaś — rzekła Gredel. — Twoje urodziny będziemy obchodzić na mój koszt. — Objęła Caro. — Wszystko zaplanowałam.
Zaczęły od Godfreya. Komplet zabiegów: masaż, kosmetyka twarzy, fryzjer. Lunch zjadły w bistro w południowej części galerii — wzięły grillowaną wakę z musującym serem na chrupiącym chlebku i sałatkę z piklowanych kwiatów dedgera. Ku zdziwieniu Caro Gredel zamówiła butelkę wina i nawet sama sobie trochę nalała.
— Pijesz? Co za okazja? — powiedziała Caro zadowolona.
— Toast na twoje urodziny — odparła Gredel. Na rauszu łatwiej pójdzie, pomyślała.
Cały czas napełniała kieliszek Caro; sama sączyła wino niespiesznie. Tak opróżniły pierwszą butelkę. Gredel zabrała potem Caro do sklepów, kupiła jej letnią sukienkę z jedwabiu z wzorem w ptaki rhompe i kwiaty jennifer, oraz żakiet iskrzący się cekinami, złotem i zielenią — to kolory pasujące do włosów i oczu Caro. Kupiła również parę butów dla Caro i ubranie dla siebie.
Zaniosły wszystko do domu. Caro wypiła parę kieliszków żubrówki, potem poszły na kolację do jednego z wykwintnych klubów. Caro miała tam jeszcze prawo wstępu, ale czujny kierownik sali dał im stolik z dala od wszystkich. Caro zamówiła koktajle, dwie butelki wina oraz drinki po posiłku. Gredel kręciło się w głowie, choć piła niewiele. Jak musiała czuć się jej towarzyszka? Caro potrzebowała teraz dawki benzedryny, by dojść do klubu tanecznego, który był następnym przystankiem w planach Gredel, ale gdy tam weszła, trzymała się pewnie na nogach.
Potańczyły trochę, ale Gredel wkrótce oświadczyła, że jest zmęczona. Spławiły więc przygodnych męskich adoratorów i taksówką wróciły do domu.
Gredel poszła pod prysznic, a Caro po drinki. Benzedryna dostarczyła Caro mnóstwo energii, którą zużyła na dopicie butelki żubrówki. Gredel przebrała się w jedwabny szlafrok — prezent od Caro z początku ich znajomości — i do kieszeni włożyła dwie fiolki analogu endorfiny.
Caro siedziała na kanapie. Oczy miała przejrzyste, ale mowę bełkotliwą.
— Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent — powiedziała Gredel, wyjmując fiolki z kieszeni. — Te chyba lubisz. Nie byłam pewna.
Caro zaśmiała się.
— Cały dzień mi dogadzasz, a teraz chcesz mi pomóc zasnąć! — Objęła Gredel ramieniem. — Ziemianko, jesteś moją najlepszą siostrą.
Gredel czuła od niej zapach żubrówki, potu i perfum i próbowała kontrolować swoją nienawiść, choć serce przewracało jej się w piersiach.
Caro włożyła do iniektora jedną fiolkę fenyldorfiny-zet i od razu wzięła zastrzyk. Powieki jej zatrzepotały, gdy endorfina zalała mózg.
— Jak dobrze — wymamrotała. — Dobra z ciebie siostra. — Po kilku minutach przyjęła drugą dawkę. Coś cicho powiedziała, ale głos jej zupełnie osłabł. Po trzecim zastrzyku usnęła. Złociste włosy zakryły twarz Caro.
Gredel wyjęła iniektor z bezwładnych palców. Odsunęła włosy z jej twarzy.
— Chcesz jeszcze, siostrzyczko?
Caro coś niezrozumiale mruknęła, usta wykrzywiły się w uśmiechu. Gdy Gredel wstrzyknęła jej w arterię szyjną kolejną dawkę, Caro z rozanielonym uśmiechem opadła na poduszki kanapy jak szczęśliwy szczeniak.
Gredel wzięła przenośną konsolę komputera Caro, wywołała program bankowy, dyspozycję zamknięcia rachunku oraz formularz przelewu całego salda na konto, które wcześniej sobie założyła. Potem przygotowała list do zarządu funduszu powierniczego Caro w pierścieniu Spannanu, z poleceniem przelewu wszystkich dalszych wypłat na nowy rachunek.
