Martinez stał w dolnej części amfiteatru Konwokacji i czekał, aż umilkną brawa i wiwaty. Wzniósł Złoty Glob — tym razem autentyczną ciężką maczugę, zakończoną szklaną kulą z wirującym płynem — wzbudzając owacje konwokatów.
Glob w połyskującym, wysadzanym klejnotami etui został wręczony Martinezowi przez Dowódcę Floty Torka, przewodniczącego Zarządu Floty. Akt ten poprzedziło przemówienie patrona, lorda Pierre’a Ngeni. Rodzina Martinezów, bracia i siostry, stali w galerii dla widzów i wiwatowali wraz z innymi.
Martinez starał się, by jego uśmiech — a miał nadzieję, że jest to uśmiech człowieka mądrego i pewnego siebie — nie zmienił się w idiotyczne szczerzenie zębów. Sądził, że w znacznym stopniu mu się to udało.
Po pewnym czasie wiwaty ucichły i teraz słyszał, jak głośno bije mu serce. Zaczerpnął tchu i zebrał się na odwagę.
— Sądzę, milordzie, że zwyczajowo przy takich okazjach wygłasza się przemówienie — powiedział do lorda Saida, nowego lorda seniora. Wyobrażał sobie, jak słysząc te słowa, załoga „Korony” wyje z uciechy.
Lord Said okazał zdziwienie, ale uprzejmie się zgodził.
— Lordzie Martinez, bardzo proszę o wygłoszenie przemówienia do zgromadzenia parów.
Martinez zwrócił się do konwokatów, ubranych w szaty barwy wina, do swej rodziny, do oficerów floty na galeriach, do lorda seniora i do Dowódcy Floty Torka, stojącego tuż przed nim. Jasne górne reflektory zmieniły wszystkich w ciemne postacie. A w wideo obserwowały go miliardy śledzących sprawozdanie osób.
Po latach wysiłków, ciężkiej pracy, po tylu podjazdach i pokonaniu niebezpieczeństw osiągnął wreszcie chwilę chwały, chwilę, gdy całe imperium czekało na niego.
I nie potrafił wykrztusić słowa. Ulotniły się piękne zdania, które układał sobie w głowie, czuł jedynie straszny ciężar, obecność tych wszystkich osobistości, czyhających tylko, by popełnił błąd i objawił się jako prowincjonalne zero, jakim przecież był.
Cisza rozdziawiła paszczę. Martinez słyszał w uszach łomot swego serca. Z trudem otworzył usta i wypchnął z gardła słowa:
— Lordowie konwokaci… — Rozpaczliwie patrzył na widownię, potem przeniósł wzrok na Saida i dowódcę Torka. — Lordzie seniorze, lordzie dowódco. — Spojrzeniem powędrował do galerii. — Przyjaciele.
A gdy się przekonał, że potrafi wystąpić przed tłumem, słowa same napłynęły, początkowo zaledwie parę zdań, ale za nimi ruszyły dalsze. To szczęście, że już dwukrotnie miał okazję wygłosić przemówienie, teraz osiągnął właściwy rytm. Z łatwością przystosował uczucia do potrzeb konwokatów — oni też stoczyli bitwę, tu na miejscu, i mógł wysławiać ich odwagę, kompetencje i rzadki geniusz, jak poprzednio sławił załogę „Korony”.
Finał przemówienia brzmiał tak naturalnie, jakby Martinez przez całe życie występował przed Konwokacją.
— Czuję w głębi duszy — zakończył — że pod światłym przywództwem tego zgromadzenia, przy wsparciu tak odważnych i zdolnych załóg, jak ludzie z „Korony”, nasza szlachetna sprawa nie może ponieść porażki!
Widownia wybuchła wiwatami, trwającymi dłużej niż poprzednio. Martinez przyjmował to z mądrym uśmiechem, wznosząc Złoty Glob.
I nawet jeśli nie podoba się wam mój akcent, musicie się z tym pogodzić, myślał.
Potem odbyło się przyjęcie w pałacu Ngenich. Wnętrza, przystrojone setkami bukietów, pachniały kwiatami; migotliwe dekoracje w kształcie płatków śniegu — a nie było wśród nich dwóch jednakowych — zwisały z wysokich sufitów, rzucając srebrną poświatę na tłumy gości. Prawdziwy śnieg pokrył parapety okien, iskrzył się na gałęziach drzew w podwórcu. Pokoje i arkady wypełniali goście: konwokaci, starsi oficerowie floty i wysocy urzędnicy administracji.
Nikt nie był w żałobie. Konwokacja postanowiła odwołać żałobę po ostatnim Wielkim Panu i znieść ograniczenia dotyczące zebrań towarzyskich. Oficjalne wyjaśnienie: sprawy rebelii stały się ważniejsze od żałoby. Martinez pomyślał, że gdyby był konwokatem, podałby inny powód: obecnie nie wiadomo by było, po kim się rozpacza. Po Wielkim Panu czy po ofiarach wojennych? Po uśmierconych naksydzkich buntownikach? Po utraconej stabilności i pokoju dawnego imperium?
Towarzystwo nie musiało się już przejmować tym, jakich dwudziestu dwóch gości zaprosić, więc z radością odrzucono ograniczenia i korzystano z wszelkich przyjemności, jakie przynosiła zima i rebelia.
W każdym razie Martinez z zadowoleniem znów nosił zielonkawy mundur.
— Nie wiedziałem, że zamierzasz wygłosić przemówienie — powiedział lord Roland, starszy brat Martineza.
— Chciałbym pewnego dnia zostać konwokatem — wyjaśnił Martinez. — Postanowiłem im pokazać, że potrafię przemawiać publicznie, że mogę się przydać, a Laredanie nie ślinią się, nie drżą i w stresie nie tracą opanowania.
— W zasadzie to ja planowałem zostać pierwszym dokooptowanym konwokatem z Laredo — stwierdził Roland. Miał wyraźny laredoński akcent. Był nieco wyższy od Martineza, dzięki dłuższym nogom. — Mam nadzieję, że uznasz prawo starszeństwa.
— Może — odparł Martinez — ale jeśli nie uznam, postaram się utorować ci drogę. Czas jest dobry, pojawiły się wakaty.
Martinez nie był pewien, jak poważnie powinien potraktować własne słowa. Kapitan porucznik lord konwokat Gareth Martinez? W dniu takim jak ten wydawało się to możliwe. Konwokacja okazała hojność. Przyznali stoczniom na Laredo zamówienie na trzy fregaty i zagwarantowali znaczny zysk klanowi Martinezów i zależnym od niego klanom.
Może po długim czasie plany lorda Martineza miały wreszcie przynieść owoce? Ojca Martineza zlekceważono we flocie i na Zanshaa; powrócił na Laredo, postanowił zostać bogaczem, żeby już nigdy nikt go nie śmiał lekceważyć. Stał się absurdalnie bogaty — nawet według standardów parów — i włączył do swego planu dzieci: miały przypuścić szturm na miasto i zburzyć mury społeczne. Jednak do tej pory Martinez sądził, że jest mało prawdopodobne zdobycie szacunku starych rodów, takich Ngenich czy Chen.
Do tej pory. Od czasu rebelii wszystko wydawało się możliwe.
Przybył lord Pierre Ngeni, wzniósł kieliszek na cześć Martineza i Złotego Globu. W odpowiedzi Martinez uniósł Glob, zobaczył kawałek ciała komandora Torka, zwisający z maczugi, oderwał go i upuścił na podłogę.
— Rozmawiamy właśnie, że pierwszym konwokatem z Laredo powinien stać się jeden z pana klientów.
Lord Pierre zawahał się. Teoretycznie to on reprezentował Laredo w Konwokacji przez związki patronacko-klienckie z klanem Martinezow, choć oczywiście lord Pierre nigdy nie był na Laredo i nigdy tam nie poleci.
— Z pewnością — rzekł.
— Zawsze przydadzą się sprzymierzeńcy w Konwokacji — stwierdził Martinez.
Lord Pierre zwrócił się do Rolanda.
— Teraz, gdy wasze stocznie otrzymały kontrakty, wróci pan do domu?
— Podróż potrwałaby trzy miesiące — odparł Roland — i do tego czasu wasze fregaty będą w połowie gotowe. Nie ma potrzeby, żebym tam siedział na miejscu, mój ojciec wszystkiego dopilnuje. — Roland uśmiechnął się. — Nie, zostanę jakiś czas w stolicy. Prawdopodobnie kilka lat.
Lord Pierre nie wyglądał na zbyt uradowanego.
— Ale ty, lordzie kapitanie — zwrócił się do Martineza — z pewnością wkrótce wyjeżdżasz.
— Za dwa dni, by skompletować eskadrę. Niewiele rozmawiałem z nowymi oficerami.
Ci, których widział, nie napawali go zachwytem. Siwy porucznik, który nie otrzymał awansu przez szesnaście lat; żółtodziób niewiele starszy od Vonderheydte’a. Z pewnością Martinezowi przydzielono trudne zadanie.
— Myślisz, że Jarlath uderzy na Magarię? — spytał lord Pierre. — Wszyscy uważają, że tak.
— Sądzę, że ma za mało ludzi — odparł Martinez. Roland blado się uśmiechnął.
— Chyba mówiłeś, że nie możemy przegrać.
— Możemy, jeśli się postaramy.
Później, gdy dźwięki muzyki orkiestrowej popłynęły na salę balową, Martinez dotkliwie zatęsknił za Amandą Taen, zapragnął wziąć ją w ramiona. Ale oficer Taen była na statku i przez następny miesiąc będzie naprawiać satelity, a Martinez nie miał teraz czasu na tworzenie nowego związku. Gdy szedł do sali balowej, znalazł się obok P.J. Ngeniego. Twarz P.J. nabrała wyrazu permanentnej melancholii. Martinez przypuszczał, że to skutek częstych kontaktów z jego siostrami, i rozumiał, co tamten czuje.
— Właśnie, Gareth — powiedział P.J.
— Tak?
— Wygłosiłeś fantastyczne przemówienie.
— Dziękuję.
— Sprawiło, że chcę… coś zrobić… wiesz, co mam na myśli. Coś pożytecznego, na wojnie.
Martinez spojrzał na niego.
— Chcesz wstąpić do floty?
— Myślę, że ja raczej… no, co zrobić… — P.J. dotknął kołnierzyka. — Czy mógłbym poprosić cię o radę? W sprawie bardziej osobistej.
Martinez uniósł brwi.
— Oczywiście.
— Zastanawiałem się, czy to normalne, że osoba… osoba z Laredo… na przykład młoda kobieta… jest… no… zachowuje towarzyską i uczuciową niezależność.
Martinez stłumił uśmiech.
— Oczywiście. Laredanie są znani ze swej niezależności. Myśli i charakteru.
— Aha… właśnie… bo, wiesz… — P.J. zmarszczył czoło — ja jej prawie nie widuję. Chodzi o Sempronię. Tylko przy oficjalnych okazjach, całuje mnie w policzek i… ale ma własnych przyjaciół, spędza z nimi czas, a ja nigdy… Jasne, chodzi do szkoły, ma przyjaciół, chce jak najwięcej z nimi przebywać. Ja nie protestuję, ponieważ przez lata też zdobyłem swoich przyjaciół… — Brwi P.J. złączyły się. — Ale wielu jej przyjaciół to oficerowie, a oni nie chodzą do szkoły.
Przez chwilę Martinez czuł niemal współczucie dla P.J. Potem przypomniał sobie, z kim rozmawia, i współczucie rozwiało się jak płatki kwiatów wiśni na wiosnę.
— Powinieneś okazać cierpliwość — powiedział. — Sempronia to pieszczoszka całej rodziny, przyzwyczajona do tego, że postępuje, jak chce. — Pocieszająco poklepał P.J. po ramieniu. — Po pewnym czasie doceni twoje zalety. A oficerowie… ona chce tylko nacieszyć się ich towarzystwem, nim wyruszą na wojnę.
— Może tak. — P.J. zamyślił się.
Następnego ranka po śniadaniu Martinez dowiedział się czegoś więcej o jednym z oficerów. Kiedy pakował aktówkę, przygotowując się do wyjścia na naradę, zwołaną przez nowego dowódcę eskadry, kapitana Farfanga z przeznaczenia”, ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
— Tak?
— To ja — usłyszał głos Sempronii, stłumiony przez grube na długość kciuka drzwi z drzewa tekowego.
— Wejdź.
Sempronia weszła z nieśmiałą miną. Zobaczyła, że brat ma rozpiętą bluzę, więc podeszła do niego i zaczęła zapinać guziki. Miała wzrok skupiony na pracy i zezowała przy tym zabawnie, a zębami lekko przygryzała dolną wargę. Skończyła, wygładziła kołnierzyk i cofnęła się o krok, oceniając rezultat.
— Dziękuję — powiedział Martinez.
— Nie ma za co. — Skrzyżowała ramiona i przypatrywała mu się uważnie. Martinez wziął z toaletki złoty medal na wstążce, przysługujący posiadaczowi Złotego Globu.
— Chyba nie zamierzasz nosić ze sobą Globu?
Martinez zawiesił sobie medal na szyi.
— Noszenie Globu poza oficjalnymi okazjami byłoby zarozumialstwem.
— Ależ Gareth, ty jesteś zarozumiały.
Martinez postanowił okazać mądrość i nie odpowiadać na ten zarzut.
— Co cię tu sprowadza, Proney?
— Chciałabym… porozmawiać o jednym z twoich oficerów.
— Chodzi o mojego oficera?
— Nikkul Shankaracharya.
Drugi oficer, podporucznik, z półrocznym stażem. Martinez widział się z nim przed dwoma dniami. Zamienili najwyżej kilkadziesiąt słów. Nosił mały wąsik, był nieśmiały. Przy pierwszym spotkaniu nie robił dużego wrażenia, choć Martinez miał silne poczucie, że ten człowiek będzie wymagał wiele pracy.
— To twój przyjaciel? — spytał Martinez. Policzki Sempronii pokryły się rumieńcem.
— Tak. Miałam nadzieję, że będziesz mógł się nim zaopiekować.
— To moja praca — odparł Martinez. — Ale czy Shankaracharya potrzebuje opieki?
Sempronia jeszcze mocniej się zaczerwieniła.
— Jest utalentowany, ale nieśmiały i nie rozpycha się. Możesz go wdeptać w pokład i nawet tego nie zauważysz.
— Więc obiecuję, że nie wdepczę go w pokład. — We wspomnieniach wywołał obraz Sempronii rozmawiającej z ciemnowłosym oficerem na przyjęciu na cześć Caroline Suli.
Sempronia zerkała na boki.
— On cię podziwia. Szukał wpływów przez swego patrona lorda Pezzini, by dostać się na „Koronę”. — Wykrzywiła usta w kształt litery S. — On cię oczywiście nie zna tak jak ja.
Martinez podszedł do siostry, ujął ją pod brodę i spojrzał prosto w oczy.
— Proney, czy Shankaracharya to ktoś bardzo ważny?
Usta Sempronii zacisnęły się do cienkiego konturu. Skinęła głową. Martinez pocałował ją w czoło.
— W takim razie postaram się zrobić dla niego, co się da.
Objęła go mocno.
— Dobrze. Jeśli zaopiekujesz się Nikkulem, mogłabym ci wybaczyć tego P.J.
Wybiegła z pokoju. Martinez skończył się pakować i zawołał służących, by znieśli jego rzeczy do taksówki, którą miał pojechać do stacji maglewu. Alikhana przy nim nie było i Martinez myślał ze spokojem, że teraz pod jego nieobecność ordynans dogląda „Korony”. Zarzucił sobie na jedno ramię płaszcz zimowy, Złoty Glob włożył do walizki. Szerokimi schodami zszedł do holu i pożegnał się z rodziną.
Biały śnieg iskrzył się pod ciemnozielonym niebem Zanshaa. Do doków pierścienia antymaterii przycumowała zestawiona naprędce eskadra, do której należała „Korona”. Eskadra miała wylecieć następnego dnia z misją specjalną. Martinez nie znał celu, wiedział jedynie, że nie stanowią części Floty Macierzystej — zostali przydzieleni pod dowództwo Dofaqa, Lai-owna, a nie do Jarlatha. Martinez przypuszczał, że upłynie wiele dni ostrego przyśpieszania, nim się dowie, jakie są plany, chyba że kapitan Farfang raczy poinformować ich o wszystkim na naradzie.
Okazało się jednak, że kapitan Farfang nie mógł o niczym poinformować, bo nie żył.
— Kończono adaptację „Przeznaczenia”; ten statek Naksydów przerabiano na potrzeby Tormineli — mówiła podniecona Dalkieth, starsza porucznik w średnim wieku. Głos miała wysoki i miękki, lekko sepleniła. Był to głos dziecka kontrastujący z widokiem pooranej zmarszczkami twarzy. — Na końcu dostosowano kwatery załogi, więc twardziele spali na stacji i przyszli na statek dopiero ostatniej nocy, by dokonać końcowych regulacji środowiska. A wiesz, że Torminele z powodu swego futra wolą niższą temperaturę od Naksydów.
— Więc to nie był sabotaż?
— Jeśli był, to sabotażysta musiał znajdować się wśród załogi i zginął wraz z innymi. Kiedy zaprogramowali nowe temperatury, ktoś pomylił się o rząd wielkości i ochłodzono atmosferę „Przeznaczenia” do jednej dziesiątej tego, co powinno być.
Martineza to zastanowiło.
— Przecież temperatura powinna zmieniać się stopniowo, żeby… Och!
— To jest to. Torminele mają odruch hibernacyjny — powiedziała Dalkieth. — Gdy się ochładza, zapadają w coraz głębszy sen, ale nawet hibernacja im nie pomoże przy temperaturze poniżej zera.
Martinez zadrżał.
— Wszyscy umarli?
— Wszyscy. Stu dwudziestu paru umarło w kojach.
— A strażnik w śluzie?
— „Przeznaczenie” dopiero dziś miało uzyskać gotowość bojową. Strażników przydzieliła policja, nie pochodzili ze statku. Nikt nie wchodził na statek ani go nie opuszczał do dzisiejszego dnia.
To wtedy odkryto warstwę lodu na ścianach i znaleziono zamarzniętych Tormineli — na ich futrach połyskiwała warstwa szronu. Martinez miał ochotę usiąść w fotelu i zadumać się nad strasznym, kapryśnym losem, który pozbawił eskadrę najbardziej masywnego statku wraz z jego dowódcą. Czekało go jednak dużo pracy. Dwóch trzecich załogi nie znał, te same proporcje dotyczyły oficerów. Według planów „Korona” i cała eskadra miały opuścić stację jutro.
— Kto dowodzi eskadrą? — spytał.
— Kamarullah jest najstarszym z kapitanów, ale nie wydano oficjalnego rozkazu.
Wstał zza biurka, cały czas świadom, że za jego plecami na ścianie pysznią się trofea futbolowe. Kwatera Tarafaha została w końcu uporządkowana, Martinez się tam wprowadził, gdy na jego żądanie zamonotowano potrójne zamki w szafce z alkoholem.
— Rozumiem — odrzekł. — Inspekcje wydziałów o 26:00.
— Rozkaz, lordzie kaporze.
Zabrał na inspekcję Złoty Glob, nie oryginał, ale surowszy egzemplarz, wykonany przez Maheshwariego i Alikhana w warsztacie fregaty. Nie czułby się rozczarowany, gdyby załoga wysnuła wniosek, że kapitan bardziej sobie ceni ich prezent od nagrody Konwokacji.
Wyniki inspekcji były nieco lepsze, niż oczekiwał, ale zdołał dojść zaledwie do połowy, gdy Vonderheydte poinformował go, że łączność otrzymała pilną prywatną wiadomość od dowódcy eskadry Do-faqa. Martinez odprawił przygiętych, również tych, których jeszcze nie sprawdził, i przyjął wiadomość w swoim gabinecie.
Młodszy dowódca eskadry Do-faq dowodził eskadrą krążowników Lai-ownów, która od czasu rebelii leciała na Zanshaa z Preowin. Lai-owni mieli puste kości i mogli wytrzymać przyśpieszenie najwyżej dwóch g, a dowódca kazał przyśpieszać przez całą drogę. Gdy dotarli do Zanshaa, Do-faq nie zamierzał hamować, tylko okrążał układ po ekscentrycznym kole o dużym promieniu, potem chciał pomknąć do wyznaczonego przez flotę wormholu. Do tego czasu będzie zdalnie dowodzić swą lekką eskadrą, w skład której wchodziła „Korona”.
Nie wiadomo, jak Do-faq wyobrażał sobie koordynację eskadr, gdyby miał stoczyć rzeczywistą walkę; eskadry miały przecież tak różne charakterystyki bojowe. Z drugiej strony Lai-owni byli znani jako piekielnie subtelni taktycy; dowiodła tego Lai-ownowska Wojna. Zresztą i te sprawy nie wchodziły w zakres obowiązków Martineza.
Użył kapitańskiego klucza do odkodowania wiadomości, która pokonała sześć minut świetlnych między eskadrą a Zanshaa. Gdy obraz ukazał się na displeju, Martinez przekonał się, że Do-faq jak na swoje stanowisko jest młodzieńcem, o czym świadczyły ciemne, podobne do piór włosy po bokach spłaszczonej głowy — te włosy Lai-owni tracą w okresie pełnej dojrzałości. Szeroko osadzone oczy były złociste; szerokie usta, pełne kołkowatych zębów, były otoczone zmarszczkami — to efekt niemal trzydziestodniowego stałego przyśpieszania.
— Lordzie kapitanie Martinez — mówił — proszę przyjąć moje gratulacje z okazji awansu i otrzymania Złotego Globu. Mam nadzieję, że pewnego dnia doznam zaszczytu osobistego spotkania z panem, o ile pozwolą mi na to obowiązki.
Martinez rad słuchał tych uprzejmych słów. Zawsze miło jest się przekonać, że zwierzchnicy mają o nas dobrą opinię i są gotowi się nią podzielić. Był przyzwyczajony raczej do tego, że zwierzchnicy udawali, że go nie dostrzegają.
Do-faq przykrył oczy błonami mrużnymi.
— Strata „Przeznaczenia” zmusiła mnie do podjęcia kilku bolesnych decyzji. Między innymi doszedłem do wniosku, że lord kapitan Kamarullah nie nadaje się na dowódcę eskadry.
Martinez całkowicie zaskoczony patrzył w ekran. Dotknął kontrolek:
— Wezwać załoganta Alikhana do gabinetu kapitana. Do-faq mówił dalej zmęczonym głosem.
— Jestem pewien, że pozostali kapitanowie, starsi od pana, są odpowiednimi osobami na te stanowiska. Nie mają jednak doświadczenia bojowego… nam wszystkim brakuje takiego doświadczenia. Wszystkim, z wyjątkiem pana.
Błony mrużne cofnęły się z oczu Do-faqa. Martinez patrzył teraz w jasnozłote oczy lorda dowódcy.
— Lordzie kapitanie Martinez, chciałbym wyznaczyć pana na dowódcę lekkiej eskadry — oznajmił Do-faq. — Zdaję sobie sprawę, że może pan to uznać za zbyt duże obciążenie, wobec problemów związanych z „Koroną”, gdy ma pan tylu nowych członków załogi i tyle trudności na nowym posterunku dowódczym. Może pan po prostu odmówić…
Martinez usłyszał pukanie do drzwi i zatrzymał wiadomość. Kazał Alikhanowi wejść i zapytał:
— Co jest między Do-faqiem a Kamarullahem?
Alikhan przez chwilę milczał, po czym cicho zasunął za sobą drzwi.
— To się datuje od manewrów z siedemdziesiątego trzeciego, milordzie. Nastąpiło nieporozumienie co do sensu rozkazu i manewry się nie udały. Flota winiła za to Do-faqa, a Do-faq winił Kamarullaha, który był wówczas oficerem taktycznym na „Chwale”.
A teraz ja znalazłem się między nimi, pomyślał Martinez, ale ta myśl go nie przygnębiła.
Tak jak myśl o tym, że ma pod sobą nową, nieprzeszkoloną załogę, oficerów, których nie zna, perspektywę, że kapitanowie będą wściekli za to, że pominięto ich przy awansie; nie przerażał go też nieuchronny gniew Kamarullaha. Czuł natomiast uniesienie, buzowanie krwi i umysłu, gdy pojął, jakie czekają go wyzwania związane z propozycją Do-faqa.
— Dziękuję ci, Alikhanie — rzekł i gdy ordynans wyszedł, powiedział do komunikatora: „Odpowiedź osobista do dowódcy eskadry Do-faqa” i nacisnął klucz szyfrowania.
Pojawiło się światełko — znak, że wiadomość jest nagrywana. Martinez patrzył w kamerę, mając nadzieję, że jego twarz wyraża szczerość.
— Obawiam się wprawdzie, że okazuje mi pan zbyt wiele zaufania, jestem jednak zaszczycony, że mogę przyjąć pańską propozycję. Ja i eskadra oczekujemy pańskich rozkazów.
Omal nie powiedział „moja eskadra”, ale w ostatniej chwili się zreflektował.
Doszedł do wniosku, że to byłoby właśnie zarozumialstwo.
Drugą wiadomość nadesłał kapitan porucznik Kamarullah. Miał kwadratową twarz, wąsy i siwiejące skronie, co sugerowało, że gniew Do-faqa poważnie nadszarpnął jego karierą, gdyż zwykle kapitanów poruczników awansowano zanim posiwiały im włosy.
— Mógł pan odmówić przyjęcia stanowiska dowódcy — oznajmił Kamarullah.
— Proszę mi wybaczyć, kapitanie, ale wie pan, że wówczas Do-faq wyznaczyłby kogoś innego.
— Wszyscy moglibyście odmówić — nalegał Kamarullah. — Gdyby cała eskadra zjednoczyła się przeciwko niemu, nie miałby wyboru.
— Bardzo żałuję, że tak się to wszystko potoczyło, ale już przyjąłem ofertę lorda komandora.
Kamarullah wykrzywił usta.
— „Żałuję” — powtórzył. — Bez wątpienia. Martinez zimno patrzył na kapitana.
— Spotkanie na śniadaniu kapitańskim na „Koronie” o godzinie 6:00 — powiedział. — Może pan przyjść ze swym pierwszym oficerem.
Wyjmę z etui Złoty Glob, ten prawdziwy, żeby podkreślić swoją władzę, postanowił.
A jeśli to nie wystarczy, walne nim Kamarullaha po łbie.
Dwie godziny przed śniadaniem obudził go posłaniec, który przyniósł mu zapieczętowane rozkazy od Zarządu Floty. Martinez włożył szlafrok, pokwitował rozkazy, złamał pieczęć i przeczytał, gdzie mu kazano lecieć.
Hone-bar. Do-faq zabierał dwie eskadry na Hone-bar, oddaloną o miesiąc. To da mu czas na doprowadzenie statku i eskadry do należytego poziomu.
Wezwał stewarda i zamówił kawę.
Potem zaczął planować.
Flota Macierzysta cały czas leciała z dużym przyśpieszeniem, okrążając Zanshaa i Vandrith, potem zrobiła szersze koło, zawierające Shaamah — słońce układu — oraz pozostałe planety. Dołączyła do niej eskadra Daimongów z Zerafan, która już poruszała się ze sporą prędkością i bez problemu zintegrowała się z siłami Jarlatha.
Eskadra Lai-ownów pod dowództwem Do-faqa przybyła z Preowin; miała bronić stolicy pod nieobecność Floty Macierzystej. Po miesiącu morderczego przyśpieszania i sesji taktycznych ze sztabem oraz sesji wideo ze swymi kapitanami, po wielu symulacjach ataku, Jarlathowi nawet się nie śniło wstrzymywać swych zbrojnych mścicieli. Zbyt oburzająca wydała mu się perspektywa, że cały wysiłek mógłby pójść na marne. Zapytał o pozwolenie ataku na Magarię — chętnie mu go udzielono.
Czterdzieści dni po wyjeździe z Zanshaa, podróżując z prędkością 0,56 c, Flota Macierzysta ostatni raz obleciała Vandrith i ruszyła do wormholu Zanshaa. Na trasie do Magarii czekały ją trzy takie przejścia. Cały czas musiała przyśpieszać i osiągnąć prędkość ponad 0,7 c, gdy po raz pierwszy zderzy się z flotą Fanaghee.
Jarlath, zmęczony i udręczony bólem, był zadowolony ze swych planów taktycznych. Wiedział, że czeka go ciężka walka, ale zniknęły jego dotychczasowe wątpliwości i był pewien zwycięstwa.
On sam i wszyscy, znający jego zamiary, nie zdawali sobie sprawy z tego, że plany Floty Macierzystej zakładały, iż przeciwnik popełnił poważne błędy, poniósł duże straty w załogach i sprzęcie i nie będzie ich w stanie uzupełnić.
Założenia niebezpieczne — należało przecież uwzględnić to, że Naksydzi zapewne bardzo, bardzo długo przygotowywali ten pucz.
Fanaghee dobrze wykorzystała dany jej czas. Niemal celne trafienie pocisku Martineza dotkliwie uszkodziło stację, ale jej nie zlikwidowało. Poeksplozyjny impuls elektromagnetyczny pomknął siecią komunikacyjną pierścienia i ją stopił. Z wyjątkiem „Ferogasha” wszystkie statki były w dokach, połączone kablami z systemem komunikacyjnym stacji, i impuls, przeniesiony kablami, uszkodził również statkowe układy komunikacyjne.
Wojskowa sieć łączności powinna być zabezpieczona przed takim atakiem i budując stację, skonstruowano niezbędne zabezpieczenia, ale przez całe wieki zaniedbywano konserwację i teraz sztab Naksydów pozostawał dosłownie niemy.
System ochrony Dowództwa Pierścienia ostatnio dodatkowo osłabiono podczas remontu, gdy rura chłodząca została wyprowadzona na zewnątrz bez właściwej ochrony przed błyskiem. Dowództwo Pierścienia było otoczone grubymi ekranami antyradiacyjnymi, ale zbiornik z chłodziwem i chłodnica znajdowały się poza pomieszczeniami Dowództwa, zupełnie niezabezpieczone przed nawałem neutronów i promieniowaniem gamma, wygenerowanym przez pocisk Martineza. Chłodziwo gwałtownie wyparowało, wyciekło do Sztabu Pierścienia i śmiertelnie poparzyło wszystkie obecne tam osoby, w tym starszą kapitan Deghbal. Katastrofę odkryto dopiero wiele godzin później: członkowie naksydzkiego personelu, naprawiwszy własne urządzenia, nie mogli się połączyć z Dowództwem Pierścienia, więc włamali się do opancerzonych pomieszczeń i zobaczyli, że Deghbal i jej załoga leżą nieżywi tam, gdzie zaskoczył ich trujący wyciek.
To była największa szkoda. Na stacji ogłoszono alarm, zasadnicza część personelu znajdowała się w zabezpieczonych schronach na stacji lub na statkach. Przy konstrukcji innych schronów nie popełniono tego samego błędu, tak fatalnego dla Dowództwa Pierścienia. Promieniowanie zabiło kilku zagubionych cywilów, jeńców z przechwyconych statków, których zagnano do terminalu windy, gdzie czekali na transport na planetę, oraz strażników tych jeńców. „Ferogash” stracił czujniki, ale nadal miał łączność. Ponieważ jednak nikt nie odpowiadał na jego komunikaty, przybrały one ton dość płaczliwy.
Fanaghee doznała jedynie upokorzenia. Była w wagoniku windy, mknącym z planety w stronę pierścienia, gdy kontrolki pojazdu zostały zniszczone i Fanaghee, zostawiona na pastwę losu w troposferze Magarii, tkwiła tam bez łączności jedenaście godzin.
Jednak w ciągu paru godzin wznowiono łączność między pozostałymi jednostkami floty. W ciągu paru dni trzy statki, wyczarterowane przez Pierwszy Aksjomat z Naksas, przycumowały przy stacji pierścienia i wypluły z siebie setki Naksydów, którzy obsadzili przechwycone statki. Większość tych załóg składała się albo z niedoświadczonych młodzików, albo z emerytów, powołanych na nowo do służby zaledwie parę godzin wcześniej, gdy powiedziano im, że teraz będą spełniali rozkazy nie Dowództwa czy Konwokacji, lecz Komitetu Ocalenia Praxis.
Już przed przybyciem rekrutów całe zespoły pracowały nad adaptacją statków do potrzeb Naksydów. Nie chodziło tylko o zastąpienie foteli kanapami, należało również całkowicie przebudować wykorzystywane podczas walki antyradiacyjne pomieszczenia, by je dostosować do niższych Naksydów.
Fanaghee i jej dwie eskadry oddzieliły się od stacji dwa dni po nadejściu posiłków i od tego czasu sterowała wydarzeniami ze swego statku flagowego „Majestat Praxis”. Eskadry zaczęły serię dużych przyśpieszeń między Magarią, Barbas i Rinconell; zamierzały utworzyć bastion, gdyby nastąpił odwet ze strony Floty Macierzystej z Zanshaa. Dołączyły do nich dwie eskadry pod dowództwem Elkizera — już leciały z dużą szybkością. I, kolejno, kończono przebudowę przechwyconych jednostek, które wcielono do obronnego kręgu Fanaghee.
Eskadry z Felarus i Comador były zaangażowane gdzie indziej, ale Naxas wysłał połowę swej dziesięciostatkowej eskadry na Magarię, zostawiając pozostałe w odwodzie do obrony stolicy. Pojedyncze statki, wypełniające swe zadania w rozmaitych miejscach, również dotarły do sił Fanaghee. Teraz jej flota liczyła siedemdziesiąt okrętów. Oceniła, że Jarlath w pobliżu Zanshaa ma około pięćdziesięciu pięciu statków, nawet jeśli zawezwał Daimongów z Zarafan, i zastanawiała się nad atakiem. Zamordowanie Naksydów — konwokatów — bardzo ją wzburzyło; chciała również zemsty na buntownikach, których wróg obwołał bohaterami. Wyobrażała sobie karę znacznie bardziej malowniczą niż zrzucenie ze skały. Akcję opóźniały tylko przebudowane statki, które nie zdążyły jeszcze osiągnąć szybkości takiej, jak pozostałe jednostki w składzie floty Fanaghee, ale gdy szybkości wszystkich jednostek się wyrównają, chciała poprosić Komitet o pozwolenie na zajęcie Zanshaa.
Tymczasem przygotowywała obronę. Kazała rozmieścić pozorne obiekty — przynęty, udające całe eskadry. Ktoś wlatujący do układu, obserwując przestrzeń na radarze, miał odnieść wrażenie, że w obszarze między planetami Rinconell i Barbas znajduje się flota trzykrotnie liczniejsza od rzeczywistej. Wszystkie statki musiały się obyć bez radarów — gdyby przybysz chciał zlokalizować obiekty, musiałby czekać tyle czasu, ile zajmuje wysłanie i przyjęcie odbitego sygnału, czyli wiele godzin. Fanaghee tak rozmieściła swoje eskadry, poruszające się po zamkniętych trajektoriach, że wróg, wynurzywszy się z Wormholu Jeden, musiał wpaść między strzelające dwie eskadry, jedną z przodu, drugą z tyłu.
Przechwycone statki, obsadzone nowymi załogami, stopniowo nabierały prędkości. Już tylko dzień dzielił Fanaghee od wysłania prośby do Komitetu o pozwolenie na atak na stolicę, gdy ze stacji przekaźnikowej w odległym końcu Wormholu Jeden nadeszła wiadomość, że nadciąga Flota Macierzysta i leci bardzo szybko.
Niewiele godzin później Flota Macierzysta przybyła i plany Fanaghee miały się sprawdzić w działaniu.