DWA

Centrum Dowodzenia nie znajdowało się w skrzydle Ziemian, ale o tej godzinie służbę pełnili Ziemianie. Nie zauważyli żadnego wypadku do chwili, gdy Martinez wpadł do pokoju. Oficer dyżurny, porucznik Ari Abacha, siedział ze stopami opartymi na konsoli, na serwetkę rozpostartą na jego kolanach opadała idealna spirala skórki jabłka, które porucznik obierał specjalnym nożykiem. Trzej pozostali technicy drzemali przy monitorach śledzących pracę automatycznych systemów zarządzania ruchem.

Martinez, śpiesząc do wolnej konsoli, odtrącił z przejścia nogi Abachy. Skórka osunęła się i Abacha się po nią schylił. Na jasno oświetlonym polu na jednym z jego displejów pochylali się futboliści. Martinez przypomniał sobie, że Abacha jest wielkim fanem Andironu.

— Gare, o co chodzi? — pytanie Abachy dobiegło skądś z dołu, znad podłogi.

— O Wyścig Vandrith. Jeden z jachtów żegluje bez sterowania. — Martinez opadł na fotel skonstruowany dla Lai-ownów. Wywołał displeje.

— Taaak? Czyj? — spytał Abacha.

— Blitshartsa.

— O, cholera! — Abacha spojrzał rozszerzonymi oczyma, skoczył ze swego fotela, stanął za Martinezem i patrzył mu przez ramię.

Stracono łączność z „Północnym Zbiegiem”, więc Martinez musiał ustalić pozycję jachtu za pomocą biernych detektorów na pierścieniu akceleracyjnym Zanshaa. Główny silnik jachtu został wyłączony i jacht zaczynał koziołkować. Sądząc po nieregularnej trajektorii, musiały działać silniki manewrowe. Możliwe, że Blitsharts usiłował bezskutecznie odzyskać kontrolę nad jachtem. Wszelkie korekty silnikowe powodowały jeszcze bardziej chaotyczne ruchy statku.

Martinez pomyślał: to wszystko wydarzyło się ponad dwadzieścia cztery minuty temu, a opóźnienie stale się zwiększa, gdy „Północny Zbieg” gna ku galaktycznemu południu.

Polecił komputerowi obliczyć, jakie przyśpieszenie działa na ciało Blitshartsa. Wynik obliczeń: maksymalne 7,4. Bardzo nieprzyjemne, ale człowiek może przy tym przetrwać, zwłaszcza żeglarz w szczytowej formie. Były szanse, że Blitsharts żyje.

Odezwał się komunikator przy pulpicie Abachy. Abacha podszedł do swej konsoli i podłączył komunikator z displejem na rękawie munduru.

— Centrala Dowodzenia. Porucznik Abacha. Z rękawa dobiegł głos:

— Milordzie, tu Panjit Sesse z Sieci Zanshaa-Sport. Czy wie pan już, że jacht kapitana Blitshartsa koziołkuje bez sterowania?

— Zajmujemy się tym problemem, owszem.

Martinez słuchał rozmowy jednym uchem. Kazał komputerowi oszacować, gdzie znajdzie się „Północny Zbieg” za pół godziny, oraz polecił zamalować ten obszar promieniami lasera niskiej energii wychodzącymi z pierścienia. To mogłoby ułatwić wyśledzenie łodzi ekipom ratowniczym.

— Kto nad tym pracuje, milordzie? — pytał dziennikarz. Abacha spojrzał na displeje znad ramienia Martineza.

— Teraz porucznik Martinez.

— Jak to, milordzie, tylko porucznik?

— Jest asystentem Wysokiego Dowódcy Floty Enderby’ego — odparł Abacha niecierpliwym tonem. Wypadkiem zajmowało się dwóch parów, i to powinno wystarczyć.

Martinez wezwał wszystkie statki, znajdujące się w odległości trzech godzin świetlnych od Yandrith. Najbliżej do Blitshartsa mieli uczestnicy zawodów, ale oni nadal się ścigali i żadna z ich łodzi nie nadawała się jako statek ratowniczy. Z pewnością zauważyli brak Blitshartsa, ale prawdopodobnie byli zbyt zajęci, by poświęcić się analizie trajektorii jachtu, i może tylko z satysfakcją skonstatowali, że ubył im konkurent. Potężny tender, który przyholował jachty na Vandrith, musi najpierw pozbierać pozostałe jachty, a poza tym, jako statek zbudowany ku rozrywce, nie był przystosowany do skomplikowanych manewrów i dużych przyśpieszeń. Sygnał od Martineza mknąłby do nich dwadzieścia cztery minuty; w tym czasie Blitsharts nadal by żeglował na południe.

Martinez przejrzał displej i znalazł to, czego szukał: „Bombardowanie Los Angeles”, wielki ciężki krążownik bombardujący, który właśnie skończył uzupełnianie zapasów w dokach pierścienia, a teraz ze stałym przyśpieszeniem 1,3 g leciał w kierunku bramy Wormholu Pięć przy Zanshaa, zmierzając do bazy Trzeciej Floty na Felarus. Obecnie poruszał się z prędkością 0,08 c po torze nieco skręconym na południe w stosunku do płaszczyzny ekliptyki i zmierzał prosto do wormholu. Przez następne 4,2 standardowej godziny łódź ratunkowa wystrzelona z „Los Angeles” mogła wykorzystać przynajmniej część prędkości krążownika, by przyśpieszyć ku „Północnemu Zbiegowi”. Niezbyt idealna pozycja dla wystrzelenia łodzi ratunkowej, ale nic lepszego nie było.

Dowódca bombowca, starszy kapitan Kandinski, miał duszę żeglarza. „Los Angeles” był dobrze utrzymanym, odpucowanym statkiem, w biało-szare malunki z zewnątrz, za które Kandinski zapłacił z własnej kieszeni. Nawet szalupy i pociski miały błyszczący niebieskawy kolor. Może kapitan poczuje duchowy związek z Blitshartsem i jego pięknym jachtem?

Martinez połączył konsolę komunikacyjną z displejem narękawnym.

— Przekaz do „Los Angeles” — wydał komendę. — Status kodu: otwarty. Priorytet: bardzo pilny, osobisty do kapitana.

— Tożsamość? — dopytywał się zautomatyzowany system łączności.

— Gareth Martinez, porucznik, asystent lorda dowódcy Enderby’ego.

— Aprobata — potwierdził system po krótkiej ciszy.

— Czy może mi pan powiedzieć, jakie kroki przedsięwzięto? — Do uszu Martineza dotarł głos Sesse’a z displeju Abachy.

Odezwał się dzwonek komunikatora; znów ktoś chciał rozmawiać.

— Teraz jesteśmy bardzo zajęci — odparł Abacha. — Do widzenia.

— Czy nie moglibyśmy przynajmniej posłuchać? — spytał Sesse gorączkowo.

Martinez powoli przeczesał palcami swe ciemne włosy, skubnął kołnierzyk, by się upewnić, czy jest w porządku.

— Przekaz wizyjny i foniczny — polecił.

Czekał na pomarańczowe błyski na mankiecie, sygnalizujące rozpoczęcie transmisji. Spojrzał w guzikową kamerę na rękawie i powiedział:

— Kapitanie Kandinski, tu porucznik Gareth Martinez ze sztabu lorda dowódcy Enderby’ego. Jacht „Północny Zbieg” pod dowództwem kapitana Ehrlera Blitshartsa stracił sterowanie i koziołkuje na południe od Vandrith. Nie mamy danych telemetrycznych, a ostatni sygnał od kapitana Blitshartsa otrzymaliśmy, nim zaczęły się problemy. Możliwe, że jeszcze żyje, ale nie jest w stanie odzyskać kontroli nad łodzią. Bardzo proszę, by — o ile pańska sytuacja na to pozwala — wysłał pan na ratunek przynajmniej jedną ze swych szalup. Przekażę panu ostatnie dane dotyczące kursu. Proszę jak najszybciej zawiadomić dowództwo o pańskich działaniach. Mówił porucznik Martinez z Dowództwa Operacyjnego. Przekazujemy dane.

Wiadomość już była przesyłana do „Los Angeles” silnymi wojskowymi laserami komunikacyjnymi, ale przesunięty ku czerwieni sygnał dotrze do krążownika za dwadzieścia cztery minuty i tyle samo czasu zajmie droga informacji zwrotnej od Kandinskiego.

Martinez dołączył do wiadomości parametry rzeczywistego oraz przewidywanego kursu jachtu i zakończył transmisję. Spróbował odchylić się w krześle, przeznaczonym dla Lai-owna, i spadłby w tył, gdyby nie kiwnął się energicznie do przodu. Abacha rozmawiał z kolejnym dziennikarzem, ale przerwał w pół zdania i polecił konsoli:

— Na bieżąco odbierać tylko łączność wojskową. Innych ustawić w kolejce po odpowiedzi.

— Dobrze, milordzie.

— I co teraz? — zwrócił się do Martineza. Ten wstał z krzesła i kopnął je na bok.

— Godzinę lub więcej poczekamy na odpowiedź, a ty załatwiaj rozmowy od wszystkich fanów Blitshartsa. — Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl: — Sądzę, że powinniśmy zawiadomić lorda dowódcę Enderby’ego.


* * *

Martinez nie zauważył swego szefa wchodzącego do Centrali. Cały czas był zajęty analizą koziołkowania łodzi Blitshartsa, by ewentualna ekipa ratunkowa wiedziała, jak przycumować do jachtu. Optyczne systemy śledzące pierścienia nie były idealne do tego celu, potrafiły tylko złowić odbicia słońca Zanshaa na błyszczącej czarnej powierzchni jachtu, a te dane niezbyt nadawały się do dokładniejszej analizy. Nawet trójwymiarowe displeje w Centrali były za małe, żeby zobrazować szczegóły, jakich Martinez potrzebował do zbadania ruchów małej łodzi, lecącej tak daleko stąd. Martinez pobrał więc z magazynu nagłownik — przystosowany do potrzeb człowieka — i rzutował wirtualne środowisko do centrów wizualnych mózgu. Jego umysł zalała nieskończona, pusta ciemność, która zdawała się rozciągać na całe lata świetlne poza granice czaszki. Zbudował symulację z obrazem i danymi technicznymi jachtu, które pobrał z archiwów Rejestracji Pojazdów, korzystając z priorytetowego kodu Enderby’ego. Gdy już miał model „Północnego Zbiega” stworzył wirtualne słońce, świecące pod odpowiednim kątem i z odpowiednią intensywnością, po czym kazał modelowi koziołkować, aż pojawiły się odbicia, podobne do tych, które dostarczały mu optyczne detektory pierścienia. Uszczegółowi symulację, gdy zaczną nadchodzić odbicia z laserów przeszukujących, które skierował na przewidywaną trajektorię jachtu Blitshartsa.

W normalnych warunkach standardowa szalupa powinna dość łatwo połączyć się z jachtem klasy „Północnego Zbiega”. Łodzie były mniej więcej tej samej wielkości i zbudowano je do podobnych zadań — bardzo szybkiego transportu jedynego pasażera w locie wymagającym gwałtownego przyśpieszania, hamowania i zmiany kursu. W przypadku jachtu chodziło o korekty trajektorii, by zwyciężyć w wyścigu; szalupa z kolei musiała jak najdłużej unikać ataku, by wykonać wyznaczone zadanie.

Martinez przypuszczał, że dotychczas nie przeprowadzano takiego spotkania, jakie miało się teraz odbyć. Jacht wirował w sposób bardzo skomplikowany, jakby specjalnie chciał uniemożliwić wszelkie próby przechwycenia. Martinez przewidywał, że Blitsharts dość szybko straci przytomność. „Północny Zbieg” miał tylko jeden właz, który chaotycznie żyroskopował. Właz znajdował się przed środkiem ciężkości, wokół którego jacht koziołkował, i załoga łodzi ratunkowej w żaden sposób nie zdoła do niego zadokować. To tak, jakby ktoś próbował zaczepić się na końcu laski, którą wywija nieobliczalny dzieciak.

Martinez bardzo się tym niepokoił; jego myśli kręciły się równie nerwowo jak koziołkujący jacht. Zbudował model standardowej szalupy i próbował podprowadzić ją w pobliże jachtu, ale widział tylko, jak w kolejnych, potencjalnie fatalnych kolizjach zderza się i odskakuje.

Miał wrażenie, że gdyby się naprawdę postarał, mógłby się przyczynić do śmierci dwóch pilotów: Blitshartsa i ratownika.

Z rozważań wyrwał go zapach jabłka. Może to było jabłko Abachy, a może tylko skórka leżąca gdzieś w pobliżu. Przypomniał sobie, że od południa nic nie jadł — ponad pół doby temu.

Zapisał symulację i zdjął nagłownik.

— Ari — zwrócił się w stronę konsoli — czy zostało ci kawałek jabłka? Albo cokolwiek do jedzenia.

I wtedy się zorientował, że osoba, która za nim stoi, ma zbyt wiele insygniów na mundurze jak na zwykłego porucznika.

— Lordzie dowódco?

Martinez zerwał się z krzesła, wysunął podbródek. W kroczu czuł dotkliwy ból — skutek siedzenia ponad godzinę na krześle skonstruowanym dla obcych.

Lord Dowódca Enderby patrzył łagodnie na Martineza.

— Niech pan sobie nie przeszkadza, poruczniku.

— Tak jest, milordzie.

Enderby spojrzał na displeje z symulacjami Martineza.

— To chyba trudny problem?

— Obawiam się, że tak, milordzie. — Martinez zacisnął zęby z bólu.

Minęły emocje, które targały dowódcą podczas ich ostatniej rozmowy, i teraz szef był w swej dawnej skórze: chciał wiedzieć, co się dzieje w jego sztabie, ale szczegóły chętnie zostawiał osobnikom pośledniejszego szczebla. Martinez nigdy nie mógł się zorientować, czy takie działanie wynika z jego głębokiej głupoty, czy głębokiej mądrości.

— Boję się, że to ostatni rejs Blitshartsa — powiedział Enderby. — Nie mam zamiaru pozwolić łodzi bojowej, by rozbiła się na kawałki w beznadziejnej akcji ratunkowej. — Mina Enderby’ego wyrażała lekki żal. Spojrzał na Martineza. — Niech pan zawiadomi intendenta i coś sobie zamówi, jeśli pan chce. Może się pan powołać na mnie.

— Tak, milordzie. — Martinez sięgnął do displeju na rękawie, ale zawahał się przez chwilę. — Milordzie, chciałby pan coś przekąsić?

— Nie, dziękuję. Już jadłem.

Martinez poczuł teraz, że jest wściekle głodny. Zamówił zupę, sałatkę, kanapki i kubek kawy. Próbując się nie chwiać, odsunął krzesło Lai-ownów i zamienił je na ludzkie. Ostrożnie usiadł i spojrzał na zastygłą na displejach symulację.

Czuł zapach jabłek. Odwrócił się ku konsoli Abachy. Abacha wpatrywał się w swoje displeje. Jego sztywne plecy i kark oraz ostentacyjne skupienie świadczyły o tym, że jest świadom obecności szefa tuż za swymi plecami.

Na długim pulpicie obok leżała chusteczka Abachy, a na niej skręcona skórka jabłka. Martinez sięgnął po nią — miał odruch dbania o porządek w otoczeniu przełożonego — i zaczął się rozglądać, gdzie by ją wyrzucić.

Spojrzał na skórkę tworzącą idealny kształt korkociągu, leżącą na białym tle chusteczki, po czym zamarł: do głowy wpadł mu nagle pewien pomysł.

— Lordzie dowódco — powiedział powoli. — Chyba wiem, jak to należy zrobić.


Caroline Sula rozbudzała się z koszmaru sennego, miała wrażenie, że dusi ją poduszka, że rośnie ciśnienie w nozdrzach i ustach oraz bolesny nacisk na piersi, gdy próbowała zaczerpnąć tchu…

Obudziła się z krzykiem, rękami odganiała niewidzianego napastnika. Potem uświadomiła sobie, gdzie jest: siedzi przypięta do fotela pilota w szalupie. Teraz racjonalniej potraktowała ciemność, zacisnęła szczęki i napięła mięśnie karku, pchając do mózgu nasyconą tlenem krew. Ciemność, która skosiła u niej pole widzenia, nieco ustąpiła i Caroline potrafiła dostrzec tuż przed sobą displeje kokpitu. Patrzył na nią ktoś zupełnie obcy, mówiąc: „Musisz się w to wkręcić”, wtedy główny silnik ponownie odpalił, statek jęknął w odpowiedzi, a strach znów rozbłysnął w Caroline, gdy ciemności ponownie zalały jej umysł.

Za jakiś czas obudziła się, łapiąc dech, pokonując ciężar ton ołowiu przygniatającego jej klatkę piersiową. Skafander ciśnieniowy posiadał specjalne czujniki monitorujące stan zdrowia, a komputery w szalupie miały utrzymać pilota przy życiu, ale nie dostały instrukcji, by dbać o jego wygodę.

W ciemnościach przesłaniających pole widzenia znajdował się owalny otwór, przez który wpadało nieco światła. Sula przesunęła ten otwór nad displej silnika i zobaczyła, że szalupa leci ze stałym przyśpieszeniem 6,5 g – komputer zapewne obliczył, że to przyśpieszenie optymalne, przy którym Sula przeżyje, a jednocześnie zostanie dostarczona do celu.

Ciemność nieco ustąpiła z pola widzenia. Sula chwytała powietrze. Bardzo jej się chciało siusiu.

Przenosząc wzrok na wskaźnik prędkości, miała wrażenie, że do obrotu gałki ocznej w oczodole będzie niezbędny łom. Przekonała się, że prędkość wynosi 0,076 prędkości światła.

Niedobrze. To znaczyło, że podróż potrwa jeszcze długo.


Brutalne przyśpieszanie wreszcie się skończyło. Ciśnienie wywierane na ciało Suli przez skafander — miękkie jak gąbka, lecz nieugięte jak stal — ustąpiło z obszaru rąk i nóg, do kończyn wracało mrowienie, gdy krew gromadziła się w mięśniach. Mrowienie w karku, spowodowane minifalami pulsującymi za pośrednictwem fotela akceleracyjnego, mającymi zapobiegać zastojowi krwi i odleżynom, zanikło, gdy kobieta zaczęła się unosić swobodnie w uprzęży. Miękkie ciemności wycofały się i mogła wypełnić płuca powietrzem.

Sprawdziła stan swego organizmu. Tętno i ciśnienie krwi były podwyższone, ale nie osiągnęły wartości krytycznych. Podczas przyśpieszania nie dostała zawału — przydarzało się to nawet najbardziej sprawnym kadetom — nie nabawiła się żadnych nietypowych szmerów serca czy objawów arytmii.

Kompozytowa tkanka powłoki statku zgrzytała i trzeszczała w odpowiedzi na ustanie tego nieprzerwanego przyśpieszania. Sula przejrzała displeje, potem uniosła dłoń, by przesłać wiadomość na „Los Angeles” i do Centrum Dowodzenia na Zanshaa.

— Melduje kadet Sula. Po przyśpieszeniu optymalny stan parametrów. — A w duchu dodała: „Dziękuję, żeście mnie nie zabili”.

Przeciągnęła się w fotelu akceleracyjnym, zmuszając leniwą krew do krążenia w opornych mięśniach. W ciasnym kokpicie szalupy większość miejsca zajmowała Sula w skafandrze. Przestrzeni było tu nawet mniej niż normalnie — to była łódź treningowa z dwoma fotelami, na wypadek, gdyby Blitshartsa należało wziąć na pokład.

Zabawne, ale Sula zgłosiła się do tego zadania na ochotnika częściowo dlatego, by mieć trochę czasu dla siebie, z dala od statkowych kajut, gdzie stłoczeni kadeci siedzieli sobie na głowach. Teraz odkryła, że nawet tu, samotna w bezkresnym kosmosie, nie ma dość miejsca, by się przeciągnąć, prostując ramiona nad głową.

Na panelu komunikacyjnym zapaliło się światło — sygnał, że nagrały się dla niej wiadomości. Sula zauważyła to już wtedy, gdy ustało przyśpieszanie, ale jakoś dotychczas nie chciało jej się wejść w interakcję ze strukturami dowodzenia.

Włączyła displej i zobaczyła strumień danych z czujników pierścienia Zanshaa, śledzących jacht Blitshartsa; pokazywały, jak łódź koziołkuje. Druga wiadomość pochodziła z Centrum Dowodzenia i dotarła do szalupy w dwóch egzemplarzach: jeden bezpośrednio z Centrum, drugi jako duplikat tego samego przekazu, który dostał oficer łączności „Los Angeles” i dla pewności wysłał kopię do szalupy.

Sula odtworzyła nagranie. Zobaczyła młodego mężczyznę o ciemnych włosach i długiej szczęce. Na kołnierzyku miał sztabowe belki — znak, że jest pupilem lorda dowódcy — i Sula z miejsca poczuła do niego niechęć.

Porucznik przemówił:

— Tu porucznik Martinez z Centrum do pilota ratownika. Poddałem analizie parametry koziołkującej łodzi. Wyniki nie są zachęcające. — Symulacja lotu „Północnego Zbiega” pojawiła się na ekranie. Sula pochyliła się. Kapitan Blitsharts zrobił sobie niezły pasztet, pomyślała.

Porucznik kontynuował:

— Według mnie nie można podłączyć się do śluzy jachtu, która teraz jest zbyt wysunięta do przodu. W najlepszym wypadku taka próba skończyłaby się pokiereszowaniem, w najgorszym ratownik, Blitsharts oraz jego pies Pomarańcza ponieśliby śmierć.

Ha, ha, ha, pupil lorda dowódcy ma poczucie humoru, pomyślała Sula. Wspaniale.

— Wymyśliłem sposób podłączenia się do jachtu, a może nawet do włazu — mówił Martinez. — Musisz sprawić, by twoja łódź dokładnie naśladowała koziołkowanie jachtu Blitshartsa, a potem wejść ślizgiem w ten ruch obrotowy i dokonać połączenia. — Symulacja pokazywała teraz szalupę, która się kiwała i kołysała tak jak łódź Blitshartsa, po czym oba statki zaczęły sunąć razem, szalupa bardzo dokładnie dopasowała się do stożka spirali, jaką zataczał dziób „Północnego Zbiega”.

— Musisz się w to wkręcić — powiedział Martinez i Sula przypomniała sobie, że już przedtem słyszała to polecenie na żywo, tylko że wówczas przez większość czasu była nieprzytomna.

— W tej pozycji nie zdołasz dotrzeć do włazu — kontynuował Martinez — ale jak już się do niego przyczepisz, możesz użyć własnych silników manewrowych, by wygasić ruch jachtu Blitshartsa. Gdy jego łódź będzie pod kontrolą, możesz przesunąć naprzód swój statek i podłączyć się do włazu.

Sula z powagą przypatrywała się symulacji, która właśnie pokazywała ten manewr. Wyglądał bardzo prawdopodobnie, ale Sula wiedziała z doświadczenia, że to, co na symulacji wydawało się realne, nie zawsze miało związek z rzeczywistością. Obraz przełączył się na Martineza.

— Są dwa problemy — stwierdził. — Po pierwsze, silniki sterujące „Północnego Zbiega” włączają się sporadycznie i gdy przybędziesz na miejsce, koziołkowanie jachtu może się okazać jeszcze bardziej chaotyczne.

Świetnie, pomyślała Sula. Zrobię wszystko idealnie, a tu włączą się silniki Blitshartsa i nastąpi kolizja.

— Po drugie — Martinez nabrał tchu — chodzi o zachowanie przytomności. Gdy spróbujesz naśladować ruchy jachtu, twoja szalupa będzie poddana serii dużych przyśpieszeń, chaotycznych obrotów, kiwnięć i skrętów. Wiąże się to z poważnym niebezpieczeństwem utraty przytomności.

No, wspaniale. Sula zamknęła oczy i oparła potylicę o wyściełane wnętrze hełmu.

Ostatnie słowa Martineza rozbrzmiewały w słuchawkach:

— To ty jesteś na miejscu. Całkowicie od ciebie zależy, czy podejmiesz się tego manewru. W imieniu lorda Dowódcy Floty Macierzystej przekazuję, że nikt nie będzie cię winić, jeśli dojdziesz do wniosku, że operacja jest zbyt ryzykowna.

Sula otworzyła oczy. Lord Dowódca Floty Macierzystej…

Nie wywierano żadnej presji. Musiała tylko wykonać zadanie — lub wykazać tchórzostwo, zabić się albo wszystko spieprzyć bez żadnej możliwości rehabilitacji — na oczach człowieka, który dowodził największą częścią floty, obroną stolicy i od którego zależała jej osobista przyszłość.

Wielkie dzięki.

Z displeju uporczywie patrzył na nią Martinez.

— Cały czas będę wysyłał aktualne dane z tutejszych czujników, ale oczywiście otrzymasz je ode mnie z godzinnym opóźnieniem. Bardzo żałuję, ale nie mogę udzielić ci zbyt dużej pomocy. W istocie możesz liczyć tylko na siebie. Powodzenia.

Pojawił się pomarańczowy znak końca przekazu. Ręka Suli zastygła nad guzikiem transmisji.

— Dziękuję za wysłanie mnie w misję, w której mogę albo samobójczo zginąć, albo okryć się niesławą. Może się tu pojawisz i sam wszystko zrobisz, jak jesteś taki mądry. — Sula dość długo trzymała uniesioną dłoń, nacisnęła guzik transmisji i powiedziała:

— Kadet Caroline Sula do porucznika Martineza, Centrum Operacyjne. Wiadomość otrzymałam. Dziękuję.

Gdyby była głupia, tak daleko by nie zaszła.


* * *

Suli udało się zachować przytomność podczas następnego długiego przyśpieszenia, gdy jej szalupa zanurkowała nad biegunem północnym Vandrith i wykonała manewr procowy, dzięki któremu pomknęła na południe prosto w ślad Blitshartsa. Sulę bolały szczęki, tak mocno je cały czas zaciskała.

Zaczęła otrzymywać dane od laserów śledzących „Północnego Zbiega” i mogła teraz uaktualnić Martinezową symulację koziołkującego jachtu. Do jego ruchu dołączyło dodatkowe kołysanie z pewnością musiały zadziałać silniki korekcyjne, co komplikowało całą akrobację.

Zastanawiała się, co powoduje losowe uruchamianie silników. To, co widziała, nie miało sensu: jeśli zapuszczono automatyczny program korekcji nachylenia pionowego i poziomego, mający stabilizować tor łodzi, silniki korekcyjne musiałyby włączać się w sposób regularny i bardziej celowy, a w rezultacie oscylacje by zanikły, zamiast się zwiększać.

A może Blitsharts próbuje od czasu do czasu interweniować? Budzi się na krótko i uruchamia silniki manewrowe, ale jest tak zdezorientowany, że tylko pogarsza sytuację.

To też nie wyjaśniało wszystkiego, ale na razie Sula nie miała lepszej hipotezy.

Przyglądała się symulacji. Zjadła parę odżywczych batonów i krótko się zdrzemnęła. Potem, gdy już nie była w stanie dłużej wytrzymać ciśnienia pęcherza, zsiusiała się do skafandra.

Wydalanie — tego najbardziej nienawidziła. Skafander miał w kroczu grubą wkładkę absorbującą, wypakowaną warstwami hydrostatycznymi i bezmyślnie szczęśliwymi bakteriami, które przetworzą mocz w zdemineralizowaną wodę i nieszkodliwe sole.

Sula wiedziała to wszystko, wiedziała też, że ją oczyszczą, że będzie „świeższa niż wcześniej” — tak to określała instrukcja obsługi skafandra.

Wcześniej niż kiedy? — miała ochotę warknąć, nim ją upchali w gigantyczną, niezgrabną i sprawną również w próżni pieluchę. Gdybyż tylko dostarczyli mi toaletę jak się patrzy, to już sama bym sobie poradziła z odświeżeniem, i tyle, pomyślała.

Nim szalupa się odwróciła, by rozpocząć hamowanie, Sula włączyła radary, chcąc mieć lepszy widok koziołkującego jachtu. Potem szalupa obróciła się, bardzo precyzyjnie ustawiła silniki i rozpoczęła hamowanie.

Sula znów poczuła, że skafander delikatnie zaciska się wokół jej ramion i nóg, popychając krew do mózgu. Znów ciężar zwielokrotnionego przyśpieszenia przygniótł jej klatkę piersiową. Znów miała ciemność w oczach, a światło zawęziło się do małego tunelu prowadzącego prosto w przód.

Znowu poczuła poduszkę na twarzy, tłumiącą wpółuformowany krzyk.

Blitsharts, pomyślała, już ty lepiej postaraj się być przy życiu.


Enderby wcześnie poszedł do łóżka. O świcie przychodziła nowa zmiana — nie byli to ludzie, lecz Lai-owni, przedstawiciele nielotnego gatunku awian, wyżsi od ludzi, pokryci szarymi, przypominającymi pióra dropiatymi włosami, mieli groźne drapieżcze kły w wyciągniętych pyskach.

Lai-ownom flota zawdzięczała jedyną bitwę kosmiczną w swej historii. Inne gatunki w imperium Shaa zostały skutecznie zbombardowane przez przeważające siły, operujące z bezpiecznego kosmosu. Nawet te ludy, które znały technikę kosmiczną — na przykład prymitywne narody-plemiona na Ziemi — nie miały na tyle rozwiniętych kosmicznych sił zbrojnych, by choć na chwilę powstrzymać Shaa. Dla Lai-ownów natomiast, którzy sami byli nielotami, kosmos stanowił przedłużenie ich naturalnego środowiska, przestworzy, gdzie szybowali ich przodkowie. Zasiedlili planety swego układu i zbudowali flotę do obrony swych terytoriów.

Gdyby odkryli i potrafili wykorzystać wormhole, orbitujące wokół ich gwiazdy, to oni pierwsi skontaktowaliby się z Shaa, a nie odwrotnie.

Gdy agresorzy wylali się przez wormhole układu, Lai-owni sprawili im cięgi. Byli urodzonymi taktykami, mózgi mieli przystosowane do operowania w środowisku trójwymiarowym. Wcześniej prowadzili wojny między sobą, dzięki czemu dysponowali doktryną taktyczną opartą na doświadczeniu. Ich jedyne upośledzenie polegało na tym, że mieli lekkie, puste w środku kości, co umożliwiało ich przodkom latanie, ale które nie wytrzymywały dużych przyśpieszeń niezbędnych podczas walk w kosmosie.

Shaa sądzili, że pokonają opór obrońców w ciągu kilku godzin, lecz zniszczenie floty Lai-ownów zajęło im aż sześć dni, po czym przekazali żądanie kapitulacji. Bardzo ich zaskoczył jeden z pomysłów Lai-ownów: wykorzystanie szalupy, małego statku, który zaganiał atakujące pociski w kierunku celu i aktualizował ich instrukcje szybciej, niż mogły to zrobić duże statki, czyhające w oddaleniu o całe minuty świetlne.

Szalupy były przydatne w planowaniu potyczek, ale tylko nieliczne przetrwały realną walkę. Jednak od czasu wojny z Lai-ownami kadeci zaczęli rywalizować o prawo noszenia srebrnych naszywek pilota szalupy, które stały się symbolem pozycji i przepustką do modnego i wytwornego świata żeglarzy.

Zastanawiano się, jak wielu kadetów dążyłoby do zdobycia stopnia pilota szalupy, gdyby toczono prawdziwą wojnę. Martinez sądził, że niewielu.

Gdy siedział z awianami w Centrum, pomyślał, że wolałby widzieć Lai-ownów, nie zaś ludzi jako załogę „Los Angeles”. Lai-own bez trudności potrafiłby przeprowadzić akcję ratunkową „Północnego Zbiega” według skomplikowanego planu Martineza i na pewno nie straciłby przy tym przytomności.

Teraz zadanie wykonywał ktoś nieznany, zapewne jakiś niedoświadczony kadet. Martinez niemal żałował, że opracował ten plan, wystawiając ratownika na ryzyko.

Podczas dłużącego się oczekiwania otrzymał dwie wiadomości. Pierwsza z „Los Angeles”: komunikowano, że na prośbę lorda dowódcy wysłano szalupę z misją ratowniczą. Druga z samej szalupy; krótki przekaz audio potwierdzający, że na szalupę dotarła informacja Martineza.

Kadet Caroline Sula. Nazwisko Sula Martinez już słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie. Widział Pałac Sulów w Górnym Mieście; zatem Sula to stara rodzina, parowie najwyższej rangi. Martinez jednak nie słyszał dotychczas, żeby inni członkowie tej rodziny pełnili jakieś funkcje w rządzie, w służbie cywilnej czy w wojsku, co było nietypowe dla ludzi o tak wysokim statusie. Zastanawiał się, czy kadet była ostatnim członkiem klanu.

Po chwili wahania pobrał jej akta, korzystając z kodu dostępu dowódcy Enderby’ego. Być może szef zażąda raportu na temat pilota szalupy.

O rety! Martinez, oklapły ze zmęczenia, wyprostował się, by lepiej zobaczyć twarz Caroline Suli, która pojawiła się na displeju. Niezwykła twarz; blada, niemal przezroczysta skóra, szmaragdowe oczy, platynowe włosy do ramion; w kącikach ust igrał uśmieszek, jakby kobieta właśnie zamierzała powiedzieć fotografowi coś ironicznego. A kamera najwyraźniej ją lubiła. Martinez wywołał obraz trójwymiarowy i zaczął go obracać — z każdej strony Sula wyglądała korzystnie.

Mam nadzieję, że nie jest zamężna, pomyślał natychmiast. A druga myśl: nawet gdyby była, niewiele mnie to obchodzi.

Potem zauważył tytuł zdobiący jej oficjalny życiorys: Caroline, lady Sula. Dlaczego o niej nie słyszałem? — pomyślał.

Przejrzał jej dane. Niezamężna — no dobrze. Pochodzenie z warstwy parów gwarantowało jej miejsce w akademii wojskowej. Uzyskiwała tam różne wyniki; na pierwszym roku słabe, na drugim lepsze, na trzecim celujące. Po dyplomie jej zwierzchnicy dobrze ją oceniali, mówiąc „inteligentna” i „skuteczna”, choć pojawiły się dwa komentarze o „niestosownym poczuciu humoru”. Po pierwszym roku zgłosiła się na ochotnika na trening pilota szalupy; otrzymała najwyższe oceny, a sprawność w dużych przyśpieszeniach i dezorientujących warunkach miała dobrą. Czytając to, Martinez nieco odetchnął.

Doszedł do wniosku, że Sula bardzo się starała być dobrym, nawet wybitnym oficerem. Ale dlaczego? Parowie wyższej rangi uważali, że w złym stylu jest jakikolwiek cięższy wysiłek. Właściciel pałacu w Górnym Mieście powinien bez trudu wspinać się po szczeblach kariery.

Martinez postanowił sprawdzić rodzinę Suli i znalazł odpowiedź.

Rodziców Caroline — wysokich urzędników w Ministerstwie Robót Publicznych — oskarżono o sprzeniewierzenie milionów z zamówień rządowych. Przed dziewięciu laty wraz ze współpracownikami zostali wychłostani i pozbawieni członków podczas publicznej egzekucji w Dolnym Mieście. Ich dobra skonfiskowano, a resztę rodziny wygnano z Zanshaa.

Martinez gwizdnął cicho. A więc Pałac Sulów nie należał już do rodziny.

Może nic do niej nie należało.


* * *

Kadet Caroline Sula obserwowała jacht, który obracał się i koziołkował w zimnej aksamitnej ciemności. Oświetliła statek reflektorami i dokładnie obserwowała jego korkociągi i zmiany kursu. Nie zauważyła żadnego podejrzanego uszkodzenia, żadnej rysy na błyszczącej powłoce.

Przyczyna musiała być w środku. A niech to!

Nadała szalupie kierunek osi rotacji jachtu — po tej linii musi wpełznąć, by się z nim połączyć. Zaryczały alarmy zbliżeniowe, ale Sula natychmiast je wyłączyła.

Może słusznie, że zaryczały. Widok z tego miejsca nie był zachęcający. Rotujący dziób jachtu gwałtownie skakał ku Caroline w rytmie bicia jej serca.

Postanowiła się nie wygłupiać i wziąć lekarstwo na chorobę lokomocyjną. Będzie senna, gdy działanie adrenaliny się zakończy, ale to lepsze niż wymioty.

Albo śmierć.

Załadowała iniektor standardowym środkiem przeciw mdłościom i przystawiła sobie powyżej arterii szyjnej. Zawahała się.

Mijały sekundy. Sula odstawiła iniektor. Ręka jej się trzęsła.

Nie w ten sposób.

Włożyła z powrotem iniektor do podręcznej apteczki i wyjęła dwa przylepce. Zdjęła hełm, z przylepców ściągnęła sterylne polimerowe zabezpieczenie i umieściła po jednym za każdym uchem.

Przylepce wolniej działały, ale przynajmniej później nie będą jej dręczyć nocne koszmary.

Usta jej wyschły. Wypiła łyk wody z rurki zamontowanej w oparciu fotela, poprawiła i zamknęła hełm i sięgnęła do konsoli komunikacyjnej, by przesłać swoje decyzje do Centrum Operacyjnego.

Rozmyśliła się jednak. Była tu sama. To oni ją tu samą posłali. Do Centrum sygnał z prędkością światła biegnie stąd pół godziny, więc odpowiedź przyjdzie po godzinie. Nie pomogą jej w żaden sposób w wykonaniu zadania.

„Masz się w to wkręcić”. Słowa przepłynęły przez umysł Suli. Roześmiała się.

Właśnie, ty tam poruczniku Martinez. To dla ciebie.

Nacisnęła guzik transmisji, przesyłając i audio, i wideo:

— Kadet Sula do porucznika Martineza w Centrum Operacyjnym. Za chwilę podejmę próbę spotkania z „Północnym Zbiegiem”. Podczas całego manewru będę przesyłała dane telemetryczne. — Po chwili, marszcząc brwi do kamery, dodała: — Proszę mieć na uwadze, że nigdy się tak dotychczas nie wkręcałam.

Zakończyła przekaz i ustawiła nadajniki na ciągłą transmisję do pierścienia Zanshaa parametrów swojego statku i pomiarów z radaru, ale zadbała o to, by nie przesyłać żadnych danych z wnętrza szalupy ani obrazów czy parametrów organizmu z czujników skafandra. Jeśli zemdleje, powie lub uczyni coś głupiego, zrobi w majtki czy z przerażenia odejdzie od zmysłów, przynajmniej lord dowódca Enderby nie będzie na to patrzył.

Głęboko zaczerpnęła powietrza ze zbiornika w skafandrze próżniowym. Usta znów miała suche.

Przerzuciła się na obraz wirtualny, by mieć lepszy widok na środowisko zewnętrzne. Kabina zniknęła z jej pola widzenia, zastąpiona przez wyraźny obraz z monitorów zewnętrznych, a na nałożonych na nich przeziernych displejach pojawiły się najważniejsze statkowe układy sterowania. Caroline od razu pomyślała, że popełniła błąd — w nadrealnym świecie wirtualnym obraz „Północnego Zbiega” był jeszcze bardziej niepokojący, a wrażenie, że wszystko dzieje się w jej mózgu, powodowało większe obawy, niż gdyby oglądała ten sam widok przez okna. Czuła ogrom jachtu, który jak maczuga zbliżał się w rytmie bicia jej serca, czuła czystą złośliwość, z jaką zdawał się po nią sięgać…

Weź się w garść, powiedziała sobie w duchu. Stłumiła strach pulsujący w żyłach, zaczęła oddychać miarowo, by uspokoić serce walące jak młot pneumatyczny. Sięgnęła do kontrolek manewrujących w oparciach fotela. Próbowała oszacować okres kołysania dziobu „Zbiega”. Włączyła silniki sterujące.

Jedna płaszczyzna ruchu na raz, pomyślała. Były trzy parametry manewrów: kołysanie, odchylenie w poziomie, odchylenie w pionie. Zaczęła od kołysania, lekko pchnęła kontrolkę w lewej dłoni. Uchem wewnętrznym poczuła zawroty głowy — statek zaczynał koziołkować, ale Sula go opanowała. Tor „Północnego Zbiega” przesunął się ku szalupie, względem której wydawał się mniej ekscentryczny. Sula cały czas koncentrowała się nie na jachcie, ale na displejach przeziernych i wskaźniku kołysania. Zwiększała parametr kołysania, aż osiągnął wartość, którą symulacja przewidywała dla jachtu Blitshartsa.

Dobrze, choć to część najłatwiejsza. Ucho wewnętrzne dobrze dostosowało się do rotacji wokół jednej osi, ale gdy Sula zaczęła zmieniać odchylenia w pionie i w poziomie, kokpit — znajdujący się z przodu łodzi, podobnie jak w jachcie Blitshartsa — kręcił się i kiwał po nieregularnych łukach, jakby przyczepiony do ciężarka zwariowanego wahadła.

Zaczęła szturchać kontrolkę odchylenia pionu prawą ręką. Początkowo wrażenie było ledwo odczuwalne, ale zawroty głowy narastały, gdy dziób szalupy zaczął zataczać coraz obszerniejsze kręgi. W umyśle Suli rozdygotał się strach. Pomyślała, że jeśli nie wytrzyma tego długo, może nie zdążyć przeprowadzić stopniowego zwiększania odchyleń w obu kierunkach.

Zrobię wszystko jednocześnie, pomyślała. Dodała odchylenie w poziomie, manipulując obiema rękami. Wzrok skoncentrowała wyłącznie na „Zbiegu”, ignorując szaleńczo wirujące gwiazdozbiory w tle. Skomplikowane ruchy jachtu względem szalupy zaczęły zanikać, aż wreszcie „Północny Zbieg” znieruchomiał w polu widzenia Suli, dziób przestał na nią wpadać i jacht zawisł nieruchomo na tle wirujących gwiazdozbiorów.

Zawroty głowy serią przepływały przez czaszkę Suli jak nieubłagane fale powodziowe. Skafander zacisnął się delikatnie na jej rękach i nogach, wymuszając przepływ krwi z członków ciała. Pole widzenia się zawężało. Czas kończyć.

Operowała kontrolkami, pchając swój statek rufą do przodu w stronę jachtu. Żołądek chciał jej wyskoczyć przez gardło — przełknęła ślinę i strząsnęła łzy, które nagle napłynęły jej do oczu. Jeszcze parę sekund, a zaczepi się chwytakami; mogłaby wtedy ustabilizować obie łodzie.

Wtedy Sula zobaczyła rozkwitającą biel w światłach, które iluminowały widok, i nagły strach zalał jej żyły. Odpaliły silniki manewrowe — ale to silniki Blitshartsa. Dziób jachtu zaczął się kiwać. Przerażona, pchnęła obie kontrolki, chcąc umknąć, ale nastąpił potężny wstrząs, gdy tony jachtu natarły na szalupę, a potem huk i okropny trzask przebiegły po kadłubie. Odezwał się irytujący alarm. Przez kilka sekund Sula czuła w kościach przedłużające się połączenie obu statków, a potem nagle była wolna, uścisk „Zbiega” ustąpił.

Jej pole widzenia zwęziło się, prawie wszystko w nim zniknęło. Po omacku walczyła z wahadłowym ruchem statku, usiłując zwalczyć zawroty głowy. Dopiero gdy czerń zaczęła ustępować, Sula była pewna, że ustabilizowała trajektorię szalupy, i znów zobaczyła displeje świata wirtualnego.

Zatoki piekły ją od zgromadzonej w nich żółci. Sula wyłączyła alarm kolizyjny, zgasiła displeje wirtualne i znów miała widok swego kokpitu. Leżąc w fotelu akceleracyjnym, nabierała tchu, bardzo się starając nie zwymiotować. Prawdopodobnie pomogła jej w tym świadomość, że skafander nie radził sobie z tym tak dobrze jak z moczem.

W końcu nudności ustąpiły; łomotanie serca również. Otworzyła hełm, wytarła pot z twarzy i dopiero wtedy przypomniała sobie, że należało przedtem sprawdzić, czy kadłub pozostał nienaruszony.

Przejrzała displeje, włączyła diagnostykę szalupy — nie znalazła żadnych uszkodzeń. Potem sprawdziła displeje zewnętrza — na kadłubie szalupy widniała długa rysa, w miejscu gdzie zetknął się z nią jacht; niebieska farba, będąca dumą Kandinskiego, została zdrapana aż do bladej powłoki z żywicy syntetycznej.

Sula ponownie wytarła twarz. Monitory zewnętrzne ustawiła na „Północnego Zbiega”, który, koziołkując, oddalał się powoli. Trajektoria jachtu zmieniła się: kolizja i silniki manewrowe sprawiły, że jego ruch stał się bardziej złożony.

A niech to! Znów wytarła twarz, mając nadzieję, że wypadnie znośnie na wideo i że gdy wyśle następną wiadomość, Enderby nie zobaczy spanikowanej młódki o rozbieganych oczach.

Włączyła panel komunikacyjny. Podparła podbródek, by jej nie drżała szczęka, a głos brzmiał pewniej.

— Kadet Sula do Centrum Operacyjnego. Połączenie się nie udało, ponieważ podczas manewru jacht Blitshartsa odpalił silniki. Doszło do kolizji, ale kadłub nie jest naruszony i systemy statku nie zostały uszkodzone. Ocenię aktualne parametry ruchu „Północnego Zbiega” i zdecyduję, czy można podjąć ponowną próbę połączenia.

Przestała nadawać, obserwując jacht, rotujący w pustce kosmicznej. Uświadomiła sobie, że transmisja nie była włączona. Dane przesłane do Centrum pokażą, jak odpalające silniki Blitshartsa niszczą szanse spotkania. Nikt jej nie może winić za to, że nie ponowiła próby — przecież jacht koziołkował teraz jeszcze bardziej niebezpiecznie.

Misja się nie udała i to nie była wina Suli. Musi tylko dokładniej zanalizować skomplikowany ruch jachtu i stwierdzić, że druga próba byłaby zbyt ryzykowna.

A porażka to wina Blitshartsa. „Nikt nie obwini…”. Przynajmniej teraz — chyba jedyny raz w karierze wojskowej Caroline Suli — takie stwierdzenie będzie prawdziwe.

Zupełnie spokojnie mogła wycofać się z misji.

Przez długą chwilę nasłuchiwała odgłosów powietrza cyrkulującego w kokpicie. Jakoś nie widziała powodów do triumfu.

Pchnęła kontrolki i pognała szalupę za jachtem. Ustawiła się na jego osi obrotu i uważnie wpatrywała w koziołkującego „Zbiega”. Istotnie, ruch był teraz bardziej skomplikowany i bardziej niebezpieczny.

Jeśli ponowi próbę, tym razem musi to zrobić szybciej, a mózgowi dać więcej czasu na opracowanie planu, nim popadnie w zupełną dezorientację.

Co to znaczy „jeśli”? — pytała się w duchu. Przecież się do tego nie weźmie.

— Displej: przejdź w tryb wirtualny — wydała polecenie.

W mózgu Suli powiększyła się przestrzeń, a widok kokpitu stał się niewyraźny. Jacht leciał w gwiezdną pustkę.

— Displej: pokazuj tylko widok do odległości jednej sekundy świetlnej.

Zgasły gwiazdy i jaśniejsza gwiazda Vandrith. Przedtem, gdy szalupa się kręciła, szalone gwiezdne tło rozpraszało uwagę Suli i wzmagało chorobę lokomocyjną.

— Displej: zamrozić ruch. Displej: połącz wskaźnik z kontrolkami ręcznymi. Displej: ustaw wskaźnik na celu. Displej: przyłącz sztuczny horyzont jako cel wskaźnika. Displej: przywróć ruch. Displej: połącz kontrolki ręczne z silnikami manewrowymi.

Dzięki tym ustawieniom Sula, używając kontrolek pozycji, mogła manipulować wirtualnym wskaźnikiem na displeju, przyłączając sztuczny horyzont — płaską siatkę o barwie fluoryzującego oranżu — do powłoki jachtu. Horyzont kręcił się teraz wraz z jachtem, wirował wokół niej jak szalona płaszczyzna.

Za pomocą dalszych komend Sula zwęziła horyzont do paska — stał się pomarańczowym dywanem, prowadzącym prosto do miejsca na kadłubie „Północnego Zbiega”, gdzie Sula miała się podłączyć.

— Displej: odwróć punkt widzenia.

I od razu popatrzyła z oddali prosto w jacht i widziała tylko sztuczny horyzont, tańczący wokół niej. Displej nie pokazywał innych elementów, żadnych wielkich nadciągających groźnie dziobów. Sula musiała tylko zgrać ruchy szalupy ze sztucznym horyzontem, a potem iść do „Zbiega” po pomarańczowym dywanie.

I oczywiście nie dać się po drodze zabić. To była trudna część zadania.

Wtedy Sula uświadomiła sobie, że niezauważenie podjęła decyzję o ponowieniu próby. Gdyby zrezygnowała, miała doskonałe uzasadnienie — nie było żadnych przesłanek, by sądzić, że kapitan Blitsharts żyje, a ona sama mogła obawiać się wyniku akcji.

A jednak, pomyślała. A jednak.

Może to kwestia uporu.

Zamknęła hełm i uruchomiła panel komunikacyjny.

— Kadet Sula do Centrum Operacyjnego. Spróbuję jeszcze raz. Zakończyła transmisję, ręce natychmiast powędrowały do kontrolek i nim zdążyła zmienić zdanie, zaczęła uruchamiać dysze korekcyjne. Tym razem wykonała to szybko, bez nadmiernej ostrożności z odchyleniami i kołysaniem, działała w trzech płaszczyznach jednocześnie. Nie myśl, tylko rób, powiedziała sobie w duchu.

Zawroty głowy. Grawitacja szarpie ją za usta i policzki. Skafander zaciska się na kończynach. Sula koncentruje wzrok na tańczącym pomarańczowym pasie, całkowicie skupiona, by utrzymać ten pas nieruchomo w miejscu.

Pomarańczowy horyzont poruszał się teraz tylko w dwóch płaszczyznach. Do gardła podszedł jej piekący kwas, zepchnęła go, zacisnęła szczękę i napięła mięśnie karku, by wtłoczyć krew do mózgu. Teraz horyzont poruszał się tylko w jednej płaszczyźnie, podskakiwał jak dziób łódki na falach. Suli udało się wygasić również ten ruch. Żołądek nagle podskoczył jej do gardła, ale wepchnęła go z powrotem na miejsce.

— Displej: odwróć kąt. — Komenda wyszła z ust Suli jak wątła modlitwa. W jednej chwili kąt się odwrócił i Sula zobaczyła „Północnego Zbiega” znieruchomiałego na tle czerni, z pomarańczowym jaskrawym dywanem umocowanym z tyłu. Popchnęła obie kontrolki — jacht podpełznął bliżej. Sula czuła, jak przyśpieszenie wydziera jej łzy z oczu i rozmazuje po twarzy. Na szczęście łzy nie mogły zniekształcić wirtualnego obrazu w mózgu.

Ale grawitacja to zrobiła. Pomarańczowy dywan nieco wypłowiał. Widzenie Suli ciemniało. Ledwo mogła dostrzec błyszczący czarny dziób „Zbiega”, wślizgujący się pod szalupę. Wyhamowała, mając nadzieję, że udało jej się zwolnić ruch statku do powolnego pełznięcia, i gdy jej pole widzenia nadal ciemniało, krzyknęła:

— Zaczepy: wysunąć się!

I jacht, i szalupa były wykonane z warstw żywicznego polimeru usztywnionego wzdłużnymi włóknami poliwęglowymi. Do tego materiału nie mogły przywrzeć chwytaki magnetyczne. Jednak wzdłuż kadłuba biegły pasy demagnetyzujące, naładowane elektrycznie, by odepchnąć promieniowanie.

Nastąpił huk, gdy kadłuby dwóch statków się zetknęły. Nagłownik powiadomił Sulę, że chwytaki skutecznie przywarły. Sula, manipulując kontrolkami silników manewrowych, próbowała wygasić wariacki kołowrót obu statków w kosmicznej pustce.

— Displej: zgaś sztuczny horyzont! Displej: pokaż płaszczyznę ekliptyki! — wykrzyczała zdławionym głosem.

Układ dwóch złączonych łodzi miał oczywiście większą masę niż sama szalupa i ospałej reagował na sterowanie. Sula ledwie widziała płaszczyznę ekliptyki, choć zielona siatka, rzutowana do jej centrów wzroku, świeciła w górze, wokół, wszędzie…

Gdy Sula pokonała zarzucający na boki ciężar połączonych łodzi, poczuła przerażenie: jeszcze coś dodatkowo stawiało opór. To silniki jachtu znów pracowały. A więc Blitsharts z nią walczył. Wściekłość na taką zdradę zalała jej serce. To ona z trudem stabilizuje chaotyczny ruch statku, robi wszystko, by nie stracić przy tym przytomności… Miała ochotę wyć z frustracji i gniewu.

Szalupa trzęsła się i jęczała, gdy siły grawitacyjne walczyły w jej kadłubie. Nagle Sula triumfalnie krzyknęła, gdy zaczął powracać jej wzrok; zobaczyła, że płaszczyzna ekliptyki toczy się wokół niej nieskomplikowanym ruchem. Sterując silnikami, Sula wygasiła oscylacje statku. Zwycięstwo! Krata płaszczyzny znieruchomiała, wyciągnęła się jak dywan pod stopami, prowadzący od horyzontu do horyzontu.

Silniki statku Blitshartsa włączyły się po raz ostatni, ale Sula bez trudności dokonała korekty lotu, lekko tylko zirytowana na ten końcowy akt buntu.

Odłączyła displej wirtualny i dopiero gdy strząsnęła łzy i pot z twarzy, dojrzała kokpit. Zmęczona nabierała tchu i walczyła ze zbuntowanym żołądkiem. Poprosiła o diagnostykę statku. Nie było uszkodzeń ani dziur w kadłubie, a antymateria bezpiecznie spoczywała w zasobniku.

Sula uchyliła przyłbicę hełmu i wytarła twarz. Czuła piekący kwas w gardle i na języku. Popiła spory łyk wody. Może to uspokoi żołądek.

Ponownie wytarła twarz, uruchomiła konsolę komunikacyjną i rozpoczęła transmisję.

— Kadet Sula do Centrum Operacyjnego. Połączenie wykonano. Oba statki ustabilizowane. Za chwilę przyczepię się do śluzy „Północnego Zbiega” i spróbuję wejść.

Po skończonej transmisji, przed dalszą akcją, nieco odetchnęła. Poczekała, aż ustąpią zawroty głowy, aż żołądek przestanie wyrywać się do gardła. Potem odłączyła chwytaki, przewróciła szalupę do góry dnem i przesunęła ją naprzód wzdłuż kadłuba jachtu, aż połączyły się dwie śluzy grzbietowe.

Zamknęła przyłbicę i dotknęła guzika transmisji.

— Tu znów kadet Sula. Udało mi się złączyć śluzy. Wchodzę na pokład „Północnego Zbiega”.

Włączyła kamerę hełmu, by wszyscy w Centrum mieli ten sam widok co ona, wypięła się z fotela akceleracyjnego i uniosła w pozbawionej grawitacji kabinie. Starała się, by bezużytecznymi nogami nie zawadzić o jakieś kontrolki, obróciła się, odkręciła osłonę antyradiacyjną, blokującą wyjście z tyłu kokpitu, i wsunęła się do tunelu, łączącego kokpit z małą śluzą szalupy. Szczelnie zamknęła tunel za sobą, włączyła latarkę hełmu i wydała polecenie otwarcia zewnętrznego włazu.

Właz posłusznie się odsunął, ukazując błyszczący grzbietowy właz statku Blitshartsa. Sula podryfowała do włazu, spojrzała na panel kontrolek i kazała się śluzie otworzyć.

Urządzenia cicho wykonały polecenie. Sula podciągnęła się ku śluzie jachtu głową do przodu, postawiła stopy na jej brzegu i uchwyciła dźwignię, by otworzyć wejście. Dźwignia ani drgnęła. Panel kontrolek zaczął irytująco piszczeć. Sula spojrzała na displej śluzy i zaskoczenie zadzwoniło w jej nerwach.

— Centrum! To może chwilę potrwać — powiedziała. — W środku panuje całkowita próżnia.

Загрузка...