SZEŚĆ

Katafalk ostatniego Wielkiego Pana sunął z bezgłośną glacjalną płynnością Bulwarem Praxis od Wielkiego Azylu na szczycie miejskiego akropolu do Leża Wieczności na odległym skraju wielkiej skały Górnego Miasta. Na szczycie olbrzymiego katafalku umieszczono wizerunek ostatniego Shaa o wymiarach dwukrotnie większych od rzeczywistych. Potężne ciało spoczywało w fałdach wymodelowanej luźnej szarej skóry; jego płasko zakończona głowa w kształcie dziobu statku wznosiła się jak ostaniec w odległej pustynnej krainie, skierowana w przyszłość, którą mógł dostrzec tylko ktoś posiadający mądrość Shaa.

Dzień był szary. Martinezowi wydawało się, że stoi już wiele godzin. Miał na sobie paradny żałobny strój — pelerynę, z tkaniny w tłoczone wzory, epolety, buty oficerki oraz wysokie skórzane czako na głowie. W stroju żałobnym odwrócono służbowe kolory: zamiast zielonej bluzy i spodni ze srebrnymi guzikami i szamerunkiem bluza i spodnie były teraz w żałobnej bieli, a kołnierz, szamerunki, guziki i inne dodatki — zielone. Białą pelerynę z zielonym obramowaniem obciążono na rogach, by trzymała formę.

Sztywno nakrochmalony mundur był nieprzyjazny, wysoki kołnierz ocierał Martinezowi podbródek; ciężkie buty paliły; czako ze srebrną plakietką tkwiło na jego czaszce jak kamień młyński. O udo obijała mu się pochwa sierpowatego paradnego noża, przeznaczonego do podrzynania gardeł podwładnym, w przypadku gdyby wywołali u niego niechęć.

Kondukt sunął powoli. Za katafalkiem szedł zespół złożony z samych Cree — mieli zmotoryzowane dudniące kotły i dwustroikowe flety, na których wykonywały dziwną pieśń żałobną, przypominającą zawodzenie jakiegoś półdzikiego pradawnego stworzenia. Za nimi sunęła platforma, na niej rozmaite machiny — mówiono, że były podłączone do Antycypacji Zwycięstwa w czasie ostatniego okresu jego życia. Teraz przykryto je białymi całunami i miały spłonąć wraz z ostatnim Shaa, zabierając swe tajemnice na zawsze.

Martinez uważał to za wielką stratę. Shaa zachowywali dużą dyskrecję co do swej anatomii, fizjologii, a przede wszystkim procesów myślowych. Każdy z nich, gdy schodził ze świata, był kremowany wraz z osobistą służbą i urządzeniami, a pozostali Shaa czuwali nad tym, by przestrzegano wszystkich procedur. To, co działo się pod tymi fałdami skóry i w głowach w kształcie statkowego dziobu, było tajemnicą samych Shaa.

Ale teraz już żaden Shaa nie pozostawał przy życiu, by dopilnować, czy wszystkie dowody uległy zniszczeniu. Nadarzała się znakomita okazja do pośmiertnych oględzin, nawet jeśli nie miałaby to być dokładna sekcja zwłok. Gdyby organizacja pogrzebu zależała od Martineza, odłożyłby uroczystą procesję na wiele dni, a nawet miesięcy. W tym czasie doświadczeni anatomopatolodzy mogliby odkryć wszystkie tajemnice fizjologii Shaa, a najlepsi cybernetycy przebadać maszyny i sprawdzić, czy rzeczywiście są one magazynami pamięci Shaa. Ale on tu nie dowodził, więc sekrety Shaa umrą razem z ostatnim ich przedstawicielem.

Dalej, za Antycypacją Zwycięstwa i jego maszynami, szli starsi żałobnicy ubrani w żałobne mundury o barwach odwróconych w stosunku do barw służbowych. Biel i ciemna czerwień lordów konwokatów, biało-brązowy służby cywilnej, biało-zielony floty. Każdą ze służb podzielono na gatunki, uszeregowane według starszeństwa w podległości. Najpierw postępowali Naksydzi — zakrzywiali swe długie ciała w lewo i prawo, próbując zachować powolne, uroczyste tempo. Za nimi szli Terranie, potem Torminele i tak dalej. Brakowało tylko Yormaków, którzy wieki temu otrzymali specjalną dyspensę, zezwalającą im na stałe pozostawanie na macierzystej planecie.

Lord Pierre Ngeni szedł gdzieś wśród lordów konwokatów, ale Martinez go nie widział. Między białymi mundurami floty dostrzegł starszego dowódcę floty Jarlatha, nowego dowódcę Floty Macierzystej. Był Torminelem. Wielkie, przystosowane do nocnego widzenia oczy, miał zasłonięte ciemnymi okularami, choć dzień był szary; jego pulchne futrzaste ciało pokrywała aż do podbródka żałobna biel. U tego gatunku kombinacja futra i skomplikowanego munduru mogła powodować śmiertelne w skutkach przegrzanie — w mniej formalnych okolicznościach torminelscy oficerowie nosili tylko kamizelki i krótkie spodnie — więc teraz prawdopodobnie mundur wyposażono w moduł chłodzący, który utrzymywał odpowiednią temperaturę ciała. Martinez wiedział, że na okres żałoby wielu Tormineli na stanowiskach wybieli swe szaro-czarne futra, żeby nie narażać się ciągle na udar cieplny.

Martinez nic nie wiedział o dowódcy Jarlacie i wolałby w ogóle nie wiedzieć o jego istnieniu. Jarlath zastąpił Dowódcę Floty Enderby’ego i jutro Martinez musi usunąć z kołnierzyka czerwone sztabowe naszywki — oznakę, że jest wyższym oficerem.

Za żałobnikami floty szły biało-niebieskie oddziały Służby Eksploracji, dalej czarno-złoty Legion Prawomyślności — tylko oni nie mieli na sobie żałobnych strojów, co symbolizowało fakt, że nawet pogrzeb nie przerwał ich nieustannego tropienia wrogów Praxis.

Dalej sunęły ciała tych, którzy postanowili ruszyć w śmiertelną podróż za Wielkim Panem, przede wszystkim lady senior Konwokacji, najwyższej rangą osoby imperium niepochodzącej z Shaa. Jej katafalk przesuwał się powoli, wiatr rozwiewał mizerne pierzaste włosy na czubku ciała o pustych kościach. Za lady jechały mary urzędników cywilnych wysokiej rangi. Każdy z nich zażył dużą dawkę trucizny i prawdopodobnie zmarł w otoczeniu lojalnych członków rodziny, ceremonialnie wokół niego skupionych, po to, by się upewnić, że nadszedł koniec, lub by wlać mu w gardło truciznę, gdyby się opierał.

Po raz pierwszy w życiu Martinez myślał z ulgą o tym, że jego klan nie należy do warstw najwyższych. Coś mu mówiło, że gdyby od jego rodziny oczekiwano poświęcenia jednego z jej członków, puchar wręczono by właśnie jemu. Brat Roland, prawdopodobny dziedzic Laredo, był osobą zbyt ważną, by umierać; siostry na ogół tworzyły jednolity front wobec wszelkich przeciwności losu; rada rodziny zapewne doszłaby do wniosku, że najmniej cenny jest nieszczęsny Gareth, bezużytecznie zatrudniony we flocie, bez szans, by pomóc innym członkom klanu w realizacji planów.

Z ponurych myśli wyrwał go widok znajomego: P.J. Ngeni cały w bieli kroczył z niezwykle uroczystą miną na bezbarwnej twarzy. Wraz z innymi Ngenimi maszerował za marami członka ich klanu — starszego mężczyzny z dostojnym białym wąsem, w mundurze emerytowanego wyższego urzędnika służby cywilnej. Wydawało się dziwne, że Ngeni poświęcili tego człowieka, a oszczędzili Pierre’a J.

Pobyt P.J. i Sempronii w ogrodzie pałacu Shelleyów zakończył się z pewnością większym sukcesem niż przejażdżka Martineza i Suli. Teraz Martinez musiał go traktować jak przyszłego szwagra. Gdyby nie wiedział, że to wszystko blaga, czułby się głęboko urażony, ale w obecnej sytuacji zachowywał się w stosunku do niego niemal uprzejmie.

Czego nie można powiedzieć o Sempronii, która trzymała swego narzeczonego na dystans. Co sobie myślał P.J., zaręczony z dziewczyną, która robiła wszystko, by go unikać? Do uszu Martineza nie dotarła dotychczas jego opinia.

Za katafalkami służby cywilnej sunęły mary floty. Dowódca Enderby, pozbawiony ostrej surowości, charakteryzującej go za życia, po śmierci był skurczony i posępny. Martinez poczuł przypływ smutku.

Powinien był posłuchać mojej rady, pomyślał Martinez.

Córka Enderby’ego, schludna, w biało-brązowej szacie służby cywilnej, zeszła z miejsca obok Martineza i kroczyła za marami ojca, trzymając za rękę swą dziewięcio-, dziesięcioletnią córeczkę.

Osławionej żony nigdzie nie było widać.

— Oddział wystąp! — zawołał starszy kapitan z prawej strony Martineza. Martinez wystąpił wraz z innymi członkami rodziny i personelem Enderby’ego. Ta mała formacja — oficjalna rodzina nieboszczyka — zatoczyła niewielki łuk i ustawiła się w procesji za córką i wnuczką dowódcy, jego głównymi żałobnicami.

Inne oddziały włączyły się do procesji. Martinez dostrzegł kadeta Foote’a. Rodzina Foote’a poświęciła więc jednego ze swoich dla chwały klanu. A jednak podniosłość tego zdarzenia nie uładziła niesfornego kosmyka kadeta.

Martinez cieszył się, że wreszcie idzie, choć wszystko odbywało się w tempie lodowca. Nie pozwolono mu na naturalny krok — lodowcowa powaga pochodu nakazywała zawiesić stopę w powietrzu na jedną czy dwie sekundy i dopiero potem postawić ją na ziemi. Wyglansowane oficerki wyglądały olśniewająco i romantycznie, ale obutą nogę trudno było utrzymać w górze. Pozostałe części munduru też miały swoje wady. Gdy procesja mijała łuki między stojącymi przy ulicy pałacami, wiatr targał wysokim kapeluszem Martineza, a peleryna idącej obok osoby smagała go w twarz.

Martinez zmrużył oczy i poprawił kapelusz; kapitan, maszerujący przy nim z prawej strony, spojrzał na niego koso. Przy każdym kroku pochwa zakrzywionego noża obijała się Martinezowi o prawe udo. Oddziały kadetów stały wzdłuż drogi, pilnowały porządku. Martinez odruchowo szukał wzrokiem jasnych włosów i błyszczących oczu kadet Suli. Nie dostrzegł jej i zganił się za to wypatrywanie.

Ciągle pamiętał, jak się rozzłościł, gdy nagle go opuściła i został w łódce sam jak idiota. Nastrój mu się nie poprawił, gdy po powrocie do domu zobaczył przygotowaną przez Alikhana zimną kolację dla dwojga — idąc spać, bezceremonialnie wepchnął ją do lodówki.

Do rana jego złość przeszła w rozdrażnienie, a potem jeszcze bardziej zblakła, gdy otrzymał od Suli wiadomość, napisaną na kompnotesie równym odręcznym pismem i wysłaną bezpośrednio, bez uprzedniej rejestracji na wideo. Prawdopodobnie Sula czuła się niezręcznie, nie chciała, by Martinez ją oglądał choćby na ekranie.

„To całkowicie moja wina”, pisała. „Nie nadaję się do towarzystwa ani ludzi, ani zwierząt, więc resztę urlopu zamierzam spędzić z dala od stolicy, przygotowując się do egzaminów”.

Musiało upłynąć jeszcze parę godzin, nim złość na tyle mu minęła, że postanowił odpowiedzieć Suli — jak ona, wysłał wiadomość odręczną, więc chyba było to zaraźliwe — że chętnie z nią porozmawia, gdy tylko ona wyrazi na to ochotę.

Widocznie ochoty nie miała, bo mu nie odpisała. Znalazł pocieszenie u Amandy Taen, która w tym momencie okazała się odświeżająco nieskomplikowana.

Nie widział Suli podczas długiego, powolnego marszu, ale akurat w tym nie było nic dziwnego. W tym czasie wszyscy kadeci, oficerowie, chorążowie i bosmani oraz rekruci mieli służbę, a jedynie mniejszość z nich w Górnym Mieście. W stanie gotowości byli również członkowie Legionu, policja wszystkich formacji i nawet tych kilku pozostałych jeszcze członków Służby Eksploracji. Strzeżono wszystkich miejsc publicznych, a uzbrojone plutony pilnowały końców wind, podwieszonych do pierścienia. Wszyscy byli w najwyższej gotowości do… do czegoś.

Martinez zaczynał rozumieć, o co chodzi: nikt nie wiedział, czego oczekiwać po śmierci ostatniego przedstawiciela władzy, która przez dziesięć tysięcy lat sprawowała niekwestionowane rządy terroru. Przewidywano wybuch paniki i rozpaczliwych działań; masowych samobójstw, zamieszek, powstań. Lord dowódca Enderby i inni starsi oficerowie rozkazali, by w razie potrzeby okręty były gotowe do natychmiastowej interwencji w każdym miejscu imperium.

Martinez przypuszczał, że nic albo prawie nic się nie wydarzy. Owszem, znajdą się histerycy, próbujący popełnić samobójstwo, przeważnie bezskutecznie. Kilku osobników straci nad sobą panowanie, sądząc, że z odejściem ostatniego Shaa życie zmieni się w jarmark. Zapewne istnieli tacy ludzie, ale Martinez nigdy nikogo takiego nie spotkał.

Większość czekała. Na ogół nie zdawano sobie w pełni sprawy, co oznacza śmierć Antycypacji Zwycięstwa.

Potem przypomniał sobie, jak patrzył na mapę systemu wormholi imperium i myślał, że przed Shaa nie ma ucieczki.

Może ja właśnie uciekłem, myślał. Może każdy uciekł. Może jakaś część brzemienia historii została zdjęta wszystkim z barków.

Tak go to zagadnienie zaintrygowało, że prawie nie zwracał uwagi na rozciągniętą, powolną procesję i ocknął się dopiero, gdy doszła do celu, do Leża Wieczności — długiego mauzoleum, obłożonego marmurem, olśniewającym bielą jak lukier na torcie — gdzie Wielkich Panów kremowano i chowano na wieczność. Mauzoleum zbudowano w dole u podstawy długich białych schodów — sztucznego amfiteatru z pochylnią wiodącą ku dziwacznym trzypoziomowym lukom, stanowiącym wejście do budowli. Katafalk majestatycznie przesunął się po pochylni pod łuk, a żałobnicy rozstąpili się i zajęli miejsca, zgodnie z hierarchią, na wysokich schodach po obu stronach.

Gdy ciało Enderby’ego przesunęło się pod łukiem, formacja Martineza znów przeszła na swoje miejsce za córką Enderby’ego i starszymi żałobnikami. Po prawej stronie Martinez widział Dolne Miasto, rozciągnięte pod nieokreślonym jesiennym niebem poznaczonym szybko sunącymi chmurami. Martinezowi było coraz zimniej. Powolny marsz go nie rozgrzał.

Procesja sunęła dalej, aż wreszcie za ostatnim umarłym zamknęły się drzwi z oksydowanej stali, ozdobione wyszukanymi reliefami.

Nastąpiła długa przerwa. Wszyscy stali karnie w równych szeregach; wiał zimny wiatr, łopotały płaszcze i peleryny. Wtem dał się słyszeć energiczny syk, jakby wiatr skierowano do wąskiego tunelu, i nagle z dachu mauzoleum buchnął gorący biały płomień, który się wyrwał i lizał jęzorem zielonkawe niebo.

Martinez czuł ogólne westchnienie żałobniczego tłumu. Epoka Shaa dobiegła końca.

Kolumna płomienia opadła, rzucając atomy Antycypacji Zwycięstwa w zimny wiatr. Wydano głośne komendy i żałobnicy się rozeszli. Martinez z kolegami krótko porozmawiali z córką Enderby’ego — etykieta nakazywała złożyć gratulacje, a nie kondolencje, dowódcy bowiem pozwolono umrzeć wraz z Wielkim Panem, ale Martinez wiedział, że jego powinszowania zabrzmiały dość żałobnie. Potem wycofał się drogą procesyjną przez Górne Miasto.

Minął pałac Shelleyów — wiedział, że siostry i P.J. Ngeni wydają skromne przyjęcie dla brata, Rolanda, który dotarł tu przed trzema dniami. Trudno to nazwać przyjęciem, gdyż w dzień śmierci Shaa przyjęcie byłoby w złym stylu. Raczej stypa, czuwanie, a liczbę gości ograniczono do dwudziestu dwóch.

Martinez do nich nie należał. Flotę postawiono w stan gotowości i Martineza czekał dyżur w Centrum, gdzie musiał obsługiwać łączność, gdyby zaszła sytuacja awaryjna.

Potem odda identyfikator sztabowy, upoważniający do wejścia do budynku, potem pójdzie do domu i wręczy Alikhanowi marynarkę, by ordynans odpruł z kołnierzyka czerwone naszywki, przymocowane drobnym ściegiem.


Tego dnia Sula dowodziła oddziałem straży przy terminalu windy na pierwszym poziomie pierścienia akceleracyjnego Zanshaa. Pierścień zbudowano z dwóch sekcji — dolny fragment obracał się z taką samą prędkością, jak planeta poniżej, co nadawało mu małą grawitację. Używano go do generowania antymaterii oraz jako składowiska; tam przeprowadzono rozmaite rury i kable. Górny fragment ślizgał się po dolnym, jak sekundowa wskazówka sunie po tarczy zegara szybciej od godzinowej. Poruszał się z dziewięciokrotną geosynchroniczną prędkością, by utrzymywać standardową grawitację. W tej drugiej części znajdowały się doki, doki naprawcze i kwatery ludności pierścienia.

Dwunastu rekrutów pod wodzą Suli wyposażono w paralizatory, a Sula miała pistolet na biodrze i zielonkawy hełm na głowie. Zastanawiała się, co miałaby zrobić ta żałosna drużyna, gdyby rozwścieczony tłum anarchistów ruszył z zewnętrznego pierścienia i chciał przejąć terminal — mogłaby najwyżej bezsensownie umrzeć, walcząc najdzielniej, jak potrafi.

Nic się nie działo. Ruch cywilny zamarł, a wojskowego prawie nie było. Potem zmienił ich oddział Naksydów, uzbrojonych w karabiny i granatniki.

Naksydzi nie żartują, pomyślała Sula.

Zaprowadziła swój oddział do zewnętrznego pierścienia. Tam jej podkomendni zdali paralizatory, Sula oddała pistolet i zaczęła się zastanawiać, co ma dalej robić. Na czas żałoby zawieszono wszelkie rozrywki na planecie i poza nią, a wszystkie hotele były przepełnione żałobnikami, więc nie miała szans na znalezienie pokoju.

W końcu poprosiła o kwaterę w schronisku dla kadetów w delegacji. Zastała tam kilku kadetów; popijali z jednej butelki i grali w kości. Pozwoliła im się upić, wygrała od nich pieniądze i poszła spać z rzadkim u niej poczuciem, że czegoś dokonała.


* * *

— Milordzie, melduję się na pokładzie „Korony”. Martinez, z głową odrzuconą do tyłu przed nowym kapitanem, kierował wzrok prosto nad jego głowę, na błyszczącą za jego plecami potężną konstrukcję: na regale stało trofeum Floty Macierzystej, zdobyte właśnie przez „Koronę” podczas tego sezonu, skróconego z powodu śmierci ostatniego Shaa.

Drugie trofeum Floty Macierzystej stało na specjalnej półce w rogu, przymocowane i zabezpieczone przed dużymi przyśpieszeniami. Trofeum za drugie miejsce stało na mniej eksponowanej półeczce. Inne pomniejsze nagrody — wszystkie zwieńczone świetlistymi kryształowymi postaciami futbolistów — tłoczyły się na biurku Tarafaha.

— Spocznijcie, poruczniku Martinez — powiedział kapitan porucznik lord Fahd Tarafah. Martinez mógł opuścić podbródek i przyjrzeć się swemu nowemu dowódcy. Był mężczyzną przed trzydziestką, krępym, dobrze zbudowanym, miał starannie przyciętą bródkę. Na lewym rękawie marynarki, tuż nad mankietem, widniały stylizowane insygnia futbolu; cała załoga „Korony” miała prawo je nosić przez następny rok.

— Zgłosił się pan do Garcii? — Tarafahowi chodziło o oficer pełniącą wachtę.

— Tak, lordzie. Pokazała mi moją kwaterę i dała kod do sejfu. Po wachcie udzieli mi dokładniejszych informacji.

— Bardzo pożyteczne będzie mieć dodatkowego oficera do pełnienia wacht. Czy pańskie rozkazy i wyniki zostały wprowadzone do komputera?

— Tak, milordzie.

Tarafah rozpiął kołnierzyk, wyjął spod koszuli swój kapitański klucz i wywołał na displej dane Martineza. Wodził oczami z prawa na lewo, wreszcie zatrzymał wzrok niewątpliwie na tajnej ocenie talentów i cech charakteru Martineza, wystawionej przez jego poprzednich dowódców. Stanowiły trwały zapis i Martinez woził je wszędzie ze sobą, ale nie miał kodów, by je odczytać.

— Jakie sporty uprawiał pan w akademii? — spytał Tarafah. Martinez spodziewał się, że to pytanie może go pogrążyć.

— To absolutny fanatyk futbolu — wyjaśniał mu wcześniej zachwycony Ari Abacha, gdy Martinez spytał go o Tarafaha w klubie bosmanów. — Pociągnie za wszystkie sznurki, żeby tylko ściągnąć na swój statek najlepszych graczy, a jeśli sznurki nie pomogą, wykłada gotówkę. Plotka mówi, że kapitan lord Winfield dostał od niego nowy jacht za gwarantowany transfer nowego napastnika.

Abacha szanował fanatyków futbolu we flocie i gdyby się z takim poświęceniem nie oddawał całkowitemu lenistwu, zostałby prawdopodobnie graczem, trenerem albo menedżerem, a tak tylko gromadził wszelkie informacje o futbolu. Statystyka, gracze, taktyka, menedżerowie i trenerzy. Ponadto znalazł sobie intratne uboczne zajęcie: organizował zakłady sportowe dla innych oficerów.

Wygląd zewnętrzny „Korony” potwierdzał to, co mówił Abacha. Tarafah pomalował swój statek na zielono, ale nie zielenią nieba Zanshaa, lecz jasną zielenią trawy boiska futbolowego, z białym pasem dzielącym okręt wzdłuż, oraz z motywem piłki nożnej skaczącej po bokach kadłuba.

„Korona” była zbyt małym statkiem, by wygenerować tak potężną drużynę. Przy nielicznej załodze — tylko sześćdziesiąt jeden osób — stworzenie pierwszorzędnej drużyny, jedenastu graczy plus rezerwowi, trenerzy i asysta, drużyny potrafiącej zdobyć Puchar Floty Krajowej we współzawodnictwie z załogami dziesięć razy liczniejszymi, wymagało poświęcenia i sporych zasobów.

— Uprawiałem szermierkę i pływanie — odparł Martinez. W tych dyscyplinach jego długie ręce i względnie krótkie nogi dawały przewagę.

Przypuszczał, że nie warto teraz wspominać o zdobyciu mistrzostwa szkoły w hiperturnieju — abstrakcyjnej grze pozycyjnej z komputerowo generowanym ustawieniem zawodników. Hiperturniej był przypuszczalnie nieco zbyt intelektualny dla Tarafaha i „Korony”.

— Na „Koronie” uprawiamy futbol — oznajmił Tarafah. Takim samym tonem ktoś mógłby powiedzieć: „W «Legionie Prawomyślności» uprawiamy fanatyzm”, pomyślał Martinez.

— Tak, milordzie. Wszyscy we flocie znają jakość drużyny „Korony”.

Pośredni komplement, pomyślał Martinez. Trzeba zaczynać od małego, potem przesuwać się w górę, aż osiągnie się poziom pochlebstwa właściwy dla swego dowódcy.

Komplement podziałał — dowódca przynajmniej poprosił Martineza, by usiadł. Martinez przysunął sobie krzesło, cały czas obserwując kapitana porucznika z należną atencją.

Tarafah złożył ręce na biurku i nieco się pochylił.

— Nie wierzę, poruczniku, żeby oficer mógł osiągnąć sukces w pojedynkę. Załoga statku to drużyna i sukces jednostki zależy od pozostałych osób.

— Nadzwyczaj słuszna uwaga, milordzie. — Martinez próbował zasugerować, że nigdy przedtem nie słyszał podobnej myśli.

— Dlatego oczekuję, że wszyscy na statku będą się przyczyniać do wspólnego dobra. By „Korona” pod każdym względem wypadała najlepiej: na manewrach, podczas inspekcji i na boisku. Każdy musi wykonywać swoje obowiązki.

— Tak jest, milordzie — powiedział Martinez.

— Dlatego oczekuję, by wszyscy wspierali drużynę. Dzięki drużynie wszyscy wypadamy dobrze. Podobnie: odpucowana boazeria i nieskazitelne podłogi dają wrażenie, że na statku wszystko jest na sto dwa. Rozumie pan?

— Tak, milordzie. W istocie — dodał Martinez — dlatego właśnie chcę bezpośrednio przyczynić się do sukcesu drużyny.

Prawdopodobnie nie nadaję się na zawodnika, ale chyba mógłbym być jednym z trenerów lub menedżerem…

Martinez zamilkł, ujrzawszy dezaprobatę na twarzy Tarafaha.

— Ja osobiście trenuję drużynę i jestem również menedżerem — odparł. — A moim asystentem jest zbrojeniowiec Marcini.

— Rozumiem, milordzie. — Martinez tracił nadzieje związane z tą podróżą. Zagrał ostatnią kartę: — Nawiasem mówiąc, zabieram na pokład tylko jednego ordynansa.

Tarafah aż cofnął się, zaskoczony.

— Chce pan, żeby pierwszy oficer przydzielił panu drugiego służącego?

— Nie, ale pomyślałem, że jeśli z jakichś powodów potrzebowałby pan dodatkowego rezerwowego gracza, może go pan zatrudnić jako mojego drugiego ordynansa.

— Aha. — Tarafah wyraźnie coś sobie kalkulował. — To może się przydać. Zamierzam wygrać Drugie Mistrzostwa Floty w przyszłym roku w Magarii.

Martinez zdziwił się.

— W Magarii? Lecimy aż tak daleko?

— Tak. Zastąpimy „Nieugiętego”, który idzie do remontu. Ma pan sześć dni na załatwienie spraw osobistych i doprowadzenie swojego działu do najwyższego poziomu.

— Tak jest, milordzie.

Tarafah przesunął palcami po podkładce sensorycznej na biurku.

— Skonfigurowałem panu klucz trzeciego porucznika. Proszę. Martinez wziął klucz na elastycznej taśmie. Zapowiada się bardzo długa podróż, pomyślał.


* * *

— Wspaniale. Jestem pewien, że pani rodzice byliby dumni.

— Cieszę się, że tak pan myśli — odparła Sula.

— Nalać pani następnego drinka?

— Dziękuję, mam wodę.

Lord Durward Li dolał wody do kieliszka Suli, a sobie brandy.

— Szkoda, że mamy żałobę — powiedział. — Zwykle są tu tłumy gości, ale teraz, niestety, tylko dwudziestu dwóch.

— Dwudziestu dwóch — powtórzyła w zadumie Sula. — Zastanawiam się dlaczego. Shaa zawsze lubili bawić się liczbami pierwszymi.

— Nie zna pani tej historii? Wieki temu, tuż po podboju Tormineli…

Sula popijała wodę, słuchając gadaniny lorda Durwarda.

Po rozstaniu z Martinezem uciekła ze stolicy do górskiego kurortu. Większość turystów chodziła po szlakach lub brała kąpiele w łaźniach, Sula natomiast rzadko opuszczała swój pokój i całe dnie przygotowywała się do egzaminów na stopień porucznika. Gdy miała dość wkuwania, gdy już nie mogła skupić wzroku na ekranie, kładła się na łóżku, zamykała oczy i usiłowała odpocząć. Pod powiekami miała obraz Martineza, stojącego na łodzi z rękoma rozłożonymi w geście rozdrażnienia.

Głupia, głupia! Musi nauczyć się zachowania wśród ludzi.

Przypomniała sobie o zaproszeniach, jakie otrzymała. Może Martinez ma rację, pomyślała. Przyjaciele rodziców mogliby pomóc, a poza tym chyba warto spotykać się nie tylko z osobami, które zna ze służby. Jaki miała wybór? Salonik kadetów z Footem i jego kompanami?

Przesłała usprawiedliwienia, że nie może skorzystać z zaproszeń przed pogrzebem Wielkiego Pana; zbyła w ten sposób tych, którzy chcieli ją mieć jako ozdobę przyjęcia, gdyż stała się ostatnio słynna. Potem trochę pobuszowała po publicznych bazach danych, szukając informacji na temat pozostałych zapraszających, i odkryła, że klan Li należał do klientów Sulów, a po ich upadku zapewnił sobie patronat klanu Chen. Przyjęła więc najpierw zaproszenie Lorda Durwarda.

Li radzili sobie nieźle po śmierci lorda Suli. Nowy pałac, zbudowany na miejscu dawnego, stał przy Bulwarze Praxis. Fasadę obłożono jakimś bladym, półprzezroczystym, różowo żyłkowanym kamieniem i kiedy nocą zapalano lampy, wydawało się, że mury emanują własnym światłem, jakby budowla była żywą istotą.

Gdy Sula weszła do holu recepcyjnego, pomyślała, że na ścianach wiszą kilimy i koronki, ale gdy bliżej się im przyjrzała, zobaczyła, że to kremowo-zielono-bladoczerwony marmur, którego rzeźbienie naśladowało draperie. W kamieniu precyzyjnie wykonano najdrobniejsze sploty. Ileż godzin ludzkiej pracy to wymagało!

Salon mniej onieśmielał — miękkie kanapy, portrety koni i bukoliczne sceny na ścianach. Na szczęście między meblami zachowano szerokie odstępy, tak że trzej pozostali goście Naksydzi — lady Kushdai, konwokatka przybyła na pogrzeb Wielkiego Pana, i jej krewni — mogli się swobodnie poruszać. Sula podziwiała spękaną powierzchnię porcelanowych waz, wyższych od człowieka, które stały w rogach salonu.

— Rozumie więc pani — kończył swój wywód Durward — to wszystko ma związek z Dwudziestoma Dwoma Męczennikami za Doskonałość Praxis. Każdy chciałby ich zaprosić na swoją stypę, by im pokazać, że ich ofiara nie poszła na marne.

— Rozumiem — odparła Sula.

— O! — Lord Durward uniósł rudawe brwi, spoglądając na drzwi, przez które wszedł kapitan floty z elegancką młodą kobietą pod ramię. — Zna pani mojego syna Richarda? — Uśmiechnął się. — Oczywiście, że go pani zna. Zapomniałem.

Sula gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć, gdzie mogła spotkać kapitana lorda Richarda Li. Był wyższy od ojca, ciemnowłosy, o gładkiej przystojnej twarzy z rodzaju tych, które zachowują młodzieńczy wygląd, gdy ich właściciel dawno już osiągnął wiek średni.

— Caro — powiedział lord Richard, ujmując rękę Suli. — Jak miło cię widzieć po tylu latach.

Sula czuła, że się jeży, i postanowiła nie dać nic po sobie poznać.

— Caroline — poprawiła go. — Już nie jestem Caro. W kącikach oczu lorda Richarda igrało rozbawienie.

— Ty mnie w ogóle nie pamiętasz.

— Chyba nie. — Opanuj się, nakazała sobie. Ci ludzie chcą ci okazać przyjaźń.

Lord Richard miał biały uśmiech i bardzo niebieskie oczy.

— Wsadziłem cię na twojego pierwszego kucyka, w naszym ogrodzie na Meerii.

— Ach, to ty? — Oczy Suli się rozszerzyły.

— Chyba się aż tak nie zmieniłem. Uprawiasz jeszcze jeździectwo?

— Już od wieków nie.

Lord Richard spojrzał na swego ojca, potem na Sulę.

— Ciągle mamy stajnie na Meerii. Gdybyś zechciała tam pojechać i trochę pojeździć, z radością byśmy cię gościli. Mamy też wspaniałe miejsca do wędkowania.

Lord Durward skinął głową.

— Dziękuję — odparła Sula. — Może kiedyś skorzystam z zaproszenia. Ale tyle czasu minęło…

Lord Richard zwrócił się do swej wysokiej zgrabnej towarzyszki o ciemnych migdałowych oczach i pięknych błyszczących, czarnych długich włosach.

— To moja narzeczona lady Terza Chen, a to Caroline, lady Sula.

— Bardzo mi miło. Widziałam panią na wideo. — Głos lady Terzy miał niskie, kojące brzmienie, a uścisk wyciągniętej niespiesznie dłoni był ciepły i serdeczny.

Sula wiedziała, że za wcześnie na zazdrość, na nienawiść do tej kobiety za emanujący z niej luz, spokój i świadomość pozycji społecznej, ale jednak te uczucia dały o sobie znać. Spadaj, mała; sądzisz, że uda ci się wejść między mnie a mężczyznę, który mnie wsadził na mojego pierwszego w życiu kucyka? — pomyślała Sula.

— Jaki piękny naszyjnik — powiedziała, bo akurat ta uprzejmość przyszła jej do głowy.

Lord Richard zwrócił ku narzeczonej pełen uwielbienia wzrok.

— Chciałbym powiedzieć, że ja go podarowałem, ale Terza sama go wybrała. Ma znacznie lepszy gust niż ja.

Sula spojrzała na Richarda.

— Szczęściarz z ciebie — stwierdziła.

Ale nie znaczyło to, że chętnie nie popsułaby tego związku.

Przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna w mundurze konwokata prowadził lady Amitę, żonę lorda Durwarda. Przedstawiono go jako lorda Chen, ojca lady Terzy. Sula dość mgliście znała hierarchię parowskich klanów, ale rozumiała, że Chen są na szczycie. Lord Chen, lord Richard i lord Durward zaczęli się ścigać w komplementach dla lady Terzy, a Sula dodawała od siebie entuzjastyczne uprzejme uwagi. Potem lord Chen zwrócił się do Suli, wypowiadając kilka równie miłych zdań na temat jej rodziców oraz akcji ratunkowej „Północnego Zbiega”.

Co za sympatyczne towarzystwo, pomyślała Sula.

— Problem polega na tym, że sprawa „Północnego Zbiega” jeszcze się będzie dla mnie ciągnęła przez pewien czas — rzekła. — Musiałam złożyć zeznanie u prokuratora, ale nadal zawracają mi głowę adwokaci, reprezentujący ubezpieczyciela Blitshartsa. Chcą dowieść, że to było samobójstwo.

— Ale nie było, prawda? — spytała lady Amita.

— Nie znalazłam żadnych dowodów ani za, ani przeciw. — Sula starała się nie drżeć na wspomnienie widoku wnętrza jachtu.

— To bardzo skomplikowane — powiedziała lady Amita — ale cieszę się, że to pani dostała medal, a nie ten okropny człowiek.

— Jaki okropny człowiek, lady? — spytała Sula, zaintrygowana.

— Ten, który gadał przez cały czas akcji ratunkowej. Miał taki straszny głos.

— Och. — Sula zamrugała. — To lord Gareth Martinez — wyjaśniła.

— W wiadomościach powtarzają, że jest parem. — Lady Amita mówiła to z ironiczną miną. — Ale nie wyobrażam sobie, żeby par miał tak okropny akcent. Z pewnością my nie znamy nikogo takiego. Miał głos przestępcy z „Nieprzekupnej Siódemki”.

Lord Durward poklepał żonę po ramieniu.

— Możecie mi wierzyć, że niektórzy z tych zdegenerowanych prowincjonalnych parów są gorsi od przestępców.

— Lord Gareth jest zupełnie inny. — Sula odruchowo broniła Martineza. — Według mnie to prawdziwy geniusz — dodała szybko. Oczy lady Amity rozszerzyły się.

— Naprawdę? Mam nadzieję, że nigdy nie natkniemy się na tego rodzaju geniuszy.

Lord Durward spojrzał na nią dobrotliwie.

— Moja droga, będę cię przed tym chronił.

Okazało się, że głównym punktem programu ma być pokaz talentów lady Terzy przed wybranymi członkami klanu Li oraz ich znajomymi. Po kolacji, podanej na zastawie neo-Gemmelware z motywami owoców i orzechów, zaproszono wszystkich na tyły pałacu do małego, przytulnego teatru, zbudowanego na kształt podwodnej groty. Na ścianach i proscenium tysiące muszelek tworzyły bogate wzory, a zielononiebieskie oświetlenie wzmacniało efekt naturalności. Lady Terza usiadła przed małym zespołem kameralnym i zagrała na harfie. Według oceny Suli grała bardzo dobrze, całkowicie skoncentrowana na muzyce, z twarzą skupioną, niemal zaciekłą — przeczyło to zewnętrznemu wizerunkowi, jaki demonstrowała wcześniej w salonie wobec rodziny i znajomych.

Sula prawie nic nie wiedziała o muzyce kameralnej, zawsze traktowała ją z lekceważeniem jako gatunek muzyki, w której trzeba układać własne słowa. Ale Terza wykonywała utwór z takim oddaniem, że Sula pojmowała jego sens, czuła, że muzyka w nią wstępuje, pieści, stymuluje, przyżega nerwy, tańczy w żyłach. To dzięki temu, że Terza w szczególny sposób wstrzymywała oddech przed pauzą, potem zadowolona skłaniała głowę, gdy akord milkł, jej oczy patrzyły gdzieś w dal podczas skomplikowanego ataku na instrument, a w wolniejszych pasażach ruchy stawały się sugestywnie senne.

Po zakończeniu utworu zapadła cisza, a potem Sula przyłączyła się do aplauzu.

— Cieszę się, że miałam okazję zaprosić orkiestrę — wyznała lady Amita w czasie przerwy. — Podczas żałoby nie ma zbytniego popytu na muzyków.

Dotychczas Sula nie zwróciła uwagi na ten aspekt żałoby.

— To cenne, że dała im pani pracę — stwierdziła.

— Terza mi to zasugerowała. Ma wśród muzyków wielu przyjaciół i martwi się o nich. — Na twarzy lady Amity pojawił się niepokój. — Oczywiście nie wyobrażamy sobie, żeby po ślubie spędzała tak wiele czasu z… — w porę powstrzymała się taktownie — z tym rodzajem ludzi.

Przerwa się skończyła i orkiestra wznowiła grę. Sula obserwowała estradę, a potem spojrzała w drugi koniec widowni, gdzie siedzieli Maurice Chen z lordem Richardem i ze świecącymi oczami patrzyli na pełną wdzięku skupioną harfistkę. Sula przypuszczała, że jej własne dokonania nigdy nie wzbudzą takiego podziwu. Była dobrym pilotem i błyskotliwym matematykiem, ale zniszczyła wszelką nadzieję na związek z jedyną osobą, która potrafiła docenić ten szczególny zestaw talentów.

To wcale nie oznaczało, że w ogóle miała jakieś poważne szanse z Martinezem, a już na pewno nie z kimś takim, jak lord Richard. Dawno odkryła, że swym wyglądem przyciąga pewnych mężczyzn do chwili, gdy ich rodzice odkrywają, że Sula nie ma pieniędzy ani perspektyw, i wtedy odciągają młodych ludzi gdzie indziej. I tak się dziwnie składało, że wówczas stawała się atrakcyjna dla ich ojców, którzy kiedyś ożenili się, by mieć dzieci lub przysłużyć się rodzinie, a teraz — owdowiali lub rozwiedzieni — szukali u schyłku życia nieco radości, pięknej towarzyszki przy boku, by wzbudzać zazdrość.

Gdyby Sulę interesowali starsi mężczyźni, zapewne dobrze by się ustawiła, ale w ich skomplikowanym, pogmatwanym świecie byłaby zagubiona. Wyrastała w innym niż oni środowisku i miała mniej od nich doświadczenia. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby grać rolę rozpieszczanej, głupiutkiej lalki wystawianej na pokaz, zabawnej w łóżku, którą odsyła się do sklepu albo fryzjera, gdy dzieje się coś ważniejszego.

Służba we flocie była frustrująca i miała swoje złe strony, ale Sula jakoś to akceptowała. Gdyby nadarzyła się okazja, choćby cień szansy, we flocie Sula mogłaby zrobić karierę.

Po koncercie przekazała Terzie wyrazy uznania.

— Na jakim instrumencie grasz? — spytała harfistka.

— Niestety, na żadnym. Terza okazała zdziwienie.

— Nie uczyłaś się gry w szkole?

— Moja edukacja była… nieco nieregularna. To dodatkowo zdziwiło Terze.

— Uczono cię w domu, lady Sula?

Najwyraźniej nikt nie opowiedział jej o przeszłości Suli.

— Chodziłam do szkoły na Spannanie, ale to nie była dobra szkoła, więc wcześnie ją opuściłam.

W tonie jej głosu coś musiało zasugerować Terzie, że lepiej nie drążyć tematu. Sula uniosła filiżankę kawy.

— To twarda porcelana Vigo, prawda?

To doprowadziło do dyskusji na temat porcelany, a później do wycieczki po zbiorach rodzinnych — oprowadzał lord Richard.

Nigdy nie zawadzi poznać młodego, uprzejmego starszego oficera, pomyślała Sula, i starała się powstrzymać odmówienia mu, że jest idiotą, gdy nieprawidłowo nazywał pewne eksponaty w swej kolekcji.


Jednogłośnie wyznaczono lorda Akzada na seniora Konwokacji. Wybór był oczywisty, Akzad bowiem należał do szacownego klanu Naksydów, z którego wywodziły się zastępy wybitnych urzędników cywilnych i wysokich oficerów floty; Akzad przez większość życia służył w Konwokacji i był wyższym członkiem administracji poprzedniej lady senior.

Spekulowano, dlaczego Akzad nie przeszedł na emeryturę albo nie popełnił samobójstwa wraz z innymi. Prywatnie konwokaci mówili między sobą, że Akzadowi bardziej zależało na najwyższym urzędzie niż na tym, by jego prochy spoczęły obok prochów Wielkich Panów. Przyznawano jednocześnie, że zasługiwał na ten urząd, że będzie administrował bez wstrząsów i innowacji. Konwokacja nie popierała pomysłów modernizacyjnych, zwłaszcza teraz, gdy obywatele czuli się niepewnie po śmierci Shaa i kontynuacja była jak najbardziej pożądana.

Gdy ogłoszono wyniki, Maurice lord Chen, podniósłszy się z fotela, cały czas stał i bił brawo, gdy Akzad zajął miejsce na podium i bardzo uroczyście ubrano go w sztywną, wyszywaną złotymi nićmi togę lorda seniora, po czym wręczono mu bardzo długą różdżkę z polerowanej miedzi ze srebrnymi obręczami, służącą do przywoływania Konwokacji do porządku, do udzielania głosu i do włączania mikrofonów, które przekazywały słowa mówcy do sześciuset trzydziestu jeden członków Konwokacji.

Za podium znajdowała się przezroczysta ściana ze wspaniałym widokiem Dolnego Miasta, z górującą daleko na horyzoncie Wieżą Apszipar. Sala posiedzeń Konwokacji znajdowała się w budynku w kształcie wachlarza, upchniętym pod skrzydłem Wielkiego Azylu, i była kamiennym amfiteatrem z fotelem lorda seniora w centralnym punkcie. Szarobiały granit akropolu, rzeźbiony w abstrakcyjne geometryczne wzory, był inkrustowany innymi kamieniami: marmurem, porfirem i lapisem. Każdy z konwokatów miał stosowne dla przedstawicieli swego gatunku siedzisko oraz pulpit i displej.

Umilkły oklaski. Lord Akzad wygłaszał mowę inauguracyjną. Lord Chen usiadł i wertował swoją korespondencję. Gdy przyszła na niego kolej, wstał, pogratulował lordowi seniorowi i wyraził wiarę w rządy Akzada. Przy odrobinie szczęścia mógł liczyć na stanowisko kierownika wydziału lub szefa jakiegoś komitetu ważniejszego niż komitet Oceanografii i Zalesiania, któremu przewodniczył obecnie.

Po długiej rundzie gratulacji zarządzono przerwę w obradach Konwokacji. Akzad potrzebował kilku dni na sformowanie gabinetu i obsadzenie stanowisk.

Lord Chen, wychodząc z Sali, znalazł się przy lordzie Pierze Ngenim. Młody konwokat szedł ze spuszczoną głową, nachmurzony wpatrywał się w podłogę, silnymi szczękami mełł jakąś myśl na proch.

— Lordzie Pierre, mam nadzieję, że pański ojciec ma się dobrze — powiedział Maurice Chen.

Pierre drgnął, zaskoczony, i podniósł wzrok.

— Przepraszam, lordzie Chen, ale myślałem o… nieważne. Ojciec dobrze się czuje i chciałbym, żeby tu był. Byłby pewnym kandydatem do nowego rządu. Ja jestem, niestety, za młody.

— Wczoraj spotkałem jednego z pańskich klientów, lorda Rolanda Martineza.

— A, tak. — Ciężkie szczęki wykonały jeden obrót żarna. — Lord Roland. Przybył z Laredo.

— Powiedział mi, że podróż trwała trzy miesiące.

— Tak.

— To chyba brat tego faceta, który pomógł Caro Suli w akcji ratunkowej „Blitshartsa”?

Lord Pierre wyglądał tak, jakby miał atak niestrawności.

— Jego brat, owszem. Lord Gareth.

Maurice Chen pomachał znajomemu stojącemu po drugiej stronie holu.

— Ten człowiek ma okropny akcent — stwierdził.

— Obaj bracia. Siostry mówią delikatniej, ale bardziej natarczywie.

— Żeni pan P.J. z jedną z tych sióstr, prawda, lordzie?

Lord Pierre wzruszył ramionami.

— P.J. musi się kiedyś ożenić. Martinezowie to najwięcej, na co może liczyć.

Lord Chen poprowadził Pierre’a do klubu w holu, gdzie prawodawcy spotykali się z klientami lub rodziną, stłoczeni na miękkim dywanie przed barem. Przechwycił wzrokiem spojrzenie jednego z kelnerów i zamówił dwa razy to co zwykle.

— Przypuszczam, że rodzina Martinezów jest bardzo bogata — powiedział.

— I będąc tutaj, robią wszystko, żeby to okazać — odparł lord Pierre kwaśno.

— Nie zauważyłem, żeby byli przy tym prostaccy. Nie popełniają raczej błędów typowych dla nuworyszy.

Po chwili wahania lord Pierre przyznał mu rację.

— Rzeczywiście żadnych faux pas — stwierdził. — Tylko ten akcent!

— Lord Roland mówił mi, że nosi się z zamiarem otwarcia Chee i Pankhursta.

Lord Pierre spojrzał ze zdziwieniem na swego rozmówcę.

— Powiedział mi o tym zaledwie parę dni temu. Nie miałem czasu przyjrzeć się projektowi.

— Mam wrażenie, że jest kompletny.

— Powinien mi pozwolić na zaprezentowanie go ludziom, gdy go tylko przeanalizuję. Ci Martinezowie zawsze się śpieszą. — Lord Pierre pokręcił głową. — Nie mają cierpliwości, wyczucia okazji. W gorącej wodzie kąpani. Ojciec mi mówił, że tak samo było z ich ojcem, obecnym lordem Martinezem.

— Lord Roland ma ograniczony czas na Zanshaa. Jestem pewien, że przed wyjazdem chce nadać bieg tej sprawie. I naprawdę dobrze się przygotował.

Przyniesiono drinki. Lord Pierre uniósł kieliszek do ust, upił trochę, po czym spytał z wahaniem:

— Lordzie Chen, dlaczego cię interesuje Roland Martinez?

Lord Chen rozłożył ręce.

— Po prostu wydaje mi się on bardzo… wnikliwym młodzieńcem. Rozpatrzył kilka projektów, które się z jakichś powodów zatkały, na przykład z powodu niepewnej sytuacji, bezwładności czy śmierci Wielkiego Pana. Uwzględnił stację na Choyon, która całe wieki temu powinna być rozbudowana do pełnego pierścienia antymaterii.

Wypukłe oczy lorda Pierre’a patrzyły nieruchomo na Maurice’a Chena.

— Masz interesy frachtowe na Choyon — powiedział.

— Mam też statki, które mógłbym wynająć na dłuższy czas do pomocy w zasiedlaniu Chee i Pankhursta.

— Aha. — Lord Pierre, zamyślony, pociągnął długi łyk z kieliszka i wydawało się, że przełykając, żuje drinka. — Skoro już nabrałeś takiego zainteresowania klanem Martinezów — powiedział — to może byś jakoś pomógł lordowi Garethowi.

— Lordowi Garethowi potrzebna jest pomoc?

— Lordowi Garethowi potrzebny jest awans. Od kiedy moja stryjeczna babka przeszła na emeryturę, nie mam w rodzinie nikogo, kto byłby w stanie mu pomóc. — Zaciśnięte usta miały jakoby wyrażać uśmiech. — Ale ty, o ile pamiętam, masz w rodzinie dowódcę eskadry.

— Siostrę Michi.

— O ile pamiętam, twoja córka wychodzi za mąż za kapitana.

— Ale lord Richard nie może nikogo awansować na szczebel dowódczy. Sam obecnie nie zajmuje żadnego stanowiska dowódczego.

— Twoja siostra może to zrobić i robi takie rzeczy.

— Niewykluczone, że może. — Lord Chen nie przedstawił kategorycznej deklaracji. — Zapytam ją, co jest w stanie zrobić.

— Będę ci winien wdzięczność.

— A ty już masz moją za pozwolenie, bym cię zanudzał tymi sprawami.

— O, to nic takiego.

Opuściwszy później salę klubu, Maurice Chen wspominał całą rozmowę i doszedł do wniosku, że sprawy poszły bardzo dobrze.

Żeby teraz tylko opuścić tę Oceanografię i Zalesianie i dostać się do czegoś bardziej użytecznego!


* * *

Sula wzniosła toast na cześć nowo mianowanego podporucznika lorda Jeremy’ego Foote’a i życzyła mu powodzenia. Mimo jej protestów Foote nalegał, by dała sobie napełnić kieliszek szampanem, więc teraz tylko zwilżyła usta i odstawiła naczynie.

— Dziękuję — powiedział Foote. — Jestem wdzięczny, że wszyscy przybyliście na tę pożegnalną kolację. — Posłał promienny biały uśmiech. — Ciekawe, ilu by przyszło, gdyby nie była na mój koszt.

Sula pozwoliła sobie na uśmiech, gdy goście — zgodnie z oczekiwaniami — wydali odgłosy rozbawienia.

Byłoby nieuprzejmie odmówić Footemu. Flota nie zatrudniła jej nigdzie, jeśli nie liczyć noszenia przesyłek Dowództwa, więc każdego dnia, chcąc nie chcąc, pojawiała się w klubie kadetów. Foote kilkakrotnie usiłował zaciągnąć ją do łóżka oraz — równie bezskutecznie — zmusić do wykonania jego pracy, ale chyba zrozumiał, że nie jest zainteresowana tymi gierkami, więc zaczął ją traktować z braterskim pobłażaniem, w nadziei że ją zirytuje. Dotychczas udało im się przetrwać bez wbijania sobie wzajemnie sztyletów i doszła do wniosku, że jest to warte paru toastów — zwłaszcza że już nigdy więcej nie będzie musiała wznosić jakichkolwiek toastów na jego cześć.

Musiała przyznać, że dobrze się prezentował w nowym białym mundurze z ciemnozielonymi mankietami i kołnierzem oraz z jasnym wąskim pasem podporucznika na epoletach. Foote nie zrobił nic tak niemodnego, jak zdawanie egzaminów porucznikowskich: jego wuj, starszy kapitan, dowódca „Bombardowania Delhi”, mógł corocznie awansować dwóch kadetów na stopień porucznika, o ile tylko miał wakat na swoim statku, i Foote od dawna był przewidziany na jedno z miejsc. Jutro miał podjąć obowiązki oficera nawigacyjnego, a komputer oraz dobrze wyszkoleni podwładni mieli go oczywiście wspomagać, by nie skierował ciężkiego krążownika prosto w najbliższą gwiazdę.

Foote wydał wspaniałe przyjęcie. Wynajął salę w osiemsetletniej restauracji Nowy Most, w Górnym Mieście, sprowadził sześcioosobowy zespół muzyczny, który grał tak żywiołowo, że aż drżała podłoga. Podano czternaście potraw, jak policzyła, a alkoholu było w bród. Kadet Parker chyba zamówił sobie kobietę wraz z jedzeniem i piciem — nigdy nie spotkała żadnej kobiety, która by za darmo ubrała się w taki sposób. Sula zastanawiała się, czy Foote płaci również za to.

Gdy Foote zaczynał zbierać gości i wpychać ich pod długi stół, by mogli odśpiewać kanonem „Gratulacje” z „Lord Fizz ma urlop”, opuściła swoje miejsce, otworzyła wysokie drzwi i wyszła na balkon. Uchwyciła się barierki z kutego żelaza i polerowanego mosiądzu; z tyłu słyszała pijackie śpiewy, w dole widziała nocny miejski ruch. Parowie, pieszo lub jadąc, odbywali conocną rundę po przyjęciach, kolacjach i spotkaniach; służący, słaniając się ze zmęczenia, podążali do kolejki linowej, która zabierze ich do domów w Dolnym Mieście; grupa młodzieży szła tanecznym krokiem ku nocnej przygodzie.

Sporo czasu upłynęło od chwil, kiedy Sula wraz ze znajomymi szukała podobnych przygód. Czy brakuje mi tego? — zastanawiała się.

Czasami. Czasami bardzo jej tego brakowało.

Raz spotkała Martineza, w „Imperialu” na przedstawieniu „Elegia na cześć Kho-So” — w okresie miesięcznej żałoby po śmierci Wielkiego Pana pozwalano najwyżej na tego rodzaju rozrywki. Sula siedziała w loży rodziny Li wraz z lady Amitą i jej znajomymi. Dostrzegła Martineza w fotelach amfiteatru poniżej, w towarzystwie kobiety o talii jak osa i błyszczących ciemnych włosach. A więc to jest jego typ, pomyślała, ale natychmiast pożałowała tego niesprawiedliwego sądu. Przecież Martinez jej okazywał, że mu się podoba, póki ona sama wszystkiego nie zepsuła.

Nie sądziła, żeby ją zauważył. W czasie przerwy została w loży i rozmawiała z lady Amitą, a po zakończeniu przedstawienia opóźniała wyjście.

Od tyłu objęły ją czyjeś ręce. Bezwolnie się odprężyła w tym uścisku, ale czar prysł, gdy odezwał się Foote:

— Czujesz się samotna? Nie lubisz takich imprez?

— Kiedyś lubiłam. Do siedemnastego roku życia.

— Rozmawialiśmy o tobie. — Foote odgarnął jej włosy na bok i teraz mówił Suli prosto do ucha. — Zastanawialiśmy się, czy jesteś dziewicą. Postawiłem przeciw wszystkim, że nie.

— Przegrałeś — oznajmiła Sula. Wyzwoliła się z objęć Foote’a i odwróciła twarzą ku niemu. Z dziką satysfakcją pomyślała: „Dobrze. A więc koniec z okresem ochronnym na ciebie”.

Foote strzepnął niewidzialny pyłek ze swego nowego munduru i spojrzał na miasto.

— To chyba twój dawny dom, tam przy kolejce linowej? Ten z niebieską kopułą.

Sula nie patrzyła w tamtą stronę.

— Przypuszczam, że tak — odparła. Spojrzał na nią.

— Znam historię twojej rodziny. Sprawdziłem w archiwach.

— Nie udawaj niemądrego. Ty byś coś sprawdził! Zapłaciłeś komuś za to.

Foote był wyraźnie poirytowany, ale zaraz mu przeszło.

— Powinniśmy zostać przyjaciółmi. Mógłbym ci pomóc.

— Czyli twój wuj żeglarz.

— Mógłby pomóc, jeśli go o to poproszę. A kiedyś również i ja będę mógł. Awansowano mnie tak szybko, jak to było legalnie dopuszczalne, a następne szczeble już się przygotowuje. Wtedy będę miał możliwości pomagania. A ty nie masz patronów we flocie. Musisz zdobyć przyjaciół, bo inaczej utkniesz jako porucznik na całe życie. — Spojrzał na nią łagodnie. — Stoisz na czele jednego z najstarszych ludzkich klanów równie wybitnych jak mój klan. Byłoby niesprawiedliwością, żeby ktoś, kto ma takich przodków jak ty, nie doszedł do najwyższych stanowisk.

Sula uśmiechnęła się.

— A więc ile razy mam się z tobą spotkać w rurach do pieprzenia, żeby ta niesprawiedliwość została naprawiona?

Foote otworzył, a potem zaraz zamknął usta.

— Czy sześć razy w miesiącu wystarczy? — kontynuowała. — Możemy ustalić to w kontrakcie. Ale muszą też być zobowiązania z twojej strony… jeśli nie dostanę porucznika przy najbliższej legalnej okazji, płacisz mi karę… powiedzmy… dziesięć tysięcy zenitów? Dwadzieścia tysięcy, jeśli nie zostanę kapitanem porucznikiem. I tak dalej. Co ty na to? Mam pójść z tym do swojego prawnika?

Foote odwrócił się w kierunku sali, gdzie za wysokimi szklanymi drzwiami bawili się jego goście. Oparł się plecami o żelazną barierkę i skrzyżował ramiona. Sula widziała jego przystojną twarz z profilu — nieporuszoną.

— Nie wiem, dlaczego mówisz w ten sposób.

— Po prostu uważam, że od samego początku wszystko powinno być jasne i zrozumiałe. A warunki umowy handlowej najlepiej spisać w kontrakcie.

— Proponowałem tylko pomoc. Sula zaśmiała się.

— Co tydzień dostaję takie oferty. Nawet lepsze od twojej.

To gruba przesada, ale usprawiedliwiona okolicznościami, pomyślała Sula.

Postanowiła sobie pójść, nim Foote się pozbiera. Poklepała go po rękawie gestem ironicznej pociechy i przez otwarte drzwi weszła do sali.

Poza Parkerem i jego towarzyszką wszyscy wygramolili się już spod stołu. Muzycy grali hałaśliwie. Sula usiadła na swoim miejscu, sięgnęła po kieliszek z gazowaną wodą i wyczuła, że ktoś doprawił ją alkoholem.

Ach ci rozbrykani młodzi, pomyślała znużona.

Przez chwilę miała ochotę wypić drinka i jeszcze poprawić swoim nietkniętym szampanem. Ta myśl była bardzo kusząca. Sula pamiętała siebie, gdy ostatni raz się upiła. Uśmiechnęła się… tutaj obecnym ta osoba na pewno by się nie spodobała.

Problem polegał na tym, że również ona by się sobie nie spodobała.

Odstawiła kieliszek na stół i po chwili przewróciła go, wylewając zawartość na kolana siedzącego obok gościa.

— Och, tak mi przykro — powiedziała. — Chciałby się pan zrewanżować?


* * *

— Sygnał od statku flagowego, milordzie — powiedział Martinez. — „Druga dywizja, zmienić kurs w formacji na dwa-dwa-sie-dem przez jeden-dwa-zero przez zero-osiem-zero i przyśpieszyć do dwa koma osiem. Rozpocząć manewr o 27:10:000 czasu statkowego.

— Łączność, potwierdzić — polecił Tarafah. Siedział w obrotowym fotelu akceleracyjnym pośrodku sterowni. W prostopadłościennym pomieszczeniu o wyściełanych ścianach panowała niezwykła cisza, przygaszone oświetlenie nie konkurowało z jarzącymi się barwnymi światłami różnych displejów — zielenią, pomarańczowym, żółtym i niebieskim. Przez otwartą przyłbicę swego hełmu Martinez czuł zapach oleju maszynowego, którym niedawno nasmarowano klatki akceleracyjne, zmieszany z zapachem plastiku uszczelnień własnego skafandra.

Siedział w fotelu za kapitanem i obserwował ciało Tarafaha tak sztywne z napięcia, że aż pręty klatki wibrowały w rytm jego naprężonych, drżących kończyn.

— Tak jest, lordzie kaporze — powiedział Martinez. „Kapor”, przyjęty skrót od kapitan porucznik, w pośpiechu łatwiej się wymawiało niż pełny stopień Tarafaha.

Tarafah wpatrywał się w displeje, jeden mięsień policzka drgał mu, co było widoczne, ponieważ kapitan nie miał na głowie hełmu — stanowiło to złamanie zasad, na które mógł sobie pozwolić tylko kapitan, ale oprócz niego prawie nikt inny z załogi. Skoncentrowany na odczytach, przypominał futbolistę, studiującego nową księgę z zasadami gry. Martinez zrozumiał, że kapitan usiłuje wykonać wyznaczony manewr, co nie było łatwe, gdyż tak wielu z najniezbędniejszych podoficerów niezawodowych, stanowiących zasadniczy trzon załogi, było bezużytecznymi osłami.

Na szczęście Martinez miał u siebie tylko jednego osła, sygnalizatora pierwszej klasy, Sorensena, będącego również środkowym napastnikiem, gwiazdą „Korony”. Nie chodziło o to, że Sorensen nie chciał się nauczyć tego, co należało do jego oficjalnych obowiązków, przeciwnie, w odróżnieniu od innych piłkarzy był pogodny i chętny do współpracy, ale nie potrafił zrozumieć żadnych szczegółów technicznych.

Nie, to nieprawda, pomyślał Martinez. Sorensen doskonale rozumiał skomplikowaną taktykę bocznych podań, wbudowaną przez Tarafaha w agresywną ofensywę drużyny „Korony”, a to było technicznie dość skomplikowane. Ponadto Martinez chylił czoło przed każdym, kto potrafił zrozumieć zawiłe zasady i precedensy, decydujące o interpretacji w Lidze Floty reguł spalonego. Chodziło jednak o to, że Sorensen nie potrafił zrozumieć niczego poza futbolem, do którego predestynowało go jakieś nadzwyczaj wybiórcze przeznaczenie.

To wszystko nie miałoby większego znaczenia, gdyby Sorensena nie awansowano powyżej stopnia rekruta pierwszej kategorii. Tarafah chciał jednak podwyższyć płace swych zawodników, więc — poza grubymi sumami, jakie wręczał im pod stołem — promował ośmiu ze swych najlepszych graczy na specjalistów pierwszej kategorii. Niewątpliwie awansowałby ich aż na Specjalistów Mistrzów, gdyby ten stopień nie wymagał egzaminu, który przecież odsłoniłby ich całkowitą zawodową ignorancję.

Jedynym wyjątkiem był starszy porucznik Koslowski, który wprawdzie grał na pozycji bramkarza, ale był chyba dość kompetentnym oficerem. Poza nim Martinez dysponował dziesięciu zawodnikami pierwszej linii oraz rezerwowym (drugim rezerwowym był bosman prosto ze wspaniale zakończonego sezonu w Akademii Cheng Ho). Do tego dochodził trener w przebraniu zbrojeniowca drugiej klasy. Dla sześćdziesięciojednoosobowej załogi wszyscy gracze stanowili spore obciążenie.

Martinez zrozumiał, co kapitan Tarafah miał na myśli, mówiąc, że chce, by cała załoga się sprężyła: niezawodnicy mieli wykonywać zadania za futbolistów.

Martinez łatwo by sobie poradził, gdyby chodziło o zdublowanie uprzejmego, lecz mało pojętnego Sorensena, ale ponieważ dla Tarafaha istniał tylko futbol, a pierwszy oficer był zawodnikiem, Martinez musiał wykonywać większość pracy za Koslowskiego i nawet za samego kapitana, czasami nawet pełnił podwójne wachty za nich i za siebie.

Tak to wyglądało poza sezonem futbolowym i Martinez z przerażeniem myślał, co go czeka, gdy się zaczną rozgrywki.

Zazdrościł również drugiemu oficerowi „Korony”, małej brązowoskórej Garcii. Nie nadawała się na futbolistę, a jej wymowę charakteryzował prowincjonalny akcent, prawie tak silny jak u Martineza; udało jej się jednak wkraść w łaski kapitana i zająć pozycję pierwszej fanki. Skutecznie nakłaniała statkowych nie-graczy, by oglądali mecze i dopingowali drużynę „Korony”, by produkowali znaczki i proporczyki oraz wydawali przyjęcia na cześć zawodników. W ten sposób dostała się w kapitańskie kręgi, choć była zobowiązana do pełnienia wachty i wykonywania własnych zadań, jak również części pracy pierwszego oficera.

— Pilot, obróć statek — polecił Tarafah. Nieco za wcześnie, pomyślał Martinez. Inne statki eskadry jeszcze się nie obróciły, ale to nic nie szkodzi.

— Obracam statek — meldowała drugi pilot Anna Begay, pełniąca dziś obowiązki pierwszego pilota Kostanza, długonogiego pomocnika o owłosionych dłoniach, który, siedząc za nią na stanowisku pilota pomocniczego, wywołał sobie na displejach archiwalne wydania „Klasyki sportu”.

„Korona” obróciła się wokół foteli akceleracyjnych, które zabujały się lekko w klatkach. Martinez wpatrywał się, skupiony, w displeje sygnałów.

— Dwa-dwa-siedem przez jeden-dwa-zero przez zero-osiem-zero, lordzie kaporze — meldowała Begay.

— Silniki przygotować się do przyśpieszania — polecił Tarafah.

— Silniki gotowe — odparł Mabumba, chorąży drugiej klasy, który miał zajęcia z napędów, przygotowujące go do egzaminów na chorążego pierwszej klasy.

Na policzku Tarafaha, obserwującego odczyty cyfrowe, drgnął mały mięsień.

— Silniki, na moją komendę przyśpieszyć. — Po chwili, gdy liczniki wskazały 27:10:000, rozkazał: — Silniki, zapłon.

Wszyscy poczuli, jak grawitacja uderza ich w klatki piersiowe, jak skafandry przeciążeniowe zaciskają się na ramionach i nogach, mimo to Mabumba przepisowo o tym zameldował. Wraz z narastaniem sił ciążenia fotele akceleracyjne przybrały nową pozycję i zaczęły wysyłać niewielkie impulsy falowe, które zapobiegały zastojowi krwi. Drugi oddział, dywizja Osiemnastej Eskadry Krążowników, ustawionych tak, by nie upiekły się wzajemnie swymi żagwiami, pognała w kierunku celu.

Martinez zauważył, że Tarafah odprężył się, gdy silniki zostały uruchomione. Oczywiście nie istniało najmniejsze niebezpieczeństwo, że nie uruchomią się na rozkaz. Ponury, niecierpliwy główny inżynier Maheshwari miał je pod kontrolą — nawet jeśli uwzględni się fakt, że do jego oddziału przydzielono dwóch futbolistów, w tym jednego inżyniera pierwszej klasy, który przypuszczalnie dowodził własną wachtą.

Problemy mogłyby się najwyżej pojawić przy odpalaniu pocisków. Ponieważ „Korona” nigdy nie musiała strzelać, zbrojownię wykorzystywano jako pożyteczne miejsce do upchnięcia nadmiarowych futbolistów, a oddział zbrojowni miał ich więcej niż inne oddziały.

Teraz jednak pociski miały być rzeczywiście wystrzelone z wyrzutni konserwowanych i załadowanych przez fikcyjnych zbrojeniowców i Martinez wiedział, że jeśli coś nawali, to właśnie tam.

Usiłował uprzedzić kłopoty, wysyłając swego ordynansa Alikhana do zbrojowni zamiast — jak zwykle — do kontroli uszkodzeń czy do sekcji medycznej. Alikhan odszedł na emeryturę w stopniu głównego zbrojeniowca i Martinez doszedł do wniosku, że ordynans przyda się „Koronie” w zbrojowni.

Gdyby jednak coś miało się popsuć, Martinez miał nadzieję, że to nie będzie miało nic wspólnego z antymaterią.

Spokojnie skonfigurował ekran, by mieć podgląd z kamery w zbrojowni. Wcisnął obraz w róg displeju, a potem szybko przeniósł się do swojej prawdziwej pracy, gdy na ekranach pojawił się nowy komunikat.

— Wiadomość ze statku flagowego — zameldował. — Druga dywizja, zmienić kurs formacji na dwa-dwa-siedem przez jeden-dziewięć-zero przez zero-osiem-zero, wykonać natychmiast.

Dotknął podkładki, która miała przesłać współrzędne nowego kursu do kapitana, pilota, nawigatora i kontrolera maszynowni, co dawało pewność, że wszyscy otrzymają jednobrzmiącą informację i że nie zostanie ona zniekształcona podczas transmisji.

— Łączność, potwierdzić — polecił Tarafah. — Silniki, wyłączyć napęd.

— Silniki wyłączone, lordzie kaporze. — Nagle wszyscy, w uprzężach, stracili ciężar.

— Pilot, obrócić statek.

— Statek się obraca, lordzie kaporze. Nowy kurs dwa-dwa-siedem przez jeden-dziewięć-zero przez zero-osiem-zero.

— Silniki. Uruchomić silniki.

Znów wszyscy poczuli cios w splot słoneczny. Fotele kiwnęły się w swych klatkach. Kółko czyjegoś fotela zgrzytnęło metalicznie.

— Silniki uruchomione, milordzie. — Zbyteczny meldunek.

Znad ramienia Tarafaha Martinez zerknął na displeje nawigacyjne. Wszystkie statki drugiej dywizji zmieniły kurs we własnym rytmie i formacja tworzyła teraz nieco postrzępioną linię. „Korona” na jednym z końców linii szła prosto na wroga, zgodnie z planem.

— Zbrojownia, przygotować się do wystrzelenia pocisków — rozkazał Tarafah.

Martinez doszedł do wniosku, że gdyby Tarafah nie martwił się o to, czy któryś z jego nominalnych bosmanów go nie skompromituje, obecna operacja nie wiązałaby się w ogóle z żadnym napięciem.


* * *

Martinez nie widział jeszcze Magarii, nowej bazy „Korony”. Zresztą nie była specjalnie warta oglądania. Została wybrana na znaczącą bazę floty nie dlatego, żeby planeta była jakoś szczególnie przyjazna, ale w jej układzie znajdowało się siedem użytecznych bram wormholowych, tylko o jedną mniej niż w układzie Zanshaa, i Druga Flota, przyczajona w węźle wormholi, mogła trzymać w ryzach znaczną część imperium.

Magaria, gdy została odkryta, była piekielnie gorącą planetą, cała w kwaśnych chmurach, omiatana tajfunami, a tysiące lat majstrowania przy klimacie w zasadzie nie uczyniło z niej świata nadającego się do zasiedlenia. Ludność pierścienia akceleracyjnego Magarii przewyższała liczbę mieszkańców samej planety: kilka milionów osób żyło z pieniędzy, które przynosiło ze sobą wojsko, część pośredniczyła w wymianie ładunków w porcie. Parę miast, przycupniętych w sztucznych oazach w pobliżu terminali wind, gdzie chowały się przed burzami piaskowymi, oparło swą gospodarkę na dostawach dla floty i dostarczaniu rozrywki załogom. Mieszkańcami byli przeważnie Naksydzi, znacznie lepiej niż inne ludy przystosowani do gorącego i suchego klimatu.

Tutejszym szefem floty była również Naksydka, starszy dowódca Fanaghee, słynąca z utrzymywania żelaznej dyscypliny. Rządziła z luksusowej siedziby na pokładzie „Majestatu Praxis”, jednego z olbrzymich okrętów wojennych klasy Praxis, który dysponował siłą ognia zdolną zmieść całą planetę, a starszym oficerom zapewniał wymagany zwyczajowo splendor.

Ponieważ nikt nie wiedział, czego się spodziewać po śmierci ostatniego Shaa, grupy statków rozproszono po całym imperium, by dbały o porządek. Skoro teraz porządek panował — bez potrzeby interwencji ze strony floty — eskadry rozformowywano i przesuwano. Dwie eskadry dowódcy Fanaghee pojawiły się jako nowe na Magarii i dowódca rozkazała przeprowadzić serię manewrów: dwie eskadry Naksydów przeciwko trzem innym. Siły były w zasadzie równoważne, gdyż statki Naksydów miały cięższe uzbrojenie i w skład ich grupy wchodził jedyny duży pancernik.

„Korona” przybyła do bazy tuż po rozpoczęciu manewrów i Tarafah ku swemu zaniepokojeniu dowiedział się, że przydzielono go do drugiego zespołu, gdzie będzie najmniejszym statkiem. Pozostałe dwa to krążowniki średniej i małej klasy.

Nieczęsto przeprowadzano manewry floty. Eskadry musiały wcześniej, przez co najmniej miesiąc, lecieć z dużym przyśpieszeniem, a po manewrach równie długo poddawać się opóźnianiu. Dotychczas Martinez uczestniczył w manewrach tylko raz, całe lata temu, jako młody kadet na „Dandaphis”.

Ostre strzelanie, zwłaszcza bez wcześniejszej zapowiedzi, nie było mocną stroną Tarafaha. Martinez nie zdziwił się więc, gdy usłyszał napięcie w głosie kapitana, wydającego rozkazy zbrojeniowcowi.

— Zbrojownia, to są ćwiczenia — mówił Tarafah zgodnie z zasadami. — Wycelować salwę w lecący z tyłu krążownik wroga. To są ćwiczenia.

— To są ćwiczenia, lordzie. Salwa w lecący z tyłu krążownik wroga.

— Zbrojownia, to są ćwiczenia. Odpalić pierwszą salwę. Zapadła krótka cisza, gdy wyrzutnia magnetyczna wystrzeliła pociski w kosmos — w sterowni nie odczuto oczywiście żadnych efektów odrzutu — po czym silniki sterujące na paliwo stałe wyprowadziły pociski na bezpieczną odległość, gdzie włączyły się silniki antymaterii. Po chwili kadet Kelly pomknęła za nimi w szalupie.

— Pierwsza salwa w drodze, lordzie kaporze. Pierwsza szalupa w drodze. — Po chwili przerwy Kelly dodała: — To są ćwiczenia.

Martinez spojrzał w róg swego ekranu, gdzie miał obraz ze zbrojowni. Nic się tam nie działo — dobry znak — a wszyscy zbrojeniowcy byli bezpiecznie pochowani w swych utwardzonych schronach.

Pociski leciały po zaprogramowanych trajektoriach, za nimi gnała szalupa, która miała je pozbierać. Oczywiście nie eksplodują — chyba że w zbrojowni ktoś coś poważnie popsuł — ale efekty ich działania — zakładane efekty — zostaną zasymulowane.

Choć i tak nie miało znaczenia to, co zrobiłyby pociski. Los wszystkich statków i ich pocisków został już przesądzony. Dowódca Floty Fanaghee i jej sztab przez wiele godzin opracowywali scenariusz manewrów w najdrobniejszych szczegółach. Dwie eskadry Naksydów — grające rolę „obrońców Praxis” miały utrzymać jedną z bram wormholi zagrożoną akcją „rebeliantów”; naturalnie Praxis i eskadry Fanaghee musiały triumfować.

„Korona” wraz z drugą dywizją miały atakować lekką eskadrę wroga. Pierwsze salwy wystrzelone przez każdą ze stron powinny anihilować się nawzajem w symulowanych rozbryzgach promieniowania antymaterii, wprowadzając dezorientację czujników i maskując działania wrogów. W istocie pociski nie wybuchną, a konfuzja czujników zostanie zaprogramowana. Druga wraża salwa miała głównie paść ofiarą obrony bezpośredniej, ale ponieważ zostanie zdetonowana dość blisko „Korony”, zniszczy jedną ze zbrojowni, co wymusi opróżnienie jednego z zasobników antymaterii, a więc da to okazję do przeprowadzenia ćwiczeń służb technicznych fregaty.

„Korona” będzie walczyła dalej: wystrzeli kilka dodatkowych serii pocisków, aż zostanie unicestwiona przez nadciągającą kanonadę ze statku flagowego dokładnie o godzinie 29:00:021. Cała bitwa mogłaby być załadowana do statkowych komputerów i rozegrana tak, że ani jeden oficer nie musiałby wydawać żadnego rozkazu, ale to było zabronione. Oficerowie powinni trenować wydawanie rozkazów, choć rozkazy znajdowały się już wcześniej w scenariuszu.

— Zbrojownia, to są ćwiczenia. Wystrzelić drugą salwę. To są ćwiczenia.

Oficerowie bardzo skrupulatnie przestrzegali wydawania właściwych rozkazów. Ich statki i oni sami zostaną potem ocenieni w zależności od tego, jak dokładnie realizowali plan. Celem manewrów nie było wyłonienie zwycięzcy, lecz tego, kto najlepiej wykona to, co mu kazano.

— To są ćwiczenia. Salwa druga w drodze, lordzie kaporze. To są ćwiczenia.

Po informacji, że oddano dwie udane salwy, napięcie w sterowni zmalało.

— Lekka eskadra wroga wystrzeliwuje pociski — meldowała nawigatornia. — Lecą po trajektoriach w naszym kierunku. Szacowany czas uderzenia za osiem koma cztery minuty.

Pociski, o których była mowa, zostały wystrzelone kilka minut temu, ale z uwagi na ograniczoną do prędkości światła odpowiedź radaru, informacja dotarła do „Korony” dopiero teraz.

— Rozlot, lordzie kaporze! — Nawigacja z powodzeniem udawała zaskoczenie. — Wróg stosuje rozlot!

Oznaczało to, że eskadra, w którą celowano, dostrzegła nadciągające pociski i usiłowała teraz się rozproszyć. Chcąc mieć statki pod kontrolą, dowódca eskadry próbował jak najdłużej skupiać je wokół swego statku — zwykle w odległości jednej lub dwóch sekund świetlnych — ale zwarta grupa stanowiła łatwy cel i wróg jednym uderzeniem mógł zniszczyć parę statków. Kiedy się nie powinno, a kiedy należy wydać rozkaz o rozproszeniu? — to zagadnienie było stałym przedmiotem debat wśród bosmanów. Może starsi oficerowie też o tym dyskutowali — jeśli w ogóle o czymkolwiek dyskutowali — ale nie dawali nic po sobie poznać.

Tarafah wpatrywał się w displeje, marszcząc czoło.

— Zbrojownia, to są ćwiczenia. Zasilić lasery obrony bezpośredniej.

— To są ćwiczenia, lordzie kaporze. Lasery obrony punktowej zasilone.

Gdy nadciągnęła druga salwa wroga, lasery obrony punktowej wystrzeliły z małą mocą, być może trafiając nawet do celu. Trafione czy pudło — wiele dni przed wystrzeleniem salw zdecydowano, że pociski będą w większości zniszczone, więc zostały zdezaktywizowane. Trafiony czy nietrafiony, ale jeden z pocisków miał wedrzeć się poza tarczę obrony i wybuchnąć, a jego (symulowane) promieniowanie miało spalić układy sterowania drugiego silnika, wywołując potencjalny wyciek antymaterii, co wymagało opróżnienia zasobników w przestrzeń kosmiczną. Wśród innych uszkodzeń zaplanowano unieruchomienie całej baterii wyrzutni pocisków oraz zniszczenie wszystkich czujników po jednej stronie fregaty.

Na displejach Martineza rozbłysła wiadomość. Z ulgą w sercu przekazywał ją Tarafahowi:

— Ogólny komunikat ze statku flagowego „Majestat”. To określenie odróżniało go od ciężkiego krążownika, który był statkiem flagowym eskadry buntowników. — „Bombardowanie Kashmy” nie zdołał wystrzelić trzeciej szalupy. Wszystkie statki muszą postępować tak, jakby szalupa została wystrzelona.

— Komunikat odebrany — powiedział Tarafah. Ledwo potrafił ukryć zadowolenie. A więc inny statek też coś popsuł, co więcej, to statek z własnej eskadry Fanaghee.

„Korona” mogła z optymizmem patrzyć na dalszy przebieg manewrów. Nawet jeśli popełniliby poważny błąd, nie byliby w tym osamotnieni.

Poważny błąd zdarzył się dwanaście minut później, gdy bateria ośmiu wyrzutni została w symulacji uszkodzona. Obecna załoga nie mogła jej teraz naprawić, gdyż silne, nieprzewidywalne przyśpieszenia ciskałyby ludźmi o grodzie, natomiast zbrojeniowcy, bezpieczni w swych schronach o grubych ścianach, wyjęli pociski z luf za pomocą zdalnie sterowanych robotów — potężnych maszyn, zbudowanych na wzór pająków, o wielu ramionach, które zakotwiczały się na słupach, zamocowanych w poliwęglowym szkielecie statku. Roboty mogły się przesuwać od słupa do słupa, wielkie ramiona stabilizowały je podczas przyśpieszeń, a tymczasem mniejsze odnóża mogły wykonywać powierzone zadanie.

Wydawało się początkowo, że działania robotów przebiegają pomyślnie. Jeden z nich poruszał się bardzo wolno, ale precyzyjnie. Uszkodzone układy sterowania wymienił na prawidłowe i roboty zaczynały wyszarpywać pociski z luf. Potem jedna z maszyn zaczepiła się o drugą i chcąc się uwolnić, rozpruła tamtej centralny zbiornik hydrauliczny. Wytrysnął stamtąd płyn w pozbawioną grawitacji komorę pocisków, wypełniając ją idealnymi niebieskimi kulkami, i drugi robot zdechł.

Teraz oba były bezużyteczne — popsuta maszyna blokowała tę drugą, uniemożliwiając jej pracę.

Martinez obserwował na monitorze całą scenkę z taką samą fascynacją, z jaką patrzyłby na katastrofę, której nie mógłby zapobiec. Futboliści, którymi Tarafah nafaszerował oddział zbrojowni, być może właśnie w tej chwili zakończyli karierę swego patrona.

Martinez podniósł wzrok znad ekranu, by zawiadomić szefa, co się stało, ale się zawahał. Ze sterowni kapitan nie mógł naprawić tego, co się działo w zbrojowni. Prawdopodobnie bez tej wiedzy byłby szczęśliwszy.

Ponadto nie powinienem przecież szpiegować w innych oddziałach, napomniał się Martinez.

Nagle na obrazie ze zbrojowni zapanował ruch: małe postacie w skafandrach bezgrawitacyjnie rzuciły się do hangaru.

Postać znajdująca się na czele chwyciła jedną ręką za słup i machając pozostałym, zachęcała ich do działania. Wyprostowana sylwetka i władcze gesty — Martinez rozpoznał swego ordynansa Alikhana. Emerytowany główny zbrojeniowiec usiłował naprawić uszkodzenie.

Ile czasu minie do następnego przyśpieszenia? — zastanawiał się z przerażeniem Martinez. Nagle jego palce zaczęły uderzać w ekran, by wywołać scenariusz manewrów.

Bez powodzenia. Cholera. Wszystko było chronione kluczem kapitańskim Tarafaha. Martinez patrzył na displeje i z frustracji zaciskał pięści.

Dwie postacie w skafandrach z wysiłkiem wydobyły pocisk z lufy i teraz przenosiły go przez plątaninę robocich kończyn do hangaru zrzutowego. Pociski nie miały na szczęście antymaterii i były stosunkowo lekkie.

Jak długo jeszcze? Martinez zaciskał zęby. Chciał krzyknąć: „Załoga w hangarze zbrojowni!”. To prawdopodobnie powstrzymałoby ewentualny manewr przyśpieszania.

Nie. Żadne przyśpieszanie nie odbywało się bez rozkazu Tarafaha, a gdy kapitan wyda taki rozkaz, Martinez będzie miał czas na przekazanie wiadomości o niebezpieczeństwie.

Na to liczył.

Postać na rozstawionych nogach, zapierając się o cokół wyrzutni, wydobyła z lufy drugi pocisk. Na muskuły futbolistów można było liczyć.

Na ekranach zapalił się komunikat:

— Wiadomość od statku flagowego. — Martinez zorientował się, że się powtarza. — Drugi oddział, zmienić kurs na dwa-dwa-siedem przez trzy-jeden-zero przez dwa-osiem-zero. Przyśpieszyć do cztery koma pięć g. Wykonać o 28:01:000 czasu statkowego.

Spojrzał na displej czasu. Pozostało sześć minut.

Nigdy nie był bardziej wdzięczny przepisom nakazującym sprawdzenie szczelności hełmu. Dotknął kontrolek i powiedział do hełmowego mikrofonu:

— Ordynans załogant Alikhan. Odpowiedź przyszła po paru sekundach.

— Tak jest, lordzie?

— Masz pięć minut do następnego przyśpieszania. Zapadła chwila ciszy; Alikhan oceniał szanse.

— Zostały trzy pociski. Nie zdążymy.

— Nie. Wycofaj ludzi do foteli akceleracyjnych, a ja powiem kapitanowi, co się stało. — Martinez spojrzał na beznadziejną sytuację, na niezręcznych członków załogi w skafandrach, którzy przenosili pocisk ponad plątaniną kończyn robotów, i powiedział: — Nie, zrób inaczej. Posadź kogoś przy kontrolkach robota. Pozostali niech wyjmą pociski z luf i potem niech włożą je w ramiona manipulacyjne robotów. Robot może je trzymać aż do zakończenia manewru. W pociskach nie ma antymaterii, więc to jest bezpieczne. A gdy skończy się przyśpieszanie, przeniesiecie to ręcznie.

— Tak jest, milordzie. — Alikhan szybko przerwał połączenie i od tej chwili Martinez obserwował akcję w milczeniu. Sam Alikhan zniknął z obrazu, prawdopodobnie przesunął się do układów sterowania pociskami i do kontrolek robota. Załoganci odemknęli śluzy, wyciągnęli pociski i ostrożnie przesuwali je ku funkcjonującemu robotowi. W ciągu kilku sekund ramiona robota pobrały pociski i zastygły.

Postacie w skafandrach przeszły do zbrojowni, w stronę opancerzonych schronów. Martinez spojrzał na displej czasu — 26:51:101.

Zostały dwie minuty.


* * *

— Milordzie, tam w zbrojowni to był bałagan — mówił Alikhan, pucując Martinezowi drugą parę butów. — Nikt tym nie kierował, starszy zbrojeniowiec był tak pijany, że nie potrafił wydać żadnego sensownego rozkazu. Jeden z naszych dwóch zbrojeniowców stopnia pierwszego był futbolistą i również jeden ze zbrojeniowców stopnia drugiego. A dwaj kadeci, którzy zwykle pomagają, sympatyczni młodzi ludzie, naprawdę pojętni, zostali wepchnięci do szalup i wystrzeleni ze statku.

— Cieszę się, że wpadłem na pomysł, żeby cię tam umieścić — rzekł Martinez. — Ale jednak mogłem spowodować twoją śmierć.

Alikhan odłożył but i stuknął w nieaktywny komunikator na lewym mankiecie.

— Miałem łączność z Maheshwarim. Odwołałby przyśpieszanie, gdyby ktoś z nas nadal był w zbrojowni.

Martinez skinął głową. Starsi podoficerowie mieli własne sieci, własny wywiad, mieli swoje sposoby na przeżycie pod komendą oficerów, których we flocie umieszczono nad nimi.

Jeśli znajdziesz specjalistę, który nie jest pijakiem, leniuchem, wariatem i zachował większość komórek mózgowych, to go trzymaj, powiedział kiedyś ojciec Martineza. I Martinez błogosławił go za tę radę.

Nalał sobie whisky ze swego prywatnego zapasu, przechowywanego w barku z ciemnego drewna pod wąskim łóżkiem. Po przejęciu dowództwa Tarafah kazał wyłożyć boazerią kwatery oficerskie, swoją również. Ciemnobrązowy mahoń dopełniały mosiężne okucia i ciemna glazura w biało-czerwone, geometryczne wzory. Kabina oficerów lekko pachniała cytrynowym środkiem czyszczącym, przynajmniej wtedy, gdy nie zalatywała pastą do polerowania mosiądzu.

Martinez potrzebował whisky. Skończył podwójną wachtę w sterowni, gdy „Korona” zbierała swoje szalupy i wystrzelone pociski, a Tarafah ze starszym porucznikiem polecieli promem na statek flagowy, by złożyć raport innym kapitanom i dowódcy floty. Whisky przyjemnie paliła w gardle i Martinez czuł, jak nadwerężone mięśnie zaczynają się odprężać.

— Cieszę się, że nie jesteśmy na prawdziwej wojnie — powiedział. — Wszystkich was zabiłyby promienie gamma.

— Na prawdziwej wojnie siedzielibyśmy bezpiecznie w bunkrze i wykorzystywali inną baterię pocisków — stwierdził Alikhan.

Martinez pogładził się palcem po brodzie.

— Myślisz, że kapitan dowie się, co się wydarzyło?

— Nie — odparł ordynans. — Roboty zreperowaliśmy, gdy tylko mogliśmy wyjść ze schronów. Zniszczony pocisk zostanie jakoś usunięty z inwentarza. Jest wiele sposobów na wykreślenie pocisków.

— To mnie nie pociesza — oznajmił Martinez. — Czy uważasz, że kapitan powinien się dowiedzieć?

Czy kapitan powinien się dowiedzieć, że to właśnie my go uratowaliśmy w czasie manewrów? — to Martinez miał na myśli. Alikhan patrzył trzeźwym wzrokiem.

— Bardzo bym nie chciał przyczyniać się do zakończenia kariery człowieka po trzydziestu latach służby tuż przed emeryturą. Winą obarczyliby głównego zbrojeniowca, a nie futbolistów.

— Racja — odparł Martinez. Bardzo mu się nie podobała taka perspektywa, że nikt się nie dowie o jego sprytnym posunięciu. Gdyby jednak z jego powodu główny zbrojeniowiec został wyrzucony, Alikhan miałby mu to za złe, a uważał swego ordynansa za zbyt cenną osobę, by go obrażać.

— No cóż, niech tak zostanie. Miejmy nadzieję, że „Korony” nie skierują na wojnę przed emeryturą starszego zbrojeniowca.

— To mało prawdopodobne, lordzie. — Alikhan potarł wąsy knykciem. — „Korona” przeżyła gorsze dowództwo od Tarafahowego — stwierdził. — Bez obaw, wytrzyma i to.

— Ale czy ja to wytrzymam? — Martinez westchnął. Sięgnął do mahoniowej skrzynki pod łóżkiem i wyciągnął butelkę whisky. — To ci pomoże w rozważaniach. Nie dziel się z nikim w zbrojowni.

Alikhan z powagą przyjął butelkę.

— Dziękuję, milordzie.

Martinez dopił drinka i postanowił nie nalewać sobie nowego, przynajmniej na razie. Przykład głównego zbrojeniowca działał zbyt wymownie.

— Szkoda, że to jedyna nagroda, jaką możesz otrzymać za uratowanie kapitana od kompromitacji.

— To i tak więcej, niż zwykle otrzymuję — zauważył Alikhan z dwuznacznym uśmiechem. Zasalutował i wyszedł.

Dwa dni później, po ostatnim ze spotkań, na których dowódcy ponownie rozgrywali przebieg manewrów, Dowódca Floty Fanaghee zapowiedziała Festiwal Sportu. Miał się odbyć na boiskach floty z udziałem drużyn z każdego statku. Futboliści „Korony” mieli rozegrać specjalny mecz z mistrzami Magarii z „Bombardowania Pekinu”. Tarafah zarządził intensywne treningi swojej drużyny natychmiast, nim statek zdążył jeszcze zadokować.

Gdy po tej nocy Martinez zszedł z wachty, nie poprzestał na jednym drinku.


Bank, zbudowany z granitu, był miniaturą Wielkiego Azylu; uwzględniono nawet kopułę. To miało chyba sugerować wieczne trwanie, ale teraz, po odejściu Wielkich Panów może sugerowało coś innego. Pan Wesley Weckman, menedżer trustu, młody człowiek o przedwcześnie poważnym sposobie bycia, nosił błyszczące buty nietypowego fasonu i modną bransoletę z ludzkich włosów, co sugerowało, że jego życie pozazawodowe nie jest aż tak spokojne.

— Od czasu pani wstąpienia do akademii oprocentowanie utrzymało się na wysokości trzech procent rocznie — mówił. — A ponieważ zwróciła pani bankowi większość marży, z przyjemnością informuję, że całkowita suma przekracza teraz dwadzieścia dziewięć tysięcy zenitów i będę ją mógł pani przekazać, gdyż fundusz powierniczy ma termin płatności na pani dwudzieste trzecie urodziny.

A więc za jedenaście dni. Wtedy będzie miała ponad dwudziestkę w latach ziemskich — znała kiedyś osobę, która przeliczała czas na ziemskie dni.

Sula szybko oszacowała, co może sobie kupić za dwadzieścia dziewięć tysięcy zenitów: skromne mieszkanie w Górnym Mieście lub całą kamienicę w przyzwoitej części Dolnego Miasta; skromną willę z dużym terenem na wsi.

Z tuzin strojów od najmodniejszych projektantów z Zanshaa.

Albo autentyczny karmazynowy wazon — pompadour z manufaktury Vincennes — datowany na cztery wieki przed podbojem Terry; akurat pojawi się na aukcji pod koniec miesiąca.

Sula zrozumiała, że skoro porcelana osiąga takie ceny, bomby antymaterii musiały sporo jej wytłuc.

Śmieszna fantazja: wszystkie odziedziczone pieniądze przeznaczyć na wazon. Ale Sula czuła, że ponieważ długo i ciężko pracowała, teraz zasługuje na odrobinę nieracjonalności.

— Co muszę zrobić, żeby podjąć kapitał? — spytała.

— Wypełnić formularze. Jeśli pani chce, mogę je teraz przygotować, a na pani urodziny decyzja się uprawomocni.

Sula uśmiechnęła się.

— Czemu nie.

Weckman wydrukował potrzebne dokumenty i podał je Suli wraz z grubym piórem ze złotą stalówką. Zaktywizował czytnik odcisku kciuka i podsunął go Suli.

— Mają państwo mój odcisk kciuka? — zapytała zdziwiona. — Sprzed tylu lat?

Weckman spojrzał na ekran, by się upewnić.

— Tak, oczywiście.

— Nie pamiętam, żebym go składała. — Sula skrzyżowała nogi i położywszy na udach papiery, zaczęła je uważnie czytać. Potem przeniosła dokumenty na biurko i zawiesiła pióro nad linią, gdzie należało złożyć podpis, i zawahała się.

— Proszę pana, i tak nie wiem, co mam zrobić z tymi pieniędzmi.

— Bank zatrudnia kilku doradców inwestycyjnych — poinformował Weckman. — Mogę pani przedstawić panią Mandolin… widzę, że właśnie siedzi przy biurku.

Sula zamknęła pióro.

— Problem polega na tym, że jestem przejazdem. Nie wiem nawet, jakie zadanie teraz dostanę. — Położyła pióro na biurku przed Weckmanem. — Może po prostu zostawię całą sumę w funduszu powierniczym, przynajmniej do czasu awansu na porucznika.

— W takim razie nie musi pani niczego wypełniać.

— Czy mogłabym zatrzymać te papiery?

— Naturalnie.

Wstała, Weckman skłonił się, odprowadzając ją do drzwi.

Co ja bym zrobiła z tym wazonem? — myślała. Nie mam nawet własnych kwiatów.

Postanowiła ponownie odwiedzić dom aukcyjny i się pożegnać.

Nie powinnam być aż tak głupia i pozwalać sobie na pewne marzenia, pomyślała.


— Do rzeki z nim — powiedziała Gredel. — Postarajcie się tylko, żeby nie wypłynął.

Kulas spojrzał na nią, w oczach miał dziwne współczucie. Objął ją i pocałował w policzek.

— Postaram się dla ciebie. Wszystko będzie w porządku — obiecał.

Nie, zrobisz znacznie więcej, pomyślała.

Następnego ranka Nelda ją wyrzuciła. Spojrzała na nią spod grubego szarego plastra leczącego, którym zakleiła ranę na czole, i oznajmiła:

— Po prostu nie mogę cię tu dłużej trzymać. Nie mogę.

Przez chwilę Gredel zastanawiała się przerażona, czy przypadkiem ciało Antony’ego nie wypłynęło pod Starym Mostem Iola, ale zaraz zdała sobie sprawę, że nie o to chodzi. Poprzedniego wieczoru Nelda stanęła przed pytaniem, kogo bardziej kocha, Antony’ego czy Gredel. Wybrała Antony’ego, choć teraz już nie wchodził w rachubę.

Gredel poszła do matki. Wszelkie zastrzeżenia Avy zniknęły, gdy tylko zobaczyła siniaka na policzku córki. Gredel opowiedziała, co się wydarzyło, oczywiście nie pisnęła ani słowem o tym, co zrobił dla niej Kulas. Ava wzięła ją w ramiona i stwierdziła, że jest z niej dumna. Potem przez dłuższy czas rozmaitymi kosmetykami maskowała ciemną plamę na twarzy córki.

Wreszcie zabrała ją do Maranie Town, na lody do Bonifacia.


Ava, Kulas i Panda pomogli przenieść do mieszkania Avy rzeczy Gredel: pudła i naręcza ubrań, które Gredel dostała od Kulasa i Caro, bluzki, spodnie i spódnice, płaszcze i peleryny, kapelusze, buty, biżuterię. Już dawno te przedmioty wylały się z szafy w pokoju Gredel u Neldy, a teraz leżały starannie złożone na starym, wytartym dywanie.

Na Pandzie zrobił wrażenie porządek, jaki Gredel utrzymywała w tym wszystkim.

— Masz swój system — zauważył.

Ava była obecnie w lepszej sytuacji niż zwykle. Jej mężczyzna był żonaty, odwiedzał ją w określonych regularnych terminach, i nie miał nic przeciwko temu, że spędzała wolny czas z rodziną czy znajomymi. Ava nie miała zbyt wielu znajomych — poprzedni mężczyźni nie pozwalali jej na to — więc bardzo chętnie przebywała teraz z córką.

Kulas był rozczarowany, że Gredel nie chce się przenieść do któregoś z jego mieszkań.

— Potrzebuję teraz matki — wyjaśniła, i to mu najwyraźniej wystarczyło.

Nie chcę żyć z człowiekiem, którego wkrótce zabiją — tak to sobie tłumaczyła. Zastanawiała się jednak, czy jest zobowiązana żyć z człowiekiem, który dla niej zabił.

Również Caro była rozczarowana.

— Mogłabyś się przeprowadzić do mnie! — powiedziała.

Gredel była tą propozycją zachwycona.

— Nie miałabyś nic przeciwko temu?

— Skądże! — zawołała Caro entuzjastycznie. — Byłybyśmy jak siostry! Robiły razem zakupy i wychodziły… zabawić się.

Przez wiele dni Gredel napawała się ciepłem, z jakim traktowały ją matka i Caro. Cały czas przebywała z którąś z nich, tak że Kulas był zazdrosny, a przynajmniej udawał zazdrość. Kulasa trudno było czasami rozgryźć.

— Caro cię porwała — powiedział półżartem w rozmowie telefonicznej. — Wyślę chyba swoich chłopaków, żeby cię odbili.

Gdy do Avy przychodził jej mężczyzna, Gredel przenosiła się na noc do Caro. W obszernym łóżku było dużo miejsca. Przekonała się, że Caro nie tyle zasypia, co wprowadza się w stan śpiączki — ładuje endorfiny w iniektor i bierze jedną dawkę po drugiej, aż traci przytomność. Gredel obserwowała to z przerażeniem.

— Po co to robisz? — spytała pewnej nocy, gdy Caro sięgnęła po iniektor.

Caro spojrzała na nią wściekle.

— Bo lubię — warknęła. — Bez tego nie zasnę.

Gredel aż się cofnęła przed jej wzrokiem. Nie chciała, żeby Caro się na nią rzuciła, jak rzucała się na innych ludzi. Pewnego wieczoru Kulas zabrał je obie na imprezę.

— Muszę zabrać również Caro, bo inaczej nigdy cię nie zobaczę — powiedział.

Przyjęcie odbywało się z następującej okazji: Kulas pożyczył pieniądze na uruchomienie restauracji i klubu, ale ludzie nie potrafili prowadzić biznesu, więc go przejął; odziedziczył cały zapas wódki i wielką jak pokój lodówkę jedzenia; postanowił tego nie zmarnować i zaprosił prawie wszystkich swoich znajomych. Zapłacił kelnerom za dodatkowy wieczór pracy i oznajmił gościom, że jedzenie i picie jest za darmo.

— Dziś się bawimy, a jutro zaczynam szukać nowych zarządców.

Później Gredel już nigdy nie uczestniczyła w tak wielkim przyjęciu z Kulasem i jego chłopakami. Obszerna sala, mnóstwo jedzenia, muzyka, rozbawieni ludzie; śmiech odbijał się od zardzewiałego, wzmocnionego stalowego sufitu — to nie była dekoracja, lecz pozostałość konstrukcji, która kiedyś musiała wytrzymywać ciężar potężnych maszyn. Gredel nie piła, ale była podochocona, mając wokół siebie tylu ludzi, którzy chłonęli nastrój zabawy wraz z mnóstwem darmowego alkoholu. Tańczyła, a jej umysł wirował wraz z ciałem, doskonale prowadzonym po parkiecie przez Kulasa, który poruszał się bardzo elegancko. Chłopak nachylił się i szepnął jej do ucha.

— Ziemianko, przenieś się do mnie.

— Na razie nie. — Z uśmiechem potrząsnęła głową.

— Chcę się z tobą ożenić, mieć dzieci.

Przyjemny dreszcz zagrał na kręgosłupie Gredel. Nie odpowiedziała, tylko objęła kark Kulasa i położyła mu głowę na ramieniu.

Niezupełnie pojmowała, jak to jest, że zasługuje na tyle miłości. Kulas, Caro, matka wypełniali w niej jakąś przerażającą pustkę, której istnienia sobie nie uświadamiała, póki ci ludzie nie obdarzyli jej ciepłem i czułością.

Kulas tańczył również z Caro, a raczej prowadził ją po parkiecie, ona zaś po swojemu podrygiwała. Dobrze się bawiła. Wypiła tylko parę butelek wina — co jak na nią było umiarkowanie — a przez resztę wieczoru tańczyła z Kulasem i jego chłopakami. Gdy wyszli z klubu, pocałowała Kulasa wylewnie, dziękując mu za zaproszenie. Kulas objął i ją, i Gredel.

— Chciałem tylko, żeby moje piękne siostry zobaczyły dobrą zabawę.

Zawieźli Caro do jej apartamentu, a potem zamierzali wrócić do fabsów i spędzić wczesny ranek w jednym z mieszkań Kulasa, ale w samochodzie Caro ociągała się, wysuwała do przodu z tylnego siedzenia, wkładając głowę i barki między Kulasa i Gredel. Przekomarzali się i zaśmiewali, a portier czekał w westybulu, aż lady Sula przejdzie przez drzwi. W końcu Kulas powiedział, że czas iść.

— Po co macie jechać do fabsów? Możecie przespać się w moim łóżku, a ja zajmę kanapę — zaproponowała Caro.

Kulas spojrzał na nią.

— Nie chciałbym wyrzucać pięknej kobiety z łóżka.

Caro zaśmiała się głośno, odwróciła i pocałowała Gredel w policzek.

— To zależy od Gredel.

Aha, pomyślała Gredel, zdziwiona i nie zdziwiona zarazem. Kulas, jak się wydawało, czekał na zwrot inwestycji. Gredel namyślała się chwilę, a potem wzruszyła ramionami.

— Nie mam nic przeciwko temu.

Zatem Kulas zabrał ją i Caro do apartamentu na górze i uprawiał seks z obiema. Gredel widziała blady tyłek swego chłopaka, podskakujący w górę i w dół nad ciałem Caro, i zastanawiała się, dlaczego patrzy na to obojętnie.

Bo go nie kocham, doszła do wniosku. Gdybym go kochała, nie byłabym obojętna.

A może Caro go kocha? — pomyślała. Może Caro zechciałaby zostać z nim w fabsach, a ona, Gredel, zajmie jej miejsce w akademii i poleci na Ziemię.

Może takie rozwiązanie wszystkich by zadowoliło?


* * *

Następnego dnia, gdy Kulas wyszedł, Caro się usprawiedliwiała.

— Byłam wczoraj okropna. Nie wiem, co sobie o mnie myślisz.

— Nic takiego. — Gredel składała jej ubrania. Sprzątam po orgii, pomyślała.

— Czasami jestem taka wstrętna. Na pewno podejrzewasz, że próbuję ci ukraść Kulasa.

— Nie podejrzewam.

Caro podeszła z tyłu do Gredel i objęła ją rękoma. Oparła głowę na jej ramieniu i szeptała głosem małej dziewczynki:

— Wybaczysz mi?

— Oczywiście — odparła Gredel.

Nagle w Caro wstąpiła energia. Dziewczyna podskakiwała na dywanie, na którym Gredel porządkowała ubrania.

— Wynagrodzę ci to! Zabiorę cię, gdzie tylko chcesz! Pójdziemy na zakupy?

Gredel rozważała propozycję. Nie potrzebowała nowych rzeczy; te, które już miała, nieco ją przytłaczały, ale lubiła obserwować Caro, której sprawiało przyjemność kupowanie prezentów. Przyszła jej do głowy inna myśl.

— Chodźmy do Godfreya. Oczy Caro zabłysły.

— Świetnie!

Dzień upłynął im wspaniale. Zbliżało się lato i lekkie powiewy docierały przez żaluzje do prywatnych pokojów Godfreya. Wietrzyk otaczał ciało Gredel kwiatowymi wonnościami. Zaczęły od łaźni parowej, potem przyszły maseczki i balsamy oraz masaż od czubka głowy do stóp. Po zabiegach odpoczywały na leżankach, rozmawiając i chichocząc, popijały sok owocowy, muskał je wietrzyk, a uśmiechnięte młode kobiety robiły im manikiur i pedikiur.

Każdy centymetr kwadratowy skóry Gredel emanował latem i życiem. Po powrocie do Volty Caro dała jej jeden ze swoich strojów. Śliska luksusowa tkanina zsunęła się po gładziutkim, wymasowanym ciele Gredel. Gdy Kulas przyszedł, by je zabrać na miasto, Caro włożyła dłoń Gredel w dłoń chłopaka i odprowadziła ich do drzwi.

— Bawcie się dobrze — powiedziała.

— Nie pójdziesz z nami? — spytał.

Caro tylko pokręciła głową i się zaśmiała. Zielonymi oczyma spojrzała w rozbawione oczy przyjaciółki — Gredel dostrzegła w nich sekrety, których Kulas nigdy nie posiądzie.

Gdy Caro zamknęła za nimi drzwi, Kulas przystanął na chwilę i obejrzał się.

— Czy ona się dobrze czuje? — spytał.

— Tak — odparła Gredel. — Teraz chodźmy gdzieś potańczyć. Idąc do windy, miała wrażenie, że płynie, tak lekko sunęła po podłodze. Uświadomiła sobie, że jest szczęśliwa. Szczęście nigdy przedtem nie było jej domeną, ale teraz je miała. Wystarczyło tylko usunąć Antony’ego.


Pierwsze rysy na tym błogostanie pojawiły się dwa dni później, gdy z powodu blokady kolejki z fabsów Gredel wróciła późno do apartamentów Volty. Caro chrapała w łóżku, ubrana w wyjściowy strój — prawdopodobnie nie mogła się doczekać przyjaciółki, bo na podłodze stała pusta butelka po winie, a przy jej prawej dłoni leżał iniektor.

Gredel zawołała ją po imieniu, potem nią potrząsnęła, ale dziewczyna nie reagowała. Była blada, ciało miała chłodne, niebieskawe.

Chrapnęła głośno, przeciągle, jakby nalegająco. Serce Gredel skoczyło. Wzięła iniektor i sprawdzała zawartość: analog endorfiny o nazwie fenyldorfina-zet.

Kolejne chrapnięcie nagle się urwało; oddech Caro ustał. W żyłach Gredel ryknęło przerażenie.

Nigdy nie miała do czynienie z osobą, która przedawkowała, ale słyszała na ten temat opowieści krążące w fabsach. Na przykład, że należy włożyć ofierze do majtek, na genitalia, lód; gwałtowny chłód natychmiast ją obudzi. A może dotyczyło to tylko mężczyzn?

Gredel uklęknęła okrakiem nad przyjaciółką i zaczęła ją mocno klepać po twarzy. Odgłosy uderzeń szarpały jej nerwy, ale Caro rozbudziła się, częściowo rozchyliła powieki i zaczerpnęła tchu.

Gredel znów ją uderzyła. Caro jeszcze raz odetchnęła, zakasłała, całkowicie otworzyła oczy, które patrzyły nieprzytomnie jak martwe kamyki zielonego jaspisu; źrenice były tak zwężone, że ledwie można je było dostrzec.

— Co… — powiedziała Caro. — Co ty…?

— Musisz się obudzić. — Gredel zeszła z łóżka i pociągnęła przyjaciółkę za rękę. — Wstań i przejdź się ze mną po pokoju.

Caro zaśmiała się leniwie. — Co to… Co…

— Natychmiast wstawaj!

Gredel zdołała ją podnieść. Caro z trudnością postawiła stopy, a Gredel objęła ją ramieniem pod pachami i zaczęła ciągnąć po podłodze. Caro zaśmiała się.

— Niech grają! — zawołała chrapliwie. — Jeśli mamy tańczyć, potrzebujemy muzyki.

Wydało jej się to tak zabawne, że aż zgięła się wpół ze śmiechu, ale Gredel ją wyprostowała, zaciągnęła do salonu i zaczęła z nią spacerować wokół kanapy.

— Jesteś zabawna, Ziemianko — powiedziała Caro. — Zabawna, zabawna. — Z jej gardła wydobywał się bulgoczący śmiech. Ciało przyjaciółki już boleśnie ciążyło Gredel.

— Pomagaj mi, Caro.

— Zabawna Ziemianka.

Gredel już nie mogła jej dłużej utrzymać. Położyła Caro na kanapie i poszła do kuchni nastawić ekspres do kawy. Gdy wróciła do salonu, Caro spała. Gredel klepnęła ją dwukrotnie po policzku. Caro otworzyła oczy.

— Tak, Siergieju — powiedziała. — Rób wszystko, co chcesz.

— Caro, musisz wstać.

— Dlaczego się do mnie nie odzywasz? — spytała Caro. W oczach miała łzy. Gredel postawiła ją na nogi i znów zaczęła z nią spacerować.

— Zadzwoniłam do niego. Już nie mogłam tego znieść i zadzwoniłam, ale on nie chciał rozmawiać. Jego sekretarz powiedział, że Siergiej wyszedł, ale po tonie głosu poznałam, że kłamie.

Niepokój Gredel ustąpił dopiero po trzech czy czterech godzinach. Caro mogła chodzić samodzielnie i potrafiła mówić niemal normalnie, choć dość niepewnie. Gredel zostawiła ją na kanapie z filiżanką kawy, a sama weszła do sypialni. Znalazła tam trzy iniektory, wzięła też jeden z łazienki oraz patrony z fenyldorfiną-zet i z wszelkimi innymi narkotykami i wepchnęła wszystko pod ręczniki. Zamierzała to wynieść później, gdy Caro nie będzie widzieć. Chciała również wyrzucić alkohol, ale to by się za bardzo rzucało w oczy. Może kiedyś uda się wylać go do zlewu.

— Przestałaś oddychać — wyjaśniła później przyjaciółce. — Musisz zerwać z narkotykami.

Caro kiwała głową, popijając kawę. Źrenice nieco się rozszerzyły, oczy wyglądały prawie normalnie.

— Przestałam nad tym panować — stwierdziła.

— Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona. Musisz przestać.

— Nic mi nie będzie.

Trzy dni później, w nocy, gdy Gredel zasypiała, Caro wyjęła iniektor i przystawiła go sobie do szyi. Przerażona Gredel wyszarpnęła jej iniektor z ręki.

— Caro! Obiecałaś, że przestaniesz.

Caro uśmiechnęła się przepraszająco.

— To nic takiego. Tamtego dnia byłam przygnębiona czymś, co się wtedy stało. I sprawy wymknęły mi się z rąk. Ale teraz już nie jestem przygnębiona. — Usiłowała wyjąć iniektor z dłoni Gredel.

— Daj. Nic mi nie będzie.

— Nie rób tego — błagała Gredel.

Caro, śmiejąc się, uwolniła urządzenie z palców Gredel, przyłożyła je do szyi i nacisnęła wyzwalacz. Śmiała się, a Gredel czuła kamień w żołądku.

— Widzisz, nic się nie stało — powiedziała Caro.


Następnego dnia Gredel rozmawiała z Kulasem.

— Przestań jej dostarczać towar.

— A co to pomoże? Miała swoje źródła, nim nas poznała. A i tak jeśli chce, może pójść do apteki i kupić za pełną cenę. — Ujął ręce Gredel i spojrzał na nią z troską w niebieskich oczach.

— Nie pomożesz jej. Wiesz, że nikt nie może pomóc tak zaawansowanemu narkomanowi.

W nerwach Gredel zaśpiewał niepokój. Nie chciała, żeby słowa Kulasa były prawdziwe. Musi być bardzo ostrożna i obserwować Caro, by już nigdy nie dopuścić do wypadku.


* * *

Szczęście Gredel wkrótce się skończyło, pierwszego upalnego dnia lata. Wróciły z Caro z zakupów zmęczone i spocone. Caro rzuciła rzeczy na kanapę i oznajmiła, że weźmie długą chłodną kąpiel. Idąc do łazienki, wzięła ze sobą z kuchni butelkę schłodzonego wina, po drodze otworzyła ją i częstowała Gredel, ale ta podziękowała.

Z łazienki dobiegał odgłos cieknącej wody. Gredel nalała sobie oranżady z papai i nie mając nic lepszego do roboty, włączyła ścianę wideo.

Dawali przedstawienie z życia floty, ale wszystkich żołnierzy, usiłujących stłumić rebelię, grali Naksydzi. Cały ich kunszt aktorski polegał na zmianie odcieni łusek i Gredel nic z tego nie rozumiała. Przypomniało jej się jednak, że Caro ma wstąpić do akademii, więc przerzuciła się na kanał z danymi, by zapoznać się z wymaganiami Akademii Cheng Ho, gdzie tradycyjnie studiowali przedstawiciele klanu Sula.

Gdy Caro wyszła w płaszczu kąpielowym z łazienki, Gredel miała dla niej mnóstwo informacji.

— Powinnaś znaleźć sobie krawca. Zobacz, ile mundurów ci potrzeba. — Na kolejnych stronach wideo pojawiały się postacie. — Ubrany, rozebrany — klikała Gredel. — Kombinezon na statek, planetarny mundur polowy, przepisowa suknia do kolacji, suknia paradna. Popatrz tylko na ten kapelusz! A Cheng Ho leży w strefie umiarkowanej, więc masz tu płaszcze i ciepłe buty na zimę, oraz ubrania do sportów, które chcesz uprawiać, i tonę innego sprzętu. Serwis obiadowy, gdybyś chciała wydać przyjęcie. Znaki heraldyczne klanu opcjonalne.

Caro zdezorientowana patrzyła na ekran, jakby nie potrafiła skupić wzroku.

— O czym ty mówisz? — spytała.

— Gdy będziesz szła do akademii Cheng Ho. A przy okazji, czy wiesz, kto to był Cheng Ho? Sprawdziłam… to był…

— Przestań bredzić. — Caro lekceważąco wykrzywiła usta. Gredel spojrzała na nią zdziwiona. — Nie idę do żadnej głupiej akademii. Wybij to sobie z głowy!

Gredel patrzyła na nią uparcie.

— Ale przecież musisz. Od tego zależy twoja kariera, jedyna dostępna.

Caro syknęła pogardliwie.

— A po co mi kariera? Dobrze mi tak, jak jest.

Dzień był gorący, Gredel czuła zmęczenie, nie wzięła kąpieli, chciało jej się pić, więc nie dostrzegła sygnałów ostrzegawczych, wyraźnych sygnałów, że będąc w łazience, Caro nie tylko wypiła butelkę wina, lecz również wzięła dawkę innych środków, które wyostrzyły jej nerwy i podkręciły nastrój.

— Planowałyśmy to — upierała się Gredel. — Wstąpisz do floty, a ja zostanę twoim ordynansem. Obie wydostaniemy się z tej planety i…

— Nie chcę dłużej słuchać tego durnego gadania! — wrzasnęła Caro tak głośno, że Gredel natychmiast zamilkła, a jej serce zaczęło bić głośniej od tego wrzasku. Oczy Caro ciskały zielone wściekłe błyski. — Myślisz, że wstąpię do floty? Tylko dla ciebie? Za kogo ty się uważasz?

Stała nad Gredel i młóciła rękami, jakby ciskała jej w twarz kamienie.

— Szwędasz się po moim mieszkaniu! Nosisz moje ubrania! Cały czas siedzisz na moich kontach bankowych! Gdzie są moje pieniądze? Moje pieniądze!

— Nigdy… nigdy nie zabrałam ci ani centa — odparła Gredel z zaciśniętym gardłem.

— Kłamiesz! — Caro uderzyła ją w twarz, co zabrzmiało głośniej od strzału z pistoletu. Gredel, zbyt zaskoczona, nie mogła nawet unieść dłoni do piekącego policzka.

— Wszędzie cię widzę! — krzyczała Caro. — W całym swoim życiu! Mówisz mi, co robić, jak spędzać czas… nie mam nawet swoich przyjaciół. To wszystko twoi znajomi! — Podnosiła torby z ich dzisiejszymi zakupami i ciskała je w Gredel. Dziewczyna zasłaniała się, a gdy padały na podłogę, Caro znów je podnosiła i rzucała w Gredel, która w końcu wyłapywała je w powietrzu i gromadziła sobie na kolanach stos ubrań z luksusowych tkanin i ręcznie wyprawianej skóry.

— Zabieraj swoje graty i wynoś się! — Caro schwyciła Gredel za ramię, szarpnęła ją z kanapy i ciągnęła do drzwi. Gredel przytrzymywała pakunki drugą ręką, ale część z nich spadła na podłogę. — Nie chcę cię więcej widzieć! Wynoś się! Wynoś! Wynoś!

Drzwi zatrzasnęły się za Gredel. Stała w korytarzu, przyciskając paczki do piersi, jakby to było dziecko. Z mieszkania dochodziły odgłosy ciskanych o ziemię przedmiotów.

Nie wiedziała, co ma robić. Miała ochotę otworzyć drzwi — znała szyfr zamka — wejść do środka, uspokoić Caro i wszystko jej wyjaśnić.

Nie brałam pieniędzy, protestowała w duchu. Nigdy o nic nie prosiłam.

Jakiś przedmiot mocno uderzył w drzwi, aż zadrżały we framudze.

Więc nie będzie floty, pomyślała i straciła całą siłę w nogach, i zakręciło jej się w głowie. Zostanę już na Spannanie, w fabsach. Będę musiała…

A jutro? Rano miałyśmy iść do nowego luksusowego sklepu. Idziemy czy nie?

Co za absurdalne pytanie? Nagle opanowała ją wściekłość. Wściekłość na własną głupotę. Przecież nie będzie teraz naciskać Caro, gdy ta jest w takim nastroju.

Poszła do mieszkania matki. Nie zastała jej, zostawiła tylko pakunki. Złość i rozpacz staczały bitwę w jej umyśle. Zadzwoniła do Kulasa i poprosiła go, by kogoś po nią przysłał. Potem przez cały wieczór dała się zabawiać.

Rano poszła do apartamentów Volty, do Caro, na umówioną wcześniej godzinę. W holu panował tłok — jakaś rodzina się wprowadzała i jej rzeczy piętrzyły się na kilku wózkach opatrzonych pozłacanym emblematem Volty. Gredel przywitała portiera wystudiowanym tonem para. Zwracał się do niej „lady Sula”, odprowadzając ją do pustej windy.

Przed drzwiami mieszkania Caro zawahała się. Wiedziała, że się poniża, i równie dobrze wiedziała, że nie zasługuje na poniżenie.

Ale tylko w tym upatrywała dla siebie nadzieję. Jakiż inny miała wybór?

Zapukała. Nie dostała odpowiedzi, więc ponownie zapukała. Zza drzwi dobiegło szuranie stóp. Po chwili Caro otworzyła. Patrzyła na Gredel nieprzytomnymi oczyma przez zwisające strąki włosów. Tak jak wczoraj, gdy Gredel widziała ją po raz ostatni, była bosa i miała na sobie tylko płaszcz kąpielowy.

— Po co pukasz? Wchodź — zaprosiła ją Caro i zostawiając drzwi uchylone, weszła do pokoju. Gredel ruszyła za nią. Serce nierówno waliło jej w piersi.

Skrzydło drzwi blokowały rozbite butelki, poduszki, torby, potłuczone filiżanki z herbem klanu Sula.

Również na stołach leżały butelki. Gredel wyczuła od Caro zapach jałowca, wydzielany wszystkimi porami skóry.

— Strasznie się czuję — powiedziała Caro. — Wczoraj wieczorem miałam tego wszystkiego za dużo.

Czy ona niczego nie pamięta, czy tylko udaje? — zastanawiała się Gredel.

Caro wzięła dżin i gdy nalewała go sobie do szklanki na dwa palce, szyjka butelki grzechotała o ścianki.

— Pozwól mi się pozbierać — powiedziała i wypiła.

Gredel jakby nagle wszystko zrozumiała. Ona jest po prostu alkoholiczką, zwykłą cholerną pijaczką.

Caro odstawiła szklankę, wytarła usta i zaśmiała się szorstko.

— Teraz możemy się trochę zabawić — powiedziała.

— Dobrze, chodźmy — odparła Gredel i pomyślała, że już chyba nigdy nie będzie im zabawnie.


Może to wtedy zaczęła odczuwać nienawiść do Caro, a może tamten incydent tylko wyzwolił nienawiść i resentymenty, które stłumione rozwijały się od pewnego czasu. Teraz wystarczyło, że Gredel spędziła z Caro niecałą godzinę, a już miała nową pożywkę do nienawiści. Zaciskała zęby, obserwując jej beztroskę, a jej śmiech działał Gredel na nerwy. Puste, razem spędzane dni, bezsensowne włóczenie się po sklepach, restauracjach i klubach — myśląc o tym, miała ochotę krzyczeć. Nie znosiła tego sprzątania po niej, choć nadal to robiła. Zmienne nastroje Caro, nagłe przejścia od śmiechu do wściekłości i potem do naburmuszonego milczenia prowadziły Gredel niemal do załamania. Nawet okazywana przez Caro sympatia oraz impulsywna hojność zaczynały irytować. Po co ona tak się dla mnie stara? — zadawała sobie pytanie. O co jej chodzi?

Potrafiła jednak zachować te myśli dla siebie i czasami łapała się na tym, że przeżywa chwile niekłamanej radości. Jak może we mnie współistnieć nienawiść i prawdziwe zadowolenie? — zastanawiała się.

Podobnie jest z moją tak zwaną urodą. Na ludziach robiła wrażenie, ale Gredel czuła, że to nie chodzi o jej osobę. Miała życie wewnętrzne, całkowicie własne myśli i marzenia, niezależne od powłoki wyglądu zewnętrznego. Ale ludzie dostrzegali tylko powłokę, z nią się komunikowali, do powłoki czuli nienawiść, zazdrość lub pożądanie. Gredel w stosunkach z Caro wytworzyła jeszcze inny rodzaj powłoki — zbudowała zastępczą maszynę, choć nie zrobiła tego celowo. Była w tym nie mniej autentyczna, ale nie była sobą.

Jej drugie „ja” nienawidziło Caro. Teraz to się stało jasne.

Może Caro wyczuła wewnętrzne rozterki Gredel, ale nic nie dała po sobie poznać. W zasadzie rzadko była w takim stanie, by czynić wnikliwsze obserwacje. Przeszła z wina na mocniejsze alkohole, piła coraz więcej. Gdy chciała być pijana, pragnęła tego natychmiast — jak zawsze wszystkiego — i mocne trunki jej to zapewniały. Demonstrowała coraz większe wahania nastroju. Zakazano jej wstępu do jednej z ekskluzywnych restauracji za głośne zachowanie, śpiewy i rzucenie talerzem w kelnera, który zwrócił jej uwagę. Wyproszono ją z klubu, bo w toalecie zaatakowała jedną z kobiet. Gredel nie wiedziała, o co im wtedy poszło, ale przez kilka dni Caro z dumą obnosiła się z podbitym okiem — siniaka zarobiła od bramkarza w klubie.

Gredel przeważnie udawało się uniknąć złości Caro. Potrafiła dostrzec sygnały ostrzegawcze i nauczyła się manipulować jej nastrojem, zmieniać go i kierować nadciągającą złość z siebie na inny obiekt.

Mimo tych złych doświadczeń przebywała teraz w towarzystwie Caro częściej niż przedtem. Kulas się ukrywał. Gredel dowiedziała się o tym pewnego dnia, gdy przysłał po nią Pandę, zamiast przyjechać samemu. Panda zawiózł ją do fabsów, ale nie do dzielnicy ludzi, lecz do części zamieszkanej przez Lai-ownów. W holu, gdy czekała na windę, wpatrywała się w nią rodzina olbrzymich ptaków. W powietrzu unosił się ostry zapach amoniaku.

Kulasa zastała w małym mieszkaniu na ostatnim piętrze. Było z nim dwóch jego ochroniarzy i jeden Lai-own. Gdy weszła, awianin zaczął przestępować z nogi na nogę. Kulas, wyraźnie zdenerwowany, nie odezwał się do Gredel, tylko ruchem głowy zaprosił ją do następnego pokoju.

Nagrzane słońcem, duszne pomieszczenie silnie pachniało amoniakiem. Kulas poprowadził ją do łóżka. Usiadła, on jednak nie mógł się odprężyć: chodził w kółko po wąskiej klitce krokiem nierównym, zdradzającym niepokój, potknięcia zakłócały jego zwykle eleganckie, pełne wdzięku ruchy.

— Przepraszam za to wszystko — powiedział. — Ale coś się wydarzyło.

— Patrol cię szuka?

— Nie wiem. — Lekko krzywił usta. — Wczoraj zatrzymali Bourdelle’a. Aresztował go Legion Prawomyślności, a nie Patrol, więc zarzucają mu coś poważnego, zagrożonego egzekucją. Mamy wiadomość, że próbuje negocjować z biurem prefekta. — Usta Kulasa znów się skrzywiły. Linkboje nie negocjowali z prefektem: mieli przyjąć karę w milczeniu.

— Nie wiemy, co im chce zaproponować — mówił Kulas. — Ale on ma link bezpośrednio do mnie i mógłby sprzedać albo mnie, albo któregoś z chłopaków. — Przystanął, podrapał się po brodzie. Jego czoło lśniło od potu. — Muszę się upewnić, że to nie chodzi o mnie.

— Rozumiem — odparła Gredel.

Kulas spojrzał na nią rozpalonym wzrokiem.

— Od teraz nie wolno ci do mnie dzwonić. Ja też nie mogę do ciebie dzwonić. Nie możemy się razem pokazywać. Gdy będziesz mi potrzebna, poślę po ciebie do mieszkania Caro.

Gredel spojrzała na niego.

— Ale… kiedy?

— Kiedy… będziesz… mi… potrzebna — powtórzył z naciskiem. — Nie wiem kiedy. Musisz tam czekać, gdy będę cię potrzebował.

— Tak — odparła Gredel. W głowie jej się kręciło. — Będę tam. Usiadł obok niej na łóżku i ją objął.

— Tęskniłem za tobą, Ziemianko. Bardzo cię teraz pragnę.

Pocałowała go. Skórę miał rozpaloną. Czuła jego strach. Niezręcznymi palcami zaczął rozpinać jej bluzkę. Niedługo umrzesz, pomyślała Gredel.

Chyba że ona odbędzie karę zamiast niego, tak jak Ava zapłaciła za przewinienia swego mężczyzny.

Musi sama zacząć o siebie dbać, nim będzie za późno.


Gdy wychodziła od Kulasa, dał jej dwieście zenitów gotówką.

— Nie mogę ci teraz niczego kupić, więc sama kup sobie coś ładnego na prezent ode mnie, dobrze, Ziemianko?

Wspomniała zarzut Antony’ego, że puszcza się za pieniądze. Teraz nie mogłaby temu zaprzeczyć.

Jeden z chłopaków Kulasa zawiózł ją do mieszkania matki. Gredel nie pojechała windą, lecz poszła piechotą schodami, by zyskać czas na refleksje. Docierając pod drzwi mieszkania, miała zarys pewnego pomysłu.

Najpierw jednak musiała opowiedzieć matce o Kulasie i wyjaśnić, dlaczego musi się przenieść do Caro.

— Oczywiście, kochanie. — Ava ścisnęła dłonie córki. — Oczywiście musisz iść.

Ava wie, co znaczy lojalność wobec mężczyzny, myślała Gredel. Była aresztowana i skazana na lata zesłania na wieś za mężczyznę, którego prawie wcale potem nie widywała. Całe życie czekała samotnie na tego czy innego faceta. Była piękna, ale w jasnym świetle Gredel widziała pierwsze zmarszczki na twarzy matki, lekkie bruzdy w kącikach oczu i ust. Z latami się powiększą. Gdy zniknie uroda, znikną też mężczyźni.

Ava uzależniła swój los od urody i od mężczyzn, a na dłuższą metę nie można było polegać ani na jednym, ani na drugim. Jeśli zostanę z Kulasem czy z innym chłopakiem, pójdę w ślady matki, myślała Gredel.

Następnego ranka poszła z dwiema torbami do Caro. Caro spała tak głęboko, że nie reagowała na hałasy, gdy Gredel brała z sypialni jej portfel z identyfikatorem. Potem Gredel poszła do banku, gdzie otworzyła rachunek na nazwisko Caroline, lady Sula, i złożyła trzy czwarte sumy otrzymanej od Kulasa.

Poproszono ją o odcisk kciuka — dała go.

Загрузка...