— Caro, potrzebny mi twój odcisk palca.
Pogłaskała ją i zdołała przez chwilę przytrzymać nad konsolą, tak że kciuk dwukrotnie nacisnął na czytnik. Potem włożyła iniektor w palce Caro, która znów zrobiła sobie zastrzyk.
Teraz jestem prawdziwym przestępcą, pomyślała Gredel. Zostawiłam komputerowy ślad, prowadzący bezpośrednio do mnie.
Ale nie potrafiła realizować planu całkowicie mechanicznie. Zostawiła sobie furtkę. Caro musi tego chcieć, myślała. Nie dam jej więcej, jeśli odmówi.
Caro westchnęła, wygodniej ułożyła się na poduszkach.
— Chcesz jeszcze? — spytała Gredel.
— Uhmmm. — Caro się uśmiechnęła.
Gredel wyjęła iniektor z dłoni Caro i zaaplikowała jej kolejną dawkę.
Pierwsza fiolka była już zużyta. Gredel włożyła drugą. Przed każdym zastrzykiem potrząsała dziewczyną i pytała, czy chce jeszcze. Caro wzdychała albo coś mamrotała uśmiechnięta, ale nie mówiła „nie”, więc Gredel aplikowała jej następne dawki.
Druga fiolka się wyczerpała. Caro głośno chrapała, oddech z trudem wychodził przez usta, płuca pompowały powietrze z wysiłkiem, czasem się zacinając. Gredel widziała już te objawy poprzednio, gdy Caro przedawkowała endorfiny. Wspomnienie tamtego dnia poderwało ją z kanapy. Zaczęła krążyć po mieszkaniu, rozcierając sobie ramiona, jakby nagle powiało chłodem.
Chrapanie nie ustawało. Gredel odczuwała potrzebę aktywności — poszła do kuchni i zrobiła sobie kawę. W pewnym momencie chrapanie ucichło.
Lodowaty dreszcz przebiegł po nerwach Gredel. Przez kuchenne drzwi spojrzała do salonu. Z kanapy zwisała zasłona złocistych włosów. To koniec, pomyślała Gredel.
Nagle głowa Caro obróciła się, palce przeczesały włosy. Serce Gredel zamarło. Z kanapy dobiegło gulgotanie i ponowne chrapanie.
Stojąc w drzwiach, Gredel czuła zimne przerażenie. Nie, to nie potrwa już długo, pomyślała.
Nie potrafiła ustać spokojnie. Zaczęła robić porządki: nowe ubrania ułożyła w szafie, buty ustawiła na półce, pustą butelkę wrzuciła do kosza. Cały czas prześladowały ją odgłosy chrapania, czasem przerywane ciszą — wtedy Gredel zamierała.
Nie, nie mogła tu dłużej przebywać. Włożyła buty, wyszła z mieszkania i windą towarową zjechała do piwnicy. Poszukała tam silnikowego wózka do przewożenia drobnych mebli i bagażu. W piwnicy stało dużo porzuconych rzeczy. Gredel znalazła mocną linę z włókna dedgeru, starą sprężarkę, kawałek brązu tak ciężki, że mógłby służyć sporej łodzi za kotwicę.
Włożyła to wszystko do wózka i powiozła windą na górę. Pod drzwiami mieszkania słyszała chrapanie Caro, dochodzące zza emaliowanych stalowych drzwi. Drżącymi palcami wklepała kod do zamka.
Caro nadal leżała na kanapie, chrapliwy oddech wydobywał się z jej gardła. Gredel szybko spojrzała na zegar. Ciemności niedługo się skończą, a były niezbędne do tego, co miało się teraz stać.
Gredel siadła u stóp Caro, przytuliła poduszkę do jej klatki piersiowej i obserwowała oddech dziewczyny. Skóra Caro była blada, lepka.
— Proszę — błagała ją Gredel cicho. — Proszę, umieraj. Proszę.
Ale Caro nie umierała. Oddech ciągle nie ustawał i Gredel zaczynała go nienawidzić. Jak zwykle, pomyślała. Caro nawet nie może umrzeć porządnie, bez problemów.
Gredel patrzyła na zegar ścienny — on patrzył na nią jak lufa karabinu. Przyjdzie świt, karabin wypali, pomyślała. Albo będę siedziała z trupem cały dzień, a tego nie zniosę.
Oddech Caro zamarł — Gredel czuła, że jej oddech też zamiera. Po chwili Caro, charcząc, zaczerpnęła tchu i Gredel upadła na duchu. Zrozumiała, że dotychczasowe środki zawiodły. Będzie musiała dokończyć to własnoręcznie.
Zniknęła złość, nienawiść, emocje, zostało tylko straszne zmęczenie i pragnienie, by się to wszystko skończyło. Już trzymała poduszkę przy piersiach — ciepłe pocieszenie w pokoju wypełnionym jedynie znojnym, szorstkim chrapaniem Caro.
Gredel spojrzała na dziewczynę, w myślach prosiła ją: „Umieraj!”, ale Caro nie słuchała, tak jak nie reagowała na inne niewyrażone życzenia Gredel.
Nagle Gredel bez świadomego rozkazu, jakby instynktownie, rzuciła się na kanapę, przycisnęła poduszkę do twarzy Caro i położyła się na niej całym ciężarem.
Proszę, umieraj, myślała.
Caro prawie się nie opierała. Jej ciało skręciło się, ręce uniosły, ale nie walczyły, po prostu opadły na plecy Gredel jakby w oziębłym uścisku.
Gredel lepiej by się czuła, gdyby Caro stawiała opór. Miałaby jakiś punkt zaczepienia swej nienawiści.
Ich ciała były blisko siebie i Gredel czuła szybkie powtarzające się kop-kop-kop przepony Caro, próbującej wciągnąć powietrze. Szybki, wolny, szybki. Stopy Caro zadrżały. Ręce złożone na plecach Gredel zadygotały. Z oczu Gredel popłynęły łzy.
Poczekała kilka minut, aż kopanie ustanie i Caro znieruchomieje.
Dla pewności Gredel przyduszała poduszkę jeszcze przez moment. Gdy ją w końcu podniosła, zobaczyła bladą zimną rzecz zupełnie niepodobną do Caro.
Teraz Caro była ciężarem, nie osobą, i dzięki temu to, co miało się wydarzyć, stawało się znacznie łatwiejsze.
Przenoszenie bezwładnego ciała okazało się znacznie trudniejsze, niż Gredel przypuszczała. Gdy doniosła je do wózka, dyszała, a oczy piekły ją od potu. Przykryła ciało kapą z łóżka, dołożyła parę pustych walizek i pojechała wózkiem do windy towarowej. Zjechawszy na dół, zostawiła go na tyłach budynku.
— Jestem Caroline, lady Sula — powtarzała sobie przygotowaną opowieść. — Przeprowadzam się do nowego mieszkania, bo maltretował mnie kochanek. — Na potwierdzenie swych słów miała dowód tożsamości, blaknące siniaki, a także Walizki — mógł je zobaczyć każdy — stojące obok przykrytych obiektów, których raczej nikt oglądać nie powinien.
Nie musiała opowiadać swej historyjki. Kiedy prowadziła warkoczący wózek w dół do rzeki Iola, ulice były puste.
Po obu stronach rzeki biegły drogi na wysokim nabrzeżu. Stąd schodziły pochylnie tuż nad brzeg. Gredel poprowadziła wózek po pochylni nad wodę. W tej porządnej części Maranie Town nie było łodzi mieszkalnych, żebraków, bezdomnych i nocnych rybaków. Mogła się tylko obawiać kochanków, szukających samotnego miejsca pod mostem, ale o tak późnej porze nawet kochankowie poszli do łóżka.
Równie trudne jak załadowanie Caro na wózek było wyjęcie jej stamtąd, ale gdy przywiązane do sprężarki ciało znalazło się w rzece, pochłonęły je natychmiast ciemne wody i na powierzchni prawie nie pojawiły się zmarszczki. Na udramatyzowanym wideo Caro unosiłaby się przez chwilę na powierzchni, żegnając się ze światem — przejmujące ujęcie. Rzeczywista scena była inna: ciało pogrążyło się w ciszy, a drobne kręgi na wodzie zlikwidował prąd rzeki.
Caro nie lubiła długich pożegnań.
Gredel szła przy wózku z powrotem do apartamentów Volta. Kilka mijających ją samochodów zwolniło, ale się nie zatrzymały.
W mieszkaniu próbowała zasnąć w łóżku, ale zapach Caro jej to uniemożliwił. Nie chciała korzystać z kanapy. Parę godzin przedrzemała niespokojnie w fotelu, w którym rano przebudziła się kobieta o nazwisku Caroline Sula.
Przede wszystkim przesłała potwierdzenie do Akademii Chang Ho, że zamierza rozpocząć naukę.
Pierwszego dnia spakowała dwie walizki i zawiozła je do Maranie Port, i poleciała wodolotem przez morze Krassowa do Vidalii. Stamtąd pociągiem ekspresowym dotarła na Skarpę Hayakh Wyżyny Quaylah; na wysokości zelżał dokuczliwy subtropikalny upał Kontynentu Równikowego. Planetarny pierścień antymaterii wisiał tam niemal bezpośrednio nad głową.
W Paysecu — zimowym kurorcie, który miał się zapełnić dopiero po przejściu monsunu na północny wschód — znalazła niedrogie małe mieszkanko w Lus’trel i wynajęła je na dwa miesiące. Kupiła trochę odzieży. Nie były to ekstrawaganckie stroje, oferowane w galerii w Maranie Town, ale praktyczne polowe ubrania i buty do marszu. Znalazła krawca, który zaczął kompletować dla niej garderobę niezbędną w akademii.
Nie chciała, by zniknięcie lady Suli z Maranie Town wywołało zamieszanie w kręgach oficjalnych, więc wysłała wiadomość do Jacoba Biswasa, formalnego opiekuna Caro, informując, że chcąc skoncentrować się na przygotowaniach do akademii, przeniosła się do Lus’trel, bo w Maranie nie mogła się należycie skupić. Zawiadamiała również, że zrezygnowała z apartamentu w Maranie i Biswas może zabrać stamtąd wszystko, co uzna za stosowne.
Nie ufała, że jej wcielenie w Caro wyda się wiarygodne komuś, kto dobrze znał Sulę, więc nie skorzystała z wideo i wiadomość posłała tylko w formie drukowanej.
Biswas oddzwonił niemal natychmiast, ale nie odebrała ani tego telefonu, ani następnych. Potem w drukowanym liście przeprosiła go, że nie mogła odebrać telefonu, bo siedziała w bibliotece, gdzie spędza dużo czasu.
Było w tym wiele prawdy. W sieci komputerowej opublikowano wymagania, większość zajęć udostępniono na plikach wideo, wiedziała więc, że ma wiele zaległości w prawie każdym przedmiocie. Pracowała ciężko.
Odebrała tylko jeden telefon, gdy akurat była w mieszkaniu — mogła słuchać odpowiadarki i zorientowała się, że to Siergiej. Zgłosiła się, wyzywając go najpaskudniejszymi przekleństwami, a gdy minął jej początkowy gniew, staranniej dobierała określenia, smagając go słowami. Łkał; głośne zawodzenie skrzypiało w głośnikach.
Należało mu się, pomyślała.
Bardziej niepokoił ją Kulas. Spodziewała się, że w każdej chwili może wpaść do jej mieszkania i zażądać widzenia z Ziemianką. Nie pojawił się jednak.
Ostatniego dnia jej pobytu na Spannanie Biswas nalegał, by przy windzie pierściennej odbyli osobiste spotkanie wraz z innymi członkami rodziny. Bardzo krótko obcięła włosy, włożyła mundur polowy akademii Cheng Ho, pokryła twarz maską kosmetyków. Nic dziwnego, że wyglądała na zupełnie inną osobę.
Biswas był miły, serdeczny i nie zadawał pytań. Powiedział, że bardzo wydoroślała i jest z niej dumny. Podziękowała mu za uprzejmość i opiekę. Uścisnęła go, objęła córki, które ze sobą przyprowadził.
Jego żona — siostra Siergieja — rozsądnie trzymała się z daleka.
Później, gdy winda wiozła ją na pierścień Spannanu, gdy stałe przyśpieszenie wbiło ją w fotel, uświadomiła sobie, że to dzień urodzin Caro liczony w ziemskim czasie, ten prawdziwy.
Prawdziwe urodziny, których Caro nie było dane świętować.
Sula drgnęła, obudziła się i przez chwilę wydawało jej się, że zapach Caro wypełnia wnętrze szalupy. W oczach Suli zebrały się łzy. Gdy je wytarła, zobaczyła na displeju nowy widok.
Pięć rozpędzonych obiektów wypadło zza oddalonej półkuli Barbas. Pięć statków z dużym przyśpieszeniem okrążało planetę pod nietypowym kątem. Sula zastanawiała się, czy lecą na Magarię. Nie, minęły ten punkt w sporej odległości.
— Więc to tak! — powiedziała.
Robiły pętlę wokół Barbas, by polecieć w kierunku Rinconell. Musiały zrobić przedtem całą serię dziwnych pętli wokół planety, by wejść na tę trajektorię. Teraz Sula zrozumiała, co chcą zrobić.
Chciały wlecieć w przestrzeń między Wormholem Jeden a sześcioma pozostałymi przy życiu statkami Floty Macierzystej. Nastąpi kolizja kursów, wybuch i resztki floty zostaną zlikwidowane. Pięć naksydzkich statków mogło przy tym również przepaść, jeśli lojalistom pozostało dość pocisków, ale w efekcie cała Flota Macierzysta zostałaby starta.
Sula zaczęła gorączkowo wyznaczać trajektorie. Jej własne pociski wyprzedzały ją o jedną trzecią minuty świetlnej i instrukcje potrzebowały trochę czasu, by do nich dotrzeć. Nie chciała, by manewr został zauważony przez wrogów. Mogła go ukryć tylko w ten sposób, że odpaliłaby silniki, gdy pociski znajdą się za gazowym gigantem Rinconell.
Niemal trzy godziny zajęło jej wyznaczenie trajektorii, trzykrotne sprawdzenie obliczeń i przekazanie poleceń do pocisków za pomocą lasera komunikacyjnego. Potem wyznaczyła własną trajektorię i parametry silnika. Szalupa nie potrafiła osiągnąć takiego przyśpieszenia, jak pociski, więc nie mogła podążać za nimi tym samym kursem. Cokolwiek nastąpi, znów będzie obserwatorem wydarzeń.
Czekała. Po dziewięciu godzinach płowy gazowy gigant stał się wielkim półksiężycem na displejach; wtedy osiemnaście pocisków Suli wykonało precyzyjny obrót, wściekle odpaliło i ruszyło po nowych trajektoriach. Po paru sekundach ostro włączył się silnik szalupy i Sula zapadła w koszmarny sen.
Czekanie się jednak opłaciło. Szaleńczo rozpędzone wokół Barbas statki Naksydów wyłoniły się z prędkością równą prawie połowie prędkości światła, a pociski leciały na nie z prędkością ponad 0,7 c. Łączna prędkość była tak wielka, że Naksydzi chyba nawet nie zdawali sobie sprawy z ataku, zorientowali się z wyprzedzeniem najwyżej paru sekund — za mało na zaktywizowanie systemów obrony.
W głowie Suli zaśpiewała dzika, wściekła radość na widok osiemnastu pocisków eksplodujących wśród naksydzkich statków. Z wrogich okrętów zostały tylko odarte z elektronów atomy, świecące w ciemności intensywnie, lecz krótko.
Sula nacisnęła guzik komunikatora i nadała na kanale ogólnym do Naksydów, do Floty Macierzystej, do rozproszonych, stygnących atomów, które przedtem były elementami „Nieustraszonego” i „Chwały Praxis”, do wszystkich rozrzuconych i straconych w krwawej jatce wokół Magarii.
— Tu Sula! — krzyczała do nadajnika. — Sula to wszystko zrobiła! Zapamiętajcie moje imię!
Zaprogramowała trajektorię szalupy do ucieczki przez wormhol